Weszli w normalną przestrzeń, plując ogniem i śmiercią. W zimnej próżni wyszła im naprzeciw Flota 4.2, z supermonitorem Lexington i jego załogą na czele. Lexington odpowiadał ogniem i śmiercią, bronią jądrową, antymaterią, pociskami kinetycznymi i plazmą.
Wszystko to na nic. Chociaż Posleeni ginęli milionami, Lexington — zwany Lady Lex — i jego eskorta wytrwały zaledwie kilka dni, zanim uległy pod naporem mas fanatycznych obcych.
Wkrótce przestrzeń wokół Bazy Tytan stała się polem bitwy, a w próżni unosiło się coraz więcej złomu i zwęglonych, zmrożonych strzępów ciała. Tę bitwę również przegrano. Pozornie niekończąca się flota Posleenów runęła na Ziemię, drżącą pod ich naporem.
Nieogolony, ale opanowany Mühlenkampf warknął ponuro na widok obrazów wyświetlanych na jego monitorze.
— Przebili się. Amerykańcy nie mogli ich zatrzymać, ledwie ich spowolnili. Baza tak samo.
— My ich powstrzymamy, Herr Generalleutnant — powiedział pogodnie stojący obok adiutant.
— Oczywiście, Rolf — odparł generał z większym przekonaniem niż rzeczywiście czuł. Wyświetlane liczby nie wyglądały zachęcająco. — Odwołaj wszystkie przepustki. Kod „Gericht”[30]. Wszyscy żołnierze mają się zgłosić na swoje stanowiska bojowe i w punktach zbornych.
Jej imię oznaczało „walczącą”, nawet jeśli nosiła nieodpowiednie imię. Wysoka i szczupła, ze złotymi włosami, alabastrową skórą i zgrabnymi nogami, Gudrun nie kojarzyła się w najmniejszym stopniu z walką. Poruszała się wdzięcznie jak dojrzała kobieta, chociaż Dieter podejrzewał, że miała co najwyżej szesnaście lat.
Schultz widział ją po raz pierwszy w wojskowym ośrodku wypoczynkowym obsługującym żołnierzy z rejonu miasta Giessen. Potem wracał tam za każdym razem, kiedy miał okazję, z nadzieją ujrzenia jej ponownie.
Teraz — czyżby los się do niego uśmiechnął? — dziewczyna siedziała przy stoliku obok. Z bliska wydała się Dieterowi jeszcze śliczniejsza niż z daleka, i to pomimo dość oczywistych prób okazania wyrobienia, którego prawdopodobnie nie miała. Wyjęła papierosa i nonszalancko trzymała go w dłoni, czekając, aż ktoś go przypali.
— Dawaj zapalniczkę, Rudi — zażądał Schultz od Harza. — Szybko. Wiesz, że nie palę.
Z uśmiechem, który można by opisać jedynie jako pełen współczucia, nawet jeśli był nieco rozbawiony, Rudi podał Dieterowi zapalniczkę. Już w następnej chwili Dieter stał obok Gudrun z wystrzelającym z dłoni płomykiem.
Dziewczyna uśmiechnęła się ciepło i podziękowała, co Dieter potraktował jako zachętę; przysiadł się więc i przedstawił.
— Ach, mam na imię Gudrun.
— Bardzo mi miło cię poznać, Gudrun. Bardzo.
Dziewczyna nie spytała go, czy służy w wojsku, bo to było oczywiste — miał na sobie szary polowy mundur. Zapytała jedynie o jednostkę i specjalność.
— Jestem strzelcem Tygrysa III w 501. Batalionie Czołgów Ciężkich, 47. Panzer Korps — odparł.
Gudrun natychmiast się odsunęła.
— SS Korps? Nazistów?
Dieter zaśmiał się.
— Nie jesteśmy korpusem SS, Gudrun. Według mojego dowódcy, sierżanta majora Kruegera, nie zasługujemy, żeby czyścić buty prawdziwym esesmanom. Ale to oni nas szkolili — przyznał.
— A więc nie jesteś nazistą?
— Ja? — Dieter zaśmiał się jeszcze głośniej. — Nie, Liebchen[31]. Byłem studentem, kiedy mnie powołali i dali mi wybór. Tak jakby wybór. Niespecjalny, skoro o tym mowa. — Wzruszył ramionami. — Dziadek powiedział, że lepiej na tym wyjdę, jeśli będzie mnie szkolić stare SS niż nowa Bundeswehra. No to tam poszedłem. A ty?
