CZĘŚĆ III

10

Berlin, Niemcy, 6 czerwca 2007

Herr Bundeskanzler. — Mühlenkampf skłonił lekko głową, strzelając obcasami. — Chciał mnie pan widzieć?

— Mam dla pana kolejne zadanie, Herr General.

Jak to możliwe? — zakpił Mühlenkampf. — Coś jeszcze, oprócz przygotowania mojego Korps do następnego szturmu?

Generał był pewien, że wie, jakie zadanie przywódca Niemiec ma na myśli.

Kanzler nie przepadał za gierkami. Zwłaszcza teraz, kiedy przyszłość jego narodu wisiała na włosku. I powiedział to głośno.

— Niemcy mają wrogów — dodał — których wychowały na własnej piersi. Nie można pozwolić, by dalej sabotowali nasze wysiłki. Nie można, niech ich diabli! — zaperzył się. — I nie będą, kiedy pięć procent z nich zostanie usuniętych z urzędu!

— Cóż, Herr Kanzler, pana drogocenna demokratyczna konstytucja na pewno przewiduje jakieś środki zaradcze…

— Nie w tym wypadku, generale.

— Och, rozumiem. Chce pan, żeby mój Korps złamał prawo, tak?

Kanclerz popatrzył na niego spode łba.

— Rozpaczliwe czasy, generale…

Mühlenkampf uśmiechnął się szeroko i radośnie.

— To będzie kosztowało, Herr Kanzler.

Kanclerz był na to przygotowany. Otworzył szufladę, sprawiając, że generał na chwilę zesztywniał, i wyjął z niej mały kwadrat czarnego materiału haftowanego srebrną nicią.

— Mam takich dwa tysiące. Skarb państwa zapłaci za tyle, ile będzie pan potrzebował. Czy to uczciwa cena?

Uśmiech Mühlenkampfa na chwilę zniknął, a jego twarz przybrała wyraz poważny jak śniegi Rosji, jak pociski z dział pancerników spadające na brzegi Normandii.

— Oddanie moim ludziom ich dumy i godności, Herr Kanzler! Pozwolenie, by publicznie byli dumni z tego, kim kiedyś byli: żołnierzami, i to jednymi z najlepszych? Tak. To uczciwa cena.


Berlin, Niemcy, 12 lipca 2007

W świetle pochodni innych niż te, przy których Posleeni kosztowali francuskiej kuchni, w blasku ruchomej rzeki ognia lśniły oczy, bystre i jasne. Nowe mundury, czarne i groźne, tu i ówdzie przyozdobione srebrem, maszerowały szeregami. Nigdzie nie widać było swastyk. Ale innych symboli, kiedyś zakazanych, było mnóstwo.

Szkoda, że nie byłem dość przewidujący, by odmłodzić Leni Riefenstahl, zanim zmarła w 2003. Jaki piękny film propagandowy by z tego zrobiła.

W blasku pochodni oczy Kanzlern nie umiały rozróżnić czarnych mundurów. Nieważne, wiedział, że tam byli. Sam ich tam ustawił.

Wiedziałem… już wtedy, kiedy ujrzałem ruiny tego amerykańskiego miasta, że ten dzień musi nadejść. To było tak oczywiste… Rozpaczliwe czasy wymagają rozpaczliwych posunięć, a bardziej rozpaczliwych czasów niż nasze nikt jeszcze nie widział.

Teraz mam swój corps d’elite. Są mi wdzięczni, zwłaszcza ich dowódcy, za zwrot ich małych symboli. A ja muszę z nimi zrobić to, czego robić nie chcę… ale muszę.

Rozpaczliwe czasy…


* * *

Günter był wściekły, po prostu wściekły. Ci dranie z SS muszą zapłacić, muszą odpokutować! Pochwalenie ich, oddanie im ich symboli było po prostu przestępstwem. Powiedział to głośno i wyraźnie Bundeskanzlerowi.

Dobrze — odparł spokojnie Kanzler zza swojego biurka i niecierpliwie zabębnił palcami. — Idź ich aresztować. Zerwij im własną ręką Sigrunen z kołnierzy.

Günter zapienił się z wściekłości.

— Nie próbuj ze mną takich sztuczek, starcze. Zieloni, którzy wybrali mnie na twojego stróża, wynieśli cię na to stanowisko i mogą cię z niego strącić.

Günter nigdy nie wspominał oczywiście o swoich bliskich powiązaniach z Darhelami — to była tajemnica.

— Nie — odparł Kanzler. — Nie. Kiedyś to była prawda, ale teraz już nie. Kiedyś potrzebowałem twojego zielonego Korps. Ale teraz? Teraz mam czarny Korps, mój zielonkawy przyjacielu.

Kanzler dotknął przycisku na biurku. Drzwi natychmiast się otworzyły i do środka weszło dwóch mężczyzn w mundurach oraz jeden w zwyczajowym prochowcu BND. Szeroko otwartymi z przerażenia oczami Günter zobaczył, że mundury były czarne jak noc… i przyozdobione srebrnymi,, od dawna zakazanymi insygniami.

Herr Greiber — powiedział Kanzler do mężczyzny w płaszczu — czy ma pan przygotowany raport na temat mojego dotychczasowego asystenta?

Agent BND strzelił po prusku obcasami.

— Mam, Herr Bundeskanzler. W rzeczy samej, mam. Zdrada w najpodlejszym wydaniu.

Na gest Kanzlera agent wyliczył liczne zbrodnie Guntera, w tym jego współpracę z Darhelami, która prowadzona była ze szkodą dla Niemiec. Sprawa była jasna, a dowody przytłaczające.

— Günter — spytał kanclerz, kiedy agent skończył — masz coś do powiedzenia na swoją obronę?

Wciąż nie wierząc w ten nieszczęśliwy zwrot sytuacji, dawny asystent kanclerza pokręcił głową.

— Pan to zaplanował — powiedział oskarżycielskim tonem. — Od samego początku pan to planował. Chciał pan wskrzesić SS, cały nazistowski aparat! Niech pan przyzna!

— „Cały nazistowski aparat”? Nie. Przyznam tylko, że chciałem ocalić nasz naród… i że nie godziłem się na żadne ograniczenia, by ten cel osiągnąć.

— Ale czy pan nie widzi? Czy pan nie rozumie? — upierał się Günter; w jego oczach lśniła gorliwość kogoś, kto wierzy we własne słowa. — Nas jest zbyt wielu… i jesteśmy zbyt chciwi. Mamy szansę, kiedy Posleeni skończą nas pożerać i zaczną walczyć między sobą, zbudować idealne Niemcy. Pod kierownictwem tych, którzy to rozumieją, moglibyśmy uratować naszą planetę. Gdyby ludzi było mniej, gdyby byli mnie chciwi i rozrzutni, nasza święta matka Ziemia mogłaby pozostać nieskażona na zawsze.

Kanzler podchwycił kilka kluczowych koncepcji przemowy Guntera.

— A ty, mój przyjacielu? Ty byłbyś jednym z tych wszystkowiedzących przewodników, prawdą? Jak chciałeś przeżyć, kiedy nasz naród służy za bydło rzeźne? Wycieczka poza planetę? Razem z żoną i dziećmi? Tak, jestem pewien, że twoja uświęcona wizja obejmowała i to, prawda? Bo ty byłeś wyjątkowy, a reszta Volk nie?

Günter zaczął się bronić, protestować. Potem jednak zdał sobie sprawę, że kanclerz po części ma rację. Rzeczywiście, zażądał, by jego rodzinę wywieziono w bezpieczne miejsce. Pomyślał, że może, może w głębi serca oczekiwał, że do niej dołączy.

Przed tym zarzutem nie mógł się wybronić. Zaatakował więc z innej strony.

— Oddał pan Niemcy z powrotem w ręce nazistów!

Kanclerz nie odpowiedział wprost. Zamiast tego zwrócił się do jednego z żołnierzy.

— Jak się nazywasz, synu?

— Schüler, Herr Kanzler — odparł natychmiast młodzieniec, stając jeszcze bardziej na baczność.

— Schüler, jesteś nazistą?

— Nie, mein Herr. Jestem tylko żołnierzem, jak inni żołnierze.

— Znasz jakichś nazistów w 47. Korps?

— Jednego, mein Herr. To zły człowiek i wszyscy go nienawidzimy. Ale jest bardzo dobrym kierowcą czołgu, więc tolerujemy go dla dobra ojczyzny.

Kanzler odwrócił się z powrotem do Guntera i prychnął z pogardą.

— Nieważne. To nie ma znaczenia. I tak będziesz wierzył w to, w co zechcesz wierzyć.

Spojrzał na drugiego żołnierza w czarnym mundurze.

— Czy generał Mühlenkampf zameldował o postępach?

Na pytanie odpowiedział niższy, starszy stopniem żołnierz.

— Generał melduje, że najbardziej podejrzani członkowie Federalnej Legislatury są aresztowani, wraz z szeregiem podejrzanych członków sztabu Bundeswehry. Poza tym zamknęliśmy przywódców najbardziej radykalnych antyludzkich partii politycznych. Niektórzy zostali już rozstrzelani… eee… zastrzeleni podczas próby ucieczki. Kilkudziesięciu zniknęło z Niemiec wraz z rodzinami. Darhelów również nie możemy znaleźć. Jednak izolowanie wszystkich obcych, którzy mogli pozostać, szybko postępuje.

— Dobrze, bardzo dobrze — odparł Kanzler, chociaż w głębi serca czuł się powalany. Jego stara siwa głowa wskazała Guntera. — Dorzućcie do saka jeszcze jego.


Ouvrage du Hackenberg, Thierville, Francja, 14 lipca 2007

W ten oto sposób w końcu zrozumiałam, co to znaczy gnić w więzieniu, pomyślała.

We Francji — czy raczej w maleńkiej części Francji, która wciąż pozostawała w ludzkich rękach — był Dzień Bastylii. Dla Isabelle to zawsze było duże święto, choć raczej przez jego postępowy, rewolucyjny charakter niż patriotyczne znaczenie. W ten Dzień Bastylii jednak nie miała ochoty świętować, mimo wydanych przez dowódcę twierdzy podwójnych porcji francuskiego eliksiru życia — wina. Wino było kwaśną i słabą współczesną wersją Vinogelu, koncentratu winnego, który Francja w przeszłości wydawała swoim żołnierzom. Pomieszany z wodą Vinogel mógł się poszczycić jedynie słabym posmakiem czegoś, co kiedyś miało coś wspólnego z winogronami… oraz otępiającą umysł i zmysły zawartością alkoholu. A Isabelle chciała przytępić swoje zmysły, rozpaczliwie pragnęła uciec od tej zgrozy, którą kpiąco nazywano tu „życiem”.

Słyszała, że pod ziemią powstają miasta, bezpieczne i ciepłe, gdzie można mieć nadzieję na coś w rodzaju prawdziwego życia. Hackenberg, mimo pory roku, był zimny jak lód. Mury tego podziemnego więzienia wydzielały jednostajnie zimną wilgoć, wysysającą całe ciepło, jakie mogło wyprodukować ludzkie ciało. Nawet pięćdziesiąt tysięcy ludzi upchniętych tu jak sardynki wraz z Isabelle i jej synami nie mogło podnieść temperatury choćby o pół stopnia.

A chociaż była to dosłownie forteca, Isabelle wiedziała, że nie są tu wcale bezpieczniejsi. Wręcz przeciwnie, forteca, a także ona i jej chłopcy, byli zarazem celem ataku wroga.

Ojciec chłopców również został celem; musiała tak zakładać, nie miała bowiem od niego żadnych wiadomości od chwili tamtej krótkiej rozmowy telefonicznej zwiastującej inwazję, zniszczenie kraju i rzeź urządzoną jej narodowi.

Świadomość, że jej ukochany mąż niemal na pewno padł ofiarą najeźdźców, była jak nóż wbity i przekręcany we wnętrznościach. I to właśnie ten ból sprawiał, że Isabelle wlewała w siebie raczej niż piła nędzne, rozcieńczane wino.


* * *

Tak jak dysydenci i zdrajcy napływali do cel, tak informacje, żywotne informacje, napływały do wszystkich szczelin złożonego mechanizmu niemieckiej machiny wojennej.

Pojawiła się. też rzeka uchodźców i niedobitków sił zbrojnych Niemiec. Większość tych sił wchłonęła Bundeswehra. Jednak Mühlenkampf i jego ludzie spisali się dobrze i zasłużyli na nagrodę. Kanzler zadekretował wobec tego rozszerzenie 47. Panzer Korps w coś, co nazwał „Rezerwą Grupy Armii”. Oprócz objęcia komendą ko lejnych dwóch korpusów pancernych i czterech piechoty zmechanizowanej, nie licząc dywizji karnej składającej się z niedobitków zdziesiątkowanego 33. Korps, Mühlenkampf sprawował również kontrolę nad dużą liczbą nowo utworzonych formacji cudzoziemskich. Dywizja Charlemagne znów maszerowała ramię w ramię z dywizjami i brygadami Litwinów, Estończyków, Polaków, Hiszpanów i innych.

Dywizja Charlemagne była jedyną formacją frankofońską pod dowództwem Niemców. W przeciwieństwie do innych zajętych państw Europy, Francja twardo odmawiała podporządkowania swoich interesów czyimkolwiek rozkazom. Francuska armia strzegła odwróconej Linii Maginota, a cztery czy pięć milionów ocalałych Francuzów, mężczyzn, kobiet i dzieci, kuliło się w obozach między Linią a Renem albo dygotało z zimna w zawilgłych trzewiach samego pasma umocnień.

(Francuzi wielkodusznie zgodzili się zintegrować działanie swoich sił, pod warunkiem jednak, że przydzielony im zostanie francuski dowódca, a pewne francuskie kluczowe interesy dostaną priorytet. Z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn Niemcy nie dostrzegli korzyści płynących z takiego rozwiązania).

Charlemagne odtworzono dopiero wtedy, kiedy dowódca francuskiej dywizji pancernej zbuntował się przeciwko temu, co nazywał „zinstytucjonalizowaną głupotą” francuskiego Sztabu Generalnego, a potem zebrał swoich żołnierzy wraz z rodzinami i stanął na niemieckiej granicy, szukając zatrudnienia. Wsparta licznymi ochotnikami — część z nich stanowili weterani pierwotnej dywizji, teraz przyjeżdżający zaciągnąć się na nowo — Charlemagne była dużą dywizją, nawet jak na standardy wojny z Posleenami.

Straty były oczywiście straszliwe. W chwili, kiedy Niemcy zostały oczyszczone z obecności obcych, wiele dywizji, które przedtem szczyciły się liczebnością nawet dwudziestu czterech tysięcy, teraz liczyło zaledwie połowę tego. Pojawiła się wtedy nowa filozofia nieprzejmowania się prawami jednostek, lecz walki o przetrwanie Volk — narodu.

Protesty studentów? Skończyły się. Służba zastępcza? Zniknęła. Odmowa służby? Powoływanie się na klauzulę sumienia? Formacja karna znana niegdyś jako 33. Korps osiągnęła swoją poprzednią liczebność, a potem nawet ją przekroczyła. A kaci często mieli pełne ręce roboty.

Przyjemne, bezpieczne i wygodne kwatery na tyłach?

— Nic z tego, synu. Idziesz na front. Kobiety bardzo dobrze poradzą sobie z twoją pracą.

Tylko ludzie niezbędni dla funkcjonowania machiny wojennej uniknęli poboru. Wielu z nich było rolnikami. Inni pracowali w fabrykach, a jeszcze inni w nauce.


Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy, 15 lipca 2007

— Właściwie nawet żałuję, że nasza amunicja przeciwlądownikowa nie jest odrobinę słabsza — westchnął Mueller.

Karl Prael uniósł pytająco brew.

— To proste — odparł Mueller. — Gdybyśmy nie rozwalili wszystkich posleeńskich C — i B-Deków na kawałki, zostałyby nam ich przeciwokrętowe działa elektromagnetyczne i moglibyśmy wyposażyć w nie wszystkie posiadane Tygrysy i te, które w niedalekiej przyszłości wyjadą z fabryki, a ponadto stworzyć mniej lub bardziej stacjonarne baterie obronne. A tak mamy tylko kilka tuzinów zdatnych do użytku dział. Sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt, podczas gdy moglibyśmy mieć sześćset czy siedemset… a może nawet kilka tysięcy.

— Zaniżasz liczby — zauważył Prael. — Odzyskaliśmy jak dotąd sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt, ale ledwie zaczęliśmy złomować walające się. po całym kraju wraki obcych. Na pewno znajdziemy dość dział, żeby wyposażyć całą partię Tygrysów IN, Ausführung B. Pesymista — zakończył z uśmiechem.

— Może — zgodził się Mueller. — Może… jeśli uda nam się zezłomować wraki, nie uszkadzając ich jeszcze bardziej. I jeśli zmodyfikujemy działa tak, żeby pasowały do obecnych podwozi… albo nasze podwozia, żeby pasowały do dział. No i jeżeli uda nam sieje tu w ogóle ściągnąć na czas modyfikacji i instalacji.

— I jeśli starczy nam czasu — mruknął Prael, zwieszając głowę. — Kiedy, według ciebie, ale tak szczerze, będziemy mieli w ręku model B?

