— O Boże, już nigdy nie będą pił sznapsa — jęknął Mueller z przekrwionymi oczami.
— Przestań, do cholery, tak jazgotać, Johann — powiedział Prael. — Wszyscy jesteśmy tak samo skacowani jak ty.
— Franz i ja nie — oznajmił Schlüssel. — Ani Herr Henschel. Z wiekiem człowiek zyskuje mimo wszystko pewną mądrość i powściągliwość.
— Dupa tam — odparł ponuro Breitenbach. — Wszyscy trzej dawaliście tak samo jak my. Jesteście starsi, to mieliście więcej czasu na trening’, to wszystko.
W przedziale bojowym zapadłą cisza, głównie z litości nad „umierającymi”.
Przez dziesięć dni Prael ćwiczył załogę w kolejnych zadaniach i symulowanych starciach. Czasami, kiedy okoliczności sprzyjały, strzelali do przelatującego w górze nieostrożnego posleeńskiego okrętu. Schlüssel namalował już na dolnej części szyny działa elektromagnetycznego sześć oznaczeń zestrzeleń — było to nieme, lecz wymowne świadectwo skuteczności tej broni, nawet przeciwko posleeńskim okrętom na orbicie.
Dziesięć dni i sześć zestrzeleń. Tak krótkie szkolenie byłoby całkowicie daremne, gdyby nie dwa czynniki. Pierwszym była SI czołgu, sprawiająca, że szkolenie w ogóle było w dużej mierze niepotrzebne. Drugi czynnik dotyczył subtelniejszej części szkolenia: budowania koleżeństwa. A lata wspólnej pracy, projektowania i budowania dwóch wersji Tygrysa już dawno stworzyły zgrany zespół z mężczyzn i kobiety, którzy stanowili załogę Brunhildy. Znali się nawzajem, razem jedli i pili. Znali swoje rodziny, nadzieje i marzenia. Troszczyli się o siebie.
Chociaż akurat o marzeniach rozmawiali raczej rzadko.
Choć lubił tych ludzi, zwłaszcza tego ze śmiesznymi wybrzuszeniami, tak bardzo podobnymi do pancernego przodu Brunhildy, który zazwyczaj przygotowywał wszystkim jedzenie, Rinteel nie czuł się członkiem zespołu, nawet jako Nibelung, kimkolwiek Nibelung był.
Nie w tym rzecz, że był nieprzydatny, co to to nie. W przeciwieństwie do maszyn Indowy, ta miała olbrzymią ilość wad; olbrzymią przynajmniej dla kogoś należącego do cywilizacji, w której perfekcja była standardem minimum dla narzędzi i maszyn. Mały stwór o twarzy nietoperza przez wiele pracowitych dni pomagał naprawiać jedną awarię po drugiej. Miał do tego autentyczną smykałkę — mimo że pracował przy obcej mu maszynerii.
Ale mimo że był przydatny, dobrze traktowany i szanowany, nie podzielał po prostu uczucia „Kameradeschaft”[41], które ludzie żywili do siebie nawzajem. Być może wynikało to z faktu, że nie mógł spożywać tego, co Niemcy nazywali „Schnapps” albo „Bier”. Kameradeschaft wyraźnie wzrastało, kiedy ludzie wypili ich po kilka.
Dużą rolę odgrywały też śpiewy.
A Rinteel miał beznadziejny głos, jeśli chodzi o ludzkie pieśni. Zaczął się więc zastanawiać, gdzie na pokładzie Brunhildy mógłby zbudować syntezator, w którym stworzyłby jedyny środek odurzający Indowy, med.
Uśpiony lekami, leżąc w polowym szpitalu Korps, ciemnym i cichym — nie licząc nieprzytomnego, żałosnego zawodzenia jakiegoś samotnego rannego żołnierza — Hans śnił.
Anna nigdy nie utyła, za to posiwiała, a jej skóra pod ostrym słońcem Izraela zbrązowiała i pokryła się zmarszczkami.
Mimo to po ponad czterdziestu latach Hans wciąż uważał ją za niezrównanie piękną. Jedynie obrzydliwość rosnąca w jej ciele, przysparzająca jej cierpień, których nie potrafiły złagodzić żadne leki, odbijała się na jej urodzie, umyśle i duszy; to — ohyda raka — i straszne mechaniczne odgłosy urządzeń utrzymujących ją przy życiu.
Hans siedział u jej wezgłowia tak jak zawsze, kiedy tylko było mu wolno. Często po jego twarzy spływały łzy. W takich chwilach Anna odwracała głowę. Nie takiego chciała go zapamiętać w zaświatach.
Koniec był blisko i oboje o tym wiedzieli. Ona była spokojna i pogodzona z losem. On czuł się samotny. Hansa pocieszała jedynie myśl, że nie minie wiele czasu i znów się spotkają.
— Mieliśmy dobre życie, Hansi, prawda? — spytała Anna.
— Tam, gdzie byłaś ty, Anno, był mój raj — odparł, ocierając oczy. — Tam, gdzie cię nie było, było piekło… Nawet zanim cię poznałem.
Uśmiechnęła się do niego lekko.
— Ze mną było tak samo, Hansi — powiedziała cicho. — Ale, Hansi, co ty teraz zrobisz?
— Nie wiem, Anno. Nie zostanie mi już nic, kiedy…
I od nowa zalał się łzami.
— Cicho już, cicho — powiedziała, wyciągając chudą dłoń, by poklepać go po ramieniu. — To będzie tylko chwila… Tylko chwila. Co będziesz robił? — powtórzyła.
Hans siłą woli powstrzymał łzy, zmusił się do uspokojenia głosu.
— Może wrócę do Berlina, Nie mam tu już przyjaciół, odkąd zmarł Sol, krewnych też nie. Tam jeszcze jacyś są, chociaż ich nie znam.
Przez chwilę trawiła tę myśl; potem przyszło jej do głowy coś innego.
— Hansi, nigdy cię o to nie pytałam… Żadne z nas o tym nie mówiło. Ale ja zawsze wiedziałam. Dlaczego nigdy sobie nie wybaczyłeś? Ja wybaczyłam ci dawno temu, tamtej pierwszej nocy w twoim baraku. Ale ty nigdy. Dlaczego?
To nie było coś, o czym Hans chciałby rozmawiać… ale… ale przyszła już pora.
— W tamtych dniach były trzy rodzaje Niemców, Anno — odparł wolno i namysłem. — Byli tacy, którzy nie wiedzieli… co się dzieje z Żydami i innymi w obozach. Moim zdaniem tych była większość, chociaż wielu mogło coś podejrzewać. Niczym nie zgrzeszyli, może tylko przeoczeniem. Potem byli tacy, którzy wiedzieli, rozkoszowali się tą wiedzą i uważali, że to słuszne i właściwe. Ci odpowiedzą przed Bogiem albo diabłem, chociaż ja mam mocne podejrzenia, z kim odbędą tę ostatnią rozmowę, ze spokojną twarzą i jasnym okiem… przynajmniej dopóki nie dosięgnie ich ogień.
Prychnął z pogardą.
Ostatnia część przyszła mu najtrudniej; często najciężej jest spojrzeć w lustro.
Hans był jednak odważnym człowiekiem, stawiał czoła wrogowi częściej niż chciałby pamiętać. Mógł to zrobić jeszcze raz, dla swojej żony.
— Ostatnia grupa była najgorsza, i ja do niej należałem. My wiedzieliśmy, że to złe, że tak nie wolno, a mimo to odwracaliśmy się od tego, zamiast z tym wałczyć; odwracaliśmy się i uciekaliśmy. Tacy Niemcy, tacy jak ja, też staną przed Bogiem albo diabłem. Co będziemy mogli powiedzieć na swoją obronę, zanim dosięgnie nas ogień?
Anna pokiwała głową ze zrozumieniem, chociaż nawet tak niewielki wysiłek przyszedł jej z trudem. Z każdą chwilą była coraz słabsza.
— Rozumiem, mój Hansi — powiedziała bez tchu. — Boisz się, że już się nie spotkamy. Zapewniam cię jako Żydówka Niemca… że jesteś dobrym człowiekiem, Hansi. Nie zrobiłeś nic złego… i zawsze starałeś się jak mogłeś. — Wyciągnęła rękę i pogładziła go po policzku, tak samo starym jak jej i jeszcze bardziej spalonym przez słońce, wysmaganym przez wiatr. — Bóg nie oczekuje doskonałości od swoich dzieci, a my znów się spotkamy, obiecuję ci…
Samotny w swoim łóżku, śpiący starzec w ciele dwudziestolatka zapłakał nad staruszką, którą pamiętał jako młodą dziewczynę. W jego sercu i umyśle wciąż była piękna… i tak samo wyraźna jak ostatnia wiosna. Chociaż szpitalna piżama nie miała kieszeni na piersi, jego dłoń wciąż przez sen szukała małej paczuszki, którą zwykle tam nosił.
Ulicą pod szpitalem maszerowali na front szwabscy piechurzy, w szarych mundurach i z zaciętymi twarzami. Ich buty łomotały o bruk, a oni śpiewali:
Mein eigen soll sie sein,
Kein’m andern mehr als mein.
So leben wir in Freud und Leid,
Bis der Gott in Zeit uns ausandernscheid’.
Leb’ wohl, leb’ wohl, leb wohl mein Schatz, leb’ wohl.[42]
Mühlenkampf wyciągnął rękę i potrząsnął Hansa Braschego, nie zważając na jego ramię w łubkach i grubo obandażowaną głowę.
— Wstawaj, Hansi, jesteś mi potrzebny.
Hans przebudził się wolno i niechętnie. A potem od razu sięgnął po stojące obok łóżka wiadro. Mühlenkampf odwrócił się.
— Nie przejmuj się — powiedział. — Obaj mieliśmy już wstrząs mózgu. Rzyganie to normalna rzecz.
Hans zignorował dowódcę, dokończył, co miał do zrobienia, i dopiero na niego spojrzał.
— W czym mogę pomóc, Herr Generali — spytał z uprzejmym brakiem zainteresowania.
— Możesz z powrotem stanąć na nogi! Możesz z powrotem objąć dowodzenie tą pieprzoną rozłażącą się zgrają, którą nazywamy 501. Schwere Panzer, Możesz wrócić na pieprzoną wojnę.
Trochę się opanował.
— Przepraszam, Hansi, naprawdę. Wschodni front się załamał. To jeden burdel. Rzucam 47. Korps, w tym 501., i dwa korpusy piechoty, żeby utrzymały go przez chwilę, zanim nie zreorganizujemy ocalałych. Poza tym, Hansi, nie mogę cię nawet umieścić w „zbiorniku”, żeby cię połatać po galaksjańsku. Jedyny, jaki był w pobliżu, został zniszczony przez obcych ładunkiem kinetycznym z kosmosu.
— Dokąd jedzie reszta Rezerwy Grupy Armii? — spytał Brasche.
— Mamy problemy na zachodzie. Umocnienia wciąż się trzymają, ale wróg zachowuje się… dziwnie. Prawie sprytnie. Sprytni obcy mnie martwią, Hans.
Hans pokiwał poważnie głową, a potem od razu znów sięgnął po wiadro. Nawet tak drobny ruch był… trudny.
— Hans, nie prosiłbym, gdybym cię nie potrzebował.
— Rozumiem — powiedział Brasche i niepewnie wstał. — Wyruszę dziś wieczorem.
— Oto mój Hansi — ucieszył się Mühlenkampf. — Kiedy ustabilizujemy sytuację na wschodzie i odbijemy pewien most na zachodzie, zgrupujemy się, najprawdopodobniej wokół Hanau. Póki co, ruszam na zachód.
W zabytkowym mieście na zachód od Renu Isabelle i jej dwóch synów w końcu znaleźli jakieś pozory normalności.
Oczywiście brakowało domów, więc francuscy cywile, którzy uciekli do Niemiec, byli zmuszeni zamieszkać — tak jak w przypadku Isabelle — w dużej sali gimnastycznej. Ale pod ścianami rozwieszono koce, wydzielając w ten sposób fragmenty przestrzeni i zapewniając minimum prywatności.
Isabelle nigdy nie przepadała za niemiecką kuchnią. Teraz jednak żałowała, że nie może dostawać dwa razy więcej jedzenia, zwłaszcza dla swoich chłopców. Ale żywności brakowało tak samo jak schronienia.
Ze stołówki, centralnego miejsca sali gimnastycznej, dobiegł jakiś gwar. Był coraz głośniejszy, aż w końcu zainteresował Isabelle. Zostawiła więc chłopców i ruszyła w tamtym kierunku między wiszącymi kocami i długimi ławkami, na których siedzieli francuscy uchodźcy, grzebiąc w skromnych porcjach mdłego jedzenia.
Na jednej z ławek stał mężczyzna w szarym mundurze i przemawiał do ludzi. Isabelle musiała dobrze mu się przyjrzeć, by rozpoznać w nim kapitana Hennesseya, tego samego, który wcześniej przeprowadził ją i jej chłopców do bezpiecznego schronienia. Musiała dobrze się przyjrzeć, bo wysoki i energiczny mężczyzna przeobraził się w uosobienie wyczerpania; był przygarbiony, miał głębokie, pełne kurzu zmarszczki na twarzy i zapadnięte oczy.
Z tej odległości nie słyszała, co Hennessey mówił. Podeszła bliżej, wykorzystując swój wzrost i siłę, by przecisnąć się przez tłum.
Wkrótce znalazła się już wystarczająco blisko, by zrozumieć słowa kapitana.
— Potrzeba nam więcej ludzi — mówił głośno. — Kiedy dywizja Charlemagne zaczęła walkę, liczyła ponad dwadzieścia osiem tysięcy ludzi. Gdy osłanialiśmy waszą ucieczkę, do bezpiecznego schronienia dotarł jeden żołnierz na dwudziestu. Jesteśmy ostatnią francuską formacją na tej wojnie i jeśli mamy mieć jakąkolwiek kartę przetargową z Boche, znów musimy urosnąć w siłę.
Potem kapitan powiedział coś zbyt cicho, by go usłyszeć, ale Isabelle wydawało się, że odczytała to z ruchu jego warg.
— Musimy znów urosnąć w siłę, jeśli nasz naród ma przetrwać.
Isabelle wzdrygnęła się, kiedy za nią odezwał się chłopięcy głos.
— Ile trzeba mieć lat, żeby zgłosić się na ochotnika? — spytał wyraźnym, dźwięcznym głosem jej syn Thomas.
— Piętnaście — odparł Hennessey, chyba już mniej znużonym tonem niż przed chwilą.
— Mam piętnaście lat, zgłaszam się.
NIE!, chciała wrzasnąć Isabelle. Nie moje dziecko! Ma tylko czternaście lat, chciała skłamać. Spojrzała błagalnie na syna. Och, proszę, nie rób tego, dziecko. Zginiesz, i co wtedy zrobi twoja biedna matka?
Mamo, jestem dość duży, żeby mnie pożreć. Jestem dość duży, żeby walczyć. I jestem też Francuzem, odparł bezgłośnie chłopiec.
Isabelle zwiesiła głowę, tak by włosy skryły jej łzy, i z drżeniem skinęła głową. A więc idź, niech cię szlag, i zabierz ze sobą serce swojej matki.
Za Hennesseyem zaczęła się zbierać gromadka ludzi, i to nie tylko samych mężczyzn.
Na wschodnim brzegu rzeki, teraz zajętym przez wroga, od rana zbierała się coraz liczniejsza horda Posleenów. Na drugim brzegu Hans ustawił swoją brygadę czołgów.
Mimo jego ran był to radosny powrót. Załoga jego własnego Tygrysa zebrała się wokół, uradowana, że znów widzi swojego dowódcę. Obawiali się już najgorszego.
Cieszyli się wszyscy, naturalnie oprócz Kruegera, nieprzejednanego nazisty. Pokazał się uprzejmie, ale natychmiast wrócił na stanowisko kierowcy, cały czas pogrążony w mrocznych rozmyślaniach o pseudonazistach i miłośnikach Żydów.
Hans ustawił lżejsze czołgi i pancernych grenadierów plus trzy inne Tygrysy i Annę w linii, wykorzystawszy je uprzednio jako polową żandarmerię, dla zebrania maruderów. Dwadzieścia pięć pozostałych Tygrysów — tak, jednego odzyskano — rozciągnął wzdłuż rzeki, by wspierały ogniem obrońców i chroniły ich przed okrętami obcych, które mogłyby próbować włączyć się do walki.
Zima była dotąd stosunkowo łagodna, dlatego wróg nie napotkał łatwego do przejścia lodu, lecz wyraźnie nieprzebytą wodę. Posleeni w ogóle nie potrafili pływać i od razu szli na dno, a mimo że byli odporni na wszystkie znane trucizny, to jednak potrzebowali do przeżycia tlenu.
Krótko mówiąc, łatwo się topili, a strach przed utonięciem zatrzymywał ich na drugim brzegu rzeki… póki co.
Hans nie wiedział, jak odkryli, że ten odcinek Nysy jest łatwy do przekroczenia. Może po prostu jakiś normals zabłądził tutaj, a potem wrócił do swoich i pokazał im drogę. Takie przypadki decydowały czasem o losach narodów i imperiów.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że Posleeni wiedzieli o brodzie. Horda licząca dosłownie dziesiątki milionów żarłocznych sześcionożnych obcych, zbierająca się na drugim brzegu, świadczyła, że byli świadomi, iż woda nie stanowi dla nich poważnej przeszkody.
Ale cenny czas zyskany dzięki ich ignorancji został przez ludzi dobrze wykorzystany. Woda nie była jedynym płynem mogącym wydusić tlen z płuc obcych.
Z drugiego brzegu rzeki dobiegł zbiorowy ryk. Przypominał Hansowi krzyk rosyjskiej piechoty idącej do natarcia na początku drugiej wojny światowej. Język nie był oczywiście podobny — tak naprawdę posleeńscy normalsi nie mówili żadnym językiem. Ale w czasie szarży artykułowane słowa i tak nie są potrzebne. Rosyjski, posleeński… nawet niemiecki przekaz zawsze był ten sam: „Jesteśmy tu i idziemy was pozabijać”.
— O nie, nie tym razem, bydlaki, nie tym razem — mruknął Hans pod nosem.
— Panie pułkowniku? — spytał Schultz.
— Nieważne, Dieter. Przygotuj się do użycia kasetonowych na wyznaczone cele. Zaczęło się.
Nie rzucili się jak jeden maż, gdyż Lud tak nie działał; liczba normalsów wchodzących do lodowatej wody stopniowo rosła. Już wkrótce zbita masa żółtych ciał pełzła ku drugiemu brzegowi, by rozedrzeć na strzępy znienawidzonych threshkreen.
Oolt’ondai Borominskar poganiał swoich podwładnych, wychwalając dawne czasy i bohaterów przeszłości. Wszechwładca zastanawiał się jednocześnie, dlaczego wróg nie stawia oporu. Tu i ówdzie młodsi kessentaiowie, przeżywając opowieści o swoich przodkach, wylatywali tenarami przed hordę, prowokując threshkreen. A threshkreen bardzo często chwytali przynętę i zamieniali tenary w sfery aktynicznego światła. Albo po prostu rozwalali Wszechwładcy pierś albo głowę.
Naprzód, naprzód, fala Ludu napierała na cuchnący nurt rzeki. Już wkrótce minęli połowę jej szerokości i wtedy rozśpiewały się karabiny maszynowe threshkreen. Oolt’ondai przynajmniej myślał, że to karabiny maszynowe. Brak ognistych śladów tak zwanych „smugowców” nieco go zdezorientował.
Nieważne. Lud był w pełnym natarciu, parł przed siebie, nie zważając na straty. Ale niech przeklęci będą threshkreen za to, że kryją się za grubymi ziemnymi nasypami, na swój tchórzliwy sposób szukając schronienia przed elektromagnetycznymi karabinami Ludu.
Hans wyjrzał z wieży Anny, ponad nasypem wzniesionym pospiesznie dla ochrony przed hiperszybkimi rakietami i działkami plazmowymi wroga. Anna mogła znieść kilka trafień, ale byłoby lepiej, gdyby mogła znieść ich kilkadziesiąt.
— Według wyliczeń już pora, panie pułkowniku — odezwał się lc w słuchawce Braschego.
— Dobrze, wypuścić benzynę.
Kilka dni zwłoki zaiste bardzo dobrze wykorzystano. Pompy na zachodnim brzegu zaczęły we wściekłym tempie tłoczyć benzynę w fale rzeki.
Narządy węchowe Borominskara ledwie wyczuły nowy zapach w smrodzie zanieczyszczeń rzeki. Po kilku minutach jednak, kiedy jakaś nowa ciecz rozeszła się po falach nurtu, zapach stał się zbyt mocny, by go ignorować. Sztuczna inteligencja tenara oolt’ondaia zapiszczała raz, drugi, potem wygłosiła ostrzeżenie.
— To ciecz bardzo lotna i bardzo łatwopalna, kessentaiu. Moim zdaniem to jakaś sztuczka threshkreen.
Choć nie był geniuszem, Borominskar nie był też najgłupszy. Natychmiast zrozumiał, co jego SI miała na myśli, i oczyma wyobraźni ujrzał Lud płonący i duszący się, ginący straszliwą, haniebną śmiercią.
— Zawracać! Z powrotem! — zaczął krzyczeć. A zaraz potem zdał sobie sprawę, że nie ma odwrotu, że najkrótsza droga do bezpieczeństwa prowadzi naprzód. Zamiast więc zarządzić odwrót, nakazał przyspieszyć szarżę.
Niestety, za późno, pomyślał, kiedy dostrzegł na drugim brzegu rzeki pierwsze płomienie.
Odgłos, jaki wydali obcy, był przeciwieństwem oczekiwanego okrzyku zwycięstwa, masakry i uczty. Spanikowani Posleeni wrzasnęli z oczywistego bólu i jeszcze bardziej oczywistego strachu.
Gdzieś wśród waszych przodków byli tacy, którzy znali ogień i bali się go, co, chłopcy?, pomyślał Hans.
Ramiona obcych wymachiwały gorączkowo i rozpaczliwie w piekle płomieni. Rozległ się wrzask nieskończonej liczby palonych żywcem i duszonych kociąt. Hans zauważył z zainteresowaniem, że niewiele ramion obcych trzymało broń. Tenary Wszechwładców latały w górze, ale nie potrafiły pomóc ani skrócić cierpień własnych „żon” i dzieci w dole. Na zachodnim brzegu zaczęły rozbrzmiewać wystrzały, które strącały Posleenów z ich spodków. Po chwili strzały rozbrzmiały też nad rzeką — to kessentaiowie robili co mogli, by zakończyć mękę swoich pieczonych żywcem i duszących się normalsów.
A więc wy też jesteście zdolni do litości, tak? Jakie to interesujące. My też, ale nie w stosunku do was. Wspomnienie tego, co się tu dzieje, powstrzyma was przed przekroczeniem rzeki jeszcze przez kilka dni, jak sądzę.
Borominskar wycofał się na wschodni brzeg, wstrząśnięty do głębi tak niepotrzebnym, okrutnym i wściekłym zniszczeniem. W płonącej wciąż wodzie nie było już nikogo z Ludu. Wszyscy, którzy wpadli w pułapkę, zginęli, a uniknęło jej bardzo niewielu. Część z nich przedostała się na drugi brzeg, gdzie wycięli ich threshkreen. Innym udało się zawrócić i dotrzeć do suchego lądu, zanim objął ich ogień diabelskiej sztuczki ludzi.
Siadając swoim tenarem na ziemi, Borominskar zobaczył, że Lud — normalsi i Wszechwładcy pospołu — wycofał się jak najdalej od ściany płomieni. Zbici w kupę, wstrząśnięci i przerażeni, stanowili wspaniały cel dla artylerii threshkreen i ich ciężkich machin bojowych.
Tenar oolt’ondaia znów zapiszczał.
— Emanacje czterech dużych maszyn wroga, panie. Nadlatuje salwa artylerii; nie jestem w stanie policzyć pocisków, ale jest ich co najmniej trzy tysiące.
— Wreszcie jesteśmy gotowi, panie — powiedział Ro’moloristen. — Zaciągnąłem edas nie do policzenia, żeby zapewnić nam współpracę, i myślę, że ją mamy. Jutro trzysta dwadzieścia dwa C- i B-Deki zaczną bombardować Linię Zygfryda. W samej pierwszej fali ponad trzy tysiące kessentaiów na tenarach powiedzie do ataku ponad milion normalsów. Wszyscy będą mierzyć jak strzały w wąski odcinek linii prowadzący wprost do mostu. Wzdłuż całego frontu przeprowadzone zostaną pomocnicze ataki, ale niezbyt mocne. Panie… — Kessentai się zawahał. — Panie, edas, który musiałem obiecać Arlingasowi, żeby zgodził się wytrwać na moście, jest przerażający. Mówi, że jego horda jest na krawędzi całkowitego zniszczenia i chce się wydrzeć z okrążenia.
— Ale czy zdążymy do niego dotrzeć? Dotrzeć na czas. Ro’moloristen zatrzepotał grzebieniem z dumy z samego siebie i swojego planu.
— Tak sądzę, panie. Niech odpowiem głową, jeśli się mylę.
— Niech tak będzie, pisklaku — zgodził się Athenalras. — Ale obawiam się, że jeśli się mylisz, wszyscy odpowiemy głowami, jeśli nie narządami rozrodczymi. A horda na wschodzie?
— Ruszy, panie, ale dopiero wtedy, kiedy zobaczy; że nasz sukces na zachodzie odciąga wroga od ich frontu. — Ro’moloristen zadrżał na myśl o tym, jak zatrzymano ostatni atak na Nysie. Co za obrzydliwość; spalić tyle dobrego thresh.
Isabelle bolała głowa, a jej wnętrzności falowały od wstrząsów trafień broni kinetycznej obcych. Ładunki spadały na miasto i wokół niego, wzbijając w ponure niebo chmury kurzu i pyłu. Przerażający hałas powiększał jeszcze huk artylerii. Jednak na ogień najeźdźców odpowiadały z ziemi zaledwie nieliczne smugi srebra. Było jasne, że wróg mocno uszkodził Baterie Obrony Planetarnej.
Isabelle podejrzewała, że artyleria — i szczęście w unikaniu kinetycznych trafień — to wszystko, co może uratować jej synka Thomasa. Widziała się z nim raz, krótko, odkąd wstąpił do czegoś, co z uporem uważał za „wojsko”. Co do formacji, insygniów błyszczących na jego kołnierzu nie sposób było nie dostrzec. Isabelle, na ile tylko potrafiła, robiła dobrą minę do złej gry. Teraz Thomas był w niebezpieczeństwie. A ona wiedziała, że chłopiec nie jest przygotowany do wojny. Mogła tylko mieć nadzieję, że przeżyje, podczas kiedy ona sama, jej drugi syn i miliony innych ludzi, Niemców i Francuzów, szykowali się do długiego marszu w bezpieczne miejsce — o ile uda się takie znaleźć — gdzieś daleko na północy. Wszystkie meldunki z frontu były jednakowo złe. Linia Zygfryda miała niedługo upaść. Jedynie ta świadomość nadawała tempa przygotowaniom do ucieczki tych, którzy już raz uciekali, i tych, którzy dopiero mieli zostać uchodźcami.
Isabelle zarzuciła na ramiona plecak, wzięła syna za rękę i obejrzała się w kierunku, gdzie miał być jej Thomas. Potem, znajdując w sobie nadludzkie zapasy sił, dołączyła do kolumny maszerującej na północ.
Oficjalne szkolenie było bardzo krótkie. Przez tydzień, który Thomas spędził w Charlemagne, nauczył się tyle, ile trzeba, by strzelać z wojskowego karabinu z wnętrza betonowego bunkra; wydano mu też minimum munduru i sprzętu. Młody, szczupły chłopak musiał zadomowić się w lodowatym betonowym bunkrze. Thomas prawie bez przerwy się trząsł. Chociaż nie tylko z zimna.
Do tej pory oszczędzono mu widoku wroga, nie licząc tego, co pokazywała telewizja. Rzeczywistość okazała się nie do opisania przerażająca: bezmyślna horda rzucała się naprzód, nie zważając na straty, jeśli tylko mogła zabrać ze sobą choćby jednego człowieka.
Dowódca chłopca, sierżant Gribeauval, wziął sobie do serca kwestię jego przetrwania. A przynajmniej poświęcił sporo czasu na szkolenie go, kiedy tylko wróg nie naciskał zbyt mocno. Chwile te były jednak rzadkie; najczęściej pomoc sierżanta ograniczała się do wskazówek i podpowiedzi oraz okazjonalnego ojcowskiego poklepania po ramieniu. Być może wynikało to z tego, że Thomas był najmłodszym członkiem plutonu, młodszym od pozostałych co najmniej o rok.
Chłopiec stracił już rachubę szturmów, które Charlemagne dotąd odparła. Stos trupów przed jej liniami rósł i rósł. Nawet zasieki były już pod nimi schowane.
Thomas wiedział, że to bardzo zły znak, chociaż znajdujące się za zasiekami, pomiędzy nimi a obcymi, wąskie pole minowe zapewniało nieco dodatkowej ochrony. Któregoś dnia wraz z sierżantem Gribeauvalem i dwoma innymi żołnierzami pomagał je wzmocnić. Sierżant często mruczał pod nosem, narzekając na rzadkie rozmieszczenie min, a także mamrotał coś niezrozumiałego o „głupich królewskich angielskich cudzołożnicach”. Za chłopcem zaszeleściły suche liście; ktoś wszedł do bunkra.
— Młody De Gaullejac?
— Oui, mon sergeant — odparł chłopiec. Jego oddech zamarzał na plastikowej kolbie karabinu, do której przyciskał swoją pozbawioną zarostu brodę.
— Pakuj swoje rzeczy, synu, jednocześnie wyglądając do przodu. Dostaliśmy rozkaz wycofania się na następną pozycję. Nie jest taka dobra jak ta, ale wróg jeszcze do niej nie dotarł. Artyleria rozwali tu wszystko na miazgę, żeby osłonić nasz odwrót.
Odwrót był jedynym rozwiązaniem, jakie Mühlenkampf widział. Linia Zygfryda i Nadrenia były stracone, to było już jasne. Wróg w końcu się pozbierał i znalazł sposób na niezdobyte do tej pory umocnienia. Wyglądało na to, że Niemcom udało się dokonać tego, co robili już w przeszłości, nawet z Rosjanami: nauczyli wroga, jak walczyć połączonymi siłami.
— Scheisse — zaklął Mühlenkampf bez entuzjazmu. — Scheisse, żeby przechodzić to już trzeci raz.
Tyły były teatrem grozy i nieszczęścia. Masy ludzi ewakuowały się na północ i zachód, mając nadzieję, że część z nich dotrze do budowanych w Skandynawii podziemnych miast. Inni mogli szukać schronienia w Alpach — Szwajcarzy jasno to powiedzieli.
Teraz jednak musieli wycofać się do schronów za Renem. Była to ostatnia zdatna do obrony przeszkoda naturalna Vaterlandu, nie licząc łatwej do przekroczenia Elby. Mühlenkampf wiedział, że Elba będzie miejscem spotkania wrogich armii, a nie linią obrony.
Gdyby tylko były jakiekolwiek szanse odbicia mostu… Ale nie, bez 47. Panzer Korps i 501. Brygady Braschego było to niemożliwe. Już próbował. Nie w tym rzecz, że Bundeswehra nie miała dobrych żołnierzy. Przez ostatnie dwie kampanie w obronie Niemiec poczynili wielkie postępy. Najgorsze świnie — tak samo poborowi, jak i oficerowie — trafili już do karnych batalionów. Stracenie bądź unieszkodliwienie tych cywilów, którzy przeszkadzali w szkoleniu wojska, również pomogło. Ale 47. Korps od początku miał liczniejszą kadrę i twardszych, bardziej zaciętych i doświadczonych żołnierzy. A to bardzo wiele znaczyło.
Mühlenkampf uznał, że ma minimalną szansę zatrzymania obcych na moście, gdyby tylko armie w Nadrenii zdołały wycofać’ się na bezpieczny wschodni brzeg Renu. Lękliwie, bez jakiejkolwiek pewności, że ma słuszność, wydał swojemu oficerowi operacyjnemu rozkazy.
— Odwołać atak na most. Zostawić piechotę i karne Korps, żeby zatrzymały wroga, razem z jedną dywizją czołgów i jedną grenadierów pancernych, odłączonymi od ciężkiego Korps armii. Zabrać resztę Grupy Armii… Grupy Armii? Została nam już zaledwie jedna armia! Zabrać resztę na północ, do innych mostów. Przejść je i pomóc żołnierzom w Nadrenii zerwać kontakt z wrogiem i wycofać się. I połączcie mnie z Kanzlerem. Muszę poprosić o zgodę na użycie kilku bomb neutronowych.
Załoga czołgu, w tym także Prael, obficie się pociła, chociaż w przedziale bojowym był starannie kontrolowany klimat. To powtarzające się co chwila bliskie trafienia z pokładowej broni okrętów Posleenów sprawiały, że wszyscy mięli mokre ubrania.
Brunhilda miała większy kąt uniesienia armaty niż wcześniejsze modele Tygrysów. Tamtych używano w grupach, można więc było wierzyć, że martwą strefę nad wieżą pokryje inny czołg, stojący z tyłu. Brunhilda walczyła jednak w pojedynkę i musiała być zdolna sama pokryć swoją martwą strefę. Co więcej, podczas gdy mniej lub bardziej konwencjonalna, choć mocno podrasowana trzydziestocentymetrowa armata Anny miała potężny odrzut i nie można było umieścić jej wyżej, nie ograniczając użyteczności w bardziej pospolitych starciach, działo elektromagnetyczne Brunhildy miało stosunkowo mały odrzut. Dlatego też można było je podnieść na osiemdziesiąt stopni powyżej horyzontu.
Każdy z tych osiemdziesięciu stopni teraz bardzo się przydawał.
— Johann, stój, obrót w lewo — rozkazał Prael.
Mueller szybko zatrzymał czołg, obracając go o dziewięćdziesiąt stopni.
Zanim jeszcze to zrobił, Prael już umieszczał swój celownik na posleeńskim okręcie, pięćdziesiąt kilometrów dalej. Kiedy mu się to udało, rozkazał czołgowi ząbkować się na celu. SI Brunhildy posłusznie wykonała polecenie, a potem o tym zameldowała.
Izrael zaczekał, aż działo elektromagnetyczne wyda trzy charakterystyczne parsknięcia, co jakieś dwanaście sekund.
— Trafiony — oznajmił w końcu Schlüssel.
— Reinhard — rozkazał natychmiast Prael. — Cel: B-Dek, godzina dziewiąta, bardzo wysoko.
Schlüssel niczym automat wcisnął przycisk przełączający strzelca na wybrany przez dowódcę cel.
— Mam go — oznajmił, namierzając posleeński okręt.
Prael zaczął szukać w bazie danych następnego celu, ale natychmiast przestał, kiedy ujrzał nadlatujące coś, co poruszało się zbyt szybko i w złym kierunku, by mogło być celem.
— Scheisse — zaklął. — Uwaga! Johann, do tyłu… szybko! Słysząc desperację w głosie Praela, Mueller natychmiast wrzucił wsteczny. Chociaż niesamowite zawieszenie czołgu i jego niemal niewiarygodna masa nie pozwalały, by reszta załogi odczuwała jakieś zniszczenia, wrażliwe i doświadczone dłonie Muellera na drążkach sterowniczych czuły każdy walący się budynek, a nawet rozjechany prosty i wzruszający pomnik, upamiętniający mieszkańców miasta poległych w pierwszej i drugiej wojnie światowej.
Z centrum maleńkiego, malowniczego miasteczka rolniczego Grosslangheim pozostało po przejeździe Brunhildy bardzo niewiele. Trafienie ładunku energii kinetycznej wstrząsnęło jego pozostałościami aż do fundamentów.
Rinteel również był wstrząśnięty i zlany potem. Okazjonalne strzały oddawane do tej pory przez Brunhildę jakoś mu nie przeszkadzały. Po prostu nie myślał — nie pozwalał sobie na to — o istotach rozumnych, do których strzelano. Działo Brunhildy wystrzeliwało pociski w niebo czy kosmos, i to było wszystko — na tyle pozwalał sobie umysł Indowy.
To, co wracało, było zupełnie inną sprawą. W Brunhildzie słychać było, choć znacznie wyciszony, grzmiący huk. Jej załoga odczuwała także wytłumione wstrząsy trafień pocisków kinetycznych. Czołg nie był w stanie nic poradzić na skoki i rzucanie po bardzo bliskich trafieniach; Indowy szarpało, a niedopasowane do jego figury pasy fotela ocierały go i siniaczyły.
— Mam przeciek hydrauliczny w prawej gąsienicy, sekcja trzy — oznajmił Mueller. — Niezbyt poważny, ale coraz większy. W środku.
— Rinteel, zajmij się tym. Schmidt, idź z nim i pomóż.
Prael nie zwracał już uwagi na dwuosobowy zespół — człowieka i Indowy — wypinający się z foteli i pełznący po podłodze do klapy włazu prowadzącego na dół.
— Reinhard, namierzyłeś już tego chuja? — spytał.
— Jeszcze chwila… Jeszcze… Prawie… AHA!
Brunhilda znów zadrżała, wystrzeliwując kolejny pocisk. Hydrauliczny podajnik natychmiast załadował następny do komory działa. Schlüssel zaczekał z drugim wystrzałem, aż zobaczył ognisty kwiat potwierdzający trafienie.
Prael przeszukiwał już niebo, wypatrując dla swojego strzelca następnego celu.
Bruk ulicy Grosslangheim pęka! i trzaskał pod ciężarem czołgu.
Po ulicach tego miasta chodzili kiedyś rzymscy legioniści i obywatele. Średniowieczni rycerze organizowali turnieje ku uciesze jego mieszkańców. Tutaj urodził się i wychował Gutenberg, wynalazca ruchomej czcionki. Zniszczone w czasie drugiej wojny światowej, Mainz podniosło się z ruin niczym feniks, wciąż zachowując wiele ze swojego średniowiecznego uroku.
Ale teraz Mainz już nigdy miało się nie podźwignąć. Burzone przez kosmiczną broń kinetyczną, broń ręczną i naziemną oraz ludzką artylerię, ostrzeliwującą je w ramach wsparcia jego niedawnych obrońców, miasto było jedną wielką ruiną. Już wkrótce Posleeni mieli nawet i to usunąć. Duch Gutenberga miał się błąkać na próżno, szukając znajomych miejsc. Rzymscy i średniowieczni rycerze, wieśniacy i mieszczanie, artyści i rzemieślnicy — nie miał po nich pozostać żaden ślad, wszystko miało zostać zapomniane.
Ulicami, omijając zwały gruzu, maszerowała niczym fala powodzi posleeńska horda. W górze unosiły się bezgłośnie tenary Wszechwładców, czujnie wypatrując ostatnich kryjówek threshkreen. Tych było niewiele — tkwili w nich ludzie, którzy rozmyślnie zostali z tyłu albo odłączyli się od swoich oddziałów i zabłądzili wśród ruin. I na każdy ich strzał odpowiadała nawała ognia: działek plazmowych, karabinów elektromagnetycznych, a nawet hiperszybkich rakiet.
Od czasu do czasu grad pocisków spadał na pozostałości jakiegoś większego skrzyżowania, rozbryzgując rzekę Posleenów jak kamień wodę. Ale tak samo jak woda, Posleeni za każdym razem zwierali szeregi i parli dalej naprzód. W końcu gdzieś tam mogło być jakieś thresh.
Mainz — zabytkowe Mainz, ludzkie Mainz — szybko znikało pod żółtym przypływem.
To, co dla doświadczonych i zorganizowanych piechurów — przy przejezdnych drogach — mogło być łatwym, zajmującym pół dnia przemarszem z Mainz do Wiesbaden, okazało się dla mas spanikowanych cywilów, głównie Niemców, przemieszanych z mniej licznymi Francuzami, blisko pięciodniowym koszmarem.
Co wieczór Isabelle i jej syn zapadali w sen — czujny, niespokojny sen — tam, gdzie akurat zaprowadził ich los. Tylko ciepło ich ciał i grube koce, które Isabelle zabrała, utrzymywały ich przy życiu. Jedzenia nie mieli w ogóle, odkąd zjedli ostatnie resztki zabrane przez Isabelle. Zamiast wody jedli brudny śnieg albo pili z błotnistych i cuchnących chemią kałuż i wyrw. Nawet Niemcy potrzebowali czasu, żeby zaplanować taki marsz, myślała Isabelle nie bez poczucia gorzkiej satysfakcji.
Ale satysfakcja ta nie mogła trwać długo, zwłaszcza w obliczu hojności wiesbadeńczyków, którzy otworzyli swoje serca, domy oraz — co najlepsze — spiżarnie dla przechodzących uciekinierów. Z pełnym brzuchem i młodszym dzieckiem w ramionach, w ciepłym łóżku w ogrzewanym domu, oddzielona od obcych Renem i całą armią, po raz pierwszy od opuszczenia Hackenbergu Isabelle poczuła się bezpieczna.
Jej sen zakłócały jedynie powracające koszmary o starszym synu.
Przebywający bliżej matki niż oboje mogliby uwierzyć, ochotnik De Gaullejac, jego sierżant i przetrzebione resztki ich plutonu obserwowali z niskiego betonowego budynku most nad Renem. Młody Thomas nigdy nie wyobrażał sobie takiego morza ludzi.
Zadaniem plutonu było dopilnowanie, żeby most nie wpadł w ręce obcych. Nikt nie mówił tego głośno, ale wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Gdyby obcy się zjawili, nie miałoby znaczenia, kto jest na moście — Francuzi, Niemcy czy Gwardia Papieska — most musiałby zostać wysadzony.
Thomas nie był pewien, czy potrafiłby to zrobić. W końcu wśród ludzi brnących ku bezpieczeństwu mogła być jego matka i młodszy brat.
Nad wodą pojawiło się pół tuzina tenarów — latających machin obcych.
— Musieli się prześliznąć obok obrońców na drugim brzegu — mruknął Gribeauval.
Obcy zatrzymali się nad wodą, gdzie stanowili doskonały cel, widoczny dla wszystkich i w zasięgu strzału, i otworzyli ogień do tłoczących się na moście mas cywilów.
— Nie strzelać, chłopcy — rozkazał Gribeauval. — Niech inni się tym zajmą. Ci obcy próbują nas zmusić, żebyśmy się odsłonili. Jeśli im się uda, załatwią nas i most nie zostanie wysadzony.
Zanim jeszcze sierżant skończył mówić, Thomas zobaczył, jak jeden z obcych wylatuje ze swoich latających sań i wymachując rękami i nogami, spada w zimny nurt w dole. Pozostali Posleeni dalej przeczesywali uciekinierów ogniem z karabinów elektromagnetycznych.
Nawet z tej odległości Thomas słyszał słabe wrzaski i krzyki grozy atakowanych cywilów. Zobaczył następne ciała spadające do wody, tym razem ludzkie. Niektórzy — tak można było sądzić po tym, jak wymachiwali rękami — skakali, woląc pewną śmierć, niż choćby minutę dłużej być wystawionymi bezradnie na posleeński ogień.
Chłopiec modlił się, żeby jego matka i młodszy brat byli już bezpieczni na drugim brzegu.
Nieliczni uciekinierzy, mający dużo szczęścia, wciąż przekradali się przez posleeńskie linie i brnęli przez zalegające w wodach Nysy stosy zwęglonych ciał. Hans przez jakiś czas wysyłał na drugi brzeg patrole, które miały ich wyszukiwać i przeprowadzać na zachodnią stronę. Straty wśród patroli były jednak ogromne, dlatego po kilku dniach musiał zaprzestać tej praktyki. Nie mógł ryzykować życia żołnierzy w tak bezowocnym zadaniu.
W ostatniej grupie było siedmioro na wpół zagłodzonych i przerażonych Polaków. Na rozkaz Hansa nakarmiono ich z własnych zapasów czołgu. Obok maszyny rozpalono małe ognisko, zarówno dla podniesienia morale, jak i dla ogrzania się… W ogniu było coś starożytnego i niewysłowionego. Hans kazał rozpalać ogniska zawsze, kiedy tylko pozwalała na to sytuacja taktyczna. Załoga zbierała się wtedy i grzała ręce w migoczącym cieple. Polacy też zbili się wokół ognia.
Tylko jeden z nich mówił po niemiecku, i to bardzo kiepsko. Rozgorączkowany, wymachiwał rękami i pokazywał jakieś nowe zagrożenie, prawdziwe bądź wyimaginowane, nadchodzące z drugiego brzegu.
Kiedy ich nakarmiono, Hans polecił Harzowi odprowadzić ich na tyły. Może mieli jakieś pożyteczne informacje, a może nie. Jeśli tak, tylko któryś z tłumaczy na tyłach mógł je z nich wydobyć.
Hans musiał jednak uznać, że Polak chciał mu przekazać coś ważnego. Natychmiast po powrocie do ciepłego wnętrza Anny postanowił zarządzić podwyższony poziom czujności.
Chociaż noc była zimna, Borominskar, stojący przy ogniu i okryty wzorzystym kocem ze starannie przeżutych i pozszywanych skór thresh, nie czuł chłodu. Jeden z cosslainów przywołał ze swojego wewnętrznego zbioru wiadomości umiejętności potrzebne do zrobienia koca. Chodząc od zagrody do zagrody, wybrał najlepsze thresh, te z najdłuższymi, najdelikatniejszymi, najjaśniejszymi włosami, by złożyć ofiarę swojemu Bogu. Po starannym przycięciu i oczyszczeniu świeżo zebranych skór cosslain przeżuwał je delikatnie przez wiele dni, by z łatwo psującego się ciała zmieniły się w miękki, długowłosy, ciepły zamsz.
Ogień przyjemnie grzał. Jego błyski, iskry i migoczące cienie, które tworzył, kojarzyły się Posleenowi ze spokojem, odprężeniem i ciszą. Równie miły był koc, jasny i puszysty, o odcieniu włókien, który thresh nazwaliby „blond”. Chronił Wszechwładcę przed mroźnym wiatrem nadlatującym znad stepów na wschodzie.
Wszechwładca odkrył, że głaskanie długich, grubych włókien koca sprawia mu dziwną przyjemność, niemal taką samą, jak myśl o zemście na tchórzliwych, nigdy nie dość przeklętych thresh, którzy wyniszczyli połowę jego hordy.
A dzień tej zemsty był już bliski.
Borominskar miał straszliwe trudności z utrzymaniem dyscypliny wśród swoich kessentaiów i ich oolt’os. Lud był głodny, przerażony i rozwścieczony tchórzliwym wykorzystaniem płynnego ognia, którym thresh odparli ostami atak. Gdzieś w głębi ducha Posleeni bali się stawienia czoła tak straszliwej śmierci, jaka przypadła w udziale ich braciom.
Na wspomnienie wszystkich tych oolt’os palących się i duszących w płomieniach, ich żałosnych krzyków wzbijających się pod niebo, Borominskar wciąż dygotał i przechodziły go dreszcze.
Mimo to wystarczy jeszcze kilka dni i grupy zbieraczy, choć głodne, zbiorą dość żywych thresh, żeby plan Borominskara się powiódł. Thresh nie okazali żadnej litości dla jego ludu. Może jednak okażą ją swoim pobratymcom.
— Najsmutniejsze jest to — powiedział senny Mueller do wyczerpanego Schlüssela — że mając takie dwa, bylibyśmy trzy razy skuteczniejsi. Gdybyśmy mieli pół tuzina, polowalibyśmy na wroga jak stado wilków i niszczylibyśmy go, zanim mógłby zmasować skuteczny ogień. Pół tuzina takich „dziewczynek” jak nasza i Posleeni nie mieliby życia.
— Tak — zgodził się Schlüssel. — A wtedy nasze miasta nie byłyby niszczone z powietrza, nasze umocnienia wytrzymywałyby dłużej, może w nieskończoność, a biedni dranie na ziemi mieliby większe szanse.
— Czy jest jakakolwiek szansa, że dostaniemy przynajmniej drugiego Tygrysa model B?
— Nie, Johann — odezwał się Prael. — Informacje można ściągnąć z Sieci: fabryka i większość materiałów są przenoszone do jednego z podmieść w Szwajcarii. Miną miesiące, zanim zostanie przygotowana do pracy. Nie wiadomo, kiedy ruszy produkcja.
— A Szwedzi? — spytał Mueller.
— Mają surowce — odparł Prael. — Mają nawet trochę dział elektromagnetycznych, które im wysłaliśmy, i wszystkie plany Tygrysów A i B. Ale tu znów trzeba przynajmniej kilku miesięcy, może nawet roku, zanim pierwszy czołg zjedzie z taśmy.
— Nie mamy roku — zauważył Henschel ze swojego kokonu z koców, w które zawinął się, by chwilę odpocząć.
Każdy dzień w Tygrysie był dla Rinteela jak rok normalnego czasu. Do ciągłej pracy, pracy, pracy, żeby utrzymać bestię na chodzie, pracy, która z powodu jego zręczności, umiejętności i instynktu coraz bardziej obciążała barki Indowy, dochodziło nieustanne poczucie zagrożenia i psychiczna męka za każdym razem, kiedy docierało do niego, że ten czołg, ta załoga z radością zabija istoty myślące.
Przynajmniej nie był głodny, tak jak przez tych kilka dni, kiedy skończyła, mu się żywność, którą zabrał ze sobą na pokład. Udało mu się sklecić syntezator pożywienia w niewykorzystanym kącie między przedziałem bojowym a zewnętrzną powłoką kadłuba. Stał obok tego, co ludzka załoga nazwała „destylarnią Nibelunga”.
Rinteel był coraz bardziej uzależniony od produktu tej destylarni. Przez długie dni i noce walki dawał mu odprężenie — nawet zapomnienie, jeśli przesadził z ilością — i pozwalał odpocząć od przeżywanej grozy.
Zauważył też, że niemiecka załoga nigdy nie przepuszczała okazji zabrania alkoholu, który znajdowali w opuszczonych miastach. Ponieważ Niemcy byli niemal tak samo porządni jak Indowy, wszędzie tam, gdzie Brunhilda znalazła choćby pół dnia, by zatrzymać się i odpocząć, ślad superczołgu znaczyły równo poukładane stosy bursztynowych i zielonych butelek.
Teraz czołg stał cichy i nieruchomy pod grubą warstwą pianki kamuflującej i śniegu. Potrzebował zaopatrzenia i napraw, i to już, w tej chwili.
Na szczęście ciężarówki z częściami zamiennymi, amunicją i żywnością już zaczęły ustawiać się w kolejce pod osłoną pobliskich ośnieżonych lasów. Pierwsza z ciężarówek amunicyjnych stała już obok potężnego kadłuba, a zewnętrzny dźwig Brunhildy podnosił z niej palety z amunicją i ładował je do magazynu.
Podczas kiedy trwało uzupełnianie zaopatrzenia, duża ekipa mechaników naprawiała potężne, złożone mechanizmy czołgu. Jeszcze inni mierzyli i poprawiali naciąg gąsienic, sprawdzali zawieszenie i wykonywali cały szereg innych wymaganych napraw pod pobieżnym nadzorem Rinteela.
Indowy nie miał nic do roboty przy zaopatrzeniu. Dlatego też na zmianę odpoczywał, jadł, pił, naprawiał czołg i czytał instrukcję obsługi. Spał, kiedy tylko mógł. Jadł pospiesznie i łapczywie. Pił tyle, żeby móc zasnąć. Naprawy nie miały końca.
A instrukcja… była prostacka.
Płytka dolina Nysy zasnuta była gęstą mgłą. Czujniki termiczne Anny mogły ją oczywiście z łatwością przeniknąć, i to na sporą odległość. Hans przekazał dowodzenie swojemu oficerowi operacyjnemu, siedzącemu na fotelu dowódcy przed ekranem i przepatrującemu resztę okolicy przez hełm wirtualnej rzeczywistości.
Sam natomiast stanął we włazie na szczycie wieży, nasłuchując… sam nie wiedział czego. Nie było żadnych celów dla artylerii — mgła była za gęsta, aby marnować coraz trudniejsze do zdobycia pociski. Z bliższego brzegu rzeki nie dobiegały żadne wystrzały karabinowe, Posleeni nie strzelali ze swojej broni elektromagnetycznej. Jedynie okazjonalne dudnienie z tyłu lub przodu świadczyło, że artyleria kładzie sporadyczny ogień „nękająco-zaporowy”, inaczej N-Z.
Ostrzał N-Z miał służyć uprzykrzeniu przeciwnikowi życia… i dopilnowaniu, żeby nie nabrał zbytniej śmiałości.
Hans wyłączył się z nasłuchiwania nieregularnego huku dział. Teraz jego uszy, usprawnione przez te same procesy, które przywróciły mu młodość, próbowały wychwycić jakąś wskazówkę czy znak, co mogło tak przerazić tamtego Polaka.
Ale niczego nie słyszał. Hans przeklął mgłę, która nie pozwalała mu widzieć.
Borominskar przeklął pogodę tego świata. Jego plan wymagał, żeby ludzie widzieli!
Musieli widzieć bardzo dobrze… i to bardzo niedługo. Cały jego plan opierał się na tym, by threshkreen zobaczyli, co mają przed sobą. Tylko to — Wszechwładca był tego pewien — mogło zaprowadzić jego hordę na drugi brzeg rzeki i dalej.
Czy ta mgła nigdy się nie podniesie? Czy będzie zmuszony nakarmić hordę zebranymi thresh, zanim wykonają swoje zadanie? Ta myśl zupełnie go zniechęcała. Już teraz rozkazał zarżnąć wszystkich samców thresh, żeby nakarmić swoich oolt’os. Przyszło mu to bez trudu. Ale młode i samice były mu potrzebne, żeby jego plan się powiódł. Jeśli mgła nie rozwieje się w ciągu kilku dni, Borominskar będzie musiał rozkazać je zarżnąć.
Wszechwładca spróbował się odprężyć. Bezwiednie pogładził grubą, miękką skórę ogrzewającą jego lędżwia.
Sfrustrowany i na wpół zamarznięty Hans opuścił właz dowódcy i zjechał windą Anny na grubo opancerzony i odpowiednio ogrzany pokład bojowy.
— Dowódca na pokładzie — oznajmił la, szybko zwalniając jego fotel.
Hans bez słowa usiadł i założył na głową hełm VR. Załoga, jej stanowiska, główny ekran, wszystko to w jednej chwili zniknęło.
Hełm przetwarzał dane uzyskiwane bezpośrednio od Anny. Kiedy warunki na to pozwalały, czołg wykorzystywał swoje zewnętrzne kamery i przekazywał wyraźny obraz. Tam, gdzie sięgała tylko termowizja, radar albo lidar, czołg transmitował coś, co można by nazwać przybliżonym zgadywaniem. W takich okolicznościach pokazywane obrazy były nieco uproszczone, symboliczne, a nawet rysunkowe.
— Anno — szepnął Hans.
— Tak, Herr Oberst? — odparł czołg w słuchawkach.
— Przepraszam, Anno. Mówiłem do kogoś innego.
— Tak jest, Herr Oberst.
Hans pogładził lewą kieszeń na piersi. Anno, mam bardzo złe przeczucia co do jutrzejszego dnia. Nie, nie boję się, że mnie tu pokonają. Tak czy inaczej, w końcu to zrobią. Ale jest coś jeszcze, coś innego… Coś, czemu moi ludzie nie stawią czoła. Tak bym chciał, żebyś była tu ze mną. Zawsze uważałem cię za o wiele odważniejszą i mądrzejszą ode mnie, tak samo jak ładniejszą. A teraz jestem sam i się boję.
Lecąc swoimi tenarami nad księżycowym krajobrazem, Athenalras i jego adiutant Ro’moloristen obserwowali masy Ludu idącego zbudowanymi przez thresh drogami wprost w maszynkę do mielenia mięsa na froncie.
— Obawiam się, że byłeś w błędzie, pisklaku. Nie udało nam się wydrzeć z przyczółka trzymanego przez Arlingasa i jego hordę.
— Jeszcze nie, panie. Ale mimo to myślę, że zachowam głowę i narządy rozrodcze jeszcze przez jakiś czas.
Nie wiadomo czemu Ro’moloristen skrzywił się w posleeńskim odpowiedniku uśmiechu zadowolenia, co było zupełnie nie na miejscu u kogoś, kto był tak bliski spotkania z Demonami Nieba i Ognia.
— Wydajesz się bardzo zadowolony z siebie jak na kogoś, kto ma ruszyć w długą podróż z bardzo nieprzyjemnym początkiem — warknął Athenalras.
— Gdybym spodziewał się, że wyruszę w tę podróż, panie, bez wątpienia byłbym mniej wesoły.
— Wiesz coś, o czym mi nie powiedziałeś? — spytał oskarżycielko Athenalras.
— Tak, panie. — Młodszy Wszechwładca wyszczerzył się w uśmiechu. — Borominskar jest prawie gotów do ataku. A tym razem przedostanie się przez to, co stoi mu na drodze. Kiedy to zrobi, odciągnie threshkreen z tego frontu jak magnes odciąga opiłki żelaza. A wtedy, mój panie, wtedy przełamiemy opór wroga.
— Horda Arlingasa została zluzowana — ciągnął Ro’moloristen. — Karmimy ich thresh z naszych zapasów. Edas. który naliczam Arlingasowi, znacząco redukuje nasz edas wobec niego. A bez nacierania na Arlingasa ze wszystkich stron threshkreen mają małe szanse odbicia drugiego brzegu rzeki.
— Może i tak, ale ludzie zawsze mają coś w rezerwie, jakąś nową, bezlitosną sztuczkę. Czy wyśledziliśmy i zniszczyliśmy tę ich nową maszynę, tę, która strąca nasze okręty nawet w kosmosie?
— Niestety nie, panie. Grupa wysłana jej tropem zniknęła bez śladu, a maszyna się wymknęła. Zacząłem montować drugą, większą i potężniejszą grupę. Co do tego, czy dadzą radę zamknąć wyłom, który Arlingas zrobił w ich umocnieniach… Zaczynam podejrzewać, że maszyna jest tylko jedna i niewiele zdziała na własną rękę. Nadrenia jest już prawie całkowicie oczyszczona z thresh — ciągnął Ro’moloristen. — Kilka milionów pojmaliśmy na karmę dla hordy, chociaż złapani thresh są głównie starzy, twardzi i żylaści. To nie wszystkie powody, dla których Borominskar postanowił atakować. Cóż, panie… Żywi wielką osobistą urazę do threshkreen, którzy stoją przed nim. I straszna będzie jego zemsta za to, jak nieczysto z nim walczyli. Panie… Przy odrobinie przygotowań sami możemy wykorzystać sztuczkę Borominskara, by zdobyć jeszcze jeden most.
Przez długie dni i noce strumień ludzi uciekających przed posleeńskimi hordami nie wysychał, chociaż pogoda i ogień wroga sprawiały, że czasami malał. Thomas dziwił się, że aż tak wielu dotarło na zachód, do bezpiecznego schronienia.
Znał tylko jeden powód, dla którego tylu cywilów wciąż docierało tu cało. W kierunku przeciwnym do fali uchodźców jechała wąska, nieprzerwana kolumna ubranych na szaro mężczyzn i chłopców — ofiara wojskowej krwi, by ratować cywilną.
— To Niemcy, chłopcze — oznajmił Gribeauval. — Trzeba draniom przyznać, że kiedy naprawdę potrzeba, wiedzą, jak ginąć.
Thomas wiedział, że to prawda. Widział upiorne rozbłyski nad Mainz na południowym zachodzie i czerwone pociski smugowe, które leciały w górę, na spotkanie tych rozbłysków po zrykoszetowaniu od jakiejś twardej powierzchni. Niemieccy chłopcy — tacy sami jak on i jego koledzy — walczyli i umierali, by utrzymać teren wokół mostu i ocalić setki tysięcy cywilów, wciąż czekających na sygnał do wyruszenia na północ; dawali ponure świadectwo swojej odwagi i determinacji, by nie poddawać się aż do gorzkiego końca.
— Masz, przeczytaj — powiedział Gribeauval. — Właśnie przyszło… Komunikat radiowy od jakiegoś kaprala stamtąd.
Thomas przeczytał:
Zostało nas tu siedmiu. Czterech jest rannych, dwóch bardzo ciężko, ale mimo to wszyscy zajmują swoje stanowiska. Jesteśmy oblężeni od pięciu dni. Od pięciu dni nie mamy nic do jedzenia. Za dziesięć minut wróg zaatakuje, słyszymy, jak się zbiera. Został mi tylko jeden magazynek do karabinu. Zużyliśmy wszystkie miny. Karabin maszynowy jest kaput. Jesteśmy poza zasięgiem wsparcia moździerzy, a nie mogę wezwać artylerii. Założyliśmy martwy zapalnik na ostatnie ładunki wybuchowe, żeby wróg nie pożywił się naszymi trupami. Powiedzcie mojej rodzinie, że wykonałem swój obowiązek i że będę wiedział, jak zginąć. Niech naród niemiecki żyje wiecznie!
Thomas poczuł, że do oczu napływają mu niechciane łzy. Z trudem je powstrzymał. Tacy dzielni byli ci chłopcy, walczący tam i ginący w walce z przeważającymi siłami wroga, mając tak niewiele nadziei.
Gribeauval dostrzegł uczucia malujące się na twarzy chłopca.
— Tak, synu — powiedział. — Trzeba im to przyznać. To wspaniały naród, wielki. A my mamy cholerne szczęście, że są teraz z nami.
Thomas się z tym zgadzał. Więcej nawet; pomyślał o sobie samym, samotnym, próbującym uratować matkę i młodszego brata przed obcą zarazą. Chciał być mężczyzną, wiedział, że się nim staje. Ale w pojedynkę w żaden sposób nie mógłby ocalić swojej rodziny. Do tego potrzebna była armia, armia odważnych mężczyzn i chłopców, gotowych oddać wszystko za swój naród.
Być może po raz pierwszy Thomas poczuł głęboką dumę, nie tyle z siebie, ile z ludzi, z którymi walczył, z armii, w której razem służyli, a nawet z wchodzących w jej skład żołnierzy odzianych w czerń i noszących podwójne błyskawice.
— Zachowaj ten komunikat, synu. Noś go w kieszeni. Może przyjść taki dzień, że będzie ci potrzebny dobry przykład.
Isabelle chciała dać dobry przykład. Chociaż nie miała żadnego przeszkolenia medycznego, była żoną jednego z najlepszych chirurgów Francji. Dużo wiedzy wchłonęła przez osmozą, przy kuchennym stole, na spotkaniach, podczas wizyt w gabinecie męża. Uznała, że jej pomoc może się przydać, choćby przy sprzątaniu. Wiedziała też, jak zachować czystość przy otwartych ranach.
Uważała, że potrafi przynajmniej postępować zgodnie z pierwszą częścią przysięgi Hipokratesa, brzmiącą: „Po pierwsze, nie szkodzić”.
Upewniwszy się, że rodzina wiesbadeńczyków zaopiekuje się jej synem, i widząc, że chłopiec uczy się nowego języka i poznaje nową kulturę, wyruszyła na poszukiwanie jakiegoś szpitala.
Nie było łatwo. Niemcy, jeśli już uczyli się obcego języka, wybierali raczej angielski niż francuski — wynikało to z długiej tradycji przymilania się do nowych sojuszników i odsuwania od starożytnych wrogów. Z czasem toporny niemiecki Isabelle zaprowadził ją do francuskiego szpitala wojskowego. Z zaskoczeniem ujrzała Sigrunen obejmujące czerwony krzyż, ze zdziwieniem przeczytała nazwę szpitala wypisaną nie rzymskimi literami, lecz gotykiem: Szpital Polowy, Dywizja SS Charlemagne.
— Chce pani wstąpić do nas na ochotnika? — spytał jednoręki stary sierżant.
— Oui. Myślę, że mogłabym pomóc. Ale pomóc, monsieur, a nie wstąpić. Zabraliście już jednego z moich synów. Drugi mnie potrzebuje.
— Naprawdę? Zabraliśmy? Cóż, pomoc zawsze nam się przyda… Oprowadzę panią. Jak pani sama zobaczy, nic tu się nie dzieje przepisowo.
Wciąż czytając instrukcję obsługi, tę prymitywną, przeklętą, niemal niezrozumiałą instrukcję dla załogi, sfrustrowany Rinteel zaczął rozmawiać z samym czołgiem.
— Brunhildo, jestem zdezorientowany.
— Co jest powodem twojej dezorientacji, Indowy Rinteelu?
Rinteel napił się środka odurzającego z metalowego wojskowego kubka.
— Twoje oprogramowanie nie pozwala ci walczyć na własną rękę, zgadza się? — spytał, pokrzepiwszy się.
— Zgadza się, Indowy Rinteelu.
— Pozwala ci jednak na ucieczkę przy wykorzystaniu własnych możliwości, czyż nie?
— Tak, jeśli cała moja załoga jest martwa albo nieprzytomna, mam zawieźć ją i siebie samą w bezpieczne miejsce. Ale nie wolno mi używać głównej armaty bez rozkazu koloidalnej istoty myślącej. Mogę jednak wykorzystywać broń krótkiego zasięgu przeciwko celom w jej polu rażenia; to zawiera moje oprogramowanie obrony własnej. I nie wolno mi się cofać, dopóki mam co najmniej dwa pociski do głównej armaty.
— Czy możesz kierować główną armatą bez ludzkiego pośrednictwa?
— Mam taką techniczną możliwość, Indowy Rinteelu, ale wciąż nie mogę strzelać bez rozkazu koloidalnej istoty myślącej.
— To dziwne — stwierdził cicho Indowy.
— Nie zostałam zaprogramowana do komentowania poczynań moich twórców, Indowy Rinteelu.
— W takim razie co robisz, kiedy ucieczka jest niemożliwa?
— Posiadam matrycę decyzyjną samozniszczenia, która pozwala mi i wymaga ode mnie odpalenia całej posiadanej na pokładzie antymaterii, by nie dopuścić do pojmania przez wroga. Jak wiesz, moich reaktorów jądrowych praktycznie nie da się zmusić do detonacji.
Myśl o kilkuset dziesięciokilotonowych głowicach z antymaterią wybuchających naraz sprawiła, że Rinteel pociągnął długi łyk syntetycznego środka odurzającego.
Kilka metrów od Rinteela, oddzieleni wewnętrznym pancernym kokonem, Prael, Mueller i reszta opijali znalezionym piwem jutrzejszą przygodę, przedyskutowując plany i możliwości.
— Z tego, co widzę, największym zagrożeniem — stwierdził Schlüssel — jest most na Renie.
— Nie jestem pewien — powiedział Mueller. — Linia Odry-Nysy jest w rozsypce.
— Skoro o tym mowa — dodał Henschel — wciąż mamy wroga w samym sercu Niemiec. Och, te skupiska są w większości okrążone, ale gdyby udało nam się wyeliminować jedno, uwolnilibyśmy żołnierzy, którzy z kolei mogliby się zająć następnymi.
— Problem w tym — wtrącił Prael — że siły okrążające te skupiska nie mają żadnych jednostek pancernych, które mogłyby nas wesprzeć. Jeśli sami uwikłamy się w walkę… Cóż, Brunhilda ma skończoną ilość opancerzenia, i to niezbyt grubego, nie licząc jej wspaniałej, hojnie obdarowanej przez naturę piersi.
— Na linii Odry-Nysy są Tygrysy model A, które zapewniłyby nam wsparcie — zauważył Mueller.
Prael spojrzał na mapę sytuacyjną przygotowaną przez SI Brunhildy i ściągniętą przez niego jako pomoc przy podejmowaniu decyzji.
— Tak, Johann, ale na razie jesteśmy w stanie stwierdzić, że nas tam nie potrzebują. Jest tam cała Schwere Panzer Brigade Michael Wittmann, bynajmniej nie sama. Ren to inna historia. Odwrót z Nadrenii był katastrofą. Stracono wiele Tygrysów. Moim zdaniem tam przydalibyśmy się najbardziej.
— A więc — powiedział Henschel, najstarszy z załogi — niech to będzie „Die Wacht am Rhein”[43].
Rinteel z niejakim zaskoczeniem usłyszał słabe śpiewy dochodzące z otwartego włazu przedziału bojowego. Nie żeby śpiewanie było czymś niezwykłym — kilka piw… trochę sznapsa… i załoga nieodmiennie popadała w łzawą, ckliwą Gemütlichkeit[44].
Zaskakujące były słowa i melodia. Rinteel nigdy przedtem nie słyszał tej pieśni, a postawiłby galaksjańskie kredytki, że odkąd dołączył do załogi czołgu, został potraktowany wszystkimi bez wyjątku niemieckimi piosenkami ludowymi i wojskowymi.
Słowa były jednak wyraźne, a melodia porywająca. Rinteel słuchał.
Rozbrzmiewa głos jak gromu dźwięk
Gdzie fale grzmią i stali szczęk.
O Renie, Renie, Renie nasz
Któż trzyma nad twym nurtem straż?
Bez trwogi śpij, Ojczyzno ma
Twych synów mur nad Renem trwa.
Wierna i silna warta twa Warta na Renie…
Maszerujący w świetle ulicznych latarni batalion zmęczonych, lecz wyprostowanych Landsers[45] śpiewał:
Tysięcy stoi ich ze sto
I pomszczą rychło każde zło.
Synowska miłość piersi dmie
Obronią nas, nie ugną się.
Bez trwogi śpij, Ojczyzno ma…
Gdzie był ten duch?, pomyślał gorzko Mühlenkampf, patrząc przez okno w dół. Gdzie był, kiedy mógł jeszcze coś zmienić?
Nie bądź osłem, Mühlenkampf, skarcił siebie w myślach. Ten duch zawsze tu był, głęboko ukryty. To nie wina tych chłopców, że ich wodzowie nie dopuszczali, żeby się ujawnił.
Generał westchnął z żalem, zamyślił się nad katastrofalnymi skutkami gospodarczymi posleeńskiego najazdu… a także nad coraz dotkliwszymi brakami amunicji, paliwa i żywności. Teraz, westchnął, duch to jedyna rzecz, której mamy pod dostatkiem.
Odwrócił się od okna do wyświetlanej na przeciwległej ścianie mapy. Wolno, za wolno ściągał te swoje oddziały, które osłaniały odwrót z Nadrenii bardziej ku centrum. Straty? Kto mógłby je policzyć? Dywizje rzucane do bitwy w pełnej sile były teraz zaledwie szkieletami, z nędznymi strzępami ciała wiszącymi na kościach. System uzupełnień, pracujący pełną parą, mógł oblec je z powrotem w ciało… ale potrzebował czasu, dużo czasu. A ciało miało swoje ograniczenia, ilość mięsa, które można było puścić do zmielenia, też nie była nieskończona.
Część tego właśnie przeznaczonego do zmielenia mięsa, które maszerowało pod postacią dywizji piechoty na front, na rzeź, śpiewała pod oknem Mühlenkampfa.
Patrząc w zmęczone, ale pełne determinacji oczy chłopców, generał poczuł przypływ dumy, wybijającej się ponad smutek i rozpacz. Może jesteście lemingami, jak was kiedyś osądziłem, moi chłopcy. Może nawet wilkami, kiedy jesteście w stadzie. Ale jeśli wilkami, to o wielkich sercach, i jestem dumny z każdego z was. Możecie już nie zobaczyć następnego poranka, i chociaż wszyscy o tym wiecie, maszerujecie do wtóru huku dział.
Mühlenkampf patrzył na idącą w dole procesję, a tymczasem na wschodzie wyjrzało nad horyzont słońce, rzucając na żołnierzy swoje pierwsze, słabe światło.
Wschodzące słońce rozświetliło mgłę, ale nie potrafiło jej wypalić. Drżąc z zimna we włazie dowódcy, Hans irytował się. Coś tam jest nie tak, a ja zupełnie nie mam pojęcia, co to takiego.
Cztery noce wcześniej Hans rozkazał znów wysłać nocne patrole. Nie miały one na celu, jak dotąd, pomagać Polakom uciekającym przed machiną śmierci obcych. Brasche ryzykował życie swoich ludzi dla jednej z niewielu rzeczy na wojnie cenniejszych niż krew: informacji.
Pieszo tam, gdzie woda była dość płytka, pontonami tam, gdzie się dało, osiem patroli wyszło w noc, po ośmiu do dziesięciu ludzi w każdym. Hans pożegnał kilka z nich osobiście, ściskając dłonie — prawdopodobnie po raz ostatni — każdego żołnierza wchodzącego do wody albo wsiadającego do małego pontonu.
Jeden po drugim patrole nie wracały o wyznaczonym czasie, a obawy i frustracja Hansa jeszcze się wzmagały.
Inni dowódcy na tym froncie wpadli na podobny pomysł. Hans nie znał szczegółów, ale wiedział, że w sumie wyruszyło ponad sto patroli. Nie wiedział jednak, czy którykolwiek z nich wrócił. Jedynie krótkie wymiany ognia i eksplozje wzdłuż drugiego brzegu rzeki świadczyły o krwawej porażce.
Sukces jest słodki, pomyślał Borominskar, czytając napływające do niego meldunki o wyrzynanej jedna po drugiej grupie ludzi. Jak bezczelne są te istoty, żeby rzucać wyzwanie moim poddanym na uczciwie przez nich zdobytej ziemi.
Z „uczciwie” żaden Polak by się nie zgodził. Ale to, że „zdobytej”, nie ulegało wątpliwości. Udowodniła to śmierć stu patroli, blisko tysiąca ludzi.
Dawid Benjamin nie uważał niczego za udowodnione, zwłaszcza poglądu, że wojna jest już przegrana albo że patrole są skazane na zagładę.
Jako doświadczony oficer dawnej, teraz zniszczonej izraelskiej armii, wziął sobie do serca starą prawdę mówiącą, że dowódcy dają przykład. W dość niejasny sposób zdawał sobie sprawę, że żołnierze nie nauczyli się tego od swoich teoretycznych brytyjskich mentorów, przedstawicieli bahdzo, bahdzo wysokich klas społecznych, ale od zupełnie normalnych przedstawicieli niemieckiej klasy średniej. Jeśli dodać do tego korpus oficerski i podoficerski, który miał więcej wspólnego z praktykami rosyjskimi niż zachodnimi — dużo oficerów, mało podoficerów mających rzeczywistą władzę — Dawid tak naprawdę mógł zrobić tylko jedno.
Patrol, który prowadził, podpełzł w gęstej mgle nad brzeg Nysy. Tam napompowali ponton, a potem znieśli go w całkowitej ciszy na skraj wody. Żołnierze prowadzeni przez Benjamina wahali się tylko krótką chwilę przed wejściem w lodowaty nurt. Wstrząs spowodowany wodą wlewającą się do butów, przesiąkającą nawet przez najgrubsze zimowe mundury i omywającą skórę odebrał wszystkim mowę. Czuli się tak, jakby lodowate noże cięły ich aż po samo serce.
Ale mogli tylko iść dalej. Kiedy ci na przodzie weszli do wody po uda, zarzucili nogi na gumową burtę pontonu, a tymczasem następni dalej go pchali. Potem do środka wsiadła druga para żołnierzy, trzecia, wreszcie ostatnia. Każda wsiadająca para łapała leżące w środku krótkie, grube wiosła.
W końcu, kiedy ponton dryfował już przed siebie siłą rozpędu, Benjamin wydał po hebrajsku rozkaz:
— Wszyscy razem.
Żołnierze ostrożnie zanurzyli wiosła w wodzie, szybko łapiąc rytm, który pchnął ponton do przodu.
Dawid i jego zastępca dowódcy patrolu, sierżant Rosenblum, używali swoich wioseł także do odpychania ostrych kawałków lodu, które mogłyby uszkodzić ponton. Raz, kiedy z mgły wychynął straszliwy, spalony i zamarznięty trup Posleena, Dawid zepchnął go wiosłem w głąb ciemnej rzeki.
Kiedy dobili do drugiego brzegu, wyskoczył na ląd, z pistoletem maszynowym gotowym do strzału. Rosenblum tymczasem wbił cienki metalowy pręt w zamarzniętą ziemię, przywiązał do niego linkę cumowniczą i pomógł pozostałym zejść na brzeg.
Ostatni dwaj zostali, aby pilnować pontonu, jedynej możliwości powrotu na swój brzeg.
Rosenblum i pozostali czterej zaczekali, aż Benjamin spojrzy na mapę i kompas — GPS od dawna nie działał — i wskaże kierunek, w którym Rosenblum ma mszyć jako szpica.
Patrol mijał wiele szkieletów Posleenów, ale zaledwie kilka całych trupów. Dawid i inni nie dopuszczali do siebie myśli o rodzinach straconych w Izraelu, zwłaszcza o tym, że mogły zostać, tak jak ci Posleeni, pożarte.
— Nawet hitlerowcy… — szepnął zdjęty grozą Rosenblum. Minąwszy szeroki pas usłanej trupami polskiej ziemi, patrol wyszedł na zamarznięty step. Benjamin postanowił pod koniec dnia wrócić na skraj owego pasa.
Zwykły kamuflaż byłby przedsięwzięciem bez szans. Zamiast tego więc, zachowując ciszę, żołnierze zbudowali trzy małe kryjówki z trupów i szczątków Posleenów. Pod nimi sześciu mężczyzn na zmianę spało i obserwowało teren przez resztę krótkiego polskiego zimowego dnia.
Wiele razy tego pierwszego dnia patrol słyszał warkot i parskanie posleeńskich zbieraczy żywności. Dwa razy podeszli tak blisko, że we mgle było ich niewyraźnie widać. Wtedy śpiących budzono i wszyscy razem czuwali.
— Coś mnie martwi — szepnął Benjamin do Rosenbluma.
— Co takiego, panie majorze?
Benjamin zastanawiał się przez chwilę, co takiego wydało mu się podejrzane. Nagle zrozumiał.
— Szukają każdego najmniejszego strzępu mięsa, nawet gnijącego. Zupełnie jakby głodowali.
— Cóż — odparł sierżant po chwili namysłu — w końcu jest zima. Żniwa…
— Mogą jeść wszystko, w tym żniwa sprzed kilku miesięcy i zimowe zboże, które wciąż stoi. Mogą jeść trawę, drzewa i geranium z doniczki cioci Marii. Ale po co mieliby to robić, skoro złapali tylu Polaków? To jest nielogiczne.
Choć jasność świadczyła, że słońce pokonało już połowę drogi do zenitu, mgła wciąż spowijała cały front. Kilkudziesięciu na wpół zamarzniętych żołnierzy wróciło, chociaż za każdym razem nie było ich więcej niż jeden czy dwóch z patrolu. Opowiedzieli oficerowi wywiadu Hansa — kiedy już udało się ich zmusić do wykrztuszenia choć słowa z przemarzniętych ust i zmrożonych grozą umysłów — że zadanie było beznadziejne. Posleeni byli zbyt liczni na ziemi i zbyt czujni, by można było przedostać się na ich tyły i sprawdzić, co się tam dzieje.
Jak wiele razy do tej pory, Hans Brasche przeklął w myślach mgłę.
Dłoń Wszechwładcy głaskała ciepłe, lekkie okrycie. Nie przyszło mu do głowy, żeby wysłać kontrpatrole. Właściwie wszystkie te ludzkie próby zdobycia informacji wydawały mu się wynaturzeniem. Posleeni nie zwykli przekradać się w ciemności i mgle, aby uniknąć wykrycia. Lud lubował się w otwartej walce, w czynach dokonywanych na oczach całej hordy, tak by Pamiętający mogli zapisać je i opiewać następnym pokoleniom.
Szczęśliwym zrządzeniem losu w tym wypadku stało się to, o czym Borominskar nie pomyślał. Szukając ochłapów żywności pośród zabitych w poprzedniej bitwie, jego podwładni nieumyślnie stworzyli gęstą zaporę dla tchórzliwych podchodów threshkreen. A głodni Posleeni mieli wszelkie powody koncentrować się na wędrujących po stepie luźnych grupach threshkreen. Tylko w ten sposób mogli zaspokoić głód, skoro z rozkazu Borominskara racje żywnościowe były drastycznie ograniczone.
Miło było widzieć, że wreszcie coś idzie tak jak trzeba. Cóż, Ścieżka jest w końcu drogą przypadku i szczęścia…
Fortuna sprzyja odważnym. Benjamin przypomniał sobie te słowa jako tytuł jakiegoś filmu, który widział kiedyś z żoną, w szczęśliwszych czasach. Wtedy była to prawda, teraz tym bardziej.
Z zapadnięciem zmroku oddział znów ruszył na wschód. Za pasem trupów pozostałych po ostatniej bitwie było mniej posleeńskich patroli. Bandy obcych łatwo można było wykryć z daleka po blasku ich ognisk. Benjamin i jego ludzie omijali je szerokim łukiem. Dawid zaznaczał je też na mapie.
Następny poranek zastał patrol dwadzieścia kilometrów w głąb opanowanego przez Posleenów terytorium, w opuszczonej małej polskiej wsi. Ludzie bynajmniej jej nie porzucili — ich gołe szkielety walały się na uliczkach i w domach. Ale żywi uciekli, jedzenie zniknęło. Rosenblum nie wyszperał niczego bardziej pożywnego niż kilka butelek taniej wódki.
Ludzie Benjamina przeżyli ten dzień na niemieckich racjach polowych, często więc zawierających pogardzaną wieprzowinę. Cóż, wielu Izraelczyków nie przejmowało się koszernością. A ci, dla których miało to znaczenie? Konieczność zmuszała ich do jedzenia tego, co było dostępne.
Być może rozpita wódka pomogła im przezwyciężyć żywieniowe skrupuły.
Obowiązek nakarmienia dowódcy przypadł w losowaniu Harzowi. Napełniwszy przegródki tacki bawarskimi Spätzle, bułkami i masłem, jakąś nieokreśloną zieleniną i gotowaną wieprzowiną, i biorąc w drugą rękę duży kubek mocno posłodzonej i lekko zaprawionej alkoholem kawy roggenmehl[46], wszedł na jednoosobową windę włazu i rozkazał:
— Anno, w górę.
Wciąż nasłuchujący i spoglądający w ciemność Hans wydawał się nie zauważać Harza, który wyłonił się z automatycznie otwieranego włazu i postawił obok niego tackę. Żołnierz stał tak przez chwilę, pozostawiając Braschego sam na sam z jego myślami. W końcu odkaszlnął cicho, żeby zwrócić na siebie uwagę dowódcy.
— Słyszałem, jak wyjechałeś — rzekł Hans.
— Obiad, Herr Oberst — oznajmił Harz.
— Zostaw go tutaj, Unteroffizier Harz. Zjem, jak będę miał czas.
— Panie pułkowniku, muszę panu przypomnieć słowa mądrego Feldfebla: „Nie jedz…”.
Hans przerwał mu, kończąc cytat.
— „…kiedy jesteś głodny, jedz, kiedy możesz. Nie śpij, kiedy jesteś zmęczony, śpij, kiedy możesz. A kiepska podwózka jest lepsza niż dobry marsz”. Już to słyszałem, dziękuję bardzo, Harz.
— Tak jest, panie pułkowniku. Ale to i tak dobra rada.
— Bardzo dobrze, Harz. Zostaw to tutaj. Zjem za chwilę. Wracaj na stanowisko.
Rozkaz to rozkaz. Harz oczywiście nie strzelił obcasami. Tego zwyczaju nawet odrodzone SS nie kontynuowało. Ale stanął na baczność.
— Anno, w dół — rozkazał.
Właz zamknął się za nim bezgłośnie.
Znów sam, Hans podniósł tackę. Spätzle, warzywa, bułki i masło zjadł szybko. Potem postawił kołnierz swojego skórzanego płaszcza, ścisnął obiema dłońmi parujący kubek i znów zapatrzył się w mgłę.
W jego słuchawkach zatrzeszczał głos oficera wywiadu.
— Panie pułkowniku, jest pan potrzebny nad rzeką.
W wyciągniętej ku Borominskarowi ręce cosslain trzymał świeżą nogę, prosto z ubojni. Nie była duża, mierzyła co najwyżej pół metra według miar threshkreen. Ale Wszechwładca zakazał cosslainom i normalsom jeść mięsa, pozwalając na bardzo małe porcje tylko kessentaiom. Póki co thresh musieli być oszczędzani.
Zachodzące słońce świeciło jasno w oczy podróżującej grupy Posleenów. To mogła być jedyna rzecz, która ocaliła patrol przed wyczulonymi zmysłami obcych. Gdyby towarzyszący im kessentai, lecący pięć czy sześć metrów nad oddziałem, sprawdził swoje przyrządy, mogłyby mu zdradzić, że w okolicy są dzicy thresh.
Po co ich oszczędzają?, zastanawiał się Benjamin, patrząc na kolejną małą grupę ludzi, najwyraźniej zdrowych i dobrze odżywionych, prowadzonych na wschód przez Posleenów, na których wychudzonych torsach widać było żebra. Każda rozsądna… każda normalna grupa Posleenów już dawno zżarłaby tych więźniów i poszła szukać następnych.
Nawet na płaskich polskich równinach zdarzały się przeszkody terenowe: pofałdowania ziemi, drzewa, miasteczka. To właśnie z kolejnego bezludnego miasta na niskim, biegnącym z północy na południe, lekko zalesionym grzbiecie izraelski patrol obserwował wędrujących wolno Polaków i ich posleeńskich strażników.
Ani jeden żołnierz z patrolu nie był polskiego pochodzenia. Niejeden, gdyby zgłębił polsko-żydowskie „stosunki” w ciągu ostatnich kilku wieków, czułby gorycz czy nawet nienawiść. A mimo to Benjamin mówił niemal za wszystkich, kiedy oznajmił:
— Uwolnimy tych ludzi dziś wieczorem.
— Jest ich dwudziestu czterech — ostrzegł Rosenblum — i Wszechwładca. Stosunek sił jest mocno niekorzystny, szefie. Poza tym jak mamy przeprowadzić setkę ludzi trzydzieści kilometrów z powrotem do rzeki, a potem przeprawić ich na drugą stronę tak, żeby nas nie złapali? Panie majorze, chciałbym im pomóc, ale…
— Żadnych ale. Zrobimy to. I wiem już nawet jak.
Tutaj, pięć czy więcej kilometrów od gęstej mgły wciąż spowijającej nocami dolinę Odry-Nysy, świeciły gwiazdy i pół księżyca.
Ludzcy więźniowie kulili się w środku kręgu obcych. Krąg ten, dwa tuziny posleeńskich normalsów, połowa zwrócona na zewnątrz, polowa do wewnątrz, wydawał się trochę sflaczały — głowy obcych opadały z grodu albo zmęczenia.
W górze bez końca krążył samotny tenar Wszechwładcy, lecąc na autopilocie między normalsami zwróconymi na zewnątrz a tymi do wewnątrz. Sam kessentai z oklapniętym grzebieniem zwieszał głowę we śnie.
Rosenblum niosący jedyny karabin snajperski oddziału — wyposażony w separator i zamek typu „pociągnij i puść” Blaser 93, z opracowanym przez Finów doskonałym pociskiem .338 lapua magnum w komorze — przyjrzał się temu wszystkiemu przez szerokokątną, wzmacniającą światło lunetę. Zadaniem sierżanta było zabicie Wszechwładcy, co przy ruchomym celu, z odległości dziewięciuset metrów, było nie lada wyczynem.
— I pamiętaj, nie wolno ci trafić w matrycę mocy — ostrzegł go Benjamin. — Wybuch zabiłby wszystkich Posleenów, ale także wszystkich ludzi.
Rosenblum obiecał, że się postara, przysięgając jednak w duchu, że jeśli będzie musiał wybierać między życiem swoich kolegów i Polaków, Polacy niestety przegrają.
Uszy sierżanta przysłaniały słuchawki podłączone do jego osobistego radia krótkiego zasięgu. Była to jego jedyna ochrona słuchu, chociaż przy strzale z lapuy dość mizerna.
Tak czy inaczej, major nakazał zachowywać ciszę radiową. Kto może wiedzieć, co obcy są w stanie wykryć?
Nasłuchiwanie, pełznięcie powoli jak pnącze, zatrzymywanie się co chwila: to był cały świat Benjamina i jego żołnierzy.
Noc przeszywały zagłuszające ich dźwięki — ludzie krzyczeli przez sen, Posleeni chrząkali i warczeli, tenar cicho buczał. Benjamin liczył, że te odgłosy pozwolą mu dość szybko zbliżyć się do wroga na odległość kilkuset metrów.
Teraz jednak byli już za blisko, by poruszać się szybko. Mogli tylko czołgać się i nasłuchiwać.
Benjamin wraz z dwoma żołnierzami, niosący wszystkie sześć claymore’ów oddziału, przesuwali się na prawo od linii łączącej opuszczone miasteczko z posleeńsko-ludzkim obozowiskiem.
Claymore był niczym więcej jak grubą na dwa i pół centymetra, wygiętą, pustą plastikową płytą. Z przodu w plastikowej matrycy spoczywało siedemset kulek od łożysk. Za nimi znajdowało się zero siedem kilograma plastiku. Otwory z wierzchu umożliwiały zamocowanie w materiale wybuchowym zapalników.
Claymore często był uważany za broń obronną i nazywany przez ignorantów kolejną nieludzką „miną przeciwpiechotną”.
Ani jedno, ani drugie nie było do końca prawdą. Chociaż claymore’a można było i często używano w charakterze pułapki, to samo dało się powiedzieć o granacie ręcznym, broni, na którą esteci nie zwracali aż takiej uwagi. Właściwie to samo dotyczyło również blaszanej puszki pełnej gwoździ i materiału wybuchowego, z założonym zdalnym zapalnikiem. Przede wszystkim jednak claymore’ów używano do obrony obsadzanych przez ludzi stanowisk i detonowano je zdalnie, zamiast narażać włóczące się w pobliżu dzieci.
Mimo to niekoniecznie należało ich używać w celach obronnych. Claymore’a można było wykorzystać takie do rozpoczęcia ataku, dając atakującemu natychmiastową przewagę ogniową i jednocześnie dziesiątkując obrońców.
Claymore’y można było bowiem wycelować — miały przewidywalne pole rażenia. Co więcej, było to podwójne pole, bliskie i dalekie, z szerokim pasem bezpiecznego obszaru w środku. Odpowiednio ustawione, wycelowane w górę na odległość pięćdziesięciu metrów, claymore’y wyrzynały wroga do tej odległości. Potem jednak kulki łożysk wznosiły się za wysoko, by skrzywdzić wyprostowanego mężczyznę… aż do odległości dwustu-dwustu pięćdziesięciu metrów, kiedy ich trajektoria znów opadała na wysokość morderczą dla ludzi i Posleenów. Na tym właśnie opierał się plan Benjamina.
Stojący w odległości sześćdziesięciu metrów Posleen przypominał konia. Według Benjamina wyglądał i wydawał odgłosy, jakby spał, powarkując i skamląc cicho niczym pies śniący zły sen, z lekko zwieszoną głową.
Jakieś dziesięć metrów za nim, nieco w bok, zwrócony do wewnątrz obcy również sprawiał wrażenie drzemiącego.
Ostrożnie, bardzo ostrożnie Benjamin ustawił claymore’a na ziemi. Próbował wbić zaostrzone nóżki w zamarzniętą ziemię, ale bezskutecznie. Zamiast tego rozchylił je, tworząc dwa wąskie odwrócone „V”, i zaczął odpowiednio ustawiać broń.
Pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów po obu jego stronach pozostali dwaj żołnierze z grupy robili mniej więcej to samo. Kiedy skończyli, pozostali dwaj podczołgali się bliżej i rozstawili swoje claymore’y, celując w następne pary posleeńskich strażników. Benjamin zostawił sobie jednego claymore’a na czarną godzinę.
Kiedy tylko skończyli, wszyscy odczołgali się w tył. Szesnastometrowe kable claymore’ów nie pozwalały Izraelczykom spotkać się w jednym miejscu. Próbę połączenia min jednym przewodem detonującym Benjamin uznał za głupotę, zważywszy na bliskość wroga. Zamiast tego podczas nużących prób odmierzył czas między rozdzieleniem się żołnierzy, rozmieszczeniem claymore’ów i powrotem na bezpieczne pozycje. Potem dla bezpieczeństwa wydłużył go o drugie tyle i dodał jeszcze pięćdziesiąt procent na wszelki wypadek. W ten sposób każdy żołnierz miał półtorej godziny od momentu rozdzielenia się do powrotu na swoje stanowisko i przygotowania się do odpalenia min.
Kiedy zegarek powiedział mu, że wyznaczony czas minął, Benjamin przysunął do twarzy swoje małe radio.
— Rosenblum? Karabin maszynowy?
— Ludzka transmisja radiowa z odległości stu pięćdziesięciu siedmiu miar na południowy wschód — zapiszczał tenar.
— Co?! — Kessentai obudził się w mgnieniu oka, chociaż prawdziwa czujność i racjonalne myślenie miały przyjść dopiero za chwilę. Sprawdził swoje przyrządy, żeby potwierdzić alarm, a potem przejął sterowanie tenarem, wyłączając autopilota. Na krótką chwilę tenar znieruchomiał na tle nieba.
— Jestem — odparł sierżant Rosenblum.
— Strzelaj — powiedział Benjamin.
— Tak jest.
Sierżant ułożył się w pozycji do strzału, sprawdzając, czy krzyżyk celownika znajduje się na piersi nieruchomego teraz Wszechwładcy. Jego palec szybko ściągnął luz spustu; sierżant utrzymywał równomierny nacisk, tak jak go nauczono dawno temu na kursie snajperskim na pustyni Negew.
Huk wystrzału go zaskoczył.
Wszechwładca, właśnie rozbudzający się do końca, poczuł straszliwe szarpnięcie, przeszywające go od jednego boku do drugiego. Jego tors zalały fale bólu. Przez chwilę utrzymywał się na nogach, chociaż z trudem. Wykręcając głowę, by spojrzeć na bok, w który został trafiony, zobaczył mały otwór, z którego tryskała żółta krew. Odwróciwszy się w drugą stronę, z przerażeniem ujrzał dziurę wielkości dwóch złożonych pięści. Nagle na widok własnego poszarpanego ciała zrobiło mu się niedobrze.
Kolana ugięły się pod nim i osunął się na dno tenara, popiskując jak pisklak wyciągnięty z zagrody na przekąskę. Pozbawiony pilota tenar zachował się zgodnie ze standardowym programem i łagodnie osiadł na ziemi. Przemarznięta trawa i ziemia zachrzęściły pod jego ciężarem.
Kiedy tylko dotarł do niego huk wystrzału Rosenbluma, Benjamin szybko ścisnął raz i drugi swojego „klikacza”, detonator claymore’a.
Pierwsze ściśnięcie jednak wystarczyło, niemal jak za każdym razem. Ładunek elektryczny przeskoczył krótki odcinek kabla do zapalnika. Ten, ożywiony, wybuchł z siłą wystarczającą — gorącem i wstrząsem — by zdetonować otaczający go plastikowy materiał wybuchowy mieszanina 4.
C-4 strzaskało żywiczną płytę zawierającą kulki łożysk. Chociaż nie wszystkie się rozdzieliły — w dal pomknął przynajmniej jeden kawałek z trzynastoma wciąż sczepionymi — wybuch wyrzucił co najmniej trzysta pocisków różnej wagi i kształtu.
Najbliższemu Posleenowi niemal natychmiast oderwało dwie przednie nogi, następne pociski przyjął na tors. Drugi, stojący nieco dalej przodem do ogniska, został trafiony jedną kulką w zad i dwiema kolejnymi w kark. Obaj wrzasnęli z zaskoczenia i bólu. Pierwszy padł na pysk, ten dalszy rzucił się do ucieczki, krwawiąc w galopie.
Benjamin usłyszał jeszcze dwie eksplozje po obu stronach. Mógł tylko mieć nadzieję, że tamte claymore’y również dobrze się spisały.
Jedenastoletnia Marysia Walewska próbowała zasnąć, wtulona w ciepło matki. Nie obudził jej szum latającej machiny obcego, siadającej jakieś dwadzieścia metrów dalej, ani nawet stłumiony przez odległość wystrzał, który był tego przyczyną.
Z niespokojnego snu wyrwało ją dopiero pięć eksplozji i błysków, dobiegających z drugiej strony ludzkiego obozowiska.
Marysia odwróciła swoją małą główkę w tamtym kierunku, ale niczego nie zobaczyła. Coś — bardzo wiele czegoś — przeleciało w górze, bucząc jak stado rozzłoszczonych pszczół.
A potem usłyszała wrzaski strażników, kiedy pszczoły zaatakowały.
— Ludzie, żołnierze! — wrzeszczał raz po raz Benjamin, biegnąc do przodu z gotowym do strzału pistoletem maszynowym. Wątpił, czy ktoś go zrozumie, właściwie nawet był pewien, że nikt, skoro krzyczał po hebrajsku. Ale to nieważne, czy zrozumieją, czy nie; Polacy na pewno potrafią odróżnić ludzką mowę od języka obcych i wyciągnąć z tego właściwe wnioski.
Pierwsza seria Benjamina trafiła najbliższego Posleena, tego z oberwanymi nogami. Łeb obcego rozbryznął się w fontannie żółtych kości, zębów i krwi.
Dwaj izraelscy żołnierze biegnący obok niego wrzeszczeli to samo. Oni również strzelali do wszystkich mijanych Posleenów, zarówno martwych, jak i żywych.
Nazywało się to „unikaniem niepotrzebnego ryzyka”.
— Zaryzykujmy i uciekajmy! — zawołał jeden ze stojących Polaków. Nie czekając na odpowiedź, popędził na północ. Nie przebiegł nawet dziesięciu metrów, kiedy pierś rozerwał mu pocisk z karabinu elektromagnetycznego posleeńskiego strażnika. To wystarczyło, by wszyscy, którzy byli tego świadkami, padli na ziemię i mocno do niej przywarli.
Kiedy tylko przytulony do ziemi Rosenblum zobaczył, jak Wszechwładca zatacza się po jego wystrzale, a tenar zaczyna opadać, skierował swoją uwagę na innych, wciąż stojących Posleenów. Jego prawa ręka automatycznie pociągnęła dźwignię zamka, ładując do komory następny pocisk. Sekcja karabinu maszynowego, atakująca z lewej strony, przed Rosenblumem, kosiła Posleenów po swojej stronie obozowiska. Wielu obcych, zauważył sierżant, zachowywało się tak, jakby byli ranni albo ogłuszeni. Mimo ich chaotycznych ruchów karabin maszynowy kosił ich jak zboże.
— No, w końcu siła ognia to ich działka — mruknął Rosenblum. — Ale precyzja to moja.
Z tymi słowy sierżant ustawił krzyżyk celownika na posleeńskim strażniku unoszącym broń, by otworzyć ogień do Polaków.
Marysia i jej matka patrzyły bezradnie, szeroko otwartymi oczami i z rozdziawionymi ustami na jednego z ich oprawców, już krwawiącego z rany na piersi, który podniósł broń, by je zastrzelić. Ich spojrzenia nie zmieniły się nawet wtedy, kiedy Posleena trafiło coś, co przeleciało nad ich głowami z głośnym, złowrogim trzaskiem.
Trafiony centralnie pociskiem .338 lapua, obcy runął na zad, w jednej chwili martwy.
Benjamin nawet nie zwolnił, wysyłając serię w stronę chwiejącego się, zdezorientowanego obcego. Wciąż krzycząc z całych sił: „Ludzie, żołnierze!”, biegł w stronę grupy więźniów na środku obozowiska. Wiedział, że od tej chwili trzeba uważniej kontrolować ogień, i wykrzyczał to do ledwie widocznych po obu stronach Izraelczyków.
Kiedy dotarł do środka ludzkiego kręgu, usłyszał trzask przelatującego w górze pocisku — to sierżant Rosenblum wciąż był w akcji. Linia smugowców, którą karabin maszynowy kreślił po drugiej stronie grupy jeńców, nagle znikła. Benjamin gorączkowo rozglądał się wokół, wypatrując śladów oporu obcych, ale nic nie zobaczył.
— Został jakiś? — zapytał przez radio.
— Tu Rosenblum — usłyszał odpowiedź. — Nie widzę żadnego…
— Karabin maszynowy. Chyba dostaliśmy wszystkich.
— Tu Bar Lev. Wszyscy leżą…
— Tu Tal, rozwalam ostatniego po mojej stronie.
I Benjamin usłyszał ostatnią serię Tala.
— Zabezpieczyć teren — wydał rozkaz. — Rosenblum, złaź tu na dół.
A potem usiadł wyczerpany na swojej zmęczonej., odzianej w czerń izraelskiej dupie.
W świetle księżyca zobaczył małą, jasnowłosą polską dziewczynkę, stojącą z wyciągniętą ręką, jakby chciała dotknąć swojego wybawiciela, ale bała się to zrobić.
Benjamin uśmiechnął się i wziął ją za rękę. Potem wstał i podniósł ją do góry.
— Czyje to dziecko? — zawołał, znów w niezrozumiałym dla Polaków hebrajskim.
Matka Marysi, choć wciąż w szoku, podeszła i wzięła ją od majora. Odwróciła się na chwilę, a potem ze szlochem rzuciła się na szyję swojemu zbawcy. Benjamin poklepał ją dość obcesowo po plecach, a potem uwolnił się z jej objęć.
Rosenblum, z karabinem snajperskim na ramieniu, stał na pokładzie uziemionego tenara.
— Mamy tu jednego żywego — oznajmił, ściągając broń. — Jedna kulka.
— Zaczekaj — rozkazał Benjamin, sam nie wiedząc, czemu się waha. Być może chciał zobaczyć jednego ze znienawidzonych najeźdźców w agonii. Przeszedł między wciąż leżącymi Polakami i dołączył do sierżanta na pokładzie obcej maszyny.
Tam zobaczył leżącego na podłodze ciężko, niemal na pewno śmiertelnie rannego Wszechwładcę. Obcy jęczał, miał otwarte, ale niewidzące oczy. Z jakiegoś zakamarka pojazdu dobiegały piski, warczenie i pochrząkiwanie — Benjamin uznał, że to język obcych.
— Szkoda, że ten stwór nie mówi po hebrajsku albo my po posleeńsku — zauważył Rosenblum.
Pochrząkiwania i piski tenara zdwoiły się na jakąś minutę. Potem ucichły.
— Ja mówię — oznajmiła maszyna.
Było już bardzo późno, a Benjamin był zbyt zmęczony walką, żeby go to zdziwiło. Ostatecznie od samego początku była to dziwna wojna.
— Co on mówi? — spytał.
— Filozof Meeringon prosi was w imieniu Ścieżki i Drogi, abyście zakończyli jego cierpienia — odparł obcy pojazd.
— Filozof? — zdziwił się Benjamin. — Ach, nieważne.
Zamyślił się na chwilę, zanim się znów odezwał.
— Powiedz mu, że spełnimy jego prośbę… ale nie za darmo.
Izraelczyk zaczekał, aż maszyna przetłumaczy jego słowa.
— Meeringon mówi, że żądanie zapłaty za przysługę jest zgodne z Drogą.
— Dobrze. Zapytaj Meeringona: „Po co?”.
Trup dobitego litościwie Wszechwładcy stygł obok jego tenara; Benjamin zawsze dotrzymywał danego słowa.
— Wracaj do pontonu — rozkazał Rosenblumowi. — Maszyna mówi, że zawiezie cię tam bez problemu. Jak już dotrzesz na miejsce, przepraw się na drugi brzeg pontonem. Nie ryzykuj przelatywania tą maszyną, bo zestrzelą cię, jak tylko ją zobaczą. Znajdź kogoś wyższego rangą ode mnie. Powiedz im, co Posleeni szykują. Zorganizuj ewakuację tych cywilów, jeśli dasz radę. Powinniśmy tam dotrzeć za dwa dni.
— Panie majorze, naprawdę powinien pan lecieć zamiast mnie. Pan umiałby to lepiej wytłumaczyć.
Benjamin spojrzał na Marysię i jej matkę, a potem omiótł spojrzeniem pozostałych Polaków.
— Czasami, sierżancie, bywa tak, że trzeba dowodzić z tyłów. Leć już.
Takie już mam, kurwa, szczęście, pomyślał Rosenblum, stojąc w lodowatej mgle w okopie na zachodnim brzegu Nysy. Takie już mam szczęście, że musiałem trafić na tych chujów.
Chociaż nosił mundur podobny do niemieckiego SS, nie mówił w ich języku i czuł do nich niemal genetyczną nienawiść.
Mimo to musiał przyznać, że dranie byli uprzejmi, dzieląc się jedzeniem i papierosami zna wpół zamarzniętym Żydem, który nosił na kołnierzu Mögen David zamiast ich własnych Sigrunen. Do okopu wszedł kolejny esesman. Na jego widok Niemcy ucieszyli się, ale i zaniepokoili.
Nie mogący się porozumieć z Niemcami Rosenblum był bardzo zdziwiony, gdy nowo przybyły odezwał się do niego doskonałym hebrajskim, z lekkim tylko akcentem.
— Nazywam się pułkownik Hans Brasche, sierżancie. Jakie macie wieści z drugiego brzegu?
Walki wzdłuż całego frontu ucichły. Tylko w Mainz coś sie. działo — stały strumień ludzi i obcych wyrzynał się nawzajem wśród ruin. Cisza wynikała po części z rozdzielenia walczących rwącym, szerokim nurtem Renu. Głównie jednak ze zmęczenia i zbierania resztek sił do ostatecznego starcia.
Na zachodnim brzegu Posleeni budowali proste drewniane tratwy, które miały zostać przeciągnięte przez rzekę tenarami Wszechwładców. Gromadzili też thresh i pojmanych threshkreen, ustawiając ich poza zasięgiem artylerii w mniejszych grupach, po jednej w każdym planowanym miejscu przekroczenia rzeki. Na wschodnim brzegu Niemcy i to, co zostało z europejskich sił pod ich dowództwem, gorączkowo kopali w przemarzniętej ziemi nowe umocnienia przeciw spodziewanemu szturmowi.
Na Renie pozostały tylko trzy niezniszczone mosty. Jeden na północy, strzeżony przez fortecę, którą Ro’moloristen nazwał za ludźmi „Eben Emael”. Na południu, w odbitym znów przez Niemców Strasburgu, napór Ludu powstrzymywały stare twierdze. Na środku, w Mainz, gdzie siły ludzi i Posleenów zmagały się w śmiertelnym uścisku, mosty również stały nietknięte.
Ro’moloristen przygotował osobny plan dla każdego z nich.
Wyglądający na dwadzieścia lat Mühlenkampf nie do końca dostrzegał ironią swoich myśli. Dziesięć lat temu, dumał, sprzedając używane samochody jako dziarski dziewiećdziesiącioośmiolatek, cieszyłbym się z tego. Teraz jestem po prostu za stary.
Od Kanzlera, przez jego szefa sztabu, Generalfeldmarschalla Kurta Seydlitza, przyszła wiadomość, że dotychczasowy głównodowodzący frontu zachodniego zostaje zdjęty ze stanowiska i że Mühlenkampf ma przekazać dowodzenie swojemu oficerowi wykonawczemu i objąć kontrolą nad walkami na zachodzie.
Mühlenkampf osobiście uważał, że to niesprawiedliwe. Poprzedni dowódca zachował Linię Zygfryda nietkniętą o wiele dłużej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. To, że ów pas umocnień ostatecznie upadł, spowodowała tylko i wyłącznie sama liczba wojsk, jakie rzucił na nią wróg. Co więcej, nowy feldmarszałek wątpił, czy on sam — czy ktokolwiek inny — mógłby zrobić w tych okolicznościach więcej.
Przez szacunek dla nowego stanowiska Mühlenkampf zdał swój mundur SS i założył mniej ozdobny, tradycyjny szary mundur polowy Bundeswehry. Zniknęły jego Sigrunen, zniknęła czerń. Cóż, nieważne. Moi starzy towarzysze dostali z powrotem swoje symbole; odzyskali dumę, tradycje i godność. Co to dla mnie znaczy? Nosiłem szary mundur przez wiele lat, zanim wstąpiłem do das Schwarze Korps.
Rolf, adiutant, przerwał rozmyślania Mühlenkampfa.
— Panie feldmarszałku, jest pan umówiony za pół godziny w szpitalu polowym Charlemagne.
Francuskich żołnierzy było już za mało, żeby zapełnić cały szpital. Przysyłano tu więc niemieckich rannych. Niektórzy nosili szare polowe mundury, inni czerń SS. Isabelle odkryła, że nie widzi między nimi większej różnicy. Wszyscy krwawili tak samo jak francuscy żołnierze, którymi się opiekowała. Niektórzy płakali z bólu, inni przygryzali sobie języki, żeby nie krzyczeć. Być może ci w czerni płakali trochę mniej, ale nawet jeśli tak było, Isabelle nie widziała dużej różnicy.
Cierpiący był w wieku jej syna Thomasa — miał piętnaście, najwyżej szesnaście lat. Był odziany w czerń, na jego poduszce lśnił już czarno-srebrny Żelazny Krzyż. Ciało chłopca było o ponad pół metra krótsze niż powinno być.
Jakaś szyszka Boche przyszła rano i przyczepiła medal do poduszki beznogiego chłopca. Isabelle nie zrozumiała ani słowa z tego, co mówiono, ale widziała łzy w zbyt młodych oczach niemieckiego generała.
Ledwie rozumiała na wpół artykułowane jęki chłopca. Tylko „Mutti, mutti” słychać było wyraźnie.
I co z tego, że ma czarny mundur? Mój syn też teraz taki nosi. Mam go za to nienawidzić?
Chłopiec był najcięższym przypadkiem na oddziale. Żaden z lekarzy nie dawał mu szans na przeżycie. A to, jak wołał matkę, poruszyło serce Francuzki. Wzięła taboret i usiadła obok rannego, biorąc go za rękę.
Raz czy dwa w ciągu nocy chłopak otwierał oczy. Wzrok miał jednak mętny, nie wiedział, gdzie jest. Wiedział tylko, że cierpi, i chciał, żeby jego matka położyła temu kres. Isabelle szeptała do niego tyle, ile umiała po niemiecku, gładząc go po rozpalonej od gorączki twarzy.
Tuż przed świtem chłopak po raz ostatni otworzył oczy.
— Dziękuję, madame — powiedział licealnym francuskim. — Dziękuję, że zajęła pani miejsce mojej matki.
Ręka chłopca w dłoni Isabelle zwiotczała, jego wzrok stał się mętny.
Ledwie żywy ze zmęczenia Thomas De Gaullejac z trudem otwierał oczy, nie mówiąc już o skupieniu uwagi. Smugowce latające nad Mainz wciąż rozświetlały noc, zostawiając powidoki na siatkówce i jeszcze bardziej utrudniając koncentrację. Brak snu i nieregularne, skąpe posiłki bynajmniej nie poprawiały sytuacji.
Thomas wiedział od sierżanta Gribeauvala, że na drugim brzegu rzeki ostatni obrońcy Mainz szykowali się do odwrotu, zanim nie została odcięta ich ostatnia droga ucieczki — jedyny stojący most. Wszystkich rannych, których dało się przenieść, zabrano już stamtąd mostem albo promem. Thomas wolał nie myśleć, co się stanie z innymi, zbyt ciężko rannymi, by ich ruszać.
— Panie sierżancie?
— Tak, chłopcze? — odparł Gribeauval, nie odwracając noktowizora od strzelnicy, przez którą obserwował rzekę i powietrze nad nią.
— Panie sierżancie… Jeśli dostanę… a wy będziecie musieli mnie zostawić…
— Nie martw się o to, synu — powiedział sierżant, natychmiast go rozumiejąc. — Nic nie zostawimy obcym.
Thomas poczuł lekką ulgę. Przynajmniej jego zwłoki nie posłużą za karmę.
— Dziękuję. Jeszcze jedno…
— Tak?
— Moja matka, Isabelle De Gaullejac. Mógłby jej pan dać znać? Przynajmniej spróbować ją znaleźć?
— Synu — odparł uczciwie Gribeauval — nie mogę obiecać, że przeżyję, żeby to zrobić.
Zimny bunkier na chwilę pogrążył się w ciszy. Sierżant dalej obserwował rzekę.
— Panie sierżancie?
— Tak, ochotniku De Gaullejac? — odparł Gribeauval z lekką irytacją w głosie.
— Pomyślałem, że powinienem panu powiedzieć: jeśli to spadnie na mnie, nie wiem, czy będę potrafił wysadzić most, kiedy będą na nim ludzie.
— Synu, jeśli nie wysadzisz tego mostu na pierwszy znak, że są na nim obcy, sam cię zastrzelę — powiedział sierżant. Potem trochę złagodniał. — Myślisz, że ludzie na tym moście me woleliby szybkiej śmierci w wyniku wybuchu albo upadku do zamarzniętej rzeki niż zamiany w przekąskę?
— Szczerze mówiąc, nie wiem, panie sierżancie. Wątpię, czy mogę mówić za nich wszystkich.
Hans podjechał swoim czołgiem dowodzenia na skraj wody, chcąc mieć pewność, że Benjamin i jego podwładni bezpiecznie przeprawią się przez rzekę. Przesunął także batalion samobieżnych dział kaliber sto pięćdziesiąt pięć milimetrów na pozycję dość wysuniętą, by mogły zapewnić majorowi wsparcie podczas ostatniej części jego powrotnej wędrówki. Nie chciał żołnierzom rozkazywać, aby przeprawili się na drugi brzeg, mając w pamięci los, który przypadł w udziale większości wysłanych tam patroli. Mimo to kompania brygady Michael Wittmann zgłosiła się na ochotnika do przeprawy na pontonach i pomocy uwolnionym Polakom.
Chociaż batalion artylerii pracował niemal na pełnych obrotach, Benjaminowi udało się przyprowadzić z powrotem ponad cztery piąte cywilów, których uratował. Teraz eskortowano ich już w bezpieczne miejsce na tyłach. Naturalnie Benjamin i jego trzej pozostali żołnierze — Tala trafiła zabłąkana kula — przeprawili się jako ostatni. Wyczerpani, brudni i wygłodzeni, zostali po prostu zaniesieni do czekających pontonów przez kompanię osłaniającą ich ucieczkę. Esesmani przewieźli Żydów przez rzekę.
Pierwszy wyszedł z wody Benjamin. Na brzegu czekał na niego Brasche i sierżant Rosenblum. Zaczęli na zmianę klepać go po plecach i ściskać mu dłoń.
— Doskonała robota, Dawidzie! — wołał Hans, potrząsając ręką Izraelczyka. Żyd był zbyt zmęczony, by robić coś innego poza kiwaniem głową i poddawaniem się tym torturom. Gdzieś w głębi ducha może dostrzegał zabawność tej sceny — SS i Mögen Dawid spotkali się przyjaźnie na froncie. Przede wszystkim jednak jego umysł i ciało pragnęły ciepłego, miękkiego łóżka, czegoś porządnego do zjedzenia i być może mocnego drinka.
Mógłby dodać do tej listy „…i kobiety”, ale matka małej Marysi dała mu wyraźnie — choć bez słów — do zrozumienia, że przynajmniej jedna kobieta jest na jego skinienie. Pomyślał, że być może — w nieodległej przyszłości — skorzysta z propozycji widocznej w jej łagodnych piwnych oczach.
Wreszcie udało mu się powiedzieć Brashemu listę swoich życzeń.
Ale pułkownik z uśmiechem zbagatelizował jego potrzeby.
— Już niedługo, przyjacielu, już niedługo. Ale dzisiaj został pan bohaterem trzech narodów, więc zanim poczłapie pan do wyrka, musimy przeprowadzić małą ceremonię.
Benjamin podniósł rękę, protestując, ale Brasche również to zignorował.
— Achtung — rozkazał kilkudziesięciu zebranym wokół uśmiechniętym mężczyznom. — Tak, pan też, majorze.
Niechętnie, a może i trochę nieśmiało, Benjamin stanął na baczność.
Tonem swobodnej konwersacji Hans zwrócił się po niemiecku do wszystkich zebranych.
— Nie jest to powszechnie znane, panowie, ale pierwszy Żelazny Krzyż w pierwszej wojnie światowej został zdobyty przez niemieckiego Żyda. Sierżancie Rosenblum, proszę odczytać rozkaz.
Rosenblum znał niemiecki na tyle, by dać sobie radę z tekstem.
— W imieniu Kanzlera Republiki Niemiec i z rozkazu głównodowodzącego frontu wschód, za okazaną waleczność i ratowanie ludzkiego życia… majorowi Dawidowi Benjaminowi, brygada Juda Machabeusz, Niemieckie Federalne Siły Zbrojne, zostaje przyznany Żelazny Krzyż Pierwszej Klasy.
Uśmiechając się. szeroko, Hans powiesił na szyi Izraelczyka prosty, tradycyjny medal.
— Mogłem panu dać Drugą Klasę na własną rękę — powiedział cicho po hebrajsku — ale uznałem, że zasłużył pan na coś więcej. A po tych informacjach, które zdobyliście, feldmarszałek się zgodził.
— Co zrobimy z planami wroga? — szepnął Dawid.
Hans wciąż się uśmiechał, bo nic innego mu nie pozostało.
— Mój przyjacielu, nie mamy, kurwa, zielonego pojęcia.
Oglądając to wszystko na przednim ekranie Anny i słuchając przez jej elektroniczne uszy, Krueger po prostu nie mógł uwierzyć, że jego dowódca dopuścił się takiej herezji. Głupi, tępy żydowski kochaś. Zdrajca Vaterlandu i pamięci Führera. I tak źle, że w ogóle uratowałeś tego Żydka, ale jeszcze go odznaczać? Za to, że uratował jakichś pieprzonych słowiańskich podludzi? To hańba. Świat byłby o wiele lepszy bez nich wszystkich, Polaczków icŻydków. A jeśli miałoby to kosztować życie dziewięciu Niemców na dziesięciu, cena i tak byłaby niewysoka.
Krueger byłby przerażony, gdyby się dowiedział, że na poziomie podstaw filozofii on, nazistowski fanatyk, i Gunter Stössel, czerwono-zielony fanatyk, nie tak bardzo się różnili.
Wszyscy w Niemczech, od kanclerza poczynając, byli bladzi z zimowego braku słońca. Mimo to, pomyślał kanclerz, Günter wygląda najgorzej z nich wszystkich.
— Więzienne życie ci nie służy, jak widzę — stwierdził.
— Za to panu życie dyktatora wychodzi jak najbardziej na zdrowie — odparował jego dawny asystent.
Kanclerz tylko się uśmiechnął.
— Czy ja dobrze rozumiem: jestem dyktatorem, bo nie chciałem pozwolić tobie i tobie podobnym decydować w zupełnie niedemokratyczny sposób o losie Niemiec? A ty i oni nie byliście dyktatorami, chociaż chcieliście zdławić wolę tego narodu i przerobić go na karmę dla obcych? Przyznaję, że nie nadążam za twoją logiką, mój dawny współpracowniku.
Na to Günter nie miał odpowiedzi, która nie zabrzmiałaby fałszywie. Chwycił się więc wypróbowanego argumentu o znienawidzonych symbolach.
— Ożywił pan SS. Jest pan tylko jeszcze jednym nazistą.
— Skądże! Ożywiłem formację ludzi, których potrzebowaliśmy, żeby przetrwać, mój doktrynerski przyjacielu. I przysłużyli się nam jak najlepiej. Jeśli oddanie im ich symboli sprawiło, że walczyli choć odrobinę lepiej, to fakt, że tacy jak ty poczuli się urażeni, to naprawdę niska cena.
Kanclerz podniósł rękę, powstrzymując dalszą dyskusję.
— Tak czy inaczej, nie wezwałem cię tu, żeby się z tobą sprzeczać. Wezwałem cię, żeby ci powiedzieć, że chociaż zostałeś skazany na śmierć, i moim zdaniem zupełnie zasłużenie, postanowiłem zamienić ten wyrok na dożywocie. Resztę życia spędzisz w więzieniu Spandau, Herr Stössel, ty i czterystu czterdziestu siedmiu tobie podobnych zdrajców.
— Dlaczego? — spytał tylko Günter.
— Ponieważ uważam, że zamknięci i zapomniani jesteście mniej niebezpieczni, niż moglibyście być jako męczennicy.
Mühlenkampf nie potrafił zapomnieć obrazu umęczonego beznogiego chłopca. To, że przypiąłem mu medal do poduszki — nawet gdyby to zrozumiał — musiało być dla niego niewielką rekompensatą, myślał. Również dla dziewczyny, którą zostawił, albo matki, która go wychowała. Jezu, tego właśnie najbardziej nienawidzę: załamanych, okaleczonych, zabitych i umierających niewinnych ludzi, których zabiera wojna.
Żałuję, że tak to uwielbiam i że czuję się cholernym oszustem, widząc, że to zawsze biedni chłopcy cierpią i umierają, podczas gdy ja uchodzę bez draśnięcia.
Wciąż myśląc o umierającym chłopcu, Mühlenkampf zaczął marzyć o innym świecie i innej wojnie. Jak by to było miło, gdyby walczyli i ginęli tylko prawdziwi zawodowcy, ludzie tacy jak on. Ale czy politycy przestrzegaliby wyniku ustalonego na polu bitwy? Ha! Nie ma szans. Kiedy tylko zobaczyliby, że ich cenna skóra jest narażona, zaczęliby porywać z ulic takich chłopców jak Gefreiter[47] Weber i wysyłać ich na przemiał.
Generał wzruszył ramionami. Nie on stworzył świat takim, jaki jest. I ten świat nie stanie się ani trochę lepszy dzięki jego marzeniom i udawaniu, że jest inny.
We śnie Thomas znów był mały. I nie było mu źle — był ogrzany, bezpieczny i przytulony do piersi matki. Miał pełny brzuch, a w jego żyłach krążył różany blask kieliszka wina. Życie było dobre.
Poza snem życie Thomasa było jednak nieustannym koszmarem niedostatku, trudu i otępiającej grozy. Rzadkie sny, przychodzące do niego wtedy, kiedy mógł złapać trochę nieprzerwanego snu, były wszystkim, co łączyło go z utraconym światem…
Świat tego, co „teraz”, brutalnie przerwał przyjemną wycieczkę Thomasa w przeszłość. Skradając się jak kot, zimno wpełzło pod jego cienki koc, skubiąc i szczypiąc jego świadomość, gryząc jego sen.
Thomas obudził się nagle, dygocząc.
Mimo ogrzewanej kwatery Mühlenkampf zadrżał. Przed nim stali sztabowy synoptyk i oficer wywiadu. Obaj byli poważni jak na pogrzebach własnych matek.
— Będziemy mieli wyniki stacji pomiarowych w Skandynawii — tłumaczył meteorolog. — A Amerykanie wciąż przesyłają nam dane z Grenlandii. Islandia też to potwierdza. Nadchodzą mrozy, jakich nie widzieliśmy od pięćdziesięciu lat.
Generał spokojnie pokiwał głową, próbując nawet zachować pewny siebie błysk w oku.
— Czy Ren zamarznie?
— Najprawdopodobniej, panie generale — odparł synoptyk. — Wciągu co najwyżej dziesięciu dni. Tak, panie generale, zamarznie wystarczająco mocno, by lód utrzymał ciężar wroga. Ale za to, panie generale, mróz przepędzi mgłę i śnieg, więc jeśli obcy zaatakują, będziemy mieli czyste pola ostrzału.
— I o tym właśnie chciałem z panem porozmawiać, panie generale — powiedział wywiadowca. — Czyste pola ostrzału to bardzo dobra rzecz, ale właśnie dostaliśmy dość przerażający meldunek od głównodowodzącego frontu wschodniego…
Hans wciąż trzymał, jak to często robił, samotną straż na wieży Anny. Tej nocy czuł się jeszcze bardziej samotny niż zwykle.
Dzisiaj, według raportów, ma nie być mgły. Nie będzie mgły, a wróg na drugim brzegu czeka, gotowy do ataku. Scheisse!
Ale przeklinanie losu nic nie pomagało. Los był taki, jaki był, Hans o tym wiedział. Gdzieś w otchłaniach czasu ktoś, kto bawił się w boga, pogrzebał w genach pewnego niższego gatunku. Po jakimś czasie gatunek ten zbuntował się i został wygnany. W końcu wdarł się w galaktykę, siejąc po drodze śmierć i zniszczenie, a przyczyną tego były zabawy pseudo-boga.
Wreszcie los przywiódł wroga aż tutaj. Tutaj zebrał cięgi, dość mocne, by dla odmiany zacząć myśleć. I znalazł rozwiązanie swoich problemów.
A teraz… zrządzeniem losu wróg gromadził się na drugim brzegu rzeki.
Jakaś część Hansa godziła się z wyrokami przeznaczenia. Inna je odrzucała. Jeszcze inna zastanawiała się nad jego własnym losem.
Czy jestem zgubiony? Czy moja dusza jest zgubiona za rolę, jaką odegrałem w tej wielkiej zbrodni? A dusze moich towarzyszy? A ludzi, którymi dowodzą?
A jutro? Czy byłoby lepiej wziąć brzemię zła na siebie, działając samemu, czy rozdzielić je między tych, którzy nie są winni żadnej zbrodni przeszłości?
— Anno — powiedział nieświadomie na głos. — Chciałbym, żebyś tu była i powiedziała mi, co robić.
— Jestem tutaj, Herr Oberst — odparł czołg.
Z jakiegoś trudnego do wytłumaczenia powodu Hans nie chciał powiedzieć niczego, co mogłoby obrazić pojazd. Tak, wiedział, że to tylko maszyna. Tak, wiedział, że nie była aż tak zaawansowana technologicznie jak przekaźniki Galaksjan. A mimo to Anna przez długie miesiące wojny była dla niego domem. Czuł, że ma własną duszę, nawet jeśli nie umiała jej ukazać. Tak samo podchodził do czołgów, które woziły go podczas poprzedniej wojny, a one przecież nie tylko nie umiały mówić — nie potrafiły nawet zaparzyć kawy.
— Anno — spytał. — Co mam jutro zrobić?
— Moi programiści nazwaliby to pytanie „łatwizną”, Herr Oberst. Jak zawsze musi pan postąpić najlepiej, jak pan potrafi.
Na dole, na pokładzie bojowym, rozradowany Krueger nalał reszcie załogi wódki.
— Jutro będzie wielki dzień, chłopcy, wielki dzień.
Żołnierze przyjęli sznapsa. Jak mogli odmówić, wiedząc, co ich czeka? Ale żaden z nich nie podziela! entuzjazmu sierżanta majora.
— Jak pan może, panie sierżancie? Jak pan może… — Harz odwrócił się z obrzydzeniem.
— Spytajcie Schultza, czy to takie trudne — odparł Krueger. — Spytajcie go, co czuł, gdy wykopywał beczkę spod nóg tego tchórza w Giessen. To nic takiego, chłopcy, nic takiego. Pamiętam miejsce zwane „Babim Jarem”… To było na Ukrainie, pod Kijowem…
Zachodzące słońce odbijało się w złotych cebulach kopuł wielkiego miasta na południowym wschodzie. Kijów, niegdyś dom stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy Żydów, miał ich stracić ponad trzydzieści trzy tysiące w ciągu dwóch dni.
Siedmioletnia Mania Haleft trzymająca matkę za rękę, od czasu do czasu odwracała się podczas marszu. Złote kopuły wyglądały w oczach małej dziewczynki bardzo ładnie, wprost cudownie.
Mania nie rozumiała, dlaczego musiały razem z matką opuścić ich ciasne mieszkanko w Kijowie. Ale widziała Niemców, a oni — podobnie jak jej surowy nauczyciel w szkole — wyglądali na kogoś, kogo trzeba słuchać.
Czasami, kiedy tak szły, matka Mani przyciągała dziewczynkę do siebie i zakrywała jej oczy. Na początku Mania się opierała, ale potem, kiedy zobaczyła, przed czym matka ją osłania, sama szukała u niej schronienia. Droga do żydowskiego cmentarza na skrzyżowaniu Mielnikowskiego i Dokturowa była usłana trupami.
Mania już dwa razy szła tą drogą. Pierwszego razu za dobrze nie pamiętała. Za drugim razem szli pochować jej starą babcię na starym kijowskim cmentarzu Żydów.
Czyszcząc swój pistolet maszynowy, Krueger patrzył bez emocji, jak Żydzi są zaganiani do prowizorycznego, otoczonego zasiekami obozu. Co go obchodzą ich wrzaski? Co go obchodzi ich skomlenie? Czy nie są wrogami Rzeszy? Czy nie zasłużyli wszyscy na śmierć?
Z większym zainteresowaniem przyglądał się, jak się rozbierali. Chociaż Żydom polecono, aby przyszli dobrze ubrani i z pieniędzmi, jakby na podróż, wiedzieli, że tam, dokąd idą, stroje ani pieniądze nie będą im potrzebne. To było tylko wygodne małe kłamstwo, które miało ułatwić pozbycie się ich.
Golizna natychmiast przykuła uwagę Kruegera. Kilka tych żydowskich kurew jest całkiem niezłych, pomyślał. Szkoda, że nie mogą się do niczego przydać.
Mania nic nie rozumiała. Mama, zawsze taka porządna, rozbierała się przy wszystkich. Tak nie wolno, nie wolno, nie wolno, i Mania to wiedziała.
A potem — coś podobnego! — mama zaczęła ściągać z Mani jej krótką letnią sukienkę. Dziewczynka opierała się, aż ktoś podszedł i uderzył mamę kijem za to, że idzie jej za wolno. Wtedy, z twarzą mokrą od łez, Mania przestała protestować.
Ale wciąż nic nie rozumiała. Miała w końcu dopiero siedem lat.
Pieprzone Żydki nie mają pojęcia, co ich czeka, zachichotał w duchu Krueger. Można by pomyśleć, że zabranie im wszystkiego będzie jakąś wskazówką. Ale nie, wciąż nie chcą się z tym pogodzić, nie chcą uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Głupie śmiecie; świat powinien być wdzięczny, że się ich pozbędzie.
Krueger włożył ze szczękiem pełny magazynek do swojego schmeissera.
Mania obiecała Niemcom, że będzie grzeczna. Obiecała! Nie mogła więc zrozumieć, dlaczego bijają i jej mamę, wypędzając je z obozu. Nie rozumiała też, dlaczego dwa szeregi żołnierzy poganiają je pałkami.
Jej matka starała się ją chronić od ciosów najlepiej jak mogła. Mimo to żołnierze czasem ją trafiali. A ona im obiecała. Może ciosy nie bolałyby tak bardzo, gdyby wciąż miała na sobie ubranie.
Ale go nie miała, ciosy bolały, a ona tego wszystkiego po prostu nie rozumiała. Mogła tylko płakać.
Żydowska kurwa chciała zatrzymać bachora przy sobie, tak? No ale rozkaz to rozkaz, a Krueger był człowiekiem, który słucha rozkazów. Żydzi mieli być rozstrzeliwani w grupach po dziesięcioro, nie jedenaścioro. Brutalnie wyrwał piszczącego gołego bachora z ramion ladacznicy, rzucił go na ziemię, a potem przez kilka chwil bił i kopał obie, żeby przestały protestować.
Ciosy Niemca oszołomiły Manię tak, jak nie oszołomiło jej nawet rozebranie się przy wszystkich. Siedziała goła na zakrwawionej ziemi i płakała za mamą niekończącym się, pozbawionym słów, rozdzierającym płaczem małego dziecka. Jej matka też płakała i wrzeszczała.
Piski gówniary były irytujące. Wrzaski jej matki sprawiały jednak Kruegerowi przyjemność. Podniósł pistolet maszynowy i jak przystało na zawodowca… z uśmiechem nacisnął spust.
— Wystarczy, sierżancie majorze — powiedział Hans, kładąc zdecydowanym ruchem dłoń na ramieniu Dietera. — Ludzie i bez tego mają dość. Nie musicie im jeszcze bardziej wszystkiego obrzydzać.
— Tak jest, panie pułkowniku — odparł Krueger ze źle skrywaną pogardą. — W końcu to tylko pieprzeni Słowianie. To nie są prawdziwi ludzie. Pomyślałem, że chłopcy powinni o tym wiedzieć.
— Zamknij się, sierżancie majorze — powiedział Hans z błyskiem w oku i dłonią na kolbie pistoletu. — Po prostu się, kurwa, zamknij.
W kokonie bojowym zapadła cisza, tak jak we wszystkich Tygrysach wzdłuż całego frontu, we wszystkich pojazdach bojowych, w każdym okopie czy bunkrze. Każdy żołnierz, Niemiec, Polak czy Skandynaw — czy na drugim froncie Francuz — był sam ze swoimi myślami.
Równie samotny Dieter Schultz myślał o jutrzejszym dniu. Zabił niezliczoną ilość obcych i — jako członek plutonu egzekucyjnego — jednego człowieka. Po wielu tygodniach i miesiącach rozmyślań wciąż nie wiedział, jak się z tym czuje. Wtedy wydawało mu się to… w jakiś sposób słuszne. Potem zaczął wątpić. Prawdę mówiąc, Dieter nie wiedział już, co jest słuszne. Wojna… wypaczała wszystko, sprawiała, że niewyobrażalne stawało się rzeczywiste i obecne. Czy ten biedny drań z grenadierów pancernych zasłużył, żeby go wieszać? Może nie. Ale zasłużył k czy nie — czy to miało jakieś znaczenie? Znów — może nie.
Jaka była rzeczywistość? Gudrun nie żyła. Grenadier pancerny nie żył. To była rzeczywistość. Nie było sensu pragnąć, by sprawy wyglądały inaczej, nie było sensu żyć złudzeniami.
A jutro, Dieter o tym wiedział, miała runąć ostatnia iluzja. Jutro miał wstąpić w szeregi prawdziwych nazistów. Morderców.
— Kierowco Johann?
— Tak, Indowy Rinteelu?
Mueller był tak wysoki, że Indowy do tej pory raczej go unikał. Teraz rozmowa była możliwa dlatego, że leżał na pryczy kierowcy, przez co miał oczy na poziomie obcego. Z drugiej strony być może jakieś znaczenie miał fakt, że wszyscy inni mocno spali.
— Czytałem wasze dzieje, zwłaszcza ostatniego wieku. I w ogóle tego nie rozumiem.
Mueller westchnął.
— Rinteelu… my też nie.
Mały futrzasty obcy umilkł i odwrócił się, jakby chciał odejść.
— Zaczekaj, Rinteelu — powiedział Mueller. — Której części naszej historii nie rozumiesz?
Indowy zawrócił.
— Ci ludzie, których nazywacie „Żydami”… Co sprawiło, że stali się waszymi wrogami? Czym zasłużyli na to, co zgotował im wasz lud?
Mueller znów westchnął. Jak miał odpowiedzieć na takie pytanie?
— Rinteelu, po dziś dzień każdy Niemiec wystarczająco inteligentny, by mieć swoje zdanie, zadaje sobie przed snem to samo pytanie. Asyryjczycy wyrzynali całe miasta… ale przynajmniej mieli jakiś powód. Markus Licyniusz Krassus ukrzyżował sześć tysięcy niewolników wzdłuż drogi Appijskiej… ale przynajmniej miał jakiś powód. Mongołowie zabili dwadzieścia milionów Chińczyków, żeby powiększyć pastwiska dla swoich koni… ale przynajmniej to był jakiś powód. A Żydzi?
Mueller na chwilę przerwał. Szaleństwo dziejów jego własnego kraju spoczęło brzemieniem na jego ramionach.
— Rinteelu, kiedy całym pokoleniem szykowaliśmy się do pierwszej wojny światowej, naszym wieszczem był mężczyzna nazwiskiem Ernst Lissauer. Napisał wiersz pod tytułem „Hasengesang gegen Engeland”, czyli „Pieśń nienawiści do Anglii”, podburzający synów Niemiec przeciwko tym, których uważał za ich prawdziwego wroga. Rinteelu, Ernst Lissauer był niemieckim Żydem. Kiedy przetoczyliśmy się przez belgijską granicę w 1914, a nasi żołnierze ginęli tysiącami, szturmując fortece, pierwszym człowiekiem, który zdobył Żelazny Krzyż za odwagę w walce, był niemiecki Żyd. Kiedy Adolf Hitler został przedstawiony przez swojego porucznika do Żelaznego Krzyża, porucznikiem tym był Żyd. Oddawali swoją krew i swoje serca. Ginęli za swoją „niemiecką ojczyznę”. Zginęło ich dziesięć tysięcy, Rinteelu… Oddali wszystko, co mieli, za to, co uważali za swój kraj. Rinteelu, w wojsku służyło ich dziesięć razy więcej, niż wynosiła średnia krajowa. Byli nami. I dlatego, Indowy Rinteelu, to tak, jakby Bóg wykorzystał nas, Niemców, do jakiegoś swojego celu… ale my nie wiemy jakiego.
Indowy przetrawiał to wszystko. Myślał o głupocie… i o bólu w głosie Muellera.
— A więc to było szaleństwo — powiedział w końcu.
— Tak, Rinteelu — zgodził się Mueller. — To było szaleństwo.
Jak wspaniałym szaleństwem jest Ścieżka Gniewu; pomyślał Ro’moloristen. Wzdłuż całego horyzontu, jak okiem sięgnąć z tenara, maszerowała fala za falą Ludu.
Maszerowali grupami po dwudziestu do pięćdziesięciu, a każda grupa niosła prymitywną drewnianą tratwę. Na tratwy te poszła połowa lasów Francji i Belgii.
W górze lecieli Wszechwładcy, w liczbie większej, niż wynikałoby to z liczebności pierwszych szeregów Ludu. Z każdego tenara zwisała lina. Latające maszyny miały holować tratwy, przewieźć Lud przez rzekę do zwycięstwa. Działka plazmowe i wyrzutnie hiperszybkich rakiet na tenarach pluły ogniem i nienawiścią do obrońców na drugim brzegu wielkiej rzeki.
Działa threshkreen nie milczały. Nawet z tej odległości grzmot tysięcy sztuk strasznej artylerii był odczuwalny jak uderzenia pięści. Pociski spadały między Lud, zamieniając go w żółtą pianę i roztrzaskując tratwy.
Ale Ludu było coraz więcej i coraz więcej tratw zbliżało się do rzeki. Artyleria mogła zabić wielu. Nie mogła jednak zabić wszystkich. Powoli, przestępując nad ciałami zabitych, Lud dotarł na brzeg rzeki.
Ro’moloristen patrzył, jak pierwszy szereg — to, co z niego zostało — znika w stromej dolinie. Wiedział, że zejście po zamarzniętym zboczu będzie dla Ludu koszmarem.
Ale spodziewał się, że potem pójdzie już łatwiej… kiedy threshkreen na drugim brzegu zobaczą, że na każdej tratwie przywiązano do pali od pół tuzina do tuzina piskląt thresh.