— Ja się jeszcze uczę, chcę zostać krawcową — odparła. W tym momencie muzyka zmieniła się na jakiś wolny kawałek.
— Zechcesz zatańczyć, krawcowo Gudrun?
Brasche pozwolił iść na tańce prawie wszystkim, oprócz załogi szkieletowej. W Tygrysie III, ochrzczonym — jeśli to właściwe słowo — imieniem Anna, został razem z nim Krueger i nowy chłopak, Schüler, którego dopiero co przydzielono. Dwaj inni obsługiwali dodatkowe dwudziestopięciomilimetrowe działo MauserWerke, zdalnie sterowane z opancerzonego centrum bojowego w głębi czołgu. Ładowniczy, którego zadaniem było kierowanie windami i automatycznymi prowadnicami, ładującymi trzydziestopięciocentymetrowej średnicy pocisk i jego ładunek wyrzutowy do komory działa, czuwał na swoim stanowisku.
Pozostałych szesnastu członków załogi Anny, w tym Schultz i Harz, było w Giessen, gdzie usiłowali po raz ostatni zakosztować miłości przed wyruszeniem w czekający ich bój.
Braschego to jednak nie interesowało, mimo że znów miał ciało dwudziestolatka. Spotkał już tę jedyną w życiu dziewczynę, która cokolwiek dla niego znaczyła. A ona była dla niego stracona na zawsze; pozostało mu tylko zdjęcie, kosmyk włosów i obrazy oraz uczucia wyryte w jego sercu i umyśle.
Tamta dziewczyna, pierwsza Anna — kiedyś z krwi i kości — uśmiechała się do niego ze zdjęcia, które Hans trzymał w dłoni.
Gudrun lekko i wdzięcznie tańczyła w ramionach Dietera. Sam chłopak nie był najlepszym tancerzem. Mimo to taniec w swojej najpiękniejszej postaci, tak jak akt miłości, spaja dusze w harmonijną jedność. I tak było z nimi dwojgiem, ruchy ich ciał składały się w jedno. Kiedy taniec się skończył, Dieter wiedział już, że znalazł swoją jedyną dziewczynę. Po prostu do siebie pasowali. Doskonale.
Słodki zapach jej perfum drążył jego umysł, zgodnie z zamierzeniem wywołując w nim krótkie spięcie. Wrócili razem do stolika Gudrun, obejmując się w pasie i przytulając.
Przy stoliku zaczęli rozmawiać. I oboje wiedzieli, że to poważna rozmowa. Nie było czasu na gry i podchody, tak uwielbiane przez autorów romansów.
— Pragnę cię, Gudrun — oznajmił po prostu Dieter. — Teraz. Tu albo gdzieś blisko. Wszystko jedno gdzie. Ale w tej chwili.
Dziewczyna wyglądała na rozdartą. Jej twarz promieniała pożądaniem co najmniej tak samo silnym jak jego. Mimo to z wahaniem pokręciła głową.
— Mam chłopaka, Dieter. W 33. Korps, 165. Dywizja Piechoty. To by było nie w porządku… przynajmniej dopóki mu nie powiem o tobie… o nas.
Schultz doskonale to rozumiał.
— Ale kiedy mu powiesz albo napiszesz…
— Wtedy tak. Ty i ja — zgodziła się.
Pokiwał głową.
— Tak. Ty i ja.
W tej chwili przy wejściu wybuchło jakieś zamieszanie. Dieter zobaczył Harza przeciskającego się przez gęstniejący tłum.
— Zaczęło się, Dieter — oznajmił Harz. — „Gericht”. Sie kommen. Nadchodzą.
Ze swojego miejsca wysoko na szczycie wieży Anny Brasche zobaczył strzelające w dół i w górę błyskawice — to posleeńskie okręty zmiękczały systemy obronne, a ludzkie Centra Obrony Planetarnej im się odgryzały. Niechętnie i z żalem schował zdjęcie drugiej Anny do małego futerału, który nosił na sercu od prawie sześćdziesięciu lat.
— Anno, na dół — rozkazał, a system rozpoznawania głosu Tygrysa wysłał polecenie opuszczenia platformy małej windy, na której stał Brasche. do ciężko opancerzonego centrum dowodzenia czołgu.