Mueller przygryzł wargę i pokręcił głową.

— Prototypu nie będzie jeszcze przez jakieś cztery do pięciu miesięcy. Myślę, że byliśmy zbyt ambitni.

Prael nawet się z tym zgadzał. Model B Tygrysa znacznie wyprzedzał oryginał; był wyposażony nie tylko w działo elektromagnetyczne zdolne razić wroga nawet W kosmosie, ale także w napęd jądrowy, miał o wiele grubszy i wytrzymalszy pancerz oraz nowy układ SI. A to były tylko główne różnice, nie licząc drobniejszych.

— Już czas — oznajmił, zerkając na zegarek. Mueller skinął głową i obaj poszli do sali, w której zebrała się reszta zespołu projektantów.

To miało być pożegnalne przyjęcie. Ale bywały już radośniejsze okazje. Większość pogrzebów była przynajmniej tak samo wesoła.

Na pewno Schlüssel był smutny. Tak samo Henschel, brodaty Nielsen i zazwyczaj tryskający entuzjazmem Breitenbach.

— Musisz jechać, Dawid? Naprawdę? Musisz? — dopytywał się Breitenbach.

Benjamin w milczeniu pokiwał głową. Był taki — skwaszony i milczący — odkąd zeszłego grudnia przyszły wieści o upadku Jerozolimy i o tym, że jego żona nie żyje, rodzina nie żyje, przyjaciele nie żyją. Kilkaset tysięcy Żydów ewakuowano, większość z nich przyjęły Niemcy i Zjednoczone Królestwo. Silna i głośna antysemicka mniejszość islamska we Francji głośno protestowała przeciwko udzieleniu schronienia jej religijnym i kulturowym wrogom.

Ale Niemcy, winne od lat — i wciąż szukające przebaczenia — otworzyły swoje podwoje. Silna flota handlowa wraz z Kriegsmarine i Royal Navy stawiły czoła nawale ognia Posleenów (w dużej części kiepsko celowanego, gdyż Posleeni nie bardzo rozumieli zasady działania jednostek nawodnych), by uratować Żydów.

Uratowali dwieście tysięcy, głównie bardzo młodych. Było wśród nich wystarczająco wielu mężczyzn i kobiet, sześć czy siedem tysięcy, by walczyć. A walczyć z całą pewnością chcieli. Ale jak? Z kim? W niemieckim wojsku była tylko jedna formacja przyzwyczajona do asymilowania cudzoziemców… ale żeby w tej formacji?

Mühlenkampf obiecał im więc własną jednostkę. Pokornie poprosił o szansę zadośćuczynienia, choćby w małej części, za ponurą… nie, straszną przeszłość. Wysłał nawet Hansa Braschego, którego przeszłość znał, by porozmawiał z uchodźcami i Beniaminem.

— Tak, muszę jechać — odparł Izraelczyk. — Moja praca tutaj dobiegła końca. Ale mogę zrobić coś więcej.

Rozumiejąc go w głębi serca, Breitenbach cofnął się i zmierzył Żyda wzrokiem od stóp do głów. Mała srebrna gwiazda Dawida zdobiła prawy wyłóg jego kołnierza, cztery gwiazdki majora lewy. Srebrne guziki spinały bluzę. Srebrna opaska otaczała lewy rękaw nad mankietem.

Na opasce wypisane było srebrnymi literami, hebrajskimi i łacińskimi, jedno nad drugim: Juda Machabeusz.

Mundur był czarny jak noc.


Dowództwo Rezerwy Grupy Armii, Zamek Kapellendorf, Turyngia, 25 lipca 2007

Kwatera główna zajęła na swoją siedzibę średniowieczny zamek. Nie była to dobra wróżba; w tym zamku miał swoją kwaterę główną sztab pruskiej armii przed jej katastrofalną klęską w podwójnej bitwie z wojskiem Napoleona pod Jeną-Auerstadt w 1806 roku. Budowla była zimna i wilgotna, co potęgowała jeszcze otaczająca ją fosa. Było tam niewygodnie, a do toalety trzeba było wychodzić na dwór. Ale to dom, pomyślał Mühlenkampf. I jest centralnie położony.

— Czas, panowie. On jest najważniejszy. To, czy Niemcy przetrwają, zależy w głównej mierze od czasu. A my jesteśmy zdania, że mamy mniej niż sześć miesięcy, zanim spadnie nam na głowy następna fala najeźdźców.

— Panie generale? — zapytał Brasche. — Czy mamy powody wierzyć, że wylądują wprost na nas, tak jak ostatnio?

Mühlenkampf omiótł salę wzrokiem. Nie było tu nikogo w stopniu poniżej generała porucznika… z wyjątkiem Hansa, niedawno awansowanego na pełnego pułkownika. A jednak to właśnie Hans, a nie tamci, zadawał właściwe pytania.

— Normalnie, Hansi, powiedziałbym, że są zbyt głupi, by próbować tej samej sztuczki po raz drugi. Tym razem jednak spodziewam się, że mogą być dość sprytni, żeby to zrobić.

— Dlaczego, Herr General?

— Bo jest mało prawdopodobne, byśmy byli w stanie sobie z nimi poradzić. Przez sześć miesięcy liczebność wroga na wschód i zachód od nas mogła wzrosnąć do miliarda z każdej strony, Tak, oni tak szybko dojrzewają! To odpowiednik jakichś STU CZTERDZIESTU PIĘCIU TYSIĘCY dywizji piechoty na każdym froncie! No i oczywiście są w stanie przemieszczać się szybciej i z mniejszym taborem niż jakakolwiek znana nam dywizja piechoty. Istnieje jednak szansa — ciągnął — że uda nam się odeprzeć ich ofensywę. Mając cudzoziemskie formacje i zdobyte ostatnio tereny, Niemcy mogą wystawić jakieś trzysta dywizji wzdłuż Renu, mniej więcej tyle samo nad Wisłą i podobną liczbę rozrzuconą w głębi kraju. Okopujemy się, lejemy beton jak wściekli. Przy tym wszystkim cały czas pozostawiamy w centrum znaczące rezerwy, głównie nas samych. Północ i południe są oczywiście bezpieczne przed atakiem lądowym. A nasze Tygrysy — powiedział, skinąwszy z zadowoleniem głową Braschemu — wydają się zdolne stawić czoła wielokrotnie liczniejszemu wrogowi.

— Możemy to zrobić, jeśli dostaniemy ich wystarczająco dużo — odparł zgodnie z prawdą Brasche. — Mój oddział nie wrócił jeszcze do pierwotnej liczebności. Nie mam większych nadziei, że dobiję do planowanej liczby czterdziestu jeden Tygrysów.

Przerwał na chwilę.

— Szkolę nowych rekrutów na siedmiu Tygrysach, które w tym momencie sana chodzie. A nowe i przebudowane czołgi przyjeżdżają w tempie jednego na mniej więcej sześć dni…


* * *

Mogąc samodzielnie prowadzić nabór, 47. Korps przystąpił do tego zadania z zapałem. Plakaty, radio, telewizja i Internet nadawały komunikaty odzianych już na czarno, noszących Sigrunen „asfaltowych żołnierzy”. Nawet szeregi Bundeswehry były w tym pomocne. Wielu jej żołnierzy poprosiło o przeniesienie. Inni zaś opowiadali młodszym braciom — albo nawet synom — że 47. Korps, teraz nazywany już otwarcie Korpusem SS, jest formacją godną szacunku i dzielnie broniącą ojczyzny.

To, że dziewczyny zwracały większą uwagę na bardziej eleganckich i pewnych siebie żołnierzy Schwarze Korps, też w niczym nie zawadzało.

Rekrutów, dobrej jakości rekrutów, nie brakowało. Szeregi rosły i rosły. Pięćset pierwszy, który niedawno przechrzczono na 501. Schwere Panzer Brigade (Michael Wittman), przyjął ich dość, by rozwinąć swoje trzy szkieletowe kompanie liniowe w pełne bataliony, a kompanię dowodzenia i kompanię wsparcia w trzy kolejne plus batalion dowodzenia brygady i wsparcia ogólnego. Całości dopełniał dołączony duży pułk artylerii — siedemdziesiąt dwie armaty i dwadzieścia cztery wyrzutnie rakiet, półbatalion saperów, półbatalion obrony przeciwlotniczej i bataliony grenadierów pancernych i zwiadu.

Ogółem Hans miał dowodzić blisko czterema tysiącami sześciuset żołnierzy.

Kadrę oficerską dla tych ludzi i formacji, które tworzyli, pozyskano z różnych źródeł. Przede wszystkim byli to weterani oryginalnego 501-go. Ich wartość bojową zwiększały intensywne szkolenia dla najlepszych. Poza tym Bad Tölz przez cały czas wyszukiwało potencjalnych młodszych oficerów i podoficerów. Ci, którzy ukończyli kurs dowodzenia, uzupełniali szeregi 501-go i 47. Korps. Część kadry przejęto też z regularnej Bundeswehry, rekrutując ją spośród tych, którzy chcieli uciec od pozostałości zdychającej już politycznej poprawności, która skaziła tę formację, wysyłając wielu młodych żołnierzy na przedwczesną śmierć i skazując wiele miast, takich jak Giessen, na rzeź.


* * *

Jak owce na rzeź, pomyślał Krueger, jak owce na rzeź.

Tak jak Dieter Schultz i jego koledzy stali kiedyś, dygocząc ze strachu przed budzącym grozę Kruegerem, tak teraz trzęśli się nowi. Dieter drżał wtedy podwójnie, także z powodu zimna bawarskich Alp. Teraz, podczas łagodnego turyńskiego lata, wystarczał jedynie czarny mundur Kruegera ze srebrnymi insygniami; mundur i lodowate spojrzenie błękitnych oczu.

Esesman zatrzymał się, by uderzyć otwartą dłonią w twarz rekruta, który okazywał trochę za dużo strachu. Cios powalił chłopaka na ziemię; tam czekał go kopniak wysokiego wypastowanego buta.

— Esesman natychmiast podnosi się po ciosie — oznajmił Krueger, podkreślając to jeszcze jednym niezbyt mocnym kopnięciem. — Wstawaj, chłopcze!

Podniósł głos.

— Wszyscy nauczycie się, jak być twardszymi i bardziej odpornymi niż stal Kruppa! Będziecie jeszcze bardziej odporni — dodał ze słyszalną w głosie pogardą — niż Żydzi, a przy nich produkty Kruppa mogą się schować.

Zadrżał na myśl o nowej formacji, brygadzie Juda Machabeusz. Pieprzeni podludzie. To hańba, ot co.


* * *

Idący — nie, kroczący — wzdłuż szeregów rekrutów Krueger kojarzył się Braschemu nieodparcie z kogutem, dumnym i agresywnym. Nienawidzę sukinsyna, pomyślał, nienawidzę z tylu różnych powodów. Nazistowski bydlak!

Stał za daleko, żeby słyszeć, co Krueger mówił nowym. Ale umiał to sobie wyobrazić; już to wszystko widział i słyszał, i to w różnych dziwnych miejscach.


Izraelczycy z początku nie chcieli go przyjąć; wyrazili to boleśnie jasno. Uwierzyli mu, kiedy powiedział, że nigdy nie brał udziału w żadnych zbrodniach przeciw Żydom. Uwierzyli, kiedy powiedział, że chce odpokutować. Wiedzieli, że posiada umiejętności, których rozpaczliwie potrzebowali i których sami zupełnie nie mieli. Ale były esesman?

Hans miał na to jeden argument nie do odrzucenia.

— Chcecie mojej śmierci, prawie wszyscy. Nie mogę mieć do was o to pretensji. Poślijcie mnie więc tam, gdzie mogę umrzeć.

Izraelczycy nie byli tak łaskawi i Hans nie dowodził — bardzo wyraźnie zapowiedzieli, że nigdy nie będzie dowodził Żydami w bitwie — lecz szkolił bardzo różnych i bardzo nieszczęśliwych ludzi, którzy przechodzili przez jego mały obóz i po krótkim szkoleniu byli wysyłani na rzeź gdzieś na granicy.

Sam też się uczył — wolno i mozolnie uczył się hebrajskiego, jadł koszerne jedzenie, do którego mdłego smaku nie potrafił przywyknąć. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej samotny. Do tego było mu niewygodnie, bo podczas gdy pozostali mogli rozebrać się do pasa w bliskowschodnim upale, on nie mógł zdjąć koszulki skrywającej tatuaż zdradzający jego przeszłość. Nawet pod prysznicem musiał czekać, aż wszyscy inni skończą, albo wstawać o nieludzkich porach.

Były też jasne punkty. Jednym z nich był Soł, były obozowy kapo, jeden z żydowskich więźniów, którzy byli zmuszani do wykonywania brudnej roboty w obozach koncentracyjnych. Sol, Bawarczyk z Monachium, mówił oczywiście po niemiecku, chociaż z nieprzyjemnym południowym akcentem. Co więcej, miał pod dostatkiem własnych grzechów i nikogo nie osądzał. Czasami rozmawiali, szli na piwo, wspominali lepsze czasy… albo dzielili się nadzieją, że takowe jeszcze nadejdą. Nigdy nie mówili o wojnie ani obozach; obaj wyczuwali w sobie nawzajem grozę, której nie można było wymazać.

Innym jasnym punktem była Anna, ciemnowłosa dziewczyną z Berlina, która mówiła trochę lepszą wersją dialektu Hansa. Hans nie znał jej historii, wiedział tylko, że w czasie wojny była w obozie.

Wiedział o niej niewiele i nie chciał wiedzieć więcej. Była piękna — naprawdę, jej mała rzeźbiona twarz i figura oraz bystre, patrzące z sympatią, lśniące zielone oczy zapierały dech w piersiach. Biła z niej siła, której nie mogły złamać nawet obozy. Chociaż większość izraelskich kobiet gardziła makijażem, Hans zauważył, że Anna wręcz go nienawidzi. Nie miało to znaczenia; była bardziej niż piękna nawet bez sztucznych dodatków.

Wiedział też, że nie jest jej wart… i dlatego za każdym razem, kiedy Anna się zbliżała, on się wycofywał. Wycofywał? Raczej uciekał w ledwie skrywanym przerażeniu, jeśli tylko zbliżyła się do niego w sprawie innej niż służbowa. Hans nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć w jej zielone oczy. Unikał północnej, kobiecej części obozu jak zarazy.

— Głupi jesteś, Hans — powiedział któregoś dnia Sol, kiedy siedzieli na schodach koszar z wieczornym piwem w ręku.

Hans spojrzał na niego pytająco, a Izraelczyk się zaśmiał.

— Ta dziewczyna chodzi za tobą jak szczeniak. Dlaczego zawsze przed nią uciekasz?

Jedyną odpowiedzią Hansa było ciężkie westchnienie.

— Nie kłam, stary draniu — powiedział Sol, pociągając szybki łyk ciepłego i lurowatego piwa — nawet unikaniem odpowiedzi. Widzę, jaką masz minę, kiedy na nią patrzysz. Prawie słyszę, jak ci wali serce, kiedy podchodzi do ciebie.

— Wiem — szepnął Hans. — Ale po prostu nie mogę. — Na litość boską, dlaczego nie?

— Bo nie jestem godzien.


— Wydaje się wam, gnojki, że jesteście godni wstąpić do SS? — spytał Krueger, wciąż krocząc. — Ruchałem małe żydowskie kurewki z Ravensbrück, które były tego bardziej godne niż wy, śmiecie. One przynajmniej miały wolę przetrwania. Czy wy ją macie, gnidy, to się jeszcze okaże. W prawo zwrot! — rozkazał, bardzo zadowolony z siebie. — Naprzód… marsz! Biegiem, marsz!

INTERLUDIUM

Ro’moloristen zawahał się, nie wiedząc, czy powinien krytykować swojego pana za jego niezdecydowanie. Czując na sobie spojrzenia wszystkich i odczuwając swoją słabą pozycję każdym nerwem ciała, zebrał się na odwagę.

— Panie, możemy przegrać ten wyścig.

— Wyścig? Jaki wyścig, pisklaku? — spytał Athenalras, strosząc grzebień.

— Wyścig, by dokończyć podbój tego półwyspu, tej Europy.

— Jak to? Zajęliśmy wszystko, co może nam się przydać, z wyjątkiem centralnych terenów — to się nazywa „Deutschland”, prawda? — i gór na południu. Niedługo padną… może bez tych gór.

— Ja myślę o Orna’adar, panie, i pozycji naszego klanu, kiedy ten świat w końcu się do niego stoczy. Im dłużej tu jesteśmy, tym gorsza będzie później nasza pozycja. Poza tym…

Młody Wszechwładca zawahał się.

— Poza tym co?

— Mój panie, szarzy thresh przygotowują na nasze przyjęcie wszystko, co posiadają. Do tej pory mieliśmy przewagę, ale ona szybko znika. Udostępnianie nam przez Sieć informacji, niejednomyślność i zamieszanie wśród rządzących szarymi thresh, niemożność zmobilizowania sił, brak umocnień — to wszystko się skończyło i nie działa już na naszą korzyść. Ich siły szybko się rozrastają. Powstają nowe umocnienia, stare są odnawiane. Każdy nerw ich społeczeństwa jest wprzęgany w służbę obronności. Najgorsze w tym wszystkim, mój panie, jest być może to, że z tysięcy lądowników wypruli pokładowe uzbrojenie. Mój panie… Nie jest już bezpiecznie latać nad tymi „Niemcami”, chyba że po orbicie, tak wysoko, że nie ma z tego żadnego pożytku.

Athenalras pozwolił, by jego grzebień opadł. Zastanowił się.

— Uważasz, że należy porzucić pierwotny plan, że siły naszego klanu w następnej fali nie mogą lądować na centralnych obszarach, że powinniśmy zaatakować lądem?

Ro’moloristen potrząsnął przecząco głową.

— Nie, panie, musimy postępować dalej według planu… ale na myśl o cenie cały drżę.

11

Dowództwo Rezerwy Grupy Armii, zamek Kapellendorf, Turyngia, 17 grudnia 2007

Hans zadrżał z zimna. Chociaż wszędzie dookoła leżał śnieg, skrywając zamek, ziemię i lód na fosie, niebo przynajmniej raz było czyste. Kolędy śpiewane przez grupę miejscowych dzieci dla personelu sztabu niosły się daleko w rześkim, mroźnym powietrzu, odbijając się od kamiennych murów i bezlistnych drzew.

Stojąc na łukowatym kamiennym moście nad fosą i opierając się o balustradę, Hans spojrzał w niebo pełne mrugających gwiazd. Wysiłkiem woli zmusił się, by o niczym nie myśleć, szukając wytchnienia w chwilowym zapomnieniu.

Udało mu się to do tego stopnia, że nie usłyszał tupotu butów na kamieniach mostu.

Z odrętwienia wyrwała go dopiero dłoń Mühlenkampfa na ramieniu.

— Następna fala już tu jest — oznajmił generał.

— Tak szybko? Miałem nadzieję, że będziemy mieli więcej czasu. Może nawet zdążymy wymienić połowę Tygrysów na nowe. A przynajmniej dostaniemy ich kilka.

— Dopiero co skończyli testować prototyp, Hans. Zobaczymy je w działaniu, jeśli wytrwamy co najmniej rok.

Hans pokiwał głową i spojrzał w górę.

— Ale póki co wszystko w rękach marynarki — powiedział. Na niebie zaczęły właśnie rozbłyskiwać i gasnąć nowe gwiazdy. Dwie floty spotkały się w tańcu zniszczenia.


Krążownik Lütjens, odsłoneczna strona orbity Plutona, 17 grudnia 2007

Dowódca okrętu, kapitan Mölders, nie mógł pohamować wesołości wywołanej pozycją wyznaczoną jego jednostce. Przynależność do Floty Specjalnej 7.1 sama w sobie nie była niczym szczególnym. Ale to, że wraz z innym krążownikiem, Almirante Guillermo Brownem, i pół tuzinem fregat — przerobionych ad hoc galaksjańskich okrętów kurierskich — stanowił eskortę supermonitora Moskwa, z całą pewnością zasługiwało na uśmiech. Co powiedzieliby na to Lindemann albo Lütjens?, zastanawiał się, myśląc o tych dwóch dzielnych niemieckich marynarzach, którzy poszli na dno z pierwszym Bismarckiem na początku drugiej wojny światowej. Mölders zaśmiałby się w glos, gdyby nie to, że on sam, Moskwa, te pół tuzina fregat t jeszcze dwie inne floty specjalne pędziły na złamanie karku na spotkanie absolutnie pewnej śmierci.

Nie mieli żadnej szansy na zwycięstwo, co najwyżej na to, że zabiorą ze sobą kilku tamtych. Fala Posleenów, sześćdziesiąt pięć kul, każda składająca się z setek mniejszych okrętów połączonych na czas podróży międzygwiezdnej, była po prostu za wielka — niewyobrażalnie wielka. A flota broniąca Ziemi była za mała.

Zwycięstwo, gdyby udało sieje odnieść, zależało ód sił naziemnych. Zwycięstwem floty byłoby jedynie danie siłom naziemnym największej możliwej szansy. Ostateczne zwycięstwo było czymś, czego żaden mężczyzna ani żadna kobieta na pokładach okrętów nie mieli nadziei ujrzeć. Tak samo nie miał jej Mölders.

Zobaczył na ekranie monitora rozkwitające na długą chwilę nowe jaskrawe słońce. Słuchawka w uchu przekazała wiadomość z Moskwy. Mölders otworzył szeroko oczy, a potem nagle odwrócił się w lewo.

— Panowie — oznajmił załodze mostka łamiącym się głosem — to słońce to był japoński krążownik Genjiro Shirakami[38].

Staranował kulę wroga i zdetonował się. Supermonitor Honsiu uważa, że kula została całkowicie zniszczona.

— A więc zostało nam tylko sześćdziesiąt cztery, tak? — szepnął oficer wykonawczy Möldersa.


Dowództwo Rezerwy Grupy Armii, zamek Kapellendorf, Turyngia, 17 grudnia 2007

Na niebie strzelały błyskawice i rozbłyskiwały nowo narodzone słońca. Hans rozmyślał o szczegółach, ale w głębi serca wiedział, że nie mogły one mieć znaczenia. Widział szacunkowe dane; Mühlenkampf pokazał je swoim starszym oficerom. Ludzka flota była skazana na zagładę, nie mogąc zbyt wiele zdziałać. Mimo to jednak coś było lepsze niż nic, a rozkwitające słońca zniszczonych okrętów i srebrzyste smugi hiperszybkich rakiet przeciwokrętowych były niezłym widowiskiem.

Ale Hans widywał już takie widowiska, które jeszcze gwałtowniej przykuwały jego uwagę…


Atak przypuszczono, zdawałoby się, znikąd i zewsząd zarazem. W jednej chwili Hans spał mocno w koszarach. W drugiej coś zagrzmiało niczym grom i zeskakiwał już z pryczy, w pełni rozbudzony, tak jak potrafi tylko doświadczony weteran. Instynktownie złapał schmeissera, którego zdobył na własną rękę, oraz uprząż bojową, na której wisiało pół tuzina dodatkowych magazynków do pistoletu maszynowego. Ściskając jedno i drugie w rękach i wykrzykując w łamanym hebrajskim do pozostałego tuzina mężczyzn dzielących z nim mały barak, by zajęli pozycje na skraju obozu, Hans rzucił się do drzwi. Przeładowując schmeissera, wypadł na zewnątrz; za sobą słyszał krzyki komenderującego pozostałymi Sola.

Wszędzie panował chaos. Pociski z moździerzy rozświetlały okolicę nagłymi rozbłyskami i wypełniały gromowym hukiem. Pociski smugowe gwizdały po całym obozie, pozornie ze wszystkich stron. Chociaż to był pierwszy atak, nie po raz pierwszy Hans przeklął niezdatność amatorskiej, pospiesznie zorganizowanej, źle wyszkolonej izraelskiej armii. Nic dziwnego, że Arabowie przedostali się przez linię nieodległego frontu i przyszli tu po łatwy łup.

Zaciekłe okrzyki „Allach akbar!” rozbrzmiały z płytkiego koryta rzeki na północy, wzmógł się też ostrzał z tamtej strony. Nie wiedząc dlaczego, Hans właśnie tam ruszył. Mijały go uciekające na wpół ubrane — czy może raczej na wpół nagie — wrzeszczące kobiety.

— Anna?! — wołał raz za razem. — Anna?!

— Anna została, żeby walczyć i nas osłaniać! — krzyknęła do niego jedna z izraelskich dziewczyn.

Hans pobiegł samotnie w noc.

Znalazł ją plującą i przeklinającą trzech Arabów, którzy przyciskali ją rozciągniętą na ziemi, podczas gdy czwarty, przykucnięty między jej nogami, szarpał się z tym, co zakrywało dolną połowę jego ciała. Doświadczony palec Hansa musnął spust cztery razy, a potem jeszcze dla pewności piąty raz.

Pochylił się i złapał dziewczynę za koszulę. Spostrzegł, że nie miała spodni, a jej karabin z otwartą komorą miał pusty magazynek. Hans wyprostował się i zaczął biec z powrotem, ciągnąc dziewczynę za sobą i ostrzeliwując się, by zniechęcić ewentualny pościg.

Ostrzał moździerzy wciąż trwał, sprawiając, że przebywanie na powierzchni było ryzykowne. Gdy dobiegli do wąskiego okopu, Hans zeskoczył w dół i pociągnął Annę za sobą, popychając ją łagodnie na pyliste dno.

— Tu będziesz bezpieczna, Anno. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało.

Dopiero wtedy zaczęła płakać; najpierw były to tłumione, ciche pochlipywania, potem gwałtowny szloch. Hans starał się ją pocieszyć delikatnym poklepywaniem, jednocześnie wyglądał z okopu i wypatrywał niebezpieczeństw. Atak wydawał się kończyć, ogień Arabów tracił na sile. Obóz był już lepiej oświetlony; płonęło pół tuzina budynków. Może to właśnie odpędziło napastników. Urodzeni rozbójnicy i beznadziejni żołnierze rzadko kontynuowali atak bez wszelkich możliwych rodzajów przewagi. W końcu dzięki łagodnej opiece Hansa szloch Anny ustał.

— Chcieli mnie zgwałcić — oznajmiła niepotrzebnie. — Nie powinieneś był się narażać. To by mnie nie zabiło.

Hans wzruszył ramionami.

— Może i nie. dziewczyno. Ale mogliby to zrobić, kiedy już by się zabawili.

Anna powtórzyła jego gest wzruszenia ramionami.

— Mam imię, wiesz? — powiedziała, nie wiadomo czemu ze złością. — Zresztą mogli to zrobić, co za różnica.

— Nie mów tak! — krzyknął z niezwykłą zaciekłością; potem zniżył głos prawie do szeptu. — Wiem, że masz imię, Anno.

— Dlaczego? — spytała. — Nigdy nie okazałeś, że cię to obchodzi. Przynajmniej aż do dzisiaj.

— Obchodzi mnie, Anno. Zawsze obchodziło.

— Nigdy nic nie dałeś po sobie poznać.

— Nie mogłem.

— Dlaczego? Bo byłam obozową kurwą? Bo mam tatuaż?

Hans poczuł falę nudności.

— Wiedziałem o tatuażu. Nie wiedziałem… o tym drugim.

— Ale byłam nią, przez kilka łat. Dla strażników w Ravensbrück.

Hans przypomniał sobie obrzydliwe słowa innego esesmana podczas jego bardzo krótkiego pobytu w Birkenau. Zemdliło go jeszcze bardziej, tak bardzo, że stało się to widoczne.

Źle go rozumiejąc, Anna odwróciła się, by ukryć łzy.

— To nie było z mojej woli, nigdy z mojej woli. Ale rozumiem, dlaczego nie chcesz mieć ze mną nic do czynienia…

— Przestań — rozkazał. — To nie przez twój tatuaż ani twoją przeszłość, której nie wybierałaś. To… Ja też mam tatuaż.

— Nie, nie masz — odparła z uporem. — Widziałam twoje ręce.

— Mój — westchnął Hans — nie jest na ręku.

— Ale… — Anna zakryła usta i otworzyła szeroko oczy, aż za dobrze rozumiejąc jego słowa. Potem odwróciła się, wybiegła z okopu i uciekła w rozmigotaną płomieniami ciemność.


W kosmosie nie widać już było smugowców, nowe słońca przestały rozbłyskiwać i znikać w nicości. Tam bitwa była już skończona i Hans nie miar żadnych złudzeń co do tego, kto wygrał — ani, co ważniejsze, kto przegrał. Niebo nad Ziemią, raz na krótko odzyskane, znów znalazło się w posiadaniu najeźdźcy.

Mühlenkampf odchrząknął.

— Siądą nam na karku jutro, panowie, o ile nie wcześniej. Lepiej wracajcie do swoich jednostek.

W milczeniu, ponuro, może z odrobiną strachu, mężczyźni zaczęli się rozchodzić, każdy do swojej dywizji, brygady czy pułku.


Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy, północ, 18 grudnia 2007

Lśniący behemot wprost emanował złowrogim blaskiem. O ile Anna i jej siostry olśniewały, o tyle nowy model oszałamiał. Od czubka działa elektromagnetycznego aż do tylnej ściany wieży, od szczytu owej wąskiej, rekiniej wieży aż do gąsienic spoczywających na betonowej podłodze, od bliźniaczych wybrzuszeń skrywających uzbrojenie obronne bliskiego zasięgu na przodzie aż do pochyłego tyłu, Tygrys III Ausführung B był urzeczywistnieniem snów.

— Dla wroga to będzie koszmar — zauważył Mueller, w końcu zadowolony z uzbrojenia.

Indowy Rinteel, pozbawiony zajęcia od chwili ucieczki darhelskiego Tira, przyłączy! się do zespołu projektantów, pomagając przy dziale elektromagnetycznym. Nie posiadał żadnego uznawanego przez ludzi tytułu inżynierskiego, ale wielu Indowy, w tym i on, miało niemal wrodzoną zdolność majsterkowania. Rinteel w całej rozciągłości zgadzał się co do tego „koszmaru”.

Prael prychnął z obrzydzeniem zza swojej brody.

— Może i będzie — powiedział. — Ale jest tylko jednym koszmarem, podczas kiedy my potrzebujemy prawdziwej plagi, niech to szlag. Stara śpiewka. Za mało, za późno.

— Za dużo chcieliśmy naraz — podsumował Mueller. — Powinniśmy byli wykorzystać zdobyte działa elektromagnetyczne do unowocześnienia istniejących Tygrysów.

— Może tak, może nie — odparował Nielsen. — Wciąż mogą wiele zdziałać, wspierając Baterie Obrony Planetarnej.

— Ona też by mogła — zauważył Breitenbach.

— Nie — sprostował Henschel — bo nie mamy załogi.

— Szkoda byłoby pozwolić, żeby została zdobyta albo zniszczona — powiedział Schlüssel. — I to nie do końca prawda, że nie mamy załogi. My sami znamy ją tak dobrze jak dowolna załoga, a jeśli jest nas za mało, żeby obsadzić całe wyposażenie… No cóż, jej SI potrafi o wiele więcej niż model A.

— Sugerujesz, żebyśmy ją ukradli? — spytał Prael. Mueller uśmiechnął się.

— Nie „ukradli”, Karl. Po prostu zabrali na testy bojowe, to . wszystko. Aj a byłem kiedyś bardzo dobrym kierowcą.


Rejon zgrupowania Wittmann, Tygrys Anna, Turyngia, Niemcy, 18 grudnia 2007

Wieczorne fajerwerki przyćmiły wczorajsze. Około dziesięciu tysięcy pojedynczych okrętów Posleenów, na które rozpadły się kule, i ogień kilkuset Baterii Obrony Planetarnej oraz naziemnych dział elektromagnetycznych wspólnymi siłami zamieniły nieboskłon w ciągły strumień pirotechnicznej rozrywki.

Jak to powiedział admirał Nelson?, pomyślał Hans. Ach, pamiętam: „Tylko głupiec atakuje fort okrętem”. Admirał oczywiście miał rację, tylko głupiec atakuje okrętem. Ale wystarczy wziąć odpowiednio dużo okrętów i wszystko jest już tylko kwestią czasu.

Ani okręty, ani baterie naziemne nie miały żadnych osłon. Obrońcy mieli jednak potrójną przewagę: mogli wybierać, kiedy zrzucić kamuflaż i zdradzić swoją pozycję otwarciem ognia, Posleeni w ogóle nie mieli żadnej osłony, a na dodatek nie najlepiej radzili sobie ze swoimi okrętami. W końcu byli dość głupią rasą. Ale tę przewagę ludzi równoważyła z nawiązką liczebność obcych.

Hans przypomniał sobie adekwatne do sytuacji przysłowie ludowe: „Ilość jest jakością samą w sobie” oraz słynne powiedzenie Stalina: „W pewnym momencie ilość przechodzi w jakość”.

Ten komunistyczny bydlak co do tego też miał rację, pomyślał Hans, przypominając sobie niewyraźnie widok płonących Panter i Tygrysów, kilku rozbitych sowieckich maszyn i przejeżdżającej obok niekończącej się kolumny T-34.

Stosunkowo niedaleka Bateria Obrony Planetarnej odezwała się wściekłą nawałą ognia kinetycznego; ładunki energii cięły niebo smugami srebra, wypalającymi powidoki na siatkówce. W górze rozbłysło krótko kilka nowych gwiazd. Potem na baterię spadł zmasowany ostrzał setek posleeńskich okrętów, rozwalając ją w strzępy i wzbijając chmurę w kształcie grzyba; Hans stojący we włazie Anny poczuł drżenie ziemi.

Dajemy im się we znaki, może nawet dotkliwie. Ale to nie wystarczy.

Jakby na potwierdzenie, gdzieś daleko na zachodzie spadła z nieba istna ulewa posleeńskiego ognia. To chyba dla Francuzów.


Ouvrage du Hackenberg (twierdza Hackenberg), Thierville, Linia Maginota, Francja, 18 grudnia 2007

Nie po raz pierwszy generał major Henri Merle przeklął swój rząd i jego upartą odmowę współpracy z kimkolwiek. Na ekranie telewizora przyozdabiającego jedną ze ścian jego posterunku dowodzenia widział koszmar, którego miał nadzieję już nigdy nie oglądać — morze centaurów przedzierających się przez zasieki, miny, ogień karabinów maszynowych i artylerii, by dopaść obrońców. Aktyniczny blask posleeńskich działek elektromagnetycznych przeplatał się z czerwonymi smugowcami ostatnich obrońców Francji.

Bunkier trząsł się lekko od równomiernych wibracji trzech automatycznych dział, które strzelały z wysuwanych wież. Na ekranie ostrzał armat krótkiego zasięgu — krótkiego, bo wieże były za małe, by pozwolić na większy odrzut — rysował w hordzie obcych grzybowate czarne chmury, zostawiając po sobie tysiące poszarpanych posleeńskich trupów. Każde działo było zdolne wystrzelić kilkadziesiąt stutrzydziestopięciomilimetrowych pocisków na minutę dzięki specjalnemu łańcuchowemu systemowi podajników amunicji. Wszystko to odbywało się automatycznie, poza ładowaniem nabojów na taśmociąg wynoszący je na górę. Tym zajmowały się dziesiątki spoconych mężczyzn, uwijających się w komorach amunicyjnych pod ziemią.

Zbudowaliśmy to, żeby zniechęcić Niemców do przypuszczenia ataku wprost na nasze przemysłowe serce, pomyślał Merle z wilczym uśmiechem. Nawet nam się udało. Poszli przez Belgię. Potem utrzymywaliśmy fortyfikacje w doskonałym stanie przez dwadzieścia lat, na wypadek, gdyby Rosjanom zebrało się na igraszki. Może rzeczywiście ich też to zniechęciło, kto wie? Teraz, po gorączkowym wyścigu z czasem i odbudowach, wreszcie ich używamy i trzymamy się ostatniego zakątka la belle patrie.

I działają — powiedział na głos. — Wyrzynają tych obcych drani setkami. A przeklęci politycy musieli to zaprzepaścić, odmawiając współpracy z Niemcami.

— Panie generale? — spytał adiutant Merlego.

— Mogliśmy mieć tu ze sobą parę korpusów pancernych Boche — wyjaśnił Merle. — Mogliśmy mieć kilkanaście dywizji piechoty, żeby pomogły nam utrzymać tę linię. Ale nie. To niemożliwe. Zgodzimy się, żeby nam pomogli, tylko pod warunkiem, że to my będziemy dyktować warunki. Powiedz mi, Francois, gdybyś był Niemcami, gdybyś był kimkolwiek, pozwoliłbyś, żeby rząd Francji, jakakolwiek francuska władza dyktowała ci warunki?

Certainement pas[39]odparł kapitan z krzywym, bardzo cynicznym i typowo francuskim uśmiechem. — Kto byłby tak głupi?

— Nikt, a ja tym bardziej. Dlatego też chociaż mordujemy tych obcych dupków tysiącami, i tak się przedrą. Zdobędą te fortyfikacje, obiorą nas ze skorupy jak jajko na twardo i wyżrą zawartość. A potem przejdą dalej…

Bunkier zatrząsł się nagle mocniej niż w wyniku ognia automatycznych dział. Merle spadł z fotela.

Merde, co to było? — spytał, wstając.

— Nie wiem, mon colonel.

Zadzwonił telefon. Po tylu dziesiątkach lat system telefoniczny wciąż działał. Adiutant Francois odebrał. Merle zobaczył, że jego twarz robi się biała.

Francois odwiesił zabytkową słuchawkę na haczyk.

— Bateria B… zniszczona. Obcy w jakiś sposób przebili się do magazynów amunicji. Prawie nikt nie uszedł z życiem. Rejon odcięto, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia.

Teraz to Merle zbladł.

— Mój Boże, pod magazynami tej baterii jest dwadzieścia tysięcy cywilów.

— Zginęli, panie generale.

— Mamy jeszcze łączność z Niemcami? — spytał Merle.

— Tak sądzę, panie generale. Dlaczego?

— Połącz mnie z Generalleutnantem Von der Heydte. Oddam tę fortecę pod jego dowództwo i poproszę o wszelką pomoc, jakiej może udzielić, żeby uratować naszych cywilów. Podczas kiedy ja będę to robił, ty masz dzwonić do innych dowódców sektorów i przekazać im moją sugestię, żeby zrobili to samo. Pieprzyć rząd. I tak nie mieliśmy porządnej władzy od czasów Napoleona Pierwszego.


Saarlouis, Niemcy, 18 grudnia 2007

Von der Heydte byt oszołomiony.

— O co nas proszą te cholerne żabojady?

— Chcą, żebyśmy przejęli dowodzenie, panie generale. A przynajmniej chce tego generał Merle i kilku innych. Z tego, co zrozumiałem, dostajemy wezwania na całej długości frontu. Nie są w stanie się utrzymać. Przynajmniej ich wojsko o tym wie. I postanowiło zignorować polecenia władz.

— W porządku. To rozumiem. Przydaliby się nam, gdyby tylko z nami współpracowali.

— Generał Merle wydawał się chętny, panie generale. Jego słowa brzmiały dokładnie: „Proszę powiedzieć generałowi Von der Heydte, że oddaj ę siebie i całą moją komendę pod j ego rozkazy”. Ale jest pewien haczyk.

— Aha! Wiedziałem. Jaki?

— Panie generale, proszą, żebyśmy otworzyli nasze linie i pozwolili na ewakuację kilku milionów ich cywilów. Kilkuset tysięcy z samego sektora generała Merlego.

— Możemy to zrobić?

— To ryzykowne, panie generale. Moglibyśmy prawdopodobnie otworzyć jedno przejście czy dwa. Ale byłyby to wąskie przejścia. Wątpię, czy udałoby nam się wszystkich przepuścić. Poza tym, panie generale…

— Tak?

— Panie generale, to bardzo dumni ludzie. Wie pan, że Merle i reszta żabojadów nie prosiliby o pomoc, gdyby mieli choć cień nadziei na utrzymanie się o własnych siłach.

— Rozumiem. — Von der Heydte naprawdę rozumiał. — Będziemy musieli wysłać część własnych ludzi i narazić ich na niebezpieczeństwo, żeby osłonili ewakuację.

Generał myślał jeszcze przez chwilę, a potem podszedł do mapy sytuacyjnej. Zwrócił uwagę zwłaszcza na położenie jednej dywizji i pogrzebał w pamięci w poszukiwaniu rozwiązania.

Znalazł je.

— Dzwońcie do Mühlenkampfa. Tak, Mühlenkampfa z SS. Spytajcie, czy moge, pożyczyć jego dywizją Charlemagne. Powiedzcie mu, że czeka go bunt, jeśli mi jej nie da, bo jestem gotów zniżyć się do zwrócenia się do nich bezpośrednio. I powiedzcie mu, że raczej nie dostanie ich wielu z powrotem.


Twierdza Hackenberg, Thierville, Linia Maginota, Francja, 19 grudnia 2007

Mężczyźni w zawilgłych i cuchnących trzewiach fortecy wciąż zwracali na nią uwagę, nawet w słabym migoczącym świetle. Chociaż rozkwit młodości już dawno miała za sobą i mimo niedostatków i grozy ostatnich dziewięciu miesięcy, Isabelle de Gaullejac wciąż była atrakcyjną kobietą, nawet z brudną twarzą. Gdyby była czysta — a mając możliwość umycia się, Isabelle była bardzo dokładna — mężczyźni ci nazwaliby ją ładną, jeśli nie piękną.

Na dodatek Isabelle nosiła się z godnością i wprost królewską dumą. Jeśli czegoś brakowało klasycznym rysom jej twarzy, nadrabiała to z nawiązką dziewczęcą figurą.

Być może jej królewska duma wynikała z genów, bo Isabelle pochodziła z rodu uszlachconego ponad pięćset lat temu.

Wychowywała się w prawdziwym zamku, a nie w jednym z tych pałacyków, które nazywano zamkami. Jej rodzinnym domem był zamek łowiecki używany w średniowieczu przez króla Henryka, Henryka Ptasznika. Dlatego zimne, wilgotne, brudne i pozbawione wszelkich wygód piekło, jakim były trzewia fortecy Hackenberg, nie było dla niej wielkim wstrząsem. Jako dziewczynka nienawidziła zamku króla Henryka. Jako dorosła kobieta nienawidziła Hackenbergu. Ale potrafiła znieść jedno, tak jak znosiła drugie, dzięki woli wytrwania.

Mimo to wieści o ewakuacji fortecy przyjęła z ulgą. Ubrała obu synów, jednego nastoletniego, drugiego zupełnie małego, tak ciepło, jak pozwalały skromne zapasy odzieży, które pozwolono im zabrać. Spodziewając się długiego marszu do bezpiecznego miejsca, spakowała do torby najpotrzebniejsze rzeczy. W tym jedzenie, lekarstwa dla młodszego chłopca, który nabawił się w fortecy kaszlu, zmianę ubrania dla wszystkich i butelkę pierwszej klasy armagnaca. Do torby zostały też upchnięte dwa wytarte wojskowe koce, które wydano rodzinie. Isabelle nie była drobną ani słabą kobietą i dlatego, chociaż torba była ciężka, uznała, że da radę ją nieść, o ile starszy syn Thomas trochę jej pomoże.

Jako pojedyncza cząsteczka w cuchnącym ludzkim morzu, stanęła u tylnego wyjścia — kiedy Niemcy były zagrożeniem, wrota te służyły do wypuszczania wycieczek — trzymając obu chłopców blisko przy sobie i czekając na sygnał wymarszu.

Garnęli się do niej inni, wielu innych. Władczość, autorytet, którymi emanowała, przyciągały zagubionych, zdezorientowanych, bezradnych i pozbawionych nadziei jak magnes. Przyjęła to, tak jak niemal wszystko, ze spokojem.

W duchu nie była jednak spokojna. Od dawna nie miała żadnych wiadomości od męża. Isabelle obawiała się najgorszego.

Za nią rozległ się chóralny pomruk. Odwróciła się i zobaczyła wysokiego mężczyznę — wysokiego zwłaszcza na francuskie standardy — przepychającego się przez zatłoczony korytarz. Kiedy ją mijał, dostrzegła mimo słabego światła, że jego mundur jest czarny jak noc. Mężczyzna miał na kołnierzu insygnia, na których widok Isabelle miała ochotę splunąć.

Żołnierz dotarł do grubych stalowych wrót na końcu tunelu i stanął na czymś — Isabelle sądziła, że na betonowym bloku, który podtrzymywał jedno ze skrzydeł.

— Jestem kapitan Jean Hennessey — oznajmił czystą francuszczyzną — z 37. Dywizji Grenadierów Pancernych SS Charlemagne. Jestem tu po to, by zaprowadzić was w bezpieczne miejsce. Ta forteca niedługo upadnie. W tej chwili reszta mojego batalionu zajmuje pozycje, z których będzie utrzymywać grzbiet i wnętrze fortu najdłużej jak się da, by dać wam wszystkim, tylu ilu się da, szansę ucieczki. Do miejsca, w którym będziemy mogli przekroczyć niemieckie linie, mamy jakieś dwadzieścia kilometrów. Dla obcych jesteście pożywieniem, będą więc próbowali zabić jak najwięcej z was, kiedy tylko wydostaniemy się spod osłony fortecy. Mój batalion zrobi wszystko, co będzie mógł, by do tego nie dopuścić. Kiedy wydostaniemy się z zasięgu wroga, batalion wycofa się, nie zrywając z nim kontaktu bojowego, by osłaniać waszą ucieczkę.

Chociaż Isabelle była potomkiem królewskiego rodu, jej poglądy polityczne zawsze sytuowały się daleko na lewo od centrum. Rozpaczliwie pragnęła zakrzyczeć Hennesseya, przekląć jego i znienawidzone insygnia, które nosił. Ale pociągnięcie za ramię przez jednego z chłopców sprawiło, że się rozmyśliła. Nie mogła ryzykować rozwścieczenia człowieka, który mógł być ich jedyną szansą ocalenia.

INTERLUDIUM

Nawet Athenalras, któremu nieobce były rzezie, wyraźnie przycichł, kiedy usłyszał doniesienia o masakrze jego ludu, próbującego napierać na całej długości linii frontu. Zawsze wierzył, że przewaga liczebna — oraz odwaga — decydują na Ścieżce Furii bardziej niż cokolwiek innego, że samą masą powali i zmiażdży przeciwnika.

Ale jedyną powalającą rzeczą była liczba Ludu, który tracił. Trupy wisiały niczym ozdoby na zasiekach i zaścielały ziemię na całej długości frontu. Jako wyraz psychicznego cierpienia — bo posleeński wódz troszczył się o swój Lud jako całość, nawet jeśli obojętne mu były jednostki — grzebień Athenalrasa obwisł. Wszechwładcy na tenarach ucierpieli nie mniej niż masy atakujące pieszo. Strata tak wielu synów była jak lodowate ostrze wbite głęboko w trzewia.

— Nie ma dość łez, by opłakać zabitych! — zawołał. — Chcę odwołać ten atak.

— To te ich przeklęte umocnienia — powiedział Ro’moloristen, czując gorzką, bezradną wściekłość kotłującą się w sercu. — W żałosnej dziurze zwanej Liege, w innym miejscu nazywanym przez nich Eben i tutaj, gdzie stoimy naprzeciw ich Linii Maginota, próbujemy przezwyciężyć ich broń masą ciał.

— A czy możemy się przedrzeć? Czy możemy w końcu się przedostać? — spytał Athenalras.

Młody Wszechwładca wyprostował grzebień.

— Możemy, mój panie. Musimy! Bo jedna rzecz staje się coraz jaśniejsza. Jeśli nie eksterminujemy tego gatunku, on eksterminuje nas! Są zbyt dobrzy, zbyt odważni i przede wszystkim zbyt sprytni. Mając mniej walczących i gorsze uzbrojenie, infiltrowani i zdradzeni przez swoich politycznych przywódców, zaatakowani z niszczącą siłą z kosmosu, wciąż walczą z nami niemal jak równi. Współczuję tym thresh, tak, a nawet ich podziwiam. Ale dajmy im choć dziesięć lat pokoju, a ich istnienie doprowadzi do zagłady naszego Ludu.

12

Dowództwo Rezerwy Grupy Armii, zamek Kapellendorf, Turyngia, 20 grudnia 2007

Obawiając się powiedzieć to choćby szeptem, Mühlenkampf nie potrafi! jednak powstrzymać samej myśli. Jesteśmy zgubieni.

W końcu, chociaż mocno dały się posleeńskiej flocie we znaki, Baterie Obrony Planetarnej padły, mimo iż zostały wzmocnione zdobytymi działami elektromagnetycznymi. Mühlenkampf wiedział, że tak będzie. Ich spodziewana klęska była przecież jednym z głównych powodów utworzenia Rezerwy Grupy Armii. Rozpoczęły się lądowania. Meldowano o co najmniej piętnastu większych desantach na terenie Niemiec i Polski oraz setkach mniejszych. Całkowita liczebność wroga na ziemi była powalająca. Oficer wywiadu Mühlenkampfa oceniał ją na dziesiątki milionów. Niemcom i temu, co pozostało z Polski, groziło dosłownie zadeptanie przez falę obcych.

W niektórych miejscach falę tę kontrolowano. Pewną rolę odegrały w tym nowe rodzaje uzbrojenia, a wśród nich przede wszystkim bomby neutronowe, na które skrajna lewica nigdy by się nie zgodziła, gdyby miała na to jakiś wpływ. A chociaż nie było jej wystarczająco dużo — nie starczyło czasu, by ją zbudować — i nie zawsze znajdowała się we właściwym miejscu, broń wzmożonego promieniowania sprawiała, że całe zagony obcych rzygały i zdychały w miejscach lądowań.

Bomby wzmożonego promieniowania — neutronowe, jak je często nazywano — były w rzeczywistości krokiem wstecz w rozwoju uzbrojenia. Różniły się od bardziej konwencjonalnej broni jądrowej tym, że nie posiadały grubej uranowej osłony wokół rdzenia, sprawiającej, że atomówki były o wiele potężniejsze od swoich poprzedników. Uranowa osłona wzmagała siłę wybuchu, ograniczając emisję neutronów samego rdzenia.

Ale niekontrolowane neutrony były zabójcze same w sobie. Uwalniane przez stosunkowo niewielką eksplozję, zachowywały się jak maleńkie odłamki, przechodząc przez ciała i zabijając komórki. Odpowiednia ich liczba potrafiła w ciągu kilku minut zabić dorosłego człowieka. Co więcej, taka śmierć była wyjątkowo wstrząsająca dla wszystkich, którzy to widzieli, a sami przeżyli. Nawet z dużej odległości neutrony zabijały w kilka godzin czy dni, i to w jeszcze paskudniejszy sposób.

Co najważniejsze, mniejsza eksplozja oznaczała mniejsze zniszczenia i stosunkowo niewielkie skażenie promieniotwórcze. Jedynie w kontakcie ze stalą albo stopem stali neutrony stwarzały ryzyko długotrwałej radioaktywności, sprawiając, że sam metal zaczynał emitować promieniowanie gamma.

Jedna bomba — pojedynczy pocisk kaliber sto pięćdziesiąt pięć milimetrów — wykorzystana w odpowiedniej chwili zabiła podobno nawet sto tysięcy Posleenów w ciągu dwudziestu minut od detonacji. W miejscu jej wybuchu znaleziono dziesiątki nietkniętych, choć wysoce radioaktywnych okrętów. Co więcej, straty w pobliskich miejscowościach były znikome, tak samo jak skażenie środowiska. W niektórych przypadkach bomby neutronowe nie były konieczne. Na przykład jedno z lądowań Posleenów miało nieszczęście odbyć się między Erfurtern a Weimarem, w samym środku Rezerwy Grupy Armii. Opór obcych był krótki i daremny.

Mimo tych niewielkich sukcesów Mühlenkampf wciąż myślał: „Jesteśmy zgubieni”.

— Cóż, po kolei — oznajmił swojemu sztabowi. — Pierwszą rzeczą jest przebić się do Berlina, żeby odciążyć jego obrońców i mieszkańców. Po drodze chcę wyeliminować desant między Magdeburgiem, Dessau i Halle. Potem się rozciągniemy, żeby oczyścić rejon za linią Wisły. Między Berlinem a Szlezwikiem-Holsztynem prawie nic nie ma, więc Berlińczycy powinni sami dać sobie radę, gdyby później musieli się wycofać.


Linia Zygfryda, Niemcy, 21 grudnia 2007

Dla Isabelle, jej dwóch synów i tysięcy innych uchodźców ucieczka przed posleeńską nawałą była koszmarem. Wychodząc po raz pierwszy od wielu tygodni z okrążonego i padającego fortu Hackenberg, natychmiast wpadli w namiastkę piekła. Wszędzie dookoła, pozornie na chybił trafił, z nieba spadały przerażające błyskawice. Ich huk mieszał się z jazgotem niemieckich i francuskich salw artyleryjskich, które z wyciem przelatywały nad ich głowami. Dobiegający z tyłu i stłumiony przez wzniesienia grzechot ludzkiej artylerii, ostrzeliwującej się z fortecy i innych miejsc, przypominał odległą szalejącą burzę. Przed nimi ziemia była zryta i spękana niczym powierzchnia księżyca. Również z tyłu co jakiś czas błyskały pociski posleeńskich działek elektromagnetycznych, trafiające w uciekinierów.

Każdy trafiony był porzucany; wroga broń uszkadzała ciało, nie dając nadziei na zagojenie ran. Raz po raz słychać było trzask wystrzału z pistoletu, oznajmiający, że jakiemuś maruderowi czy rannemu uciekinierowi wyświadczono ostatni akt łaski.

Kapitan Hennessey szedł przodem, jeden z jego sierżantów zamykał kolumnę. Długie kroki Isabelle, ciągnącej za sobą dwóch synów, pozwoliłyby jej zrównać się z kapitanem, gdyby tylko chciała. Ale nawet pragnienie schronienia się przed przypadkowym choćby ostrzałem wroga nie było dość mocne, by zechciała splamić się bliskością francuskiego esesmana. Odkryła jednak, że idzie dość blisko, by słyszeć, co od czasu do czasu mówi do radia i jakie odbiera meldunki. Wiadomości z radia były przerażające: meldunki o śmierci, zniszczeniu i klęsce, kiedy osłaniający batalion dywizji Charlemagne był dziesiątkowany i raz za razem spychany przez olbrzymie natarcie wroga. Isabelle widziała, jak na niektóre wieści Hennessey sztywniał z bólu. Po innych jego pierś pęczniała z dumy i prostował się, przyjmując dorównującą jej własnej królewską postawę. Raz wydało jej się, że uniósł rękę i otarł oczy.

Odgłosy walki, odległe, ale coraz bliższe, przydały chyżości stopom uchodźców. Wycie kanonady artyleryjskiej przybierało na sile, w miarę jak żołnierze Charlemagne, coraz mniej liczni, byli zmuszeni wzywać wsparcie i z każdym straconym człowiekiem i pojazdem coraz bardziej na nim polegać.

W końcu Isabelle zobaczyła, że Hennessey się rozluźnia. Niemiecka granica była w zasięgu wzroku. Kapitanowi wyszedł na spotkanie inny żołnierz w szarym polowym mundurze bardziej tradycyjnej niemieckiej armii, Bundeswehry. Isabelle przeszło przez myśl, że nastąpi między nimi jakaś scena wrogości, skoro pochodzą z innych formacji i narodów. Ale nie, obaj potraktowali siebie jak odnalezieni bracia; położyli sobie ręce na ramionach i mocno uścisnęli dłonie, rozświetlając ponurą atmosferę promiennymi uśmiechami.

Jakaś starsza kobieta, nieśmiało uśmiechnięta, podeszła do Isabelle; najwyraźniej przyciągnęła ją emanująca z niej wewnętrzna siła.

— Madame? — zagaiła. — Co z nami będzie? Gdzie pójdziemy, co zrobimy?

— To bardzo dobre pytanie, madame — odparła Isabelle. — Pójdę się dowiedzieć.

Dławiąc w sobie obrzydzenie — prawda mówiąc, było to łatwiejsze, niż mogła się spodziewać — i ciągnąc za sobą obu synów, podeszła do Hennesseya i Niemca, po czym zadała im te same pytania.

Odpowiedział Niemiec, dość elegancką francuszczyzną.

— Zostaniecie państwo tymczasowo zakwaterowani w publicznych budynkach Saarlouis. Organizujemy jedzenie i miejsca do spania, a także opieką medyczną, ale to trochę potrwa i być może spędzicie noc głodni i zmarznięci. Pani rozumie, nie spodziewaliśmy się tego.

— Rozumiem — odparła Isabelle i zamilkła, żeby się zastanowić. Za nią długa, kręta kolumna uchodźców przesuwała się powoli stosunkowo wąskim oznaczonym szlakiem. Przez głośnik powtarzano ohydnym francuskim, że uciekinierzy muszą trzymać się wyznaczonej trasy, ponieważ grunt po obu jej stronach jest gęsto zaminowany. Potem zaczęto przekazywać to samo, co Niemiec powiedział Isabelle, przestała więc myśleć o starej kobiecie.

Z powodów, których sama nie umiała określić, Isabelle nie dołączyła do strumienia uciekinierów i stała obok francuskiego i niemieckiego oficera, patrząc na mijającą ich rzekę ludzi.

— Naprawdę powinna pani iść, madame — powiedział w końcu Hennessey. — Proszę. Niech pani zabierze dzieci w bezpieczne miejsce.

Odwrócił się do Niemca.

— Karl, masz tu wszystko pod kontrolą. Ja mam swoją robotę. Isabelle kiwnęła głową, a potem odwróciła się i pełna lęku zaczęła wraz z chłopcami maszerować wąskim przejściem w szerokim pasie śmierci. Nie widziała pożegnalnego spojrzenia, które Niemiec rzucił Francuzowi. Gdyby je zobaczyła, pewnie by nie zrozumiała.

Z początku obawiała się, czy Niemcy rzeczywiście usunęli z przejścia wszystkie miny. Myśl o nadepnięciu na jakąś czy — co gorsza — o nadepnięciu przez jedno z jej dzieci przyprawiała ją o drżenie. Potem pocieszyła się świadomością, że Niemcy — to trzeba im przyznać — byli bardzo dokładnymi ludźmi, a poza tym zatrzymanie się oznaczało pożarcie przez obcych.

Lubiła francuską kuchnię, ale nie miała zamiaru stać się jej elementem.

Minąwszy pola minowe, Isabelle rozejrzała się na boki. Zaczynała dostrzegać szczegóły — tu solidną bryłą betonu, tam złowrogo wyglądające zasieki. Trzy razy mijała wściekle strzelające baterie artylerii. Nigdy w życiu nie wyobrażała sobie tak bolesnej ściany dźwięku.


Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy, 21 grudnia 2007

— Boże, to najpiękniej brzmiąca maszyna pod słońcem — szepnął Mueller przez internom ze swojego stanowiska kierowcy.

— O co ci chodzi? — spytał Schlüssel. — Ta urocza suka w ogóle nie wydaje żadnego dźwięku, nie licząc gąsienic.

Mueller zaśmiał się.

— Wiem, przyjacielu. Ale gdybyś spędził chociaż trochę czasu w czołgach, wiedziałbyś, jak słodko potrafi brzmieć cisza.

Stanowiska, które sobie wybrali, były na pozór sprzeczne z logiką. Chociaż Mueller i Schlüssel pracowali w zespołach projektujących działo i napęd, doświadczenie wojskowe Muellera jako kierowcy i marynarskie Schlüssel a jako strzelca sprawiło, że objęli te właśnie funkcje. Breitenbach nie miał w ogóle żadnego doświadczenia wojskowego, ale pracował nad opancerzeniem i bronią bliskiego zasięgu, dlatego objął dowodzenie właśnie tym oraz sześcioma robotnikami z fabryki, którzy na ochotnika zgłosili się do obsługi tego sprzętu. Henschel był stary, i chociaż nie sposób było wyobrazić go sobie jako ładowniczego w konwencjonalnym czołgu, doskonale się nadawał do kierowania automatycznymi podajnikami Tygrysa. Specjalista od energii jądrowej, Seidl, jeden z tych, którzy instalowali granulkowe reaktory, odpowiadał za zasilanie. Jedną z pracownic zakładowego bufetu zgłosiła się do obsługi kuchni i na zastępcę strzelca. Prael zaś, ponieważ doskonale znał pakiet SI, a Tygrys HIB w dużej mierze opierał się na działaniu właśnie SI, został przez aklamację wybrany na dowódcę czołgu.


* * *

Indowy Rinteel, który nie należał do załogi, czuł dziwny smutek i… miał wrażenie, że czegoś w nim brakowało już od urodzenia. Ludzie byli tacy dziwni. Od początku traktowali go uprzejmie. Nie, „uprzejmie” nie oddawało całego sensu. Byli taktowni, do tego stopnia, że czasami czuł się wśród nich prawie komfortowo, mimo ich rozmiarów i błyskających kłów.

Byli uprzejmi i taktowni, łagodni prawie tak jak sami Indowy. A mimo to najwyraźniej z radością szykowali się do zabijania i prawdopodobnie własnej śmierci. Rinteel rozumiał gotowość oddania życia za swój lud. Sam przybył na Ziemię, wiedząc, że jeśli spróbuje sabotować plany Darhelów, może zostać schwytany i zabity.

Ale nie rozumiał ich skłonności do zabijania. Wśród znanych mu mieszkańców galaktyki mieli ją jedynie ludzie i Posleeni. Czy nie dostrzegali, jak to bardzo niszczy ich dusze jako jednostek?

A może ludzie to rozumieli? Może rozumieli i uznali, że niektóre rzeczy warte sanie tylko potępienia, ale i śmierci? Trzeba się nad tym zastanowić.

Zasobniki amunicyjne były pełne. Podczas gdy Tygrysy takie jak Anna i jej siostry woziły zaledwie po pięćdziesiąt nabojów, stosunkowo niewielka masa pocisków do działa elektromagnetycznego pozwalała zabrać ich ni mniej, ni więcej, tylko 442 sztuki. Zasięg działa pozwalał zestrzeliwać posleeńskie okręty nawet z wysokiej orbity.

Paliwo nie było żadnym problemem.

— Wiecie co, panowie — zauważył Prael — ten czołg musi mieć imię.

Pamela? — zaproponował Mueller, myśląc o swojej żonie.

— Deutschland? — podpowiedział Schlüssel, myśląc o statku.

— Bayern — powiedział Breitenbach — od miejsca zbudowania?

Prael zaśmiał się.

— Prostaki. Nigdy nie byliście w operze? Chamy! Pomyślcie tylko. Czym ona jest, jeśli nie Walkirią wybierającą poległych? Czym są te wystające z przodu mauserwerke, jeśli nie cyckami Walkirii? A kim jesteśmy my, jeśli nie mężczyznami jadącymi na śmierć? Nie, nie. Ten czołg musi nosić imię Brunhilda!


* * *

Rinteel nie zrozumiał dowcipu. Rzadko rozumiał ludzkie poczucie humoru, a tego, co sprawiło, że ludzie na dwóch stanowiskach uzbrojenia z przodu czołgu zaczęli przerażająco szczerzyć zęby, zupełnie nie pojmował.

Bez trudu jednak rozpoznał, że była to wesołość. Wyobrażenie Indowy o „wesołości” było zupełnie inne niż ludzkie, ale to, że ludzie mieli poczucie humoru, nie podlegało dyskusji.

Mają umrzeć, a się śmieją. Mają zabijać, a się śmieją. Naprawdę, to bardzo ciekawy przedmiot badań.

Nagle Rinteel podjął decyzję. Podszedł ze spuszczoną głową do Praela, niepewnie szurając stopami, tak jak to robią Indowy.

— Przyjacielu-człowieku Karl?

— Tak, przyjacielu Rinteelu?

— Tak sobie myślałem… Znalazłoby się u was miejsce dla jeszcze jednego?

Prael jakby się zastanawiał. Potem w jego oczach zamigotały wesołe iskierki.

— Jedziemy Walkirią do Walhalli. Drogi Rinteelu, byłoby po prostu nie w porządku, gdybyśmy nie zabrali ze sobą Nibelunga.

Rinteel nie zrozumiał przyczyny nowego wybuchu śmiechu, pojął jednak, że został przyjęty do załogi.


W pobliżu Celu Alfa, między Dessau i Halle, Niemcy, 21 grudnia 2007

Hans nie miał pojęcia, co Posleeni myślą o „Jeździe Walkirii” odtwarzanej z głośnością miliona decybeli, kiedy 47. Panzer Korps wbił się w ich szeregi. Uznał jednak, że to na pewno nie zaszkodzi.

Korps nacierał jak zwykle z Panzeraufklarungsbrigade (Pancerną Brygadą Rozpoznania) Florian Geyer na szpicy. Płacąc wysoką cenę krwi i stali, jednostka ta zlokalizowała siły wroga, objeżdżając je dookoła i ustalając, że nie jest to w żadnym razie pojedyncze lądowanie, lecz — wszystko na to wskazywało — desant złożony z trzech różnych, pozornie niewspółpracujących ze sobą grup. W każdym razie podczas zwiadu dzielni żołnierze brygady uchodzili cało, robiąc rzeczy, które nigdy by im się nie udały, gdyby Posleeni ze sobą współdziałali.

Hans był przekonany, że Rezerwa Grupy Armii może po prostu przetoczyć się po wrogu. Ale dostrzegał spryt Mühlenkampfa Jeśli Posleeni nie współpracowali ze sobą, jak to z nimi często — zazwyczaj — bywało, można było ich eliminować po jednym, zamiast wszystkich naraz. Kosztowałoby to nieco więcej czasu, ale najprawdopodobniej pozwoliłoby oszczędzić drogocenną krew i stal. A Hans był gorącym zwolennikiem oszczędzania jednego i drugiego.

Nie żeby uważał, że to może mieć jakikolwiek wpływ na ostateczny wynik wojny.

Ze swoimi czołgami rozproszonymi na odcinku trzydziestu kilometrów, za linią osłanianych przez nie dywizji Hohenstauffen i Frundsberg, Hans czekał, aż posleeńskie okręty wylecą na spotkanie pancernej szpicy, która przebije ich skórę w poszukiwaniu żywotnych organów.

Ale ani jeden posleeński okręt nie wzbił się nad hordę, by stawić ludziom czoła. Pchnięcie było tak szybkie, tak niespodziewane, że wróg został zmiażdżony z budzącym przestrach pośpiechem. Mając chwilę czasu dla siebie, Hans pogładził lewą kieszeń na piersi.


Hans był zaskoczony zawziętością, z jaką Sol potraktował mężczyzn dzielących z nimi barak. Z całą pewnością magiel, jaki im zgotował, miał związek z ich niezdarnością i ospałością podczas nocnego ataku sprzed kilku dni. Ale Hansowi wydal się zbyt surowy. Tak czy inaczej, nie mógł mieć pretensji do Sola, że kazał załodze spędzić całą noc na karnej musztrze. Może następnym razem wyjdzie im to na dobre.

Zastanawiał się jednak, czemu Sol tak długo z tym czekał.

Z całych sił próbował wyrzucić z głowy obraz Anny i wyraz zgrozy na jej twarzy. Jak dotąd bezskutecznie. Zastanawiał się też, czy dziewczyna rozpowie wszystkim o jego przeszłości. Wiedział, że wtedy jego życie w tym miejscu stałoby się niemożliwe. Może jednak wyszłoby mu to na dobre. Gdyby jego przeszłość stała się powszechnie znana, musiałby zostać przeniesiony. Być może w jakimś innym obozie — Izraelczycy mieli ich więcej — miałby szansę kontynuować swoją pracę, naprawiać w miarę swoich niewielkich możliwości dawne krzywdy, nie cierpiąc dzień w dzień przez obecność kobiety, którą kochał, a której nie mógł mieć.

Próbował zapomnieć o Annie i popełnionych na niej grzechach, ale bezskutecznie. Wypełniała jego umysł, serce i pragnienia bardziej niż jakakolwiek inna kobieta, jaką sobie wyobrażał. Wracając z poligonu do małego baraku, był ogarnięty uczuciami, w których istnienie nigdy przedtem nie wierzył.

W stanie takiego właśnie nieszczęśliwego roztargnienia wszedł do ciemnej chaty.

— Jest coś, co muszę wiedzieć — usłyszał.

— Co? — zapytał cieni. — Co powiedziałaś? Anna?

— Służyłeś w obozach? Muszę to wiedzieć.

Po głosie poznał, że to ona.

— Nie tak, jak masz na myśli — odparł.

— To proste pytanie — nie ustępowała Anna. — Byłeś tam albo nie.

— Byłem raz w Birkenau, przez jakieś trzy dni. Ale nie zostałem tam, nie mogłem.

— Dlaczego?

— Bo się brzydziłem.

I Hans opowiedział jej o swoim bardzo krótkim pobycie w miejscu sprawnie zorganizowanego mordowania bezbronnych.

— Zabijałeś Żydów? — spytała, ciągnąc przesłuchanie.

— Jeśli tak, a to bardzo możliwe — przyznał — to nie dlatego, że byli Żydami, tylko dlatego, że byli uzbrojonymi partyzantami próbującymi mnie zabić. Albo sowieckimi żołnierzami.

Dziewczyna przez długą chwilą trawiła w milczeniu te informacje.

— W porządku — oznajmiła w końcu.

Chatę znów na dłuższy czas wypełniła pustka. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, Hans zobaczył, że Anna kładzie na zbitej z desek szafce pistolet.

— Po co to? — spytał.

— Żeby cię zabić, gdybyś był jednym z nich. A potem zrobić to samo ze sobą, żebym nie musiała żyć bez ciebie.

Hans ruszył w jej stronę.

— Anno, ja…

— Zaczekaj! — rozkazała, unosząc otwartą dłoń. — Zanim podejdziesz bliżej, musisz się czegoś dowiedzieć. Czegoś wstrętnego. Proszę, usiądź.

Hans usłuchał, przysuwając rozklekotane krzesło Soła do swojej pryczy i siadając na nim twarzą do dziewczyny.

— Pochodzę z Berlina, jestem berlińską Żydówką — zaczęła. — Mój ojciec był profesorem, matka gospodynią domową. Ojciec był kiedyś obiecującym skrzypkiem, ale był też porucznikiem rezerwy i kiedy zaczęła się Wielka Wojna, razem ze swoim pułkiem ruszył walczyć. Walczył przez blisko cztery lata, aż stracił rękę i dostał drugi Żelazny Krzyż, Żelazny Krzyż Pierwszej Klasy za odwagę. Oczywiście nie mógł już grać na skrzypcach, ale wciąż miał talent. Mógł uczyć i to robił. I pamiętam, że był bardzo dumny ze swoich medali.

Głos Anny był niesamowicie spokojny.

— Patrząc na mnie, widzisz jego kobiecą wersję. Mniej więcej tak samo jak ja, niezbyt wyglądał na Żyda. Nawet kiedy naziści doszli do władzy, oboje ucierpieliśmy mniej niż większość Żydów. Poza tym chronił go Żelazny Krzyż, bo sam Hitler ustanowił, że prawa przeciw Żydom nie dotyczyły odznaczonych weteranów. Moja matka i ja nie miałyśmy takiej ochrony. A jeśli miałyśmy, pomniejsi naziści i tak postanowili to zlekceważyć. Zabrano nas, a on, człowiek, który przelewał krew i dał się okaleczyć, który poświęcił marzenie swojego życia dla Niemiec, pojechał za nami dobrowolnie do obozu, tego w Ravensbrück. Chociaż normalnie był to obóz dla kobiet, dla ojca z jakiegoś powodu zrobiono wyjątek. Miałam wtedy trzynaście lat.

Anna zadrżała, najwyraźniej na wspomnienie tego, o czym zamierzała opowiedzieć.

— Z tłoku, braku jedzenia i lekarstw oraz zimna moja matka szybko zachorowała i zmarła. Tracąc ją, ojciec stracił też wolę życia. Poszedł za nią do grobu dwa miesiące później. Zostałam sama, zupełnie sama, Hans. Wyobrażasz to sobie? Pewnie też bym umarła, nie mając nikogo dorosłego, kto opiekowałby się mną i czasem ukradł coś do jedzenia. Ale potem, jak to bywa, zmieniłam się z dziewczynki w kobietę. I strażnicy zaczęli to zauważać.

Teraz to Hans zadrżał; wiedział, co usłyszy. — Anno, nie musisz…

— Tak, muszę! — wrzasnęła z obłędem w oczach. Potem, po chwili wewnętrznej walki uspokoiła się trochę. — Muszę. Musisz wiedzieć, masz prawo wiedzieć. Pierwszy nie był najgorszy. Oczywiście pobił mnie, nie próbował nawet powiedzieć mi, co mam robić. Pobił mnie, a potem podarł na mnie ubranie i przerzucił mnie przez twardą drewnianą pryczę, jakie tam mieliśmy.

Hans nie przypominał sobie, żeby słyszał kiedyś więcej nienawiści w czyimś głosie.

— Och, jak krzyczałam, płakałam i błagałam. A on tylko mocniej mnie bił. Bicie trwało dłużej niż pieprzenie. Może dlatego właśnie to robił, bo ta brudna świnia nie umiała wytrzymać dłużej niż trzydzieści sekund. Kiedy skończył, odwrócił mnie i uderzył w twarz jeszcze trzy czy cztery razy. Odwracając się do wyjścia, rzucił na podłogę pół spleśniałej kiełbasy. Powiedział: „Żryj, żydowska suko. Kiedy wrócę, włożę ci do pyska inną kiełbasę”.

— I pewnie tak zrobił — powiedział Hans z goryczą.

Anna zaczęła się kołysać w przód i w tył.

— O tak — odparła nieobecnym głosem, jakby była gdzieś daleko. — On i inni strażnicy. Czasami dziesięciu albo dwunastu jednej nocy. Czasami wszyscy naraz. Czasami urządzali sobie ze mną „przyjęcie”.

Zakołysała się mocniej.

— Hans — ciągnęła, wałcząc z łamiącym się głosem — nie ma niczego, absolutnie niczego, co mógłbyś sobie wyobrazić, a czego by mi nie kazali robić. Wywozili mnie nawet czasem z obozu i sprzedawali przejeżdżającym żołnierzom. Za moją mękę dawali mi jedzenie, szczotkę i trochę proszku do zębów, czasami używane ubrania, nawet jakiś kiepski makijaż na „specjalne okazje „. — Znów zadygotała. — To dlatego tak nienawidzę makijażu, wiesz? Kazali mi się malować jak prostytutce z Reeperbahn[40], a potem szydzili ze mnie, że jestem tylko żydowską kurwą. Ale najgorsze było to, że żaden z nich, ani razu przez te wszystkie łata, nie zwrócił się do mnie po imieniu. Pamiętasz, jak się zezłościłam, kiedy powiedziałeś do mnie „dziewczyno”? Ci łagodniejsi mówili czasami: „Pochyl się, dziewczyno” albo „Na kolana, dziewczyno”. Ale najczęściej słyszałam „żydowska suko, żydowska kurwo, żydowska szmato”. Tego typu rzeczy. Nie byłam nawet człowiekiem, tylko maszyną do ruchania i obciągania.

Na wspomnienie tego ostatniego, krańcowego upokorzenia, odarcia nawet z pozorów człowieczeństwa, Anna zupełnie straciła panowanie nad sobą; wybuchła szarpiącym szlochem i zalała się łzami. Hans, sam z wilgotnymi oczami, w jednej chwili zerwał się z krzesła, objął ją i zaczął tulić, głaskać po włosach i szeptać, jak bardzo mu przykro i jak bardzo ją kocha.

W końcu dziewczyna uspokoiła się, objęła go ramionami i mocno przytuliła.

— Nie przepraszaj — szepnęła. — To już się skończyło. I nie ty to robiłeś. Ale czy potrafisz mnie kochać teraz, kiedy o tym wiesz?

— Teraz, kiedy wiem o czym? — odparł Hans stłumionym głosem, też na skraju łez. — Że byłaś gwałcona ? Ze przeżyłaś? Dzięki Bogu, że przeżyłaś, kochanie. Nie zrobiłaś nic złego, a ja nie mógłbym cię kochać mocniej, gdybyś cieleśnie była taką samą dziewicą, za jaką uważam cię duchowo.

Czując niewyobrażalną ulgę, Anna wtopiła się w jego objęcia. Ale niemal natychmiast znów zesztywniała.

— Jeszcze jedno. Jeszcze jedno musisz wiedzieć. Byłam w ciąży, nie raz. Za pierwszym razem nie miałam jeszcze piętnastu lat. Za ostatnim miałam trochę ponad siedemnaście. Byłam dla nich niewygodna, musieli prowadzać mnie do doktora i przekupywać go, żeby usuwał ciąże i nic nikomu nie mówił. Dlatego wreszcie namówili go, żeby mnie… „naprawił”. Ja mówię „naprawił”. Oni mówili ,,wykastrował”. Hans, ja nie mogę mieć dzieci.

Hans poczuł coś więcej niż winę, więcej nawet niż litość — nieopisane wrażenie opuszczenia.

— To nieważne, Anno — powiedział mimo to. — Proszę… uwierz mi,, to nie ma dla mnie znaczenia.

Pociągnąwszy po raz ostatni nosem, po długiej chwili milczenia Anna podjęła nagłą, ale od dawna rozważaną decyzję. Wstała, pociągając za sobą Hansa. Zmusiła się do uśmiechu i zajrzała mu głęboko w oczy.

— Poprosiłam Soła, by dopilnował, żeby nikt nam nie przeszkadzał przez całą noc. Mam dwadzieścia trzy lata. — Poprowadziła go do jego łóżka, po raz pierwszy tej nocy uśmiechając się. — Za dużo, żeby być jakąkolwiek dziewicą, nie sądzisz.


Chociaż nocne niebo rozświetlała szalejąca w oddali bitwa, Hans Brasche zignorował ją; gładził kieszeń zawierającą wszystko, co pozostało z jego miłości, i zanurzał się we wspomnieniu tej pierwszej cudownej nocy z tysięcy, które miały jeszcze nastąpić.


* * *

Pierwszy z trzech rejonów lądowania Posleenów został oczyszczony przed południem dwudziestego drugiego. Drugi, gdzie było więcej czasu na przygotowania, wytrzymał dłużej. Nie dość tego — tym razem Posleenom udało się podnieść w górę część okrętów. Wtedy do akcji wkroczyła brygada Hansa i jego czterdzieści Tygrysów rzuciło się na obcych. Najeźdźcy zginęli, ale drogo sprzedali skórę, zabierając ze sobą do piekła siedem drogocennych maszyn. Straty reszty Korps byty równie znaczące.

Trzecie lądowanie na południe od Berlina było gotowe, kiedy 47. Panzer Korps wyjechał mu na spotkanie w Boże Narodzenie.

INTERLUDIUM

— Thresh tego świata mają coś, co nazywają „religią”, mój panie — powiedział Ro’moloristen.

— Religią? Co to jest ta „religia”?

— To coś w rodzaju uczuć, jakie nasi normalsi żywią wobec nas, jakie my żywiliśmy kiedyś wobec Aldenat’, coś na kształt Ścieżki Pamiętających — odparł młodszy kessentai. — Przyznaję, to bardzo niejasna koncepcja. Wspomniałem o tym, panie, ponieważ jutro przypada jedno z najważniejszych świąt dominującej religijnej grupy tej planety. Nazywają to „Bożym Narodzeniem”, inaczej „uroczystą celebracją urodzin namaszczonego”. Obdarowują się nawzajem prezentami, śpiewają pieśni pochwalne i dziękczynne dla swojego bóstwa, zbierają się na obchody i przyozdabiają swoje domostwa i miejsca pracy.

Athenalras wzruszył ramionami.

— Co to oznacza dla nas?

— Och, być może nic, panie. Po prostu uznałem to za interesujące.

— Być może — powiedział obojętnie Athenalras. — Jakie wieści z frontu?

— Niedobre, mój panie — przyznał Ro’moloristen. — Na północy i południu brak postępów. Lud napotkał wielką rzekę, którą thresh nazywają „Renem”, i nie znalazł żadnego mostu. Chwieje się pod nawałą artyleryjską z drugiego brzegu. W centrum wieści są trochę lepsze. Tylko kilka fortów pasa umocnień, który nazywają Linią Maginota, wciąż się trzyma. W niektórych miejscach, tam, gdzie jest kilka takich fortów blisko siebie, Lud ponosi straszliwe straty od ognia pobliskich fortec. Ale tak jest tylko w kilku miejscach. Pozostałe forty już zostały wyeliminowane.

— To świetnie — chrząknął starszy Wszechwładca.

— Cóż, i tak, i nie, panie. Większość thresh uciekła za drugą linię umocnień w środkowym rejonie. Zostało nam niewiele thresh oprócz własnych zabitych, by nakarmić hordę, chociaż tych jest dość, by żywić ją przez jakiś czas. A Lud atakujący te drugie umocnienia, zwane Linią Zygfryda, zbiera potężne cięgi. Tak samo jest na wschodzie. Rzeki i fortyfikacje sprawiają, że płacimy straszliwą cenę, a zyskujemy niewiele.

— Co z ostrzałem z orbity?

— Jest mniej skuteczny przeciw Linii Zygfryda niż Maginota, panie. Ta druga linia jest inaczej skonstruowana: to mniejsze umocnienia, bliżej powierzchni ziemi. Marnotrawstwem byłoby ryzykować zejście niżej, by ostrzelać pojedyncze małe bunkry. Jest tam też… coś, co zestrzeliwuje okręty Ludu z niższej orbity, zmieniając po każdym strzale pozycję. Sygnatura ognia tego czegoś odpowiada naszej okrętowej broni kinetycznej.

Athenalras sposępniał.

— Ile jest tego „czegoś”?

— Nie ma sposobu, by to stwierdzić, panie. Może ich być wiele. Może być tylko jedno.

— Ciekaw jestem, jakie nowe „prezenty” threshkreen będą dla nas mieli jutro, w swoje „Boże Narodzenie”.

13

Tygrys Anna, na południe od Magdeburga, Niemcy, 25 grudnia 2007

Bezsłoneczne niebo przedświtu za plecami Hansa zamigotało jak podświetlone tysiącem stroboskopów; to cała artyleria — ponad trzy tysiące armat — Rezerwy Grupy Armii słała swoje prezenty Posleenom okopanym na południe od miasta.

Samo miasto wciąż się broniło, najprawdopodobniej dlatego, że połowa Posleenów, którzy mogli je atakować, zwrócona była na południe, frontem do zagrożenia ze strony Rezerwy Grupy Armii. Mimo to jednak nacisk obcych był bardzo mocny i miasto rozpaczliwie błagało Mühlenkampfa o pomoc. „Prezenty” dla Posleenów były także prezentami dla obrońców Magdeburga, wysyłanymi od serca wraz z obietnicą wielu dalszych.

Schultz, chwilowo niepotrzebny na stanowisku strzelca, pomógł roznieść poranny posiłek: po dwa jajka na twardo, trochę mleka o przedłużonej świeżości — „atomowego mleka”, jak nazywali je żołnierze — bułkę i jakieś bliżej nieokreślone mięso: szarawy, tłusty, gruby na centymetr zmumifikowany plaster.

Brasche, skupiając się na nadchodzących przez radio aktualizacjach danych wywiadu, z roztargnieniem wziął jajka, bułkę i mięso, ale stanowczo odmówił mleka. Schultz nie mógł mieć do niego pretensji: ceną za przedłużoną świeżość był smak starych skarpetek. Może i było pożywne, ale dobre na pewno nie.

Gut — mruknął Hans. Wróg najwyraźniej nie podnosił okrętów, żeby uciszyć baterie, a przynajmniej jeszcze tego nie zrobił.

Artyleria w dużej mierze była zmuszona strzelać w wywiadowczą pustkę. Cokolwiek pilotowanego przez człowieka bądź zdalnie sterowanego nie było w stanie przetrwać dłużej niż chwilę, której Posleeni potrzebowali, by zniszczyć wszystko, co przelatywało w ich pobliżu czy nawet nad nimi. Ani jeden satelita ludzkiej konstrukcji nie przetrwał w kosmosie, by móc teraz z góry spojrzeć na Posleenów. Żaden pilotowany przez ludzi statek nie mógł mieć nadziei na zbliżenie się do Ziemi, kiedy flota była w większości zniszczona, a nieliczne niedobitki lizały swoje rany gdzieś w okolicach Proxima Centauri. Himmicki statek mógłby sobie poradzić, gdyby był dostępny, ale niestety żadnego nie było.

To, co można było zrobić, zrobiono. Florian Geyer udało się przedostać przez perymetr Posleenów — ale zapłaciła olbrzymią cenę i nie ustaliła nic ponad to, że określiła jego przebieg. Kilka miejscowości w rejonie lądowania wciąż się broniło; to one dostarczały nieco informacji, meldując, gdzie wróg jest, a gdzie go nie ma, co artylerzyści mogli wykorzystywać do celowania. Mapy również się przydawały, chociaż biorąc pod uwagę zupełnie różną od ludzkiej militarną filozofię przeciwnika, Hans sceptycznie podchodził do ich wartości. Posleeni po prostu nie myśleli tak jak ludzie.

Najbardziej wartościowym środkiem rozpoznania w rękach Niemców były wystrzeliwane przez artylerię kamery telewizyjne, montowane w pociskach z zapalnikiem czasowym i dające od kilku do piętnastu minut obrazu, zanim spadły na tyle nisko, że nie było już z nich pożytku. Był to jednak rzadki sprzęt. Tak jak w przypadku cennych bomb neutronowych, nie starczyło czasu, by wyprodukować ich wiele. Wykorzystywano je także, ogólnie rzecz biorąc, w połączeniu z wystrzeliwanymi przez artylerię bombami — kamery wyszukiwały użyteczne cele, a następnie broń atomowa je „obsługiwała”.

Problem polegał jednak na tym — Hans o tym wiedział — że wróg miał możliwość rozproszenia się i okopania. Kamery wypatrzyły zaledwie kilka jego skupisk, które usprawiedliwiałyby wykorzystanie zabójczych pakietów wzmożonego promieniowania. Co więcej, jedną z naprawdę skutecznych zapór przeciw krótkim wiązkom neutronów, które bomby emitowały po detonacji, była zwykła ziemia, a Posleeni okopali się głęboko przez tych kilka dni, które mieli do wykorzystania.

Tymczasem Magdeburg — a za nim Berlin — rozpaczliwie i nieustannie wzywały pomocy.


Kancelaria Federalna, Berlin, Niemcy, 25 grudnia 2007

Kanclerz spojrzał na mapę sytuacyjną wyświetlaną na jednym z trzech ekranów, które zasłaniały całą ścianę jego podziemnego gabinetu. Zaznaczono na niej pozycje sił obrońców — na niebiesko — i obcych — na czerwono — którzy wylądowali w Niemczech i naciskali na ich granice. W ciągu ostatnich dwóch dni kanclerz z zadowoleniem obserwował, jak dwie duże czerwone plamy znikają, kiedy Rezerwa Grupy Armii pod komendą Mühlenkampfa eliminowała wszystkie — oprócz jednego — lądowania na południe i południowy wschód od Magdeburga. Inne, miejscowe rezerwy zajęły się kilkoma innymi.

Te dobre wiadomości równoważył jednak natłok złych. Linia Zygfryda na zachodzie, broniąca Renu i Nadrenii, trzymała się, to prawda. Ale straty były straszliwe, w umocnieniach poczyniono wyłomy, a stan zaopatrzenia, zważywszy na to, przez ile obszarów zajętych przez Posleenów przechodziły szlaki zaopatrzeniowe, był groźny.

Na wschodzie sprawy miały się gorzej, dużo gorzej. Linia Wisły po prostu się sypała, a najgorszym koszmarem było to, że wrogowi udało się zdobyć przynajmniej jeden most w Warszawie.

Jak do tego doszło, nie było do końca jasne. Z tego, co dało się ustalić, kiedy Posleeni się pojawili, most był pełen uciekinierów. Nie chcąc, a może nie mogąc popełnić masowego morderstwa przez wysadzenie go w powietrze, obrońcy zwlekali odrobinę za długo. Wrogie okręty przypuściły zmasowany atak i zniszczyły umocnienia saperów, zanim ci zdążyli zniszczyć most.

Zorganizowany pospiesznie kontratak przy użyciu wszystkiego, co było pod ręką, nie powiódł się; obcy zaczęli przelewać się na drugi brzeg z prędkością kilkuset tysięcy na godzinę, a niemieckie i polskie wojsko rozciągnięte wzdłuż rzeki zostało zmuszone do wycofania się na linię Odry-Nysy.

A linia Odry-Nysy to iluzja, pomyślał kanclerz. Jest tam niewiele ciężkich umocnień. Te, które istnieją, są bardzo stare i słabe — znajdowały się bardzo nisko na liście priorytetów odbudowy. Sama rzeka miejscami ma metr głębokości. A nawet tam, gdzie jest wystarczająco głęboka, żeby dranie się potopili, pozamarzała na kość.

Oderwawszy załzawione oczy od niepokojącego obrazu, kanclerz odwrócił się do jednego ze swoich dowódców, feldmarszałka von Seydlitza.

— Kurt? — spytał. — Czy mamy szanse utrzymać rzekę? Odbić most?

— Żadnych, proszę pana — odparł ze znużeniem Seydlitz. Nie spał prawie od tygodnia. — Zastanawiałem się, czy nie użyć broni neutronowej. Ale moi doradcy od broni jądrowej wskazali dwa niepokojące fakty. Po pierwsze, mamy zaledwie pół tuzina głowic w zasięgu strzału do mostu. Po drugie, bomby działają najlepiej na duże skupiska wroga. Posleeni koncentrują się przed przekroczeniem rzeki, to prawda. Ale kiedy tylko docierają na nasz brzeg, bardzo szybko się rozpraszają. Co więcej, ci na samym moście stanowią bardzo niewdzięczny liniowy cel ataku. Jedną bombą możemy zabić jakieś dwadzieścia tysięcy tych, którzy już przeszli, plus jakieś pięć czy sześć tysięcy tych na moście. Uderzając w drugi brzeg wszystkimi sześcioma głowicami, możemy wyeliminować do miliona z nich.

Seydlitz westchnął.

— Sztab generalny oblicza, że spowolniłoby ich to o jakąś godzinę. Herr Kanzler, godzina oszczędzona teraz nie jest tak ważna, jak utrzymanie później linii Odry-Nysy. Ta broń będzie nam wtedy potrzebna.

— Linii Odry-Nysy? — spytał kanclerz.

— To niewiele, ale nic więcej nie mamy.

— Niech pan wyda rozkazy. Wycofać się. Osłonić ewakuację tylu polskich cywilów, ilu się da.

Seydlitz skinął głową.

— Stracimy wielu żołnierzy — podjął — i kiedy dotrzemy do Odry, przez jakiś czas mogą być tylko zdemoralizowaną hałastrą… ale zgadzam się, że powinniśmy uciekać, póki możemy. Herr Kanzler, mamy jeszcze inny problem, który stanie się nie do przezwyciężenia, jeśli Linia Zygfryda padnie.

— Mosty na Renie?

— Tak, proszę pana. Na razie wróg, który zajął obie strony mostów z powietrza, nie rusza się. Ale zajął obszar o średnicy ponad dwudziestu pięciu kilometrów i gorączkowo się okopuje, poważnie utrudniając zaopatrzenie sił na Linii Zygfryda, które osłaniają Nadrenię.

— Jakieś sugestie?

— Zatrzymajmy w miejscu Rezerwę Grupy Armii. Niech się przegrupuje, a potem zawróci. A później rzućmy ich na to lądowanie.

Kanclerz zamyślił się. Chociaż za młodu służył w wojsku, nie był żołnierzem i wiedział o tym. Był za to bardzo dobrym i — w razie potrzeby — bardzo bezwzględnym politykiem, czego dowodziło wskrzeszenie przez niego SS.

— Nie — odparł. — Jeśli Berlin upadnie tak szybko, nasi rodacy stracą serce do walki. Niech lokalne siły zajmą się lądowaniem nad Renem. Kiedy Rezerwa Grupy Armii oczyści Saksonię-Anhalt. Pomorze i Meklemburgię, zawrócimy ją. Ale teraz? Nie.


Na południe od Magdeburga, Niemcy, 25 grudnia 2007

Nawała ognia artyleryjskiego nie słabła. Przerażeni Posleeni, normalsi i Wszechwładcy, kulili się i dygotali pod gradem pocisków. Nigdy, w całych dotychczasowych dziejach, Lud nie był tak całkowicie bezradny, jak przeciw „artylerii” threshkreen.

Najgorsze było to, że nikt nie był nigdzie bezpieczny. Oolt’ondai Chaleeniskeeren, tak samo jak najpodlejsi z jego oolt’os, drżał i dygotał w bunkrze po każdym bliskim trafieniu. Nie mógł nawet przełknąć thresh’c’olt, posleeńskich żelaznych racji przyniesionych mu przez cosslaini. Wszechwładca na przemian przeklinał tchórzliwych thresh, którzy zasiedlali ten świat, i los, który przywiódł tu jego i jego podopiecznych.

Posleen wiedział, że mógłby wylecieć swoim tenarem ponad nawale, ognia. Problem polegał jednak na tym, że pewna ilość wrogich pocisków posiadała elektroniczne zapalniki, które mogły zostać odpalone przez samą bliskość tenara. Meldunki posleeńskich uciekinierów z południa opisywały to aż nadto jasno: niebo nie było bezpiecznym miejscem, kiedy threshkreen rozpętywali swoją piekielną burzę.

Dlatego też tenary Wszechwładców, tak samo jak sami Wszechwładcy, leżały bezbronne w pospiesznie wykopanej w ziemi jamie. Maszyna Chaleeniskeerena, czy raczej to, co z niej zostało, spoczywała zniszczona w dziurze kilka kroków od niego. Posleen zastanawiał się, ile tenarów zostanie po kanonadzie bez jeźdźców i ile środków transportu utracili inni Wszechwładcy. Bez latających maszyn horda straciłaby wiele ze swej mocy.

Okręty były bezpieczne przed większością artyleryjskiego ostrzału. Zbudowane z grubych i wytrzymałych materiałów, odbijały niemal wszystkie pociski threshkreen. Nie mogły jednak odbić broni emitującej promieniowanie. Ta broń powodowała, że sam metal okrętów stawał się radioaktywny i koniec statków oraz ukrytych w nich obcych był tylko kwestią czasu. Koniec i sranie, rzyganie, skręcanie się wagonu. Na szczęście thresh mieli tej broni niewiele.

Ostrzał dookoła Chaleeniskeerena zelżał i przeniósł się na inny obszar. Tak już było pół tuzina razy. Za pierwszym czy drugim razem Posleeni rzucali się do strzelnic i tenarów. Wtedy ogień wracał i wyrzynał ich jak abat. Teraz chwila spokoju przynosiła jedynie ciche westchnienie krótkiej ulgi, a nie wystawienie się na strzały.

Chaleeniskeeren nie potrafił pozbyć się dręczącego wrażenia, że threshkreen tresują go, żeby siedział w miejscu, kiedy ostrzał słabnie.

Ponieważ był na wpół ogłuchły od kanonady, poczuł raczej niż usłyszał dziwne dudnienie. Ostrzał czy nie, tresura czy nie, odgłos ten był zbyt dziwny, zbyt obcy, by go nie zbadać.

Opuszczając głowę, by zmieścić się w niskim wejściu bunkra, Wszechwładca wyszedł do okopu i zaryzykował spojrzenie na pole bitwy.

Nic, tylko kratery i dym.

A potem zobaczył — niski, drapieżny kształt, jadący ostrożnie na gąsienicach, z kanciastym wybrzuszeniem na szczycie, które obracało główną broń na prawo i lewo w poszukiwaniu ofiary. Po chwili do pierwszego dołączył drugi, potem trzeci i czwarty. Wszechwładca patrzył szeroko otwartymi oczami na pieszych thresh, rozproszonych między dużymi pojazdami. Był wstrząśnięty, ale tylko przez krótką chwilę.

— Do broni! Do broni! — krzyknął. — Threshkreen nadchodzą!


Tygrys Anna, Saksonia-Anhalt, Niemcy, 25 grudnia 2007

Boże, to gorsze niż Kursk, pomyślał Hans, obserwując na głównym ekranie, jak piechota i czołgi, zwarte w śmiertelnym starciu z wrogiem, poszerzają jedenaście wąskich wyrw, które artyleria wyrąbała w posleeńskich liniach. Lżejsze czołgi, Panzer IIA7, rozwalały bunkry, ostrzeliwały się z karabinów maszynowych i rozjeżdżały obcych, wyciskając z nich życie jak sok z przejrzałych winogron. Tuż za nimi, nie zważając na straty, niemiecka piechota wyrąbywała, wycinała, wystrzeliwała i wypalała sobie drogę przez okopy. Artyleria tymczasem koncentrowała się na odcinaniu rejonów penetracji i przerabianiu na mielonkę wszystkich większych grup, które próbowały zbierać się do kontrataku.

Ale trudno tu było mówić o masakrze. Chociaż oszołomieni, zdemoralizowani i osłabieni, Posleeni wciąż odgryzali się z większą zaciekłością niż jakikolwiek ludzki przeciwnik, nawet bezmyślnie odważni Rosjanie.

Częściowo wynikało to, jak podejrzewał Hans, z przekonania, że większa ich liczba będzie w stanie przezwyciężyć grozę bombardowania. Posleeńskie okopy zapełniały się trupami obcych, ale też i wielu niemieckich żołnierzy użyźniało glebę.

Hans ujrzał na głównym ekranie Anny, jak Leopard zostaje trafiony posleeńską hiperszybką rakietą. Czołg rzygnął ogniem, a wieża, wyrzucona przez własne zapasy amunicji i paliwa, wystrzeliła na blisko sto metrów w górę. To, że posleeński ostrzał niemal natychmiast ucichł pod nawałą ognia, nie było żadnym pocieszeniem dla duchów zdezintegrowanej załogi Leoparda.

1c Braschego, inaczej oficer wywiadu, zameldował:

— Panie pułkowniku, odbieramy emanacje odpowiadające przemieszczającym się dwunastu do dwudziestu wrogim lądownikom. C-Dekom, B-Dekom i Minogom.

— Do wszystkich Tygrysów — rozkazał Hans przez radio. — Cele pojawią się za kilka sekund. Jeśli włączą się do bitwy, zabić ich. Jeśli zaczną uciekać, zabić ich. Jeśli dotrzecie do nich na ziemi, zabić ich.


Na południe od Magdeburga, Niemcy, 25 grudnia 2007

Chaleeniskeeren i jego oolt’os bronili się tak długo, jak to było możliwe, zadając nawet wrogowi pewne straty. To jednak szybko się skończyło. Teraz, wycofując się w kontakcie z wrogiem i patrząc na swoje dzieci wyrzynane bezlitośnie ze wszystkich stron, Wszechwładca po raz kolejny przeklął złych, okrutnych threshkreen wraz z całą planetą i wszystkim, co na niej żyło.

Wyglądał właśnie ponad krawędzią głębokiego krateru, w którym się krył, kiedy został poderwany w górę i ciśnięty o ziemię przez eksplozję o sile, której nie wyobrażał sobie poza starciami w kosmosie. Nocne niebo — bo bitwa trwała cały dzień i przeciągnęła się w noc — rozświetliło na chwilę potworne, niesamowite coś. Daleko po lewej ziemią wstrząsnęła druga straszliwa eksplozja, a w jej krótkim rozbłysku Chaleeniskeeren dostrzegł potwora.

— Gówno demonów — szepnął, otwierając szeroko oczy.


Tygrys Anna, Saksonia-Anhalt, Niemcy, 25 grudnia 2007

— Wyraźne emanacje, C-Dek, godzina jedenasta, sześć tysięcy pięćset metrów — zameldował lc.

— Widzę — odparł Brasche. — Strzelec! — rozkazał. — Podkalibrowym! ZU-PP ładuj… przecinek jeden kilotony. C-Dek!

— Cel — odparł jak robot Schultz, obracając wieżą, Anny w lewo i podnosząc lufę, aż sygnał dźwiękowy poinformował go, że zalokował się na celu.

— Ognia!

Jak zwykle czołg szarpnął do tyłu, dygocząc od odrzutu armaty. W dali pojawiła się z grubsza sferyczna kuła światła, kiedy pocisk z rdzeniem ze zubożonego uranu najpierw przebił pancerz posleeńskiego okrętu, a potem uwolnił dziesięć procent swojej antymaterii, która weszła w reakcję z uranem, rozsadzając statek wzdłuż spojeń.

Po lewej i prawej inne Tygrysy rozświetliły noc błyskami wystrzałów i — często — trafieniami w wybrane cele. Posleeńskie okręty nie odpowiedziały ogniem, co kazało Hansowi podejrzewać, że są bardziej zainteresowane ucieczką niż walką.

— Ale to nie będzie trwało wiecznie — mruknął.

— Panie pułkowniku? — nie dosłyszał lc.

— Próbują uciekać — powiedział Brasche — I bardzo dobrze, byłoby mi na rękę, gdyby uciekli. Problem w tym, że jeśli nie znajdą drogi ucieczki, zwrócą się przeciwko nam.

— Tak jest — odparł lc. — Ale współdziałanie kiepsko im wychodzi. Mamy sporą szansę stawić im czoła, nawet wszystkim naraz, jeśli nas zaatakują.

— Zgadzam się. Rozkazy pozostają niezmienione. Zabić ich wszystkich.


Wysunięta kwatera główna Rezerwy Grupy Armii, Halle, Niemcy, 26 grudnia 2007

To była długa noc, a wstające słońce zwiastowało kolejny długi dzień. Mühlenkampf jednym uchem słuchał meldunków o udanym przebiciu linii Posleenów, o stratach i zdobytych celach.

Najgorsza, pomyślał, wyglądając przez pozbawione szyb okno na ulicą biegnącą pod budynkiem, który zajął na swój sztab, najgorsza jest pustka tego miasta i wszędzie sterty kości. Smutno pokręcił głową. Przed wojną mieszkało tu ćwierć miliona ludzi, potem nawet blisko trzysta tysięcy. Część uciekła na południe, zanim do miasta weszli obcy. Ale większość została, a mimo to my nie zastaliśmy tu żywego ducha. Niech Bóg skaże tych obcych na najgłębsze otchłanie piekła! Niech Bóg przeklnie tego czy to, co sprawiło, że tu przylecieli.

Miasto wciąż stało; Posleeni nie mieli czasu rozpocząć wyburzania, zanim pierwszy kontratak wyparł ich stąd dwudziestego drugiego. Ale łatwiej było zabić i zjeść ludzi niż zburzyć budynki.

Pod oknem Mühlenkampfa przejechała kolumna piechoty na ciężarówkach. Uważnie przyglądał się twarzom, szukając oznak paniki albo upadającego morale. Nie zobaczył niczego takiego. Ujrzał za to zwykłą nienawiść — wyludnienie Halle zapadało nawet w najtwardsze czaszki.

— Dobrze — szepnął. — Odrobina nienawiści da im siłę, by wytrwać trochę dłużej.

Jego rozmyślania przerwał adiutant.

Herr General, 501. melduje, że dotarli do głównego skupiska wrogich lądowników. Pułkownik Brasche i jego Tygrysy niemal bez przeszkód niszczą wiele z nich na ziemi.


Tygrys Anna, Saksonia-Anhalt, Niemcy, 26 grudnia 2007

Dzisiaj to była masakra. Nie mogąc bezpiecznie umknąć swoimi okrętami, Posleeni uciekali na północ tenarami lub po prostu pieszo. Czterdziesty siódmy Panzer Korps ścigał ich z taką samą szybkością i zaciętością, jak dawne SS ścigało uciekających Rosjan. W tym czasie reszta Rezerwy Grupy Armii nacierała na północny wschód i północny zachód, idąc na ratunek wciąż walczącym Magdeburgowi i Berlinowi.

Szlak mieszanej brygady Braschego usłany był zrujnowanymi nadziejami Posleenów. Zaścielały go także szczątki setek okrętów, małych i dużych.

Jednak coraz więcej obcych zawracało, by zginąć w walce, zamiast dać się wyrżnąć od tyłu. Ponieważ w każdym wypadku była to decyzja pojedynczych jednostek lub ich małych grup, Tygrysy Braschego miały przewagę liczebną, a okręty — które musiały wylecieć wysoko w górę, by móc w ogóle się przemieszczać — były łatwe do wypatrzenia i zestrzelenia.

Nie oznaczało to, że masakra była całkowicie jednostronna. Pięć Tygrysów, w tym trzy jako martwe, dymiące i żarzące się na wiśniowo kadłuby, również zostało na szlaku brygady. Hans miał nadzieję, że pozostałe dwa da się odzyskać i obsadzić nowymi załogami.

— Emanacje. C-Dek. Godzina pierwsza. Osiem tysięcy metrów — oznajmił lc.

— Brygada stać — rozkazał Brasche. — Atakować, kiedy się pokaże.


Na wschód od Magdeburga, Niemcy, 26 grudnia 2007

Chaleeniskeeren wiedział, że to koniec, taki sam, jaki spotkał wszystkich jego podwładnych. Wiedział, że nie może dalej uciekać, nie w tak osłabionym stanie.

Wszechwładca opierał się o metalową burtę C-Deka, posleeńskiego Dodekaedru dowodzenia. C-Dek nie miał załogi i Chaleeniskeeren miał mocne podejrzenia, że wie dlaczego. Fale ciężkiego promieniowania gamma, przecinające jego ciało jak noże, powiedziały mu, że okręt padł ofiarą radioaktywnej broni threshkreen.

— Nieważne — prychnął. — I tak jestem już martwy.

Podniósł się i niepewnie podszedł do głównego włazu.

— Stój i przedstaw się — rozkazał okręt. Wszechwładca znał zasady. Wszyscy posleeńscy kessentaiowie wiedzieli, jak przejmować porzuconą własność, nie zaciągając edas, długu przytłaczającego swoim brzemieniem szczególnie tych, którzy nie należeli do najstarszych i najzamożniejszych z Ludu.

— Jestem oolt’ondai Chaleeniskeeren, syn Ni’imiturny, z rodu Faltrinskera, z klanu Turnisteran. Czy ktoś jest na pokładzie?

— Moje wewnętrzne czujniki wskazują, że na pokładzie tego statku nie ma żywych istot, Chaleeniskeerenie z Turnisteran. Nazywam się Wydający Ucztę.

— Jaki masz poziom radiacji, Wydający Ucztę? — spytał Posleen.

— Poziom pewnej śmierci w niecałą jedną dwudziestą piątą obrotu tej planety wokół swojej osi — odparł okręt.

— Zajmuję ten okręt dla siebie i mojego klanu, w imieniu Sieci i Wiedzących, w imieniu Ludu i przetrwania.

— Taka jest droga Ścieżki — odparł okręt i opuścił rampę.

Narządy węchowe Chaleeniskeerena natychmiast zaatakował smród odchodów i wymiocin. Najwyraźniej Lud, który zginął w środku, był liczny, skoro spowodował taki odór. Biorąc się w garść, kessentai wszedł na pokład.

Przy rampie, tuż za włazem, leżeli Posleeni w różnych pozach upokarzającej śmierci. Tu cosslaini rozerwał własny tors, żeby dotrzeć do źródła bólu. Tam inny leżał w kałuży odchodów i wymiocin. Niektórzy najwyraźniej się wściekli, atakując się nawzajem w agonii.

Przestępując nad trupami, Chaleeniskeeren z trudem dotarł do komnaty kontrolnej. Tam znalazł martwych Wszechwładców o pyskach wykrzywionych grozą własnego odejścia. Jako jedyna żywa istota na pokładzie, Chaleeniskeeren dotarł do panelu sterowania. Musiał oderwać od niego Wszechwładcę, który ściskał go w dłoniach, zesztywniały w rigor mortis.

Kessentai stanął w pozycji dowodzenia.

— Oolt’ondaiu Chaleeniskeerenie — zaintonował okręt — synu Ni’imiturny, z rodu Faltrinskera, z klanu Turnisteran, uznajecie w myśl Praw Sieci, Dróg Ścieżki i Wiedzących jako prawowitego władcę tego statku. Co rozkażesz?

— Startuj — odparł niepewnie nowy dowódca. Zaczynało mu już ciemnieć przed oczami. — Startuj i kieruj się w stronę sił ludzi. Przejmuję sterowanie.


Tygrys Anna, Saksonia-Anhalt, Niemcy, 26 grudnia 2007

— Nie mogę go namierzyć, panie pułkowniku! — krzyknął rozgorączkowany Dieter Schultz. — Ten okręt zachowuje się zupełnie inaczej niż wszystkie, które dotąd widziałem!

Hans widział, że to prawda. Zakręcający, podskakujący, czasem nawet prześlizgujący się po ziemi okręt był niemożliwym do trafienia celem. Kilka pocisków z innych Tygrysów brygady przeleciało obok niego, chybiając. Nagle statek wystrzelił prosto w górę, szybciej niż mógł go śledzić mechanizm podnoszenia lufy Anny, i uciekł poza zasięg czołgu.

— Ten okręt aż wyje od promieniowania gamma — oznajmił lc.

— Uciekł! — zawołał sfrustrowany Schultz.

Hans pokręcił głową krótkimi, gwałtownymi ruchami.

— Nie. Posleeni nigdy tak się nie zachowują. Ten okręt ma zdychającego obcego u steru. Anno, prześlij wiadomość do całej brygady. Przygotować się na zderzenie i dużą eksplozję antymaterii.


Na pokładzie Wydającego Ucztę, trzydzieści kilometrów nad Saksonia-Anhalt, Niemcy, 26 grudnia 2007

— Przejmij sterowanie… Przejmij stery, Wydający Ucztę, bo nie mogę ich dłużej utrzymać.

— Twoje rozkazy, oolt’ondai? Mam się kierować w stronę jakiejś bezpiecznej planety?

— Nie, okręcie. Na dłuższą metę nie ma żadnej bezpiecznej planety. Jesteś w stanie zidentyfikować wielkie machiny wojenne threshkreen w dole?

— Jest ich ponad dwadzieścia, oolt’ondai.

— Wybierz jedną, okręcie, taką, która jest blisko innych.

— Tak uczyniłem.

— To dobrze — powiedział Chaleeniskeeren, opuszczając grzebień i zwieszając głowę ze wstydu i bólu. — Rozbij nas na niej.


Tygrys Anna, Saksonia-Anhalt, Niemcy, 26 grudnia 2007

Hans wspominał szczęśliwsze czasy… Ślub był skromny, jak można było się spodziewać w prymitywnym izraelskim obozie. Dziewczyny załatwiły sukienkę i welon oraz jakieś pantofle na obcasie. Jedynym budynkiem nadającym się na ceremonię była stołówka. Nie było tam oczywiście organów, które mogłyby odegrać marsz weselny, ale młody izraelski żołnierz poradził sobie całkiem nieźle na skrzypcach.

Oglądając się przez ramię na swoją narzeczoną, Hans zauważył, że Anna mimo wszystko nie umalowała się. Cóż, nie potrzebowała tego.

Po tej pierwszej nocy nie było następnych. Poprosił ją o rękę, kiedy następnego ranka wstało słońce i wpadło przez szpary w deskach do chaty. Leżała obok niego, promienie słońca oświetlały jej włosy rozrzucone na cienkiej poduszce, a jemu aż zaparło dech w piersiach.

Widok zdenerwowanej Anny stojącej w drzwiach stołówki wywołał takie samo wrażenie.

Ceremonię przeprowadzono w jidysz. Jeśli żył jeszcze jakiś rabin, który mówił czystym niemieckim, to musiał być bardzo daleko. Co ciekawe, chociaż rabin z trudem przebrnął przez ceremonię, Hans zrozumiał go lepiej niż Anna. To pewnie dzięki rosyjskiemu, którego poduczył się na wschodnim froncie.

Jakaś kobieta, wdowa — Hans rozpaczliwie nie chciał poznać przyczyny jej wdowieństwa — podarowała im prostą złotą obrączkę. Na polecenie rabina Hans założył ją na palec Anny. a potem pocałował dziewczynę.

Podczas wesela, delirycznie szczęśliwy, znalazł jednak chwilę czasu, by porozmawiać z rabinem na osobności…


Z całej załogi Anny Harz pierwszy odzyskał przytomność. Ucieszył się, wyczuwając, że czołg wciąż stoi prosto.

Po kolei, pomyślał przytomnie. Podpełzł na czworakach do Schultza, obejrzał go, szukając zranień, i stwierdził, że strzelec żyje i — o ile pozwalało na to jedynie pobieżne badanie — nie jest połamany.

Kilka uderzeń w twarz przywołało Dietera do przytomności.

— Wracaj na stanowisko, draniu, a ja sprawdzę, co z dowódcą.

Zapędziwszy oszołomionego Schultza na fotel strzelca i uruchomiwszy w ten sposób — taką miał nadzieję — główną armatę, Harz zajął się drugą co do ważności sprawą — dowódcą.

Kiedy do niego dopełzł, Brasche dochodził już do siebie, oparty o gródź wewnętrznego przedziału bojowego. Harz zobaczył, że jedna ręka dowódcy zwisa pod dziwnym kątem, coś czerwonego przesiąka przez jego mundur, a czerwony strumień z głowy zalewa twarz i skapuje na pokład.

— Straty? — wycharczał Hans.

— Nie wiem, panie pułkowniku — odparł Harz. — Nie ma meldunków.

1b brygady, inaczej oficer logistyczny, zebrał się z podłogi i o własnych siłach siadł z powrotem na fotel drugiego strzelca. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na ekran.

— Ciężkie, panie pułkowniku — powiedział. — Bardzo ciężkie, zwłaszcza wśród Tygrysów. Widzę, że pięć błyska na moim ekranie, ale nie potrafię powiedzieć, czy są już martwe, czy dopiero konają. Podejrzewam, że nasi pancerni grenadierzy będą w jeszcze gorszym stanie. Ale artyleria wyszła z tego całkiem nieźle.

— Cholera — zaklął oszołomiony Brasche słabym głosem.

INTERLUDIUM

— Mam dość! — zawołał Athenalras. — Odwołać ten przeklęty po wielokroć, demony go nadały, atak!

— Mój panie, nie! — krzyknął Ro’moloristen, chociaż rzeź na całej linii frontu przyprawiała go o takie same mdłości jak jego zwierzchnika. — Nie możemy teraz się wycofać! Pomyśl, mój panie. Thresh na wschodzie się chwieją. Już prawie nic nie stoi na przeszkodzie, by nasi bracia ruszyli aż do serca samego „Deutschlandu”!

Ro’moloristen opuścił głowę i potrząsnął grzebieniem.

— Linia Zygfryda jest krucha, panie, bardzo krucha. Chociaż teraz Lud ginie w stosunku dwudziestu do jednego, pięćdziesięciu do jednego, a nawet stu do jednego, jak to się dzieje w niektórych miejscach, to nie ma znaczenia. Bo wciąż mamy na tym froncie przewagę liczebną trzystu do jednego. Poza tym, panie, ten most, który zdobyła horda Arlingasa niedaleko miasta szarych thresh. Mannheim… To poważnie ogranicza ich możliwości zaopatrywania tej przeklętej artylerii. Już podczas kilku ostatnich obrotów tej planety nasze straty wzdłuż tego odcinka frontu drastycznie spadły. Przewidujemy, że jeśli będziemy dalej naciskać, threshkreen muszą się załamać.

Starszy Posleen położył smutnym gestem dłoń na ramieniu o wiele młodszego obcego.

— Niech to wszystko będzie prawda, młodzieńcze. Ja i tak mam dość tej rzezi. I chciałbym, żeby się skończyła.

— Nie może być żadnego końca, o wielki. Żadnego, dopóki ten gatunek nie zostanie całkowicie wyniszczony. Chodź, zobacz.

Młodszy kessentai łagodnie poprowadził swojego pana do ekranu danych.

— Spójrz na przewidywania, panie.

Monitor pokazał dokładnie wyliczone szacunki takich rzeczy, jak rozrost populacji, postęp technologiczny, urbanizacja, rozwój sztuki wojennej, nawet profile psychiatryczne ludzi działających w stresie.

— Sam widzisz, panie, że mamy pyski przyczepione do pala rozrodczego.

— Tak czy inaczej, mamy dokładnie przejebane, młodzieńcze — odparł powoli i z przekonaniem Athenalras. — Wytraciliśmy kwiat Ludu w daremnych szturmach na Linię Zygfryda i nic nie zyskaliśmy, oprócz zmniejszenia naszej liczebności o sto milionów tylko na tym jednym froncie.

— Wiem, panie — powiedział Ro’moloristen. — Wiem. Ale myślałem…

— To niebezpieczne zajęcie.

— Tak, panie, to też wiem. Mimo to myślałem, że my… Lud jako całość… toczymy wojny tak jak polujemy. Ci threshkreen nie robią tego tak jak my. Mają coś, co nazywają „zasadami wojny”. Lista owych zasad bywa u nich różna, ale odkryłem dwanaście, które obejmują całość tematu.

— Dwanaście?

— Tak, panie. To skupienie, cel, zabezpieczenie, zaskoczenie, manewr, ofensywa, jedność dowodzenia, prostota, ekonomia sił, okrucieństwo, unicestwienie i kształt. Wykorzystując te zasady, stworzyłem plan, który może nam zapewnić zwycięstwo. Zamiast atakować na całym froncie, skoncentrujemy nasze wysiłki na sektorze najbliższym mostu utrzymywanego przez hordę Arlingasa. Nie mamy pojęcia, jak używać artylerii, którą zdobyliśmy, nie mówiąc już o produkcji własnej. Ale mamy okręty. Rozbijemy z kosmosu…

— Wytrzebią nasze okręty w kosmosie!

Ro’moloristen wydał posleeński odpowiednik westchnienia.

— Tak, panie, z pewnością tak będzie przez jakiś czas. Ale zanim nasze okręty zostaną zniszczone, same będą zabijać. Ubiją nam prostą, wąską ścieżkę do Linii Zygfryda. Panie, jeśli tego nie zrobimy, nasz lud wyginie!

Podejmując nagle decyzję, Athenalras uniósł lekko grzebień.

— Pokaż mi prognozy strat — zażądał.

Przejrzał wyliczenia Ro’moloristena. Przerażające, przerażające. A mimo to ten pisklak ma rację. Co innego możemy zrobić, jeśli Lud ma przetrwać?

— Przygotowania zajmą nam kilka obrotów tej planety wokół osi. Zajmij się nimi. Przygotuj też specjalną grupę okrętów, które zapolują na ten rzekomy supertenaral. Zmniejsz natężenie prowadzonej ofensywy zaledwie do takiego poziomu, żeby thresh mieli się czym zająć…

Загрузка...