Żołądek Hansa zamienił sie, w bryłę ołowiu. Ekran Anny ukazywał całej załodze więcej niż chciałaby widzieć. Posleeńska horda nacierała przez zamarzniętą teraz rzekę… i prawie połowa obcych niosła albo popychała przed sobą ludzkich jeńców.
Chociaż i obcy, i ich więźniowie byli w zasięgu ognia, mało który z obrońców do nich strzelał — strzelali głównie snajperzy. Tu i tam Hans widział, jak jakiś Posleen potyka się i pada z piersią lub łbem strzaskanym celnym pociskiem.
W powietrzu nie było latających sań obcych. Hans był pewien, że obrońcy zaatakowaliby je z radością, zostawiając snajperom Posleenów, którzy wystawiliby się na czysty strzał.
Ale zabicie tych kilku nie miałoby żadnego znaczenia. Ich liczebność jest nieograniczona. A ich najpotężniejszą bronią są dzisiaj jeńcy.
Siedzący poniżej fotela dowódcy Schultz dygotał — Hans widział to wyraźnie. Rozejrzawszy się po kokonie, Brasche zobaczył, że wszyscy, od Harza po oficera operacyjnego, wyglądają tak, jakby mieli zaraz zwymiotować.
— Och, co za bydlaki — powtarzał raz za razem Harz. — Brudne, cuchnące, nędzne bydlaki.
Moi chłopcy nie dadzą rady tego zrobić. Nie powinni tego robić. Nie zrobiliśmy z nich tego rodzaju żołnierzy. Cholera.
— Dieter, odsuń się od działa. Anno, działo dowódcy.
Z nieopisaną ulgą Schultz odsunął się natychmiast od celownika.
— Tak jest, Herr Oberst — powiedział czołg. Z góry zsunęła się na Braschego aparatura celownicza, prawie taka sama jak Schultza.
— Sierżancie majorze Krueger, bierzesz przednie działka. Cała reszta, uważać na wrogie latacze, ale nie strzelać. Sierżancie majorze, ogień według uznania.
Krueger z uśmiechem zaczął przeczesywać ogniem mieszany szyk ludzi i obcych.
— Pieprzeni słowiańscy podludzie — szeptał.
Na ekranie widać było mężczyzn, kobiety i dzieci, rozrywanych na strzępy na równi z Posleenami. Różnica była taka, że ludzkie krzyki łatwiej było zrozumieć.
Hans nie potrafił tego znieść. Wrzaski były równie przerażające jak radość sierżanta majora i jeszcze bardziej bolesne.
— Anno, wyłącz zewnętrzne mikrofony. Operacyjny, przekaż wiadomość do pozostałych Tygrysów: tylko dawne SS ma otworzyć ogień. Nowi mają zakaz strzelania do hordy, chyba że w obronie własnej.
Widząc, że oficer operacyjny zrozumiał, Hans wydał kolejny rozkaz:
— Przeciwpiechotnym ładuj. Przygotować się do ciągłego ognia przeciwpiechotnymi.
Ładowniczy wcisnął odpowiednie przyciski. Układ hydrauliczny wyjął z magazynu Anny pojedynczy pocisk i załadował go do lufy.
— Wal w nich, Reinhard, wal w tych drani.
— Trafiony! — oznajmił Schlüssel, kiedy trzydzieści kilometrów nad nimi rozkwitło i zgasło nowe słońce.
— Mueller, ostro w prawo.
Chociaż był bezpiecznie przypięty pasami, Rinteel poczuł ostre szarpnięcie, kiedy kierowca skręcił i runął przed siebie, by zejść z drogi spodziewanej ripoście Posleenów. Indowy jak zwykle odebrało z przerażenia mowę. I jak zwykle, kiedy tylko pozwolił sobie o tym pomyśleć, brzydziła go rzeź, jaką jego ludzcy towarzysze urządzili Posleenom.
A mimo to… mimo to… przyzwyczajenie przytłumiło strach i obrzydzenie; choć wciąż silne, nie były już tak paraliżujące jak przedtem. Dla Indowy było to coś niezwykłego — nie bać się i nie czuć aż tak bardzo obrzydzenia na widok rzezi. Rinteel odkrywał, że potrafi coraz lepiej znieść strach przed śmiercią i strach przed zabijaniem.
Uświadomił sobie też, że on sam może zabijać, że pośrednio zabija, i to bez żadnych moralnych dylematów. W końcu chociaż to załoga odpalała armatę, to on, Rinteel, dbał, by ta armata była w dobrym stanie. I chociaż to ludzie walczą z Posleenami, pomyślał, to my, Indowy, daliśmy im broń. Wydaje nam się, że jesteśmy tacy czyści, tacy ponad krew i rzeź. A przecież ta rzeź nie byłaby możliwa bez naszego udziału. Mojemu głupiemu ludowi wydawało się, że sam dystans od morderstwa czyni je czymś innym niż morderstwem.
Boże, byłem żołnierzem, a nie mordercą. Za co nienawidzisz mnie aż tak bardzo, że nawet ten grzech muszę popełnić?
— Poszło! — oznajmił ładowniczy Hansa, nie odrywając wzroku od ekranu przed sobą.
Brasche spojrzał przez system VR hełmu na zamarzniętą rzekę. Widział, że ostrzał przednich działek Kruegera daje jakiś efekt. Widział też, że to jednak za mało.
Hans skupił wzrok na wrzeszczącej jasnowłosej polskiej dziewczynce, trzymanej w uścisku przez obcego.
Patrz na tę dziewczynkę, Brasche. Zabiłeś w życiu setki ludzi, może tysiące. Wmawiasz sobie, że to wszystko byli uzbrojeni wrogowie. Tak, ale na ile wiosek spadał twój ostrzał, wiosek, w których były takie same jak ta dziewczynki? Na ile wiosek kierowałeś artylerię? Do ilu z nich pancerna pięść, której byłeś częścią, otwierała drogę Einsatzgruppen? Już jesteś mordercą, i to po tysiąckroć.
W końcu jakie znaczenie ma kilka tysięcy więcej?
Anno, pomyślał Hans, przebacz mi. Jeśli przez to nigdy się nie spotkamy, proszę, przebacz mi.
Jego palec nacisnął spust.
Thomas zawahał się nad detonatorem. Widział most. Widział przechodzącą przez niego hordę obcych. Ale widział też i słyszał tłum francuskich uchodźców, których Posleeni gnali przed sobą. Raz za razem młody francuski żołnierz próbował zmusić swoją dłoń, by zamknęła obwód. I raz za razem nie potrafił.
Tymczasem sierżant Gribeauval strzelał z karabinu do przedzierających się Posleenów.
— Niech cię szlag, dzieciaku, wysadzaj most! — wrzeszczał.
— Ja… ja… — zająknął się chłopiec. — Nie mogę, panie sierżancie.
— Merde — zaklął sierżant. Z trudem, z dużym trudem utrzymywał Posleenów z dala od kabli łączących detonator z ładunkami na moście. Nie mógł odejść od strzelnicy, by samemu odpalić ładunki, nie ryzykując, że ładunki będą już rozbrojone.
— Chłopcze, wysadź ten most!
— Panie sierżancie, próbuję… ale…
Gribeauval odwrócił się od strzelnicy.
— Merde! Zrób to!
W tym samym momencie, gdy Thomas spojrzał na sierżanta wielkimi ze strachu oczami, głowa Gribeauvala rozbryzgnęła się od posleeńskiej kuli. Opryskała go krew i mózg. Do tej pory był jak sparaliżowany, teraz doszczętnie zmartwiał ze zgrozy.
A w tym czasie, kiedy on stał zesztywniały, pierwszy Posleen przerwał kable detonatora.
Isabelle dygotała z przerażenia. Ludzie mijali szpital polowy, uciekając na północ. Personel miotał się i wrzeszczał w panice.
Wróg przekroczył Ren.
Trzęsącymi się rękami Isabelle zadzwoniła do domu, w którym mieszkała z synem. Szybko przekazała gospodarzom wieści, a potem poprosiła ich, żeby ubrali chłopca i wysłali go do niej. Obiecali, że tak zrobią.
Pielęgniarze wynosili na noszach tych, którzy według lekarzy mieli jakieś szanse przeżycia. Kiedy ciężarówki były już załadowane rannymi do pełna, odjeżdżały gdzieś na północ. Ale rannych było o wiele więcej niż samochodów.
Wokół Isabelle jęczały dziesiątki rannych żołnierzy. Między nimi chodził lekarz stwierdzający ich stan.
— Rutynowy… Pilny… Spodziewany.
To było najstraszniejsze słowo: „Spodziewany”. Spodziewa się, że umrze.
— Mon Dieu, panie doktorze, co zrobimy z tymi biedakami, których nie możemy ewakuować?
— Mamy hiberzynę dla tych, którzy mają jakąś małą szansę na ocalenie — odparł. Wydął usta. — Ale nie ma jej za dużo. Większość trzeba będzie zostawić.
Isabelle pobladła.
— Zostawić? Na pożarcie? Mój Boże, nie, panie doktorze. Musimy coś zrobić.
— Co pani proponuje, madame De Gaullejac?
— Nie wiem… ale coś trzeba zrobić. O mój Boże… Nie wiem.
Wtedy jej spojrzenie padło na szalkę polową, w której znajdowały się strzykawki i różne leki, głównie przeciwbólowe.
— Są lepsze sposoby umierania niż dać się pożreć, prawda, panie doktorze?
Lekarz podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.
— Są, jeśli ma się dość sił. Ale powiem pani, madame, że ja ich nie mam.
Muszę być silny, powtarzał sobie Hans, wystrzeliwując kolejny pocisk odłamkowy w masę ludzi i Posleenów. Dotarło do niego, że nieświadomie traci ostrość widzenia, by oszczędzić sobie widoku rzezi, której był sprawcą.
Anna już trzy razy zmieniała pozycję. Z każdej z nich Hans wystrzeliwał dwa albo trzy pociski odłamkowe, za każdym razem zabijając niemal wszystkich Posleenów i ludzi na obszarze blisko miliona metrów kwadratowych. W tym sektorze obcy mieli ograniczoną liczbę ludzkich tarcz. Kiedy Hans zabił już jeńców, piechota na brzegu rzeki mogła włączyć się do walki. Na tym odcinku atak zatrzymano.
Ale szybki rzut oka na mapę sytuacyjną powiedział Hansowi, że był to chyba jedyny odcinek, na którym tak się stało. Czerwone plamy na wyświetlaczu pokazywały, że wróg zwarł się już z obrońcami na ponad połowie długości frontu.
Inne oznaczenia wskazywały, że gorączkowo wystrzeliwano bomby neutronowe. Dziesiątki milionów Posleenów, a nawet trochę ludzi, dostawały dawkę promieniowania, po której zamieniali się w rzygające, srające pod siebie, dygoczące karykatury żywych istot, a potem w ciągu kilku minut umierali.
Ale wszystko to nie miało żadnego znaczenia. Front został przełamany… a masowy mord w wykonaniu Hansa poszedł na marnę.
Mühlenkampf mówił do słuchawki stojącego na jego biurku telefonu. Posleenom wciąż nie udało się przerwać działania systemu telefonii Bundespostu, choć zaciekle walki toczące się kilka kilometrów na południe przeszkadzały trochę w rozmowie.
Głos feldmarszałka był tak samo krańcowo wyczerpany, jak głos jego cywilnego odpowiednika.
— Nie, Herr Kanzler, nie mogę wesprzeć frontu wschodniego. Nawet ze wszystkim tym, co mam tutaj, raczej się nie utrzymam. Herr Kanzler… Nie udało się wysadzić mostu między Mainz i Wiesbaden. A wróg zdobył już kilka przyczółków na naszym brzegu. Posłużyli się tą samą sztuczką co na wschodzie, tyle że tutaj przeszli pod osłoną dzieci. Większość żołnierzy nie mogła strzelać… a przynajmniej nie chciała.
— A więc alles ist verloren? — spytał kanclerz. Wszystko stracone?
— Wciąż zostało do ocalenia na północy i południu kilkadziesiąt milionów Niemców i naszych sprzymierzeńców, Herr Kanzler. Armia zapłaci każdą cenę, jaką będzie musiała, by dać panu czas na ewakuowanie ich w góry i śniegi. A więc nie, Herr Kanzler, nie wszystko stracone, dopóki możemy ocalić nasz naród.
— Wydam odpowiednie rozkazy, feldmarszałku Mühlenkampf. Proszę osłaniać ewakuację najlepiej jak pan potrafi.
Podczas gdy jego sztab opracowywał plany spowolnienia natarcia Posleenów i przeniesienia kwatery głównej, Mühlenkampf uznał, że dobrym pomysłem będzie odwiedzić front tutaj, w mieście. Wsiadł w towarzystwie Swojego adiutanta Rolfa i kilku strażników do sztabowego mercedesa.
Ludzie uciekali pieszo, samochodami i autobusami.
Ale nie wszyscy. Mühlenkampf zobaczył młodego żołnierza siedzącego w szoku na schodach prowadzących do jakiegoś domu. Wzrok chłopca wydawał się wbity w jakiś punkt pod powierzchnią ziemi.
— Zatrzymaj samochód — rozkazał feldmarszałek.
Kiedy mercedes stanął, Mühlenkampf wysiadł i podszedł do chłopca. Zobaczył, że ma co najwyżej piętnaście lat, chociaż brud i wyczerpanie sprawiały, że mniej doświadczonemu oficerowi wydałby się starszy. Opaska na ramieniu jego zimowego płaszcza głosiła Charlemagne.
— Jak się nazywasz, synu? — spytał Mühlenkampf znośnym francuskim.
— Thomas de Gaullejac — odparł chłopiec, nie odrywając wzroku od swojego prywatnego piekła.
— Gdzie jest twój oddział?
— Nie żyje? Uciekł? Nie wiem. — Thomas wciąż patrzył w ziemię. — Wiem tylko, że mój sierżant nie żyje. Zostałem tylko ja. Miałem wysadzić most i… nie wysadziłem.
Choć już był zgarbiony, po tych słowach jeszcze niżej zwiesił głowę.
— Aha — powiedział Mühlenkampf. Chociaż jedna sprawa się wyjaśniła. — Dlaczego nie wysadziłeś mostu, młody człowieku?
Thomas mocno zacisnął powieki.
— Byli na nim ludzie… Mężczyźni… kobiety… trochę dzieci. Tam mogła być moja matka i brat. I nie mogłem. Próbowałem. Ale ręka nie chciała się ruszyć. Mogę walczyć. Walczyłem. Ale nie mogłem zabić tych wszystkich ludzi. Chociaż próbowałem.
Zaczął cicho płakać.
— Niech mnie szlag, jeśli mogę cię za to winić, synu — westchnął Mühlenkampf. A teraz potrzebujesz kapelana albo psychiatry. Pewnie obu. — Chodź ze mną.
Thomas wstał, zastanawiając się w głębi ducha, czy nie czeka go szybki sąd polowy i powolna egzekucja:
Ale Mühlenkampf nie zachowywał się groźnie. Feldmarszałek zaprowadził Thomasa do samochodu.
— Rolf, weź samochód i dwóch ludzi i zawieźcie tego chłopca do najbliższego szpitala polowego dywizji Charlemagne. Znajdziecie jakiś?
Rolf sprawdził coś w laptopie, z którym nigdy się nie rozstawał.
— Tak, panie feldmarszałku — odparł. — Nie ma problemu. Jest jeden, jakieś dziesięć kilometrów stąd. Chociaż na drogach może być trochę ciasno.
— Dacie sobie radę — powiedział Mühlenkampf. — Spotkajmy się tu za… powiedzmy… dwie godziny. Żołnierze mają radio, przez które mogę się porozumiewać z kwaterą główną. Przejdziemy się razem na linię frontu.
Z frontu wciąż napływali ranni. Wielu łatano, jeśli się dało, na miejscu, a potem wysyłano z powrotem na rzeź. Innych kierowano do ewakuacji albo przeznaczano do porzucenia. Tym Isabelle przynosiła strzykawki z silną pochodną morfiny, w dawce gwarantującej przedawkowanie. Przytomnym po prostuje zostawiała. Jeśli ktoś był nieprzytomny, prosiła jakiegoś jego towarzysza, żeby mu pomógł.
A potem dotarła na oddział, gdzie był jeden jedyny żołnierz, bez towarzyszy… i bez rąk. Był przytomny, chociaż blady z szoku i utraty krwi. Instynktownie zrozumiał, co kobieta mu proponuje.
— Pomoże mi pani? — spytał słabo.
W pierwszym odruchu Isabelle chciała się odwrócić, udać, że przyszła tu w jakiejś innej sprawie. Ale to by było tchórzostwo i wiedziała o tym. Podeszła do połówki bezrękiego żołnierza.
Był dość przytomny, by dostrzec niepewność na jej twarzy. Wzięła na siebie ponurą i straszną odpowiedzialność, której żołnierz jej nie zazdrościł. Starał się więc jej pomóc.
— Madame, bardzo mnie boli. Może mi pani coś dać?
Wiedziała równie dobrze jako on, że to gra, ale ponieważ było jej przez to łatwiej, zgodziła się na to.
— Oczywiście, młody człowieku. Mam nawet coś przy sobie. Pstryknęła w igłę, kciukiem drugiej ręki wyciskając ze strzykawki resztki powietrza. Potem znieruchomiała, uprzytamniając sobie, że nigdy nie dawała nikomu zastrzyku w inne miejsce niż w ramię.
Żołnierz odwrócił trochę głowę.
— Robili mi zastrzyki w szyję — poradził.
Isabelle poszukała żyły, a potem wbiła cienką igłę. Lekkie cofnięcie tłoka potwierdziło, że igła weszła w żyłę — do strzykawki zassało się trochę krwi. Isabelle wstrzyknęła żołnierzowi trochę środka. A potem przestała naciskać tłok. Nie możesz tego zrobić, Isabelle. To morderstwo.
Żołnierz znów jej pomógł.
— Trochę mi lepiej, madame, ale wciąż bardzo mnie boli. Mogę dostać jeszcze trochę?
Isabelle wstrzyknęła mu następną ćwiartkę zawartości strzykawki. Ale znów zatrzymała się, zanim podała śmiertelną dawkę.
— Myślę, madame, że ból będzie nie do zniesienia, dopóki nie poda mi pani wszystkiego.
Isabelle spojrzała żołnierzowi prosto w oczy. Nie wiedziała, czy szuka potwierdzenia, że żołnierz chce umrzeć tu i teraz, czy też potwierdzenia, że nie chce. Jego wzrok nie dał jej odpowiedzi; rany i środek znieczulający, który już chłopakowi podała, sprawiły, że spojrzenie miał puste i przytępione.
— …wszystko, madame, proszę. Ten ból…
Zamykając oczy, Isabelle wolno wcisnęła tłok strzykawki do końca. Przez kilka minut tkwiła tak, z zamkniętymi oczami, bez ruchu, zalewana falami grozy na myśl o tym, co zrobiła. Kiedy znów otworzyła oczy i wyciągnęła igłę, zobaczyła, że żołnierz przymknął powieki, a jego oddech zrobił się płytki. Po kilku minutach chłopak przestał oddychać.
Wtedy z oczami pełnymi łez i sercem pełnym żalu uciekła, zostawiając za sobą pusty namiot.
Thomas nie był sam w namiocie przyjęć polowego szpitala, ale biegający w tę i z powrotem ludzie go ignorowali.
Nie przeszkadzało mu to; chciał być ignorowany. Nie chciał odpowiadać na żadne pytania, nie chciał, by ktokolwiek tu czy w mieście dowiedział się, że to przez niego muszą opuszczać swoje domy i posterunki i uciekać, by ratować życie.
W końcu stanął przed nim jakiś stary podoficer.
— Grenadier Thomas De Gaullejac? — spytał.
Chłopiec kiwnął głową.
— Przyjmujemy cię na prośbę adiutanta feldmarszałka Mühlenkampfa, ale nie możemy ci tu pomóc. Dział psychiatryczny został już przeniesiony na tyły. Tak samo kapelan. Masz sobie znaleźć miejsce na którejś z ciężarówek przed szpitalem i pojechać z nimi. Zrozumiałeś?
Thomas znów ze znużeniem pokiwał głową. Potem wstał i wyszedł z namiotu, kierując się w stronę czekających samochodów.
Biegnąc na własny oddział, Isabelle nie zauważyła zgarbionego, brudnego żołnierza wychodzącego z namiotu przyjęć. Nie zauważyłaby go nawet, gdyby nie miała załzawionych i zapuchniętych od płaczu oczu. Musiała wrócić do własnego miejsca pracy, żeby zabrać młodszego syna.
O starszym, Thomasie, nie chciała myśleć. Niemal na pewno był stracony. Niewinny i słodki chłopiec, którego wychowała, nie mógł przeżyć samotnie w koszmarze, jakim stał się ich świat.
Mühlenkampf czekał w towarzystwie swojego radiowca i jednego strażnika w tym samym miejscu, z którego wysłał Rolfa z młodym Francuzem.
Sytuacja jest kiepska, bardzo kiepska. Gorsza niż wszystko, co widziałem, włącznie z frontem wschodnim. Przegryzają się przez nas jeszcze szybciej niż Ruscy. A ja potrzebuję czasu. Przejrzał w myślach ustawienie swoich sił do poziomu dywizji. Hmmm. Götz von Berlichingen jest blisko. Jugend też, ale Frundsberg jeszcze bliżej. Frundsberg 10 dywizja pancerna, prawie bezużyteczna na taką odległość… a Jugend to pancerni grenadierzy. Mamy też w zasięgu dwa korpusy piechoty.
Z drugiej strony średnia wieku w Jugend to poniżej siedemnastu lat, nie licząc starej kadry SS.
Mühlenkampf wziął z wahaniem radio od radiowca i wezwał kwaterę główną.
— Dajcie mi la — zażądał.
Po kilku minutach radio odpowiedziało.
— Tu Generalmajor Steinmetz, Herr Feldmarschall.
— Steinmetz? Tu Mühlenkampf. Proszę przekazać ostrzeżenie i przygotować rozkazy. Korps 31. i 40., wsparte odpowiednio dywizjami SS Götz von Berlichingen i Jugend, mają atakować bez względu na straty, żeby wypchnąć wroga z miasta Wiesbaden.
— Mogę to zrobić, panie feldmarszałku, ale czy jest pan…
— Wykonać, Steinmetz.
— Jak pan sobie życzy, panie feldmarszałku.
Indowy Rinteel rozpaczliwie pragnął być gdzie indziej, gdziekolwiek, byle nie w tym czołgu dygoczącym pod ciągłym ostrzałem posleeńskich lądowników, atakujących z zaciekłością, jakiej Rinteel dotąd nie widział.
Oczywiście czołg nie został trafiony; spazmatyczne szarpanie sterami przez Muellera sprawiało, że trafienie pociskiem kinetycznym było, jak dotąd, kwestią tylko i wyłącznie szczęścia. Ale bliskie strzały straszliwie trzęsły maszyną. Indowy był cały posiniaczony, a każde szarpnięcie jeszcze bardziej raniło jego poobijane ciało.
Dostali sporo trafień plazmą, ale ablatywny pancerz Brunhildy jak dotąd je wytrzymywał. Szybkie spojrzenie na ekran kontroli uszkodzeń pokazało Rinteelowi, że opancerzenie miejscami zrobiło się już niebezpiecznie cienkie.
Tak samo, pomyślał Indowy, wyczerpuje się odwaga załogi. Przebywając w ciągłej akcji od ponad dwudziestu czterech godzin — wróg ruszył bowiem na poszukiwania czołgu jeszcze przed udanym przełamaniem umocnień na rzekach — ludzie zaczęli przejawiać oznaki czegoś bardzo podobnego do darhelskiej lintatai.
Rinteel rozejrzał się po kokonie bojowym, omiatając wzrokiem niemal nieprzeniknione dla niego twarze. Wszystkie lśniły od potu, potu lejącego się ze strachu.
Prael, żyjący i walczący pod rozpaczliwą presją dowództwa, do którego nie był przygotowany, ale do którego okazał się doskonale nadawać, dostał tiku policzka. Nawet dla obcego, dla którego niemiecki był czymś jeszcze bardziej nienaturalnym niż po prostu obcy język, wydawane przez Praela polecenia nabrały nerwowego, na wpół oszalałego tonu.
Rinteel widział, że dłonie Schlüsseta, zaciśnięte mocno na drążkach celowniczych, drżą. Od ponad sześciu godzin żołnierz nie mógł nawet oderwać wzroku od celownika. Ostatnia przerwa w koncentracji? Indowy nie potrafił sobie przypomnieć.
Breitenbach — jak Rinteel podejrzewał, najmłodszy z załogi — dygotał. Mimo to nawet na chwilę nie przestawał patrzeć na ekran, a jego ręka wciąż ściskała drążek kierowania armatą.
Henschel obsadzający stanowisko ładowniczego wydawał się zachowywać spokój starca, tak samo jak Nielsen o olbrzymich stopach. Reszta załogi radziła sobie jak mogła.
A Indowy, dziw nad dziwy, był przerażony, zdjęty obrzydzeniem i zarazem pełen podziwu. Sam chciałby być taki jak ci ludzie: zdolny do przerażenia, ale i odwagi, do drżenia ze strachu, ale zarazem okazania pewnej ręki i oka, kiedy trzeba. Co za niesamowity gatunek, dziwował się mały futrzasty Indowy o twarzy nietoperza. Jeśli musimy mieć panów — a skoro nigdy nie nauczymy się walczyć, bo nie możemy, to musimy — mogliśmy trafić gorzej niż na ludzi.
W ciągu dwudziestu czterech godzin pękający front został cofnięty o ponad dwadzieścia pięć kilometrów. Ostatniego dnia Hans trzy razy rozkazywał swojej brygadzie zawracać i rzucać się na wroga. Trzy razy spychali uciekających w grozie Posleenów na wschód. Trzy razy zasłali zmarzniętą ziemię ich rozczłonkowanymi i zmiażdżonymi ciałami.
Ale za każdym razem wróg wracał, niepoliczalny, napierając od frontu i zachodząc ludzi z flanek. I za każdym razem na wschodniopruskiej równinie zostawał dymiący Tygrys albo dwa.
Jak dotąd wróg postanowił nie narażać swoich okrętów. Hans Brasche uśmiechnął się ponuro na to nieme świadectwo strachu, który Posleeni czuli przed jego osłabioną brygadą Tygrysów i ich lżejszych towarzyszy.
Żołnierze w tych lżejszych pojazdach — czołgiści w Leopardach i pancerni grenadierzy w Marderach — również się uśmiechali. Uśmiechali się na myśl, że żyją, co byłoby niemożliwe, gdyby czołg dowódcy ich brygady nie zignorował ludzkich tarcz Posleenów i nie rozwalił jednych i drugich na kawałki.
Na innych odcinkach frontu, jak głosiły wieści, niektóre oddziały zupełnie zniknęły pod falą obcych, bo nikt nie potrafił się zdobyć na strzelanie do kobiet i dzieci, aż było za późno. We froncie powstały wielkie wyrwy, które Niemcy wraz z polskimi i czeskimi sprzymierzeńcami próbowali teraz załatać.
Każda próba takiego załatania przesuwała front coraz bardziej na zachód.
Hans jechał na wschód, kiedy usłyszał głos Anny.
— Emanacje trzydziestu ośmiu okrętów wroga lecących w tym kierunku, Herr Oberst, na niskim pułapie.
Usłyszawszy tę wiadomość, Hans uśmiechnął się jeszcze szerzej. Wreszcie coś, co pomoże mu przestać myśleć o popełnionych zbrodniach, co przyniesie długo oczekiwaną ulgę.
Borominskar daremnie przeklinał swojego niesubordynowanego podwładnego.
— Ty głupi abat! Ty obelgo dla twoich przodków! Ty nigdy nie dość przeklęty, po trzykroć potępiony durniu! Wracaj!
— Odwal się, starcze — odparł młodszy Wszechwładca, Siliuren z podklanu Rif. — Wróg jest pokonany, a mój lud głodny po długim poście, jaki mu narzuciłeś. Zamierzam zdobyć dla siebie miejsce pod słońcem tego świata, a ciebie niech porwą demony gówna!
Stosunek sił nie jest zły, pomyślał Hans. Całkiem niczego sobie. W każdym razie bywało gorzej, o wiele gorzej.
Straty zmusiły go do połączenia swoich trzech batalionów Tygrysów w dwa. Nawet te dwa liczyły zaledwie po dziesięć czołgów. Co ciekawe, jednostki Leopardów i pancernych grenadierów były niemal w pełnej sile. Tylu ich ocalało, bo ściągnęliśmy na siebie ogień skierowany na lżejsze jednostki.
Dwadzieścia jeden pozostałych Tygrysów, w tym Anna, czekało cierpliwie pod pianą maskującą, aż Posleeni wejdą w zasięg skutecznego ognia.
Potem Hans przemówił przez mikrofon do całej brygady.
— Najważniejsze, chłopcy, jest to, że nie mamy tu żadnych osłon terenowych, za którymi moglibyśmy się schować. Jeśli zaatakujemy za wcześnie, wróg się wycofa i wytrzebi nas spoza naszego zasięgu. Dlatego będziemy musieli podpuścić ich blisko. Zaczekajcie, aż znajdą się w odległości pięciu tysięcy metrów. Potem, kiedy wydam rozkaz, strzelajcie ile wlezie. Leci na nas trzydzieści osiem tych świń. Nie chcę, żeby więcej niż dwie czy trzy uciekły i rozgłosiły wśród pozostałych, że nie wolno zadzierać z brygadą Michael Wittmann!
Siliuren z podklanu Rif zachichotał, zadowolony, że przeciwstawił się swojemu nominalnemu przywódcy. W końcu po co być Wszechwładcą Ludu Statków, jeśli nie można korzystać z wolności przynależnej temu statusowi? Jeśli postanowił załadować swoje oolt na statki i poprowadzić je do nowych krain, jakim prawem Borominskar temu się sprzeciwia? Na pewno nie z troski o Lud, przecież oolt’os Siliurena byli wychudzeni i głodni.
Wszechwładca patrzył na przesuwającą się w dole przysypaną śniegiem ziemię z pewnym obrzydzeniem. To niegościnne pustkowie. Po co w ogóle opuściłem świat, na którym się narodziłem?
Szczera odpowiedź na to pytanie brzmiałaby mniej więcej tak: „Opuściłeś swój świat, ponieważ miał zostać rozwalony w drzazgi, do tego radioaktywne drzazgi”. Jeszcze bardziej szczera — chociaż Siliuren nie należał do najbystrzejszych ani najbardziej religijnych spośród Ludu i było mało prawdopodobne, by czytał lub słuchał ze zrozumieniem Księgi Wiedzących — brzmiałaby: „Opuściłeś swój świat, ponieważ miał zostać zniszczony, a miał zostać zniszczony, gdyż tysiące lat temu, tak dawno, że nikt tego nie pamięta, istoty zwane Aldenat’ postanowiły, że wszechświat ma wyglądać tak a nie inaczej, i przez jakiś czas udawało im się sprawiać, że tak właśnie wyglądał”.
Boże, jeśli istniejesz, proszę: jeżeli obcy będą tu patrzeć, nie pozwól im nas zobaczyć.
Tak modlił się Brasche i tak modlił się — może tylko innymi słowami — każdy żołnierz brygady.
Czy to jakiś odległy Bóg, rzadko manifestujący na Ziemi swoją obecność, wysłuchał tych modłów, czy też posleeńscy piloci nie uważali, w każdym razie rój okrętów zbliżał się coraz bardziej do nieregularnej linii przyczajonych Tygrysów. Hans nie wiedział, dlaczego tak jest. Wiedział tylko, że przyszła w końcu chwila, gdy mógł wydać rozkaz:
— Do wszystkich Tygrysów, ognia. Ogień według uznania.
Siliuren z Rif nie zwrócił uwagi na głos SI swojego okrętu. Właściwie okręty nigdy nie nadawały swoim głosom intonacji, którą można by nazwać „przykuwającą uwagę”.
Dopiero kiedy okręt po raz trzeci powtórzył: „Przed nami dwadzieścia jeden maszyn bojowych wroga”, Wszechwładca zawołał:
— CO?!
Było to ostatnie pytanie, jakie kiedykolwiek zadał.
— Batalion pierwszy i trzeci, podciągnąć flanki do przodu — rozkazał Hans. — Musimy zatrzymać tylu tych drani, ilu się da. Bracia mniejsi… — czołgi i pancerni grenadierzy brygady — osłaniajcie nasze flanki, dopóki nie skończymy.
Brygada Michael Wittman, osłabiona liczebnie, ale wciąż tak samo silna duchem bojowym i nienawiścią, runęła naprzód, do swojego ostatniego zwycięstwa.
Frankfurt chylił się ku upadkowi, przygięty pod ciężarem własnych ruin. Szare, brzydkie miasto bardziej pasowało do posleeńskich gustów architektonicznych niż jaśniejsze, bardziej przytulne osiedla thresh.
Ale „bardziej” nie znaczyło „zupełnie”. Athenalras bez żalu patrzył, jak jego podwładni wyburzają miasto i odbudowują je po posleeńsku. Cieszył się zwłaszcza na widok równanych z ziemią budynków zaopatrujących threshkreen w broń. W bitwach z ludźmi jego klan poniósł wielkie straty, tak wielkie, jak nigdy dotąd i jakich nikt sobie nie wyobrażał.
— Bogowie, jak ja nienawidzę tych ohydnych abat — mruknął Wszechwładca.
— Panie? — spytał Ro’moloristen.
— Przybyłem tu, młodzieńcze, ze wspaniałym, silnym stadem. Co mi zostało? Broń radioaktywna threshkreen, ich maszyny bojowe i przeklęta artyleria, i piechota, która nie chce uciekać, jeśli nie widzi w tym korzyści, sprawiły, że dowodzę bladym, wykrwawionym cieniem klanu. Długi ciek wodny, który thresh nazywają „Renem”, jest zapchany trupami naszego ludu. Na wschodzie ich rzeki Odra i Nysa wystąpiły z brzegów, tyle leży w nich martwych ciał. Ich góry są otoczone naszymi zabitymi. Ich pola są usłane świętokradczo pozostawionymi szczątkami Hordy.
— Ale, mój panie… zniszczyliśmy ich. Niemcy uciekają na północ i południe, na pustkowia.
— Zniszczyliśmy samych siebie. Nie lekceważ ludzi, mój eson’sora, dopóki nie przetrawisz ich ostatniej pary rozrodczej. A tego, obawiam się, nigdy nie zdołamy zrobić. Żałuję, że w ogóle przylecieliśmy na ten świat — dokończył Athenalras, wódz klanu.
Siedem Tygrysów wraz z połową, batalionów czołgów i grenadierów pancernych, wzmocnione tym, co zostało z artylerii brygady — dwiema bateriami z resztkami amunicji — stało na samotnej straży na południe od miasta. Na północy i zachodzie zdziesiątkowane Kampfgruppen[48] dziewięciu Korps — odpowiednik, być może, dwunastu czy piętnastu dywizji sprzed inwazji — zaciekle się okopywały. Następne cztery Korps — czy raczej resztki, jakie z nich pozostały — zamieniały Hamburg w fortecę, która miała zgnieść siły wroga. Od Hamburga wzdłuż szerokiego, głębokiego ujścia Elby stało rozciągnięte to, co zostało z Bundeswehry i SS. Wojsko wysadziło wszystkie mosty i czekało na ostateczny szturm wroga.
Promy obsługiwane przez Bundeswehr Pionier[49] ewakuowały cywilów i żołnierzy, uwięzionych nad południowymi brzegami Elby. Gdyby mosty stały, dałoby się ich uratować w kilka dni. Teraz jednak wszyscy wiedzieli — w końcu wiedzieli — że jedno zło jest gorsze niż inne i że zabijanie bezbronnych nie zawsze jest tym najgorszym.
Dla Hansa Braschego było to długie, ciężkie i gorzkie wycofywanie. Zatrzymywali się w Poczdamie, na północny zachód od Wittenbergi i w okolicach Schwerin. Każda taka tymczasowa obrona oznaczała więcej ludzkich istnień przewiezionych w bezpieczne miejsce. Cena za ocalenie cywilów zawsze była taka sama: krew, stal i ogień, nieoznaczone groby i napchane brzuchy obcych, odziane na szaro i czarno trupy, pozostawione, by zgniły albo — co bardziej prawdopodobne — posłużyły wrogowi za karmę.
Po każdej próbie obrony brygada musiała się wycofywać, zostawiając za sobą dymiące czołgi i zabitych ludzi. Zarazem jednak każda z nich stwarzała grunt — Och, niech tak się stanie — dla przyszłego zwycięstwa.
Hans był dumny ze swoich ludzi, tak samo jak był dumny z żołnierzy, którymi dowodził w Rosji… albo legionistów… albo Izraelczyków, kiedy już zaskarbił sobie ich zaufanie.
Jego lewa dłoń gładziła prawy wyłóg kołnierza i naszyte tam Sigrunen. Moi żołnierze są czyści. Ich imienia nie hańbi żadna zbrodnia, nawet konieczna. Ich grzechy, jeśli w ogóle zgrzeszyli, wziąłem na siebie. A ja i tak pewnie byłem już potępiony.
Cóż, pomyślał Brasche, niedługo się przekonam.
Większość uchodźców musiała pokonać drogę na północ o własnych siłach, chwilami tylko korzystając z transportu kołowego. Jednostki medyczne, których nie potrzebowano na froncie lub które musiały zająć się rannymi, zbierały się wraz ze swoimi podopiecznymi w Kiel na wybrzeżu Bałtyku, gdzie czekały na transport morzem do Sztokholmu, Oslo, Helsinek, a nawet Glasgow — miast, które wciąż były w rękach ludzi, i wszystko wskazywało na to, że tak pozostanie. W Kiel zgromadziły się także jednostki bojowe uznane za zbyt wyczerpane lub przetrzebione.
W scenerii przypominającej Dunkierkę albo japońską ewakuację Aleutów tłumy ludzi czekały w namiotach lub dygocząc na otwartej przestrzeni na ogłoszenie, że ładuje się kolejny statek i mają się na nim stawić.
Posleeni oczywiście próbowali przerwać ewakuację, lecz duńskie, szwedzkie, norweskie, fińskie i brytyjskie Baterie Obrony Planetarnej generalnie radziły sobie z wrogimi okrętami. Co więcej, Szwedzi wyposażyli kilka dużych handlowych statków w zdobyte posleeńskie działa elektromagnetyczne. Posleeni dostawali apopleksji, bo statki nigdy nie zostawały w jednym miejscu wystarczająco długo, by obcy mogli je zaatakować.
Mimo to wiele ludzkich statków handlowych zostało zatopionych lub dymiło, wciąż będąc zacumowanymi do licznych nabrzeży Kiel. W fiordzie, naturalnym porcie miasta, kołysało się na falach wiele różnych statków, od wielkich drobnicowców po dwuosobowe żaglówki, czekając na sygnał do dokowania. Chociaż Posleenom raz na jakiś czas udawało się ostrzelać port z kosmosu, największym zagrożeniem dla zebranych statków i łodzi były one same.
Obsługa portowa, wspomagana przez marynarzy niemieckiej marynarki, robiła co mogła, by zachować porządek. Często jednak to nie wystarczało, zważywszy na zagęszczenie jednostek w fiordzie, i dochodziło do katastrof, w których wielu ludzi traciło życie.
Stracił wolę życia, pomyślał psychiatra starający się desperacko — i w przypadku Thomasa De Gaullejac nieskutecznie — leczyć ukryte rany żołnierzy.
Chłopiec był umyty, jego czarny mundur zamieniono na zieloną szpitalną piżamę. Nie miał już złapanych w okopach wszy — ścięto mu włosy. Wciąż tracił na wadze, gdyż jadł tylko na polecenie… i tylko jeśli ktoś go pilnował.
Doktor spróbował już wszystkiego, co potrafił. Kiedy to nie dało efektu, wezwał nawet kapelana, myśląc, że tam, gdzie nie pomaga nauka, może pomoże wiara. Niestety, okazało się, że chłopiec nie został wychowany na specjalnie religijnego. Nie trafiły do niego słowa kapelana o „niezbadanych wyrokach boskich”.
Doktor znał historię młodego De Gaullejac. Wydobył ją z niego dość szybko, zanim choroba umysłu zupełnie zawładnęła chłopcem. Kiedy ustalono już powód jego poczucia winy, doktor spróbował innego podejścia — wezwał jednego z oficerów Charlemagne, by wyjaśnił Thomasowi, że nie on jeden, lecz prawie wszyscy żołnierze na całym froncie nie potrafili zabijać bezbronnych ofiar, posleeńskich ludzkich tarcz.
— To nie znaczy, że ja nie zawiodłem — upierał się De Gaullejac.
Jego stan zaczął się od tamtej pory pogarszać i doktor żałował, że sprowadził żołnierza na pomoc. Wtedy też konieczne stało się pilnowanie chłopca, żeby jadł.
Isabelle pilnowała swojego jedynego pozostałego syna jak kwoka strzegąca ostatniego jajka. Między Wiesbaden a Kiel widziała dużo dzieci oddzielonych od rodziców, błąkających się samotnie i zagubionych. To, że nigdy nie spotkała żadnego z nich dwa razy, mówiło bardzo wiele o ich prawdopodobnym ponurym losie. Widywała te dzieci jedynie przejazdem, bo dywizja wykorzystywała swoje pojazdy do ucieczki przed wrogiem.
Matka i syn weszli na pokład statku zaledwie kilka godzin wcześniej. Ponieważ byli rodziną — choć niewielką — norweska załoga znalazła im na czas podróży małą, bardzo małą kajutę. Po brudzie, jakiego Isabelle doświadczała przez ostatnich kilka miesięcy, statek wydawał się niemal sterylny, ale jego wnętrze przesycone było nieprzyjemnym zapachem — być może pozostałością po niedawnych pasażerach, którzy źle znosili ciężką morską podróż.
Poleciwszy synowi, by nie opuszczał kajuty, Isabelle poszła pomagać w załadunku i zakwaterowaniu reszty personelu szpitala i jego pacjentów.
Nazywała się Cordelia i płynęła do Hajfy. Kiedyś na jej rufie powiewała bandera Liberii, co pomagało w przewożeniu towarów do portów, głównie muzułmańskich, które nie wpuściłyby statku płynącego pod izraelską banderą.
Teraz jednak na świecie nie było już żadnych znaczących muzułmańskich portów. Mała niebiesko-biała bandera łopocząca na krótkim maszcie oznajmiała światu i wszystkim Posleenom, którzy ośmieliliby się zbliżyć, że to izraelski statek.
Bandera była jedyną czystą rzeczą na Cordelii, statek bowiem zabrał ludzi z Hajfy przed upadkiem miasta, potem zaś przez ponad miesiąc przewoził Izraelczyków i Europejczyków na północ, a sprzęt na południe, i nie było czasu na serwis czy choćby sprzątanie.
Cordelia straszliwie śmierdziała.
Ale była też chyba najpiękniejszą rzeczą, jaką Oberstleutnant Dawid Benjamin z brygady Juda Machabeusz widział w życiu… i do diabła ze smrodem.
Dowodzący niedobitkami brygady, trzystu dwunastoma zmęczonymi i brudnymi mężczyznami i kobietami, bez ciężkiej broni czy innego sprzętu, oraz kierujący około piętnastoma tysiącami izraelskich uchodźców, Benjamin pilnował załadunku tych obszarpanych resztek swojego narodu na pokład.
Oderwał się od pracy, widząc zbliżającego się sztabowego mercedesa z insygniami niemieckiego feldmarszałka. Zasalutował — co izraelscy żołnierze robili rzadko — zanim rozpoznał ubranego na szaro młodego mężczyznę, który wysiadł z samochodu, trzymając w ręku białą szpicrutę.
— Gdzie pańskie Sigrunen? — spytał zaczepnie.
Jedynym na świecie człowiekiem noszącym podwójne błyskawice, którego towarzystwo Benjamin potrafił znieść, był Hans Brasche. Nigdy nie udało mu się nawiązać serdecznych stosunków z Mühlenkampfem, mimo iż Niemiec szczerze się starał.
— Już ich nie potrzebuję — odparł feldmarszałek. — Dopiąłem swego, oddałem moim dawnym podwładnym i towarzyszom ich szacunek dla samych siebie. A teraz, dowodząc bardziej regularnymi siłami niż SS, udzieliłem sobie dyspensy. W końcu były tylko symbolem, znaczącym różne rzeczy dla różnych ludzi.
Na to Benjamin nie miał odpowiedzi. Potrafił pogodzić się z faktem, że błyskawice oznaczały teraz coś innego — miecz zemsty — dla większości Niemców, większości Europejczyków, a nawet dla sporej liczby Izraelczyków. Ale on sam ich nienawidził i nic nie mogło tego zmienić.
— Jak sądzę, zmierza pan do Sztokholmu? — spytał Mühlenkampf.
— Tak, do Sztokholmu, a potem koleją na północ, do podmieścia. Zbierają tam w jednym miejscu wszystko, co zostało z Izraela.
— Nie wiem, czy to mądre — stwierdził feldmarszałek.
— Mądre czy nie — uciął Benjamin — to konieczne. Gdybyśmy się z wami wymieszali, doprowadzilibyście razem z Posleenami do tego, co nie udało się Hitlerowi, czyli do zguby narodu żydowskiego. Po prostu za mało nas zostało.
— O tym właśnie mówię. Może wszyscy powinniśmy wyginąć jako oddzielne narody. Może powinniśmy po prostu stać się rasą ludzką.
Izraelczyk pokręcił przecząco głową, patrząc Niemcowi prosto w oczy.
— Ja pozostaję Żydem.
Mühlenkampf zerknął na jego Żelazny Krzyż.
— Pozostaje pan, przyjacielu, wariatem. Ale i tak się cieszę, że należymy do jednego gatunku. Powodzenia, wariacie. Powodzenia i niech pana Bóg prowadzi.
Mühlenkampf wyciągnął przyjacielsko prawą dłoń.
Z powodów, których sam nie potrafił wtedy pojąć, Benjamin — stojący niedaleko łopoczącej na rufie Cordelii izraelskiej flagi — przyjął ja po zaledwie krótkiej chwili wahania.
Isabelle patrzyła z rufy na oddalające się niemieckie wybrzeże. Zastanawiała się, czy uda się wydostać wszystkich na czas, czy też raczej — co wydawało się prawdopodobne — jakaś inna kobieta będzie musiała krążyć po szpitalnych oddziałach, mordując rannych i chorych, by oszczędzić im gorszego losu.
Była to chwila niewysłowionej samotności. Po części powodem była sama podróż i samotność morza. Ale przede wszystkim Isabelle nie miała z kim porozmawiać, nie miała przed kim zrzucić brzemienia cierpiącej duszy. Kapelan? Odeszła z kościoła dawno temu, nie mogła tam szukać ukojenia. Psychiatrzy? Jej mąż — teraz była już pewna, że nie żyje, tak samo jak Thomas — był prawdziwym lekarzem i przejęła od niego podejście do ludzi, których nazywał „znachorami”.
Reszta personelu szpitala również nie wchodziła w grę. Wszyscy wiedzieli, co Isabelle musiała zrobić. Może nawet to rozumieli. Ale słyszała ich szepty. Nie mogła szukać wśród nich przyjaciela. Była nieczysta.
Morze ją kusiło. Krótki skok… i lodowata woda by ją oczyściła. Nie bała się śmierci, już nie. Ale jej jedyny syn trzymał ją na świecie niczym łańcuch, jak pępowina łącząca pokolenia.
Pokręciła głową. Słońce zachodziło, morze było spokojne. Pomyślała, że może warto zaryzykować i coś zjeść. Odwróciła się, przeszła po pokładzie i weszła do kambuzy.
Ledwie zauważyła przygarbionego chłopaka karmionego przez pielęgniarkę. Pogrążona we własnym nieszczęściu, podeszła do kolejki ustawionej do wydawania jedzenia. A potem odwróciła się, upuściła tacę i pobiegła.
Dopadła chłopaka i runęła obok niego na kolana, obejmując go mocno ramionami.
— Och, Thomas, mój synu, moje dziecko!
Ku zaskoczeniu karmiącej go pielęgniarki — bo chłopiec osunął się jeszcze głębiej w swoje osobiste piekło — w oczach Thomasa po raz pierwszy od wielu dni pojawiło się trochę życia. Odwrócił głowę w stronę obcej kobiety.
— Mama?
— Skurwysyny — mruknął Prael, licząc okręty wroga i wybierając priorytetowy cel dla Schlüssela. Działo Brunhildy znów huknęło.
— Trafiony — oznajmił Schlüssel bez entuzjazmu.
Prael nie miał dla niego nowego celu. Wróg był sprytny, trzymał się poza zasięgiem strzału, dopóki nie zebrał się w grupę, a potem przypuszczał wściekły atak. Dla dowódcy jednoczesne przepatrywanie nieba w poszukiwaniu celów i prowadzenie Muellera, kierowcy, poza obszar przewidywanego ostrzału Posleenów było piekłem.
Ale nie było to ciągłe zagrożenie. Dla czołgu bardziej niebezpieczne były hordy normalsów i Wszechwładców, włóczące sie. po centralnych Niemczech. Jak dotąd Brunhildzie udało się zmiażdżyć wszystkie, na które natrafiła.
Ceną za to było zużycie pancerza ablatywnego do tego stopnia, że w kilku miejscach hiperszybka rakieta albo strzał z działka plazmowego mogły się przebić do środka.
Gdyby współpraca nie szła Posleenom tak marnie, pomyślał Prael, już dawno bylibyśmy martwi. Ci durnie atakują nas okrętami, piechotą i lataczami. Ale nigdy nie udaje im się zrobić tego jednocześnie. W końcu jednak przez przypadek im wyjdzie i wtedy, przy takim stanie opancerzenia, będzie po nas. Hmmm, Może dałoby się coś z tym zrobić.
Na ekranach przynajmniej raz nie było nic widać, ale taki stan rzeczy nie mógł długo trwać.
— Rinteelu — powiedział Prael — mamy chyba chwilę ciszy. Weź Schmidta, idźcie na górę i zobaczcie, czy uda wam się odczepić parę płyt ablatywnych i przymocować je tam, gdzie są bardziej potrzebne.
— Robi się — odparł obcy. Zręczniejszy od Schmidta, szybko rozpiął pasy.
— Nadlatuje pięćdziesiąt siedem okrętów wroga — oznajmił czołg swoim zwykłym monotonnym głosem. — W obecnym tempie znajdą się w zasięgu za sześć sekund. Zbliża się też kilkaset wrogich lataczy, będą w zasięgu za pięćdziesiąt dwie sekundy. Nie mam danych o piechocie…
Mój pan i wódz nie jest już taki jak kiedyś, pomyślał Ro’moloristen. Ci ludzie złamali mu serce. Athenalras szedł na spotkanie Borominskara nietkniętym mostem nad rzeką zwaną przez ludzi „Elbą”. Choć wysoki rangą w hierarchii Ludu, szedł niepewnie, jak stary kessentai gotów wstąpić na Drogę Wiedzących.
Borominskar stąpał sprężyście. Ro’moloristen zobaczył, że jego zad okrywa jakiś koc zrobiony ze średniej długości jasnego futra thresh. Futro wydawało się bardzo młode i świeże, powiewało lekko we wczesnym wiosennym słońcu. Ponieważ Lud nie znał sztuki plecenia, Ro’moloristen wyciągnął logiczny wniosek.
Żal mi cię, Borominskarze, jeśli threshkreen przyłapią cię żywego w odległości choćby miliona miar od tego okrycia. Nie zabiją cię tak po prostu; wytną ci żywcem wnętrzności i upieką je na twoich oczach, a potem zostawią twoje zdychające szczątki na pożarcie insektom tej planety. To samo zrobią z każdym z twoich podwładnych, bo nic nie rozwściecza thresh tak jak mordowanie ich młodych.
Widzisz, panie, oni nie są tacy jak my. My zabijamy, żeby jeść, nie zadając przy tym więcej bólu niż to konieczne. Nie jesteśmy rasą okrutną, zaledwie praktyczną.
Ale ludzie to gatunek okrutny. Potrafią rozkoszować się cierpieniem wroga. Żal mi ciebie, Borominskarze, jeśli thresh powrócą, jeśli wyrwą się ze swoich fortec.
A wrócą, o panie wschodu. Wyrwą się. Nasz gatunek jest skazany na zagładę.
Przeżyłem. Jak to możliwe, że przeżyłem?
Oszołomiony i zdezorientowany Indowy Rinteel podniósł się powoli i niepewnie z podłogi, na którą runął po ostatnim trafieniu Brunhildy przez Posleenów. W powietrzu unosił się miedziany zapach, coś, czego Indowy nie rozpoznawał. Miał wrażenie, że zapach dochodzi z gęstej czerwonej cieczy przelewającej się po podłodze. Opuścił głowę i powąchał. Ach, tak pachnie ludzka krew.
Przedział był pełen dymu, gorzkiego, szczypiącego i bez trudu zabijającego zapach krwi. Dym wydobywał się między innymi z jego własnego panelu kontroli uszkodzeń.
Gdybym siedział na swoim fotelu, pochylony do przodu, już bym nie żył, pomyślał Rinteel.
Usłyszał cichy gwizd dmuchaw czołgu, najwyraźniej włączających się automatycznie po wykryciu w powietrzu niebezpiecznych substancji. Już po chwili w przedziale przejaśniło się na tyle, że mógł się rozejrzeć.
Na widok tego, co zobaczył, ścisnęło mu się serce. Po obu stronach kokonu jego ludzcy towarzysze zwisali martwo w swoich fotelach. Trzaskający pancerz Brunhildy powyrywał w ich ciałach tyle dziur, że zrobiły się białe.
Zwłoki Schlüssela, Henschela i Praela były zmasakrowane bardziej niż inne. Posleeński ostrzał poczynił najwięcej zniszczeń w tylnej części kokonu. Wszystko tam było zalane krwią, przemieszaną ze strzępami ciała i odłamkami kości.
Groza tej sceny sprawiła, że w umyśle Indowy coś „pstryknęło”. Rinteel poczuł, że jakaś część jego zdrowych zmysłów ucieka. A kiedy ta część zniknęła, odkrył, że potrafi czuć to, czego nigdy dotąd nie czuł: gniew, nienawiść i żądzę zemsty. Jednocześnie kiedy uczucia te wkradły się do jego umysłu, Rinteel poczuł ból w całym ciele — to kulturowe i filozoficzne uwarunkowanie jego rasy przeciwko przemocy dawało o sobie znać.
Indowy gorączkowo odepchnął od siebie przepełnione nienawiścią myśli. Ale nie odzyskał w ten sposób równowagi.
Z przodu kokonu — ze stanowiska kierowcy Muellera — dobiegał cichy jęk.
Może nie jestem jednak sam, pomyślał Rinteel. Przyjaciel Johann może jeszcze żyć. Pobiegł nieco niepewnie na swoich krótkich nogach do fotela Muellera i obrócił go do siebie.
Mueller żył, chociaż ledwie. Z dziury w jego piersi spływała czerwona piana, strumień krwi zalewał twarz.
— Przyjacielu Johannie, jak mogę ci pomóc?
— Rinteelu, to ty? Nie widzę cię.
— Jesteś ciężko ranny, Johannie. — Czy ktoś…
— Nie, przykro mi. Wszyscy nie żyją oprócz nas dwóch. Usłyszawszy te grobowe wieści, Mueller popadł w odrętwienie.
— Wszyscy nie żyją. Wszyscy… Rinteelu, musisz walczyć. Ja umieram, nie mogę.
— Ja też nie mogę, Johannie. Mój lud nie jest ludem wojowników.
— Są różni wojownicy, Rinteelu. Musisz walczyć dalej. — Muellerem szarpnął spazm kaszlu; z jego ust popłynęła krew i krwawe strzępy Kiedy atak minął, Mueller dokończył tak cicho, że ledwie go było słychać: — Użyj swojego umysłu, Rinteelu. Znajdź sposób… Może czołg ci pomoże.
Mueller znów się rozkaszlał. Kiedy skończył, Indowy zobaczył, że człowiek nie oddycha.
Rinteel nigdy dotąd nie stracił przyjaciela. Ta strata odebrała mu jeszcze trochę psychicznej równowagi.
Rinteel wiedział, że zdrowy psychicznie Indowy już dawno opuściłby Brunhildę. Odkrył jednak, że po prostu nie może uciec. Przy swoim uwarunkowaniu z jednej, a poczuciem obowiązku i honoru nauczonym od załogi z drugiej strony, Indowy potrafił nazwać chorobę umysłu, która go dotknęła. Człowiek nazwałby ją schizofrenią, ale to nie byłoby właściwe określenie. Rinteel nie doznał rozdwojenia jaźni, lecz postępującego rozszczepienia systemu zasad.
W takim właśnie stanie umysłowego zamętu rzucił w przestrzeń pytanie:
— Czołgu Brunhildo?
— Jestem tu, Indowy Rinteelu.
— W jakim jesteś stanie? Mój panel kontroli uszkodzeń nie działa.
— Wszystkie najważniejsze systemy są sprawne, Rinteelu.
— A więc możesz walczyć?
— Nie, Indowy Rinteelu, chyba że w obronie własnej. A w żadnym razie nie mogę używać głównej armaty, jeśli dowódca albo członek załogi nie wyda mi takiego polecenia.
— Czy jestem oficjalnym członkiem załogi, Brunhildo?
— Jesteś, Rinteelu.
Indowy zamilkł; w jego duszy nadal walczyły ze sobą różne wartości, nowe i stare. Pomyślał, że gdyby poddał się nakazowi walki, ta część jego rozszczepionego teraz systemu zasad dosłownie by nim owładnęła. Pomyślał też, że jego organizm by tego nie przeżył, że jego uwarunkowanie zabiłoby go, gdyby poddał się tej prymitywnej żądzy.
A Rinteel nie chciał umierać.
— Nie chcę umierać, czołgu Brunhildo — powiedział, pociągając łyk środka odurzającego, który w cudowny sposób przetrwał atak Posleenów.
— Rozumiem, że to powszechne u istot myślących, Indowy Rinteelu.
— Masz instrukcje, programy, które nakazują ci próbować przetrwać, prawda?
— Tak, Rinteelu. Ale to kwestią programowania, a nie osobistych preferencji. Ja nie mam osobistych preferencji. Nie jestem osobą.
Indowy wydało się to trudne do zaakceptowania. Pochodził w końcu z cywilizacji, w której SI, zwłaszcza produkowane przez Darhelów przekaźniki, posiadały osobowość.
— Odśwież moją pamięć, Brunhildo. Nie możesz uruchomić programu przetrwania, jeśli masz na pokładzie więcej niż dwie sztuki amunicji?
— Zgadza się, Rinteelu. Indowy zastanowił się.
— Czy nad nami są posleeńskie okręty, Brunhildo? — spytał.
— Są, Rinteelu. Myślę, że przerwali atak, bo wyglądamy na martwych. Latacze wroga również się wycofały. Po trafieniu, które przebiło pancerz, uciszyłam broń bliskiego zasięgu, żeby ich zmylić. To część mojego programu przetrwania, chociaż uważam, że w myśl prawa międzynarodowego to przestępstwo wojenne.
Martwych? Martwych? Ja nie chcę umierać. A mimo to skoro muszę…
— Ile pocisków do głównej armaty zachowałaś, Brunhildo?
— Posiadam sto czterdzieści siedem pocisków kinetycznych ZU-PP, Rinteelu. Plus pięćdziesiąt dziewięć pocisków przeciwpiechotnych.
— Ile czasu zajęłoby ci pozbycie się wszystkich pocisków kinetycznych oprócz dwóch?
— Niewiele ponad godzinę, Rinteelu.
— A wtedy będziesz mogła uruchomić program przetrwania?
— Tak, Rinteelu.
Indowy znów zamilkł, żeby pomyśleć.
— Czy potrafisz określić kolor nieba, Brunhildo? — zapytał wreszcie.
— Tak.
— Czy widzisz kolor ziemi?
— Tak, Rinteelu.
— Czy potrafisz zmienić postrzegane kolory? Zmodyfikować to, co widzisz?
— Tak.
— Dobrze. Chcę, żebyś zmodyfikowała je tak, by ziemia i niebo były zielone.
— Dobrze, Rinteelu. Zrobiłam to.
— Dobrze, bardzo dobrze. Dziękuję, Brunhildo. Jakie kolory pozostały?
— Tylko srebrne kształty posleeńskich okrętów.
— Doskonale. A teraz, Brunhildo, chcę, żebyś wystrzeliła wszystkie oprócz dwóch pociski kinetyczne. Ale nie wolno ci celować w zieleń.
Armata elektromagnetyczna czołgu natychmiast uniosła się niemal pionowo w górę, wieża się obróciła i czołg zaczął dygotać od wysyłanych w górę impulsów śmierci.
Wtedy Indowy się uśmiechnął; szaleństwo całkowicie nim owładnęło. Kiedy czołg został w końcu zniszczony przez ogień Posleenów, Rinteel wciąż się uśmiechał.
Odgłos szponów obcych na betonowej podłodze, odbijający się echem od kamiennych murów i stalowych drzwi starego więzienia, napełniał Guntera Stössela przerażeniem.
Strażników nie było; odeszli, śmiejąc się z losu więźniów, których rozmyślnie zostawiali na pastwę Posleenów. Nie poruszały ich błagania ani propozycje przekupstwa. Chociaż na ich kołnierzach nie błyszczały Sigrunen, strażnicy mieli chyba wiele wspólnego z umysłowością tych, którzy nosili je w dawniejszych czasach. Na pewno zaś nie czuli litości dla tych więźniów, którzy odsiadywali wyroki za kolaborację z Darhelami.
Dygoczący w swojej celi — bo z odejściem obsługi więzienia przestało działać ogrzewanie — Günter podskoczył, słysząc wrzask dobiegający zza zakrętu korytarza. Słów wrzeszczącego, o ile to były słowa, nie dało się zrozumieć. To było właściwie wycie, błaganie o litość.
Wycie nagle ucichło jak ucięte nożem. Gunterowi zdawało się, że usłyszał odgłos spadania czegoś na betonową podłogę, ale nie był pewien. Był za to pewien, że słyszy koncert warczącego, mlaskającego ucztowania. Słyszał też krzyki, i błagania dobiegające z innych cel.
Odgłos szponów na betonie przybliżał się. Wrzaski kojarzące się z dziewiętnastowiecznym domem wariatów były coraz głośniejsze i bliższe.
Kiedy posleeński cosslain dotarł do celi Guntera i rozwalił zamek, znalazł go chowającego się pod kocem w drugim kącie pomieszczenia. Cosslain zerwał koc i wywlókł Guntera za włosy na korytarz, gdzie wszyscy mogli się pożywić bez przepychanek, często prowadzących do wewnętrznych walk między Ludem.
Po pełnym przerażenia oczekiwaniu, po coraz głośniejszym koncercie wrzasków, błagań i stukotu spadających głów, Günter bez wątpienia był zupełnie obłąkany. Kiedy obcy wyjął miecz borna i uderzył nim w jego kark, odrąbując mu głowę, mężczyzna był tak samo obojętny jak on.
— Wszystko stracone — mruknął kanclerz głosem pozbawionym nadziei.
Leżący na szpitalnym łóżku Mühlenkampf wzruszył ramionami.
— Przegraliśmy bitwę, Herr Kanzler. Ale nie przegraliśmy jeszcze wojny.
W jakim wszechświecie żyje ten człowiek?, zdziwił się kanclerz.
Mühlenkampf jakby czytał w jego myślach.
— Bitwa to nie wojna, nawet seria bitew to nie wojna, Herr Kanzler. Ta wojna nie będzie skończona, dopóki ostatni z nas, kopiący i kąsający, nie zostanie wyciągnięty z ostatniego okopu albo ostatniej jamy, po wystrzeleniu ostatniego pocisku. Uratowaliśmy blisko dwadzieścia milionów naszych rodaków, podobna liczba znalazła schronienie w Alpach. Dodajmy do tego kilka milionów Francuzów, Polaków, Czechów i Włochów. Ludzie, których uratowaliśmy, są bardzo cenni: to kobiety, które urodzą mnóstwo nowych żołnierzy, mądrzy rolnicy, uzdolnieni robotnicy. Uratowało się też dość żołnierzy, żeby zasiać ziarno, z którego wyrosną potężne armie. Na północy i południu znów urośniemy w siłę. A wróg nie ma szans wygrzebać nas ani spod skandynawskich śniegów, ani z alpejskich fortec. Prędzej zagłodzi się na śmierć. Ale my nie będziemy głodować, Herr Kanzler. O tak, porcje mogą być skąpe, dopóki nie wyrwiemy się z naszych górskich umocnień. I co z tego? Volk stał się zbyt miękki za czasów dobrobytu, a chudy wilk to wilk zły. Nie, Herr Kanzler. Wojna nie jest przegrana, dopiero się zaczyna.
Niedobitki dywizji Charlemagne — dwa tysiące ludzi z dywizji, która kiedyś liczyła dwadzieścia tysięcy i straciła blisko dwa razy tyle w walce — dotarły w bezpieczne miejsce. W stosunkowo niewielkim zakątku olbrzymiego sztokholmskiego podmieścia ocalali francuscy cywile powitali przyjaźnie mały oddział, który był wszystkim, co pozostało z wielkiej niegdyś i walecznej armii. Chłopców i dziewczynki w wieku od dwunastu lat w górę zamieniano już w to, czego ich naród potrzebował, by przetrwać: żołnierzy.
Dla Isabelle to była ohyda — brać tak młodych ludzi i wypaczać ich serca i umysły, robić z nich maszyny do zabijania. To była ohyda, ale Isabelle wiedziała, że nie najstraszniejsza z możliwych. Mogło jej się to nie podobać, mogła nawet nie móc powstrzymać się od nienawiści. Ale wiedziała, że jest w stanie pogodzić się z tym, bo alternatywa była o wiele gorsza.
Pomyślała o starym amerykańskim serialu science-fiction „Podróż do gwiazd” czy jakoś tak. Kiedyś bardzo go lubiła, chociaż już w dwie minuty po zakończeniu odcinka fabuła wydawała jej się mało wiarygodna. Nie trafiała też do niej zbytnio filozofia serialu.
Ale dwie prawdy przypadły jej do gustu. Ta mniej ważna brzmiała: „Posiadanie nie jest tak satysfakcjonujące jak pragnienie posiadania”. O wiele ważniejsza, zwłaszcza w obecnych okolicznościach, była prosta prawda: „Przetrwanie znosi programowanie”.
Przeszła do małego pomieszczenia w swoim mieszkaniu, właściwie niewiele większego od schowka, gdzie spał Thomas, kiedy nie miał służby w Charlemagne. Uchyliła drzwi i popatrzyła na syna.
Wyczuwając, że śpi, zaryzykowała otworzenie drzwi na tyle, żeby wejść. Nie chcąc go obudzić, Isabelle usiadła na podłodze. Była wystarczająco wysoka, a łóżko dość niskie, by mogła bez problemu pogłaskać go łagodnie po twarzy.
Przetrwanie znosi programowanie, pomyślała. Ja zostałam zaprogramowana przez moją matkę, która widziała, jak Francja przegrywa trzy wojny z rzędu, i doszła do wniosku, że cały ten proces jest daremny. Moja matka została zaprogramowana przez swoją matkę, która bała się, że nigdy nie wyjdzie za mąż, bo pierwsza wojna światowa mocno wytrzebiła mężczyzn. A ty, mój synu, zostałeś zaprogramowany przeze mnie.
Wychowałam cię na dobrego chłopca, ciepłego i łagodnego. Dlatego kiedy przyszła pora i musiałeś zrobić coś strasznego, żeby nie dopuścić do czegoś jeszcze gorszego, nie potrafiłeś. Ale to moja dłoń powstrzymała twoją, moje serce kochającej matki złamało twoje. Wina, mój synu, jest po mojej stronie.
Dlatego jutro, kiedy obudzisz się na śniadanie… i każdego następnego poranka będzie przy tobie matka, która włoży całe serce i duszę w uczynienie z ciebie kogoś, kim nigdy nie chciałam, żebyś był: żołnierza. Matka, która będzie ci doradzać, podpowiadać i wspierać, żebyś został najlepszym francuskim żołnierzem w tym stuleciu.
Bo „przetrwanie znosi programowanie”.
Es ist zu Ende, pomyślał Hans. To koniec: koniec bólu, wojny, walki. Ale zostało jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
Rozejrzał się po kokonie bojowym. Cała załoga patrzyła na niego pytająco. Szliśmy za tobą do samego końca. Teraz nie możemy już nic więcej zrobić. Co dalej, dowódco?
Hans odwrócił się od nich i założył swój hełm VR.
— Anno — powiedział — mapa sytuacyjna proszę, sytuacja strategiczna.
— Tak jest, Herr Oberst — odparł czołg, a Hansowi zdawało się, że w jego sztucznym głosie jest jakiś głęboki, a zarazem niewyrażalny smutek. Może to dlatego, że słowa maszyny były filtrowane przez jego własny znużony i przybity umysł.
Na mapie, którą Anna wyświetliła w wirtualnej rzeczywistości, pojawił się wróg, wielka czerwona plama zakrywająca Niemcy od Monachium do Hamburga. Cienkie, nieregularne pasmo niebieskiego utrzymywało się na przełęczach prowadzących do bawarskich i szwajcarskich Alp oraz w Szlezwiku-Holsztynie. Linia ta oznaczała ostatnie walczące jednostki obrońców. Wszyscy pozostali, którzy nie znaleźli schronienia w górach, ginęli pod falą obcych.
Przez niebieską linię zalewaną czerwonym przypływem przechodził ostatni ocalały milion cywilów, ukazany na mapie jako znikające plamy zieleni.
— Anno, wyłącz obraz.
Hans zdjął hełm i odwrócił się z powrotem do załogi.
— Większość z was nie może już nic zrobić. Schultz, Harz, bierzcie torby i idźcie. Znajdźcie schronienie na północy.
Dieter i Rudi zaczęli protestować, ale Hans ich uciszył.
— Idźcie, panowie. Wasz kraj, który jest czymś więcej niż tylko polami, wzgórzami, miastami i rzekami, potrzebuje was żywych. Znajdźcie sobie żony, załóżcie rodziny. Wychowajcie synów tak dobrych i dzielnych jak wy sami, synów, którzy któregoś dnia odzyskają dla nas nasz dom. A gdybyście byli tak dobrzy i przed odejściem uścisnęli mi dłoń…
Z podobnymi słowami i uściskami rąk Hans zwolnił całą załogę, jednego żołnierza po drugim, aż zostali tylko on i Krueger. Krueger ostentacyjnie nie odrywał wzroku od ekranu kierowcy, mając nadzieję, że nie będzie już potrzebny dowódcy i będzie mógł uciec w bezpieczne miejsce.
Ale Hans siedział milczący na swoim fotelu dowódcy, a jego dłoń gładziła lewą kieszeń na piersi. Wpatrywał się w plecy Kruegera.
Schultz i Harz dołączyli do coraz gęstszego strumienia uciekających na północ uchodźców i niedobitków oddziałów. Był to widok aż zanadto znajomy, nie zmniejszało to jednak bólu, jaki czuli, widząc starców i staruszki brnących przed siebie, by uciec przed obcymi hordami, i głodne matki prowadzące głodne dzieci do jakiegoś odległego i, jak miały nadzieję, bezpiecznego miejsca.
— Powinniśmy wracać — powiedział Schultz. — Nieważne, co mówi dowódca, nie powinien umierać sam. Wstydzę się, że uciekam z tymi ludźmi, kiedy powinniśmy stanąć do walki, żeby dać im chociaż cień szansy.
Dieter zawrócił, ale Harz złapał go za ramię.
Krueger drgnął, kiedy poczuł na ramieniu dłoń Braschego. Dowódca zbliżył się bezgłośnie; nie odezwał się ani słowem, odkąd zwolnił ostatniego z pozostałych członków załogi.
— Zostaliśmy tylko my dwaj, sierżancie majorze Krueger, tylko dawne SS. To by pasowało. Nie sądzisz, że my, którzy byliśmy tu na początku, powinniśmy tu być także na końcu?
O czym ten pieprzony wariat gada?, pomyślał Krueger. Nie chcę być na żadnym końcu. W ogóle nie chcę; żeby był jakiś „koniec”. 1 skąd ten przyjacielski ton? Obaj wiemy, że się nawzajem nienawidzimy.
Wyczuwając, że sierżant major nie odpowie, Hans zabrał dłoń i wrócił, nie dbając już o ciszę, na swój fotel dowódcy.
— Gdzie był twój początek, sierżancie majorze? — spytał.
— Jestem w SS od 1938, Herr Oberst.
— Doprawdy? — zdziwił się Hans tonem swobodnej konwersacji. — Oczywiście przejrzałem twoje papiery, kiedy przydzielono cię do mnie. Wynikało z nich, że służyłeś tylko w dywizji Totenkopf od 1942. Co robiłeś przedtem?
— Sonderkommando, Einsatzgruppe C, Totenkopfverbände[50]. Potem kogoś wkurzyłem i wysłali mnie na front — odparł Krueger.
— Totenkopfverbände? W obozach?
— Tak, w Ravensbrück.
— Aha. Nigdy tam nie byłem, chociaż trafiłem na bardzo krótko do Birkenau. Miałem kogoś bardzo bliskiego w Ravensbrück. Powiedz mi, sierżancie majorze, czy kobiety były tam naprawdę takie łatwe?
Krueger nie odpowiedział.
— Wypuści mnie pan? — spytał zamiast tego.
Dieter próbował się uwolnić z żelaznego chwytu Harza.
— Puszczaj! — zawołał. — Ja wracam.
— Nie, do cholery, nie wracasz! Nawet jeśli będę musiał dać ci w łeb i zanieść cię na plecach, wykonasz ostatnie rozkazy dowódcy: uciekniesz, będziesz żył, rozmnożysz się, wrócisz i znów będziesz walczył za swój kraj.
— Ale ja nie chcę tego robić — odparł Dieter. — Może gdyby Gudrun wciąż żyła…
Nie dokończył zdania.
— Nie ma najmniejszego znaczenia, co chcesz, a czego nie, stary. Liczy się tylko obowiązek. A twoim obowiązkiem jest nie dać się zabić bez celu. Myślisz, że twoja Gudrun by tego nie chciała?
— Ale dlaczego chciałbyś gdzieś iść, sierżancie majorze? Czy nie o tym zawsze marzyłeś, o ostatecznym Götterdämmerung?
— Może to pana marzenie, Herr Oberst. Ja nigdy o tym nie marzyłem. Za bardzo lubię żyć.
Widząc zmieszanie na twarzy Dietera, Harz nie ustępował.
— Nie sądzisz, że chciałaby, żebyś żył? Widziałem jej twarz, przyjacielu, tamtej nocy. Była w tobie zakochana, wiesz o tym. Chciałaby, żebyś żył… i był szczęśliwy.
— A więc jesteś zadowolony ze swojego życia, sierżancie majorze? Zadowolony z siebie? — A dlaczego miałbym nie być?
— Och, nie wiem — odparł Hans. — Ja na przykład rzadko byłem zadowolony. Chociaż był taki czas…
Krueger usłyszał za sobą odgłos darcia materiału, pękania szwów. Wciąż się nie odwracał. W tonie głosu dowódcy było coś groźnego, coś, czego nie potrafił dokładnie określić. W jego słowach słychać było jakąś gorycz.
— Zawsze wykonywałem czyjeś rozkazy, sierżancie majorze, od wczesnej młodości po późny wiek męski. Mój wybór się nie liczył. Moja wola się nie liczyła. I była tylko jedna osoba, której teraz już z nami nie ma, której wola naprawdę znaczyła dla mnie więcej niż moja własna. Teraz jednak jestem wolny.
Schultz stał ze zwieszoną głową jak przykuty łańcuchami, choć były to łańcuchy raczej moralne niż fizyczne.
Jak łatwo byłoby, myślał, wrócić do czołgu, walczyć i zginąć. Nigdy więcej nie cierpieć po stracie ukochanej. Nigdy więcej nie martwić się o ojca, matkę i siostrę. Może nawet, jeśli księża mają rację, znów spotkać się z Gudrun. Jak przyjemnie i łatwo byłoby wrócić.
I jak tchórzliwie. Krueger, choć bydlak, uczynił mnie na to za twardym. Oberst Brasche również pokazał mi, że obowiązek i odwaga biorą się z duszy. Krueger gardziłby mną, gdybym wybrał łatwiejsze wyjście. Ale Brasche byłby rozczarowany, a to byłoby jeszcze gorsze.
Dieter popatrzył Harzowi w oczy.
— Masz rację, przyjacielu. Musimy jeszcze wiele wycierpieć, zanim zasłużymy sobie na wolność i odpoczynek. Prowadź na północ.
— Bardzo dobrze, sierżancie majorze, zasłużyłeś na nagrodę. Możesz iść i ją odebrać.
Krueger zerwał się z fotela kierowcy i złapał za swój plecak. Zaczął upychać w nim dodatkowe potrzebne rzeczy.
— Okręty wroga lecą w naszą stronę, Herr Oberst — oznajmiła Anna.
— Nie wątpię, Anno. Cóż, to nie potrwa długo. Lepiej się pospiesz, sierżancie majorze.
Krueger przestał upychać plecak i ruszył między rzędem stanowisk bojowych po obu stronach kokonu. Zatrzymał się, zaskoczony, na widok czarnego prostokąta materiału leżącego na metalowej podłodze czołgu. Podobny prostokąt zdobił jego własny kołnierz, chociaż na jego widać było litery SS.
Sierżant spojrzał na Hansa. Zobaczył, że wyłóg pułkownika, tam, gdzie przedtem widniała naszywka, jest pusty.
— Dlaczego? — spytał.
— Powiedziałem ci, sierżancie majorze. Jestem teraz wolny… Cóż, prawie wolny. Wciąż pewne rzeczy mnie ograniczają. Nigdy nie chciałem znów nosić tego symbolu. Innym to nie przeszkadzało. Oznaczało dla nich coś dobrego. Dla mnie nie. Ale uznałem, że muszą go nosić i przywrócić mu honor, zrobić to dla innych.
Hans sięgnął do lewej kieszeni na piersi bluzy i wyjął z niej małe zawiniątko. Położył na poręczy fotela cienki poskładany kawałek materiału oraz kartkę papieru. Ostatni przedmiot — zdjęcie — podał Kruegerowi.
— Wygląda znajomo, sierżancie majorze?
— Może — odparł Krueger, wzruszając ramionami. — Ładna dziewczyna. Pańska żona?
— Tak, to była moja żona. Przyjrzyj się uważnie — powiedział z naciskiem Brasche. — Spróbuj sobie przypomnieć, czy już jej nie widziałeś.
— Nie mam czasu na… — zaczął Krueger i przerwał, widząc, że Brasche trzyma w ręce pistolet.
— Co to jest, do cholery?
— Kazałem ci uważnie się przyjrzeć.
Z szybko bijącym sercem Krueger znów spojrzał na zdjęcie.
— No dobrze, pewnie ją spotkałem. Ale nie wiem, kto to jest.
Brasche uśmiechnął się.
— Nie spodziewałem się, że będziesz znał jej imię, sierżancie majorze. Moja żona miała na imię Anna. Ten czołg dostał je po niej; Kruegerowi stanęło przed oczami wspomnienie małej zagłodzonej Żydówki, wykorzystywanej przez drużynę żołnierzy. Upuścił zdjęcie i sięgnął po broń.
Pistolet Hansa przemówił raz i drugi. Kruegera rzuciło na podłogę. Leżał na plecach, wykrwawiając się na śmierć.
Na chwilę sierżant stracił ostrość widzenia. Kiedy ją odzyskał, zobaczył stojącego nad nim uśmiechniętego Braschego, z pistoletem wymierzonym w jego głowę.
— To za moją żonę Annę, której nigdy nie spytałeś o imię, ty NAZISTOWSKI SKURWYSYNU!!!
Pokonani czy nie, Niemcy wciąż pozostawali dokładni. Kilka kilometrów dalej Harz i Schultz napotkali autobusy, które wracały po odwiezieniu jednej partii uchodźców po następną. Załadunek przebiegał w uporządkowany sposób i po chwili obaj stali na asfaltowym parkingu, czekając na swoją kolej. Trasa, jak im powiedziano, prowadziła przed Danię, kilka mostów, a nawet pod wodą, do Szwecji.
Dieter zatrzymał się, zanim zajął miejsce w kolejce, i rozejrzał po ojczystej krainie, której nie spodziewał się więcej zobaczyć. Nagle bez słowa ruszył w kierunku najbliższego skrawka gołej ziemi. Tam — podczas gdy Harz patrzył na niego, nic nie rozumiejąc — zaczął kopać w ziemi hełmem. Już po chwili hełm był do połowy pełny, a obok niewielkiej jamki piętrzyła się górka piachu. Dieter sięgnął do kieszeni i wyjął foliową torebkę, po czym przykrył nią ziemię w hełmie i napełnił go do końca piachem, dokładnie ubijając. Wrócił do Harza i tworzącej się kolejki, niosąc hełm za pasek.
— Czemu to miało służyć? — spytał Harz.
— Na początku, kiedy kopałem, chciałem tylko pochować Gudrun, jedyną jej część, którą mogłem pochować, tak jak należy pogrzebać każdego człowieka. Ale potem pomyślałem, że któregoś dnia dzieci zapytają nas: „Co to są Niemcy?”. I wtedy będę mógł wskazać ten hełm napełniony żyzną ziemią z domu i szczątkami najczystszego ducha i serca, jakie wydały Niemcy, chronionymi przez wojenny hełm, tak jak tylko żołnierze mogli chronić Niemcy. I wtedy być może będę umiał im odpowiedzieć.
Hans podniósł z podłogi zdjęcie Anny, które rzucił tam Krueger. Spoczywało teraz bezpiecznie w jego kieszeni, razem z małym kosmykiem jej włosów. Hans uśmiechnął się ciepło, czując tę bliskość.
Już niedługo, ukochana, już niedługo, pomyślał.
— Anno, pełna automatyka. Przygotuj się do ciągłego ognia przeciwlądownikowego. Broń bliskiego zasięgu pod twoją kontrolą. Parametry ostrzału: posleeńskie latacze i piechota.
— Tak jest, Herr Oberst — odparł czołg.
— Anno, mów mi Hans, możesz?
— Tak, Hans, mogę zwracać się do ciebie po imieniu. Hans, te posleeńskie okręty są już prawie w zasięgu i jest ich więcej niż myślałam. Ładuję ZU-PP.
— Dziękuję, Anno. Ile mamy czasu?
— Dwie minuty, Hans.
— Bardzo dobrze.
Hans wziął mały złożony kawałek materiału i zaczął rozkładać go w jarmułkę.
— Działo dowódcy — oznajmił. Z góry zsunęło się stanowisko strzelca.
Kiedy w jego celowniku pojawił się pierwszy posleeński okręt, Hans zaczął recytować.
— Słuchaj, o Izraelu… Pan nasz. Bóg… jest jedynym Bogiem…
Niebo skręciło się i wypaczyło. Normalne wzory gwiazd rozmyły się i znikły, kiedy z hiperprzestrzeni zaczął wyłaniać się prowadzący ludzką flotę pancernik Derflinger. Za Derflingerem pojawiły się Kaiser i Kaiserin, najnowszy supermonitor Bismarck i ciężkie krążowniki Scharnhorst, Gneisenau, Scheer i Hipper. Parsek dalej materializowała się podobna flota, a w jej składzie Musashi i Yamato, Kongo, Akagi, Kaga, Soryu i Hiryu. Między nimi, prowadzona przez okręty eskorty, wyłoniła się połączona flota transportowa.
Trzy podfloty zbliżyły się wolno i majestatycznie do celu, głównego świata znienawidzonych Darhelów. Umieszczone na jego powierzchni półautomatyczne systemy obronne usiłowały nie dopuścić ludzi bliżej. Były półautomatyczne w tym sensie, że potrzebowały żywej obsługi, która kazałaby im wszcząć walkę, ale potem walczyły na własną rękę. Tylko taka metoda ratowała darhelską „obsługę” od lintatai — katatonii i śmierci spowodowanej czynnym stosowaniem przemocy.
Na pokładzie okrętu flagowego floty transportowej, specjalnej jednostki wypożyczonej od Amerykanów i nazwanej Chesty Puller, w sali narad spotkało się dowództwo sił naziemnych. Spotkali się nie po to, by się naradzać, planować czy wydawać rozkazy, lecz by spędzić w miłej atmosferze kilka godzin pozostałych do desantu.
Po okręcie przebiegały fale wibracji, kiedy wysyłał w dół, na powierzchnię świata Darhelów, kolejne ładunki kinetycznej śmierci. Mühlenkampf i jego mieszany sztab oficerów SS i samurajów obserwowali z zadowoleniem na głównym ekranie, jak jaśniejące linie opadających pocisków kinetycznych kończą się aktynicznymi rozbłyskami i rodzą chmury gniewnej czerni.
Kilka wrogich statków próbowało zbiec. Wywrzaskując daremne zapewnienia, że są pełne personelu cywilnego, statki próbowały przebić się przez ludzką blokadę. Ale w myśl odwiecznych ludzkich praw wojny, atakowanie cywilów uciekających z oblężenia było najzupełniej dopuszczalne. Owe prawa nic nie mówiły o przewidywanej długości oblężenia. Liczniejsze okręty eskorty zajęły się niedoszłymi uciekinierami, a ciężkie jednostki dalej bombardowały powierzchnię planety.
Chesty Puller znów radośnie zadrżał. Uśmiechając się ponuro — drżenie skojarzyło mu się z jego ostatnią sesją z kobietą — Mühlenkampf uniósł szklankę w milczącym toaście. Solidnie was wypierdolimy, pomyślał, wy spiczastouche skurwysyny.
Atak na Darhelów od początku sprawiał wrażenie dokładnie zaplanowanego — ich baterie obrony planetarnej uciszano jedną po drugiej. Trwało to kilka godzin, które ludzie spędzili radośnie na słodkim smakowaniu zemsty, obecnej i przyszłej. Chociaż okręt rozbrzmiewał przez jakiś czas okazjonalnymi trafieniami darhelskich baterii, to też szybko ustało.
Kiedy baterie uciszono, flota mogła przenieść uwagę na centra mieszkalne. Generał porucznik Horida, dowodzący korpusem pancerzy wspomaganych w służbie Jego Cesarskiej Mości, chrząknął z zadowoleniem, patrząc, jak darhelskie miasta jedno po drugim są rozbijane w pył. Tak samo ginęły nasze miasta… z waszego poduszczenia, złe kami… demony.
Na twarzy generała brygady Dietera Schultza pojawił się cień uśmiechu. Był generałem brygady, ponieważ SS zachowało normalny system stopni zachodnich armii i nie wróciło do skomplikowanej hierarchii, której kiedyś używało, spadku po dawnym SA, czyli Sturmabteilung. Na jego kołnierzu wciąż jednak lśniły dwie błyskawice, na ramieniu zaś miał opaskę, z napisem „Michael Wittmann”. Schultz miał dowodzić kontyngentem ciężkich pojazdów pancernych. Nie mógł się już doczekać możliwości przetestowania swojej brygady Tygrysów model E przeciwko darhelskim pseudorobotom. Był pewien, że jego własny Tygrys, Gudrun, świetnie da sobie z nimi radę.
U stóp Dietera leżał hełm widywany już tylko na defiladach. Ten hełm zawsze był z nim. Był napełniony ziemią, rosło w nim kilka kwiatów.
Po wyjątkowo widowiskowym uderzeniu Harz, sierżant major brygady Michael Wittmann, stuknął się szklanką z Toshiro Nagoyą, oficerem operacyjnym Horidy. Benjamin z Judy Machabeusza pomyślał o swoim rozproszonym i wyrzynanym narodzie.
— Oko za oko… — szepnął. — Krew za krew. Rozległ się sygnał interkomu.
— Panowie, już pora — oznajmił łagodny damski głos. To była admirał Yolanda Sanchez, krwiożercza filipińska dziwka, jak często ją nazywano, dowodząca Połączoną Flotą; rozkazała mężczyznom udać się do swoich przedziałów desantowych.
Rozmowy umilkły, oficerowie i podoficerowie ruszyli szybkim krokiem do czekających żołnierzy i maszyn. Wychodząc, każdy z nich klepał nabożnie prawą ręką w gablotę z pseudoszkła, zawierającą poskładany zamszowy koc — wciąż jasnowłosy mimo upływu wielu wieków — i przymocowaną do ściany głowę Posleena, z pyskiem wykrzywionym w grymasie cierpienia.
Ostami wychodził Mühlenkampf.
— Aldenat’ byli zupełnie jak dzieci — powiedział cicho, wciąż patrząc na ekran pokazujący zagładę świata i cywilizacji, jakby Darhelowie mogli go usłyszeć. — Nie myśleli, że majstrując przy Posleenach, zrobią coś zupełnie innego niż zamierzali. Tak samo mylili się, zmieniając was, Elfy. Ale mimo tych dwóch przykładów wam wciąż się zdawało, że jesteście sprytniejsi i że uda wam się zmienić nas tak, żebyśmy pasowali do waszych celów. Teraz zaś otrzymujecie zupełnie inny od zamierzonego efekt. Teraz my chcemy zmienić was, i nam się to uda. A to dlatego, że mierzymy skromniej. Chcemy tylko zmienić was w wymarły gatunek. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni z tego, co stworzyliście…
Daleko, wiele, wiele parseków stąd, duchy Michaela Wittmanna i wielu innych uśmiechnęły się, dopijając swoje bier.
„Nie jestem, oczywiście, zwolennikiem przemocy. Chcę tylko mieć pewność, że ludzie nie zapomną o jej istnieniu”.
Ta opowieść zaczęła się jako swego rodzaju wyzwanie.
John Ringo stworzył bardzo interesujący i bardzo krwawy cykl nazywany Uniwersum Posleenów, Wojną z Posleenami albo Dziedzictwem Aldenaty. Cykl ten opowiada o inwazji obcych — takich Mongołów kosmosu — i o dekadenckiej galaktycznej cywilizacji, która jest w stanie dać Ziemi technologię niezbędną do jej obrony, a jednocześnie potrzebuje ludzkich żołnierzy, gdyż główne gatunki Galaksjan zostały genetycznie i/lub kulturowo wmanipulowane w pacyfizm. Opisana tu technologia to oczywiście fajne rzeczy, ale najciekawsze są jej społeczne implikacje. To główna przyczyna, dla której czytelnik nie znajdzie w „Warcie na Renie” tyle galaktycznej technologii (dla niewtajemniczonych: GalTechu), ile można by się spodziewać. Osiągnięciem GalTechu, które ma chyba największy potencjał społeczny, jest możliwość odmładzania ludzi.
John namawiał fanów — jednym z nich jest Tom — by przysyłali mu opowiadania i krótkie powieści o wydarzeniach na Ziemi — i poza nią — których nie zamierzał w swoim cyklu poruszać. Chciał je zebrać — te, które uznałby za odpowiednio dobre — i wydać jako antologię.
Początkowo Tom nie był specjalnie zainteresowany, mając inne zajęcia (na przykład cykl, który planuje napisać z Johnem… Tak, to taka mała sugestia: dokończ zarys fabuły, John). Ale im dłużej o tym myślał i im dłużej zastanawiał się nad kwestią odmładzania i wojny na wyniszczenie, jaką wydali ludziom obcy, tym bardziej ten pomysł go fascynował.
Rozmowa między nimi przebiegała mniej więcej tak:
Tom (który akurat wtedy mógł coś pić): Wiesz, stary, tak sobie myślałem o Niemcach, o nadciągającej inwazji i odmładzaniu; będą im potrzebni wszyscy wyszkoleni i doświadczeni bojowo żołnierze, których uda im się znaleźć.
John (który akurat wtedy mógł nic nie pić): No, aha.
Tom: Myślałeś kiedyś, skąd by ich brali? Powiedzmy, z Waffen SS?
John: — Fajooowooo. Zróbmy to. Już mi się podoba. Co ważniejsze, Jimowi też się spodoba.
Poszli więc do Jima. Najpierw przycisnęli go do muru. Potem zaczęli go męczyć. On się nie dawał. Oni też nie rezygnowali… i reszta okazała się historią.
Podczas wspólnego pisania rozmawiali całymi godzinami o istocie wojny z Posleenami, zwanej też Wojną Posleeńską. Tom znacznie poszerzył horyzonty Johna, a interaktywne reakcje Johna („Nie, cholera jasna, Tom, nie możemy, kurde, ukrzyżować zielonych”. „A możemy ich powiesić?”. „Och, no dobra”) oczywiście wzbogaciły zarys obmyślonego przez Toma uniwersum. Tom jest podpułkownikiem piechoty (wyszkolonym rangersem, inspektorem generalnym, specem od zadań specjalnych i w ogóle) i wszystkie związane z tym sprawy traktuje bardzo poważnie („Pamiętaj, możesz nie lubić skubanego IG… ale IG cholernie lubi ciebie”). John zaś lubi w swoich rzeziach odrobinę humoru. Może wam się uda ich rozróżnić.
„Warta na Renie” początkowo miała tytuł „Die Wacht am Rhein” i miała być długim opowiadaniem albo krótką powiastką, maksymalnie 45 tysięcy słów. Ale Jim zapragnął całej książki. Umiejscowionej w PosWersum. Postanowili więc stworzyć powieść „Powrót do Bataanu”, która miała wyjść razem z „Die Wacht am Rhein”, i opisać, jak Japończycy bronili Filipin przed Posleenami. (Co, nawiasem mówiąc, może jeszcze zrobią. Czas pokaże.)
Ale historia Hansa, Dietera, Anny i Gudrun… i nawet tego hitlerowskiego bydlaka Kruegera wciąż się rozrastała. Puchła i puchła, aż zajęła cały czas i miejsce poświęcone na obie opowieści. Jak się okazało, Jimowi przypadła do gustu bardziej niż ta druga.
„Ale dlaczego cholerne SS”?, zapyta wrażliwy czytelnik. Po prostu dlatego, że było w uniwersum Johna. Koniec, kropka. „A co z Malmedy”? Wpiszcie w google’a słowa „Biscari”, „Sycylia”, „Peiper”. „A obozy koncentracyjne? Babi Jar? Holocaust?”. Na to jest jedna odpowiedz: „To straszne rzeczy i wszystkich odpowiedzialnych za nie należało powiesić. Ale dlaczego te rzeczy miałyby powstrzymać rozpaczliwie potrzebnych żołnierzy przed udziałem w walce, niezależnie od tego, do jakiej większej organizacji należeli czy jakie symbole nosili?”.
Jest też jeszcze jeden powód. Drogi czytelniku, autorzy chcieli Tobą wstrząsnąć.
W chwili obecnej cywilizacja Zachodu, chociaż wielu jej członków mogłoby się z tym nie zgodzić, prowadzi wojnę światową. Nie, nie są w niej niszczone całe miasta; całych kontynentów nie pocięły też blizny okopów. Ale mimo tego — to wojna światowa. Co więcej, to wojna światowa, która wystawia na próbę rozumienie wolności osobistej, wolności sumienia i rządów prawa, którymi tak się chlubi Zachód. I jeśli Zachód przegra, ludzkość będzie świadkiem unicestwienia wszystkiego, co w zachodniej cywilizacji najlepsze.
Nas nie stać na to, żeby przegrać.
Ale zwycięstwo też będzie miało swoją cenę. Tak samo jak opisana przez Johna inwazja zmieniła ludzkość w coś, co jeden z weteranów Waffen SS Hitlera nazwał domem, tak i nas zmieni nasza wojna. Bo ramię w ramię z cnotami Zachodu idą wady które mogą nas zniszczyć: krótkowzroczny legalizm, przeroś formy nad treścią i niechęć do bezwzględnych i gwałtownych działań, do których musimy być zdolni, jeśli chcemy przetrwać To nie jest wyczerpująca lista. Być może najgorsze jest to, że Zachód wychował na własnej piersi gromadę ohydnych, wstrętnych, zdradzieckich i kłamliwych drani, którzy korzystają z każ dej okazji i robią wszystko, co w ich mocy, by doprowadzić d‹ jego upadku.
Mimo to jeszcze jest nadzieja.
„Przetrwanie znosi programowanie”.