Był tam Krueger ze szkieletową załogą. Jak to często miało miejsce, sierżant major raczył chłopców opowieściami z ostatniej wojny. Co do tego Brasche nie mógł mieć i nie miał zastrzeżeń. Czasami jednak Krueger opowiadał im inne, okropne rzeczy. Tego Brasche nienawidził, tak jak nienawidził samego Kruegera.
— Było świetnie, chłopcy, mówię wam. Wybór kobiet w tych obozach. Niektóre były nawet niezłe, chociaż to były tylko żydowskie suki.
— Jak pan trafił do takiego obozu? — spytał Schüler. — Myślałem, że był pan żołnierzem frontowym.
— Widzisz, byłem tam tylko przez jakieś pół roku. Leczyłem się po postrzale przez Ruskich. W Ravensbrück. To był obóz dla kobiet. Było ich tak dużo, że nawet nie pytaliśmy, jak się nazywają.
Brasche usłyszał już dość, więcej niż dość.
— Sierżancie majorze, to by było na tyle. Żołnierze, na stanowiska. Wróg nadciąga. Wyruszymy na jego spotkanie, kiedy tylko wróci reszta załogi.
Żołnierze zaczęli zajmować swoje stanowiska bojowe. Dłoń Hansa instynktownie pogładziła lewą kieszeń jego kombinezonu czołgisty, „Panzerkomph”, i mały futeralik, który w niej spoczywał. Pilnował się, by zachować obojętny wyraz twarzy.
Harz uprzejmie odwrócił wzrok, kiedy Dieter i Gudrun żegnali się, szepcząc czułe słówka i obietnice.
— Już przyjechał po nas autobus, Dieter. Przykro mi, musimy jechać.
Schultz niechętnie wysunął się z objęć Gudrun. Jej dłonie puścił ostatnie. Nawet wtedy nie mógł się powstrzymać; uniósł jedną z nich do ust i przycisnął do niej wargi.
— Wrócę — powiedział. — Obiecuję. Gudrun natychmiast zalała się łzami.
— Będę czekać, obiecuję — powiedziała drżącym głosem. Zwiesiła głowę w prawdziwej rozpaczy. — Obiecuję.
W głowie wirowała jej myśl, że to była ich ostatnia szansa, że Dieter nie mógł czekać, aż ona zerwie z tamtym chłopakiem. Ale nie było na to czasu. Ogłoszono zbiórkę. Autobus czekał.
— Pisz do mnie — załkała. — Proszę, napisz.
Pospiesznie nabazgrała na serwetce adres e-mailowy.
Dieter, z sercem jednocześnie przepełnionym radością i pękającym z bólu, pokiwał głową, wziął serwetkę, puścił dłoń dziewczyny i odwrócił się. Przed ośrodkiem czekał już autobus. W środku żołnierze śpiewali:
Muss I’denn, muss I’denn,
Zum Stadtele hinaus, Stadtele hinaus,
Und du, mein Schatz, bleibst hier…
Brasche z satysfakcją popatrzył z fotela dowódcy na swoją załogę. Bez przepychanek i zamieszania wszyscy zajęli swoje miejsca i zapięli pasy. Tylko młody Schultz, główny strzelec, wydawał się rozkojarzony.
— Co się stało, Dieter?
— Nic, Herr Oberst — odparł chłopak.
Brasche uniósł pytająco brew.
— Zakochał się — powiedział zawsze pomocny Harz. — I to w miłej dziewczynie, jeśli pozory nie mylą.
Nakreślił dłońmi w powietrzu figurę Gudrun, sporo przesadzając.
Schultz spojrzał ze złością na przyjaciela. Brasche tylko się uśmiechnął.
— Ciesz się więc, Unteroffizier Schultz. Teraz być może już wiesz, o co warto walczyć.
Brasche spojrzał na mapę wyświetloną na ekranie przymocowanym do lewej poręczy jego fotela. Nakreślił na niej palcem trasę, którą zamierzał skierować swój batalion. Naciśnięciem przycisku wysłał ją do każdego z dwunastu Tygrysów 111. Potem włączył mikrofon krtaniowy.
— Achtung, Panzer. Aufrollen[33].
Nawet w środku B-Deka, otoczonego przez C-Deki i Minogi, Athenalras czuł szarpnięcia mijających okręt pocisków kinetycznych. Cały statek aż podskakiwał.
— Faktycznie, jedzenie, które żądli — prychnął, kiedy okręt obok eksplodował i zniknął z jego ekranu.
Przeklął stratę, a potem wydał rozkaz skupienia ognia na baterii thresh, która zniszczyła jego jednostkę. Relatywistyczny grad runął z dziesiątków okrętów na jedną z gór we francuskich Pirenejach. Dla obrońców na dole wyglądało to jak stożek ognia z ręki Boga, który niszczy wszystko swoim wierzchołkiem.
Kolejny ekran ukazał posleeńskiemu dowódcy żarzący się skrawek terenu, już nie tak górzysty. Obszar ten po chwili zakryły tumany kurzu i popiołu; przez gniewną, ciemną chmurę przebijały płomienie ze zniszczonej powierzchni.
Athenalras uniósł triumfalnie grzebień, wywijając krokodyle wargi w złowieszczym grymasie.
— Sprzeciwcie mi się teraz, małe abat.
— Nadlatuje ogień, mój panie — oznajmił Ro’moloristen jakby na rozkaz. — Ciężki ostrzał.
Rozwścieczone utratą baterii w Pirenejach, pięć zamaskowanych dotąd ludzkich Baz Obrony Planetarnej — w Wogezach, Apeninach, niemieckich i szwajcarskich Alpach oraz górach Atlas — otworzyło ogień. Kolejne okręty Athenalrasa zniknęły w puchnących szybko chmurach cząstek.
Wszechwładca jeszcze raz przeklął podłe thresh tego świata. Wysłał dalsze rozkazy swoim okrętom. Z nieba runął jeszcze straszliwszy ostrzał. W Wogezach, Apeninach, Alpach i Atlasie śnieg wyparował, góry zadrżały, a ludzie w jednej chwili zmienili się w popiół.
Straty obu stron były ciężkie. Posleeni jednak mogli sobie na nie pozwolić.
Widząc, że opór na ziemi zelżał — przynajmniej na tyle, że można było lądować — Athenalras uznał, że nadeszła odpowiednia chwila. Poza tym kto mógł wiedzieć, czy ci przeklęci ludzie nie mają więcej ukrytych baterii. Na ziemi byłoby bezpieczniej.
— Wystrzelić desant — rozkazał.
Kessentaiowie z jego świty wznieśli radosny okrzyk zwycięstwa.
Opadali falami fal, dziesiątkami tysięcy posleeńskich lądowników. Daleko w kosmosie podzielili się na trzy duże floty; jedną kierującą się. na Europę i Północną Afrykę i po jednej mniejszej na Indie i Amerykę Południową — obszary w dużej mierze zajęte już przez Posleenów, którzy przybyli tam wcześniej. Latynosi i Hindusi nie mieli właściwie żadnych możliwości obrony.
Najeźdźca wylądował najpierw na wybrzeżu Afryki Północnej. Nad Nilem i jego deltą Egipcjanie — tak samo muzułmanie, jaki chrześcijanie — modlili się o wybawienie. Ale wybawienia nie było.
Jedynie wszędobylscy Beduini ocaleli w większej liczbie na zachód od Egiptu, wzdłuż żyznego północnoafrykańskiego wybrzeża. Mieszkańcy miast i osad zniknęli zaś w pełnych ostrych kłów paszczach najeźdźców.
Trzy kule z siedemdziesięciu trzech kul tej fali — i pięćdziesięciu ośmiu skierowanych nad Europę i Afrykę Północną — wystarczyły, by w kilka dni zawładnąć krainą jednej z najstarszych cywilizacji Ziemi, wraz z dużą częścią obszarów stanowiących jeden z jej najdawniejszych mateczników barbarzyństwa.
Trzy następne wypędziły nielicznych ocalałych Włochów w Apeniny i dalej na północ, w głąb Alp. Na starożytnym bruku ulic rzymskiego Forum rozbrzmiewał stukot pazurów obcych.
W ruinach Madrytu niedobitki Legionu Hiszpańskiego walczyły do ostatka wśród potrzaskanych kamieni El Prado. Wszędzie na Półwyspie Iberyjskim hiszpańscy i portugalscy żołnierze ginęli na swoich posterunkach, żeby zyskać kilka dni, kilka godzin, by cywile zdążyli schronić się w Pirenejach i czekających tam na nich podziemnych miastach. W niektórych przypadkach to wystarczyło.
Cztery kule wylądowały w słonecznej niegdyś Iberii.
Tyle samo dotknęło angielskiej ziemi. Anglikom jednak udało się wystawić armię adekwatną do sytuacji. Lądujący Posleeni napotkali zimny opór, kamienne mury i zaporowy ogień artylerii. Ostatecznie Zjednoczone Królestwo zachowało swoje terytorium i ludność od linii biegnącej nieco na południe od Wału Hadriana. Było to duże osiągnięcie.
Pojedyncza kula skierowana na Szwajcarów i Austriaków popełniła błąd, lądując w umocnionej szwajcarskiej dolinie. Wokół miejsca lądowania pojawiły się nagle ukryte działa. Piechota, którą można było zaliczyć do najlepszych strzelców świata, wyskoczyła jakby znikąd. Posleeńskie siły zniknęły ze szczętem; nikt nie ocalał.
Kule, które wylądowały w Belgii i Holandii, pozostawiły przy życiu tylko tylu ludzi, ilu udało się uciec do Niemiec. Francja i Polska, które najbardziej odczuły ciężar ataku, zostały zmiażdżone. Paryż trzymał się przez jakiś czas, tak samo Warszawa. Kilka innych miast, przygotowanych zawczasu do obrony, również nie padło od razu. Ale ani Francuzi, ani Polacy nie byli w pełni przygotowani na rozmiar i zaciekłość ataku. Francuzów zwiodło myślenie życzeniowe, Polacy zaś, liczni jak nigdy dotąd, wciąż zmagali się z dziedzictwem czterdziestu pięciu lat rządów komunistów oraz wynikłej z nich niegospodarności i korupcji.
Można było jednak powiedzieć o jednych i drugich, że walczyli zaciekle, zginęli honorowo i nie przynieśli wstydu swoim przodkom.
Siedem kul wylądowało w Niemczech, desantując blisko trzydzieści milionów Posleenów. Kulami tymi dowodził kessentai, za którym Athenalras nie przepadał i o którym nie miał zbyt wysokiego mniemania. Na ich spotkanie wyszło trzynaście dużych Korps pancernych — trzydzieści dziewięć dywizji pancernych i dwadzieścia sześć panzergrenadier oraz o wiele liczniejsza piechota.
Stosunek sił w Niemczech był dla Posleenów gorszy, niż kiedykolwiek w ich dziejach. Pięć z czekających na nich ciężkich dywizji nazywało się: Wikinga Hohenstaufen, Frundsberg, Jugend i Götz von Berlichingen. Jeden batalion zaś nosił nazwę 501. Schwere Panzer (Michael Wittman).
Na dworze padał śnieg, kiedy zadzwonił telefon. Jej mąż miał czas na jedną rozmowę, i to krótką.
— Kocham cię, Isabelle. Zawsze o tym pamiętaj. Okazuje się, że zagrożenie, w które nie wierzyłaś, jednak istnieje. I wygląda na to, że koncentruje się na nas i na Polakach. Mój oddział niedługo ruszy do akcji. Ty za to musisz przygotować siebie i chłopców do ucieczki. Nie umiem wam powiedzieć, dokąd iść ani jak się tam dostać. Ale uważnie oglądaj wiadomości. Nie ufaj wszystkiemu, co mówi władza. A kiedy przyjdzie pora uciekać, musisz uciekać… i to szybko.
Tak jakby jej odpowiedź, że rozumie, była jakimś sygnałem, mąż powtórzył:
— Pamiętaj, że cię kocham.
A potem w słuchawce zapadła głucha cisza.
Następne godziny wypełniło gorączkowe pakowanie od dawna nieużywanego sprzętu biwakowego, jedzenia i minimum koniecznych zimowych ubrań. Dlaczego nie spakowała się wcześniej? Isabelle przeklinała samą siebie. Z każdą serią nadlatujących z kosmosu błysków śmierci podobnych do meteorów rosło w niej przekonanie, że straszliwie się myliła.
Nie mogła jednak przestać winić Amerykanów za to, że niepotrzebnie ściągnęli na wszystkich tę wojnę.
Pakowała torbę za torbą, a jej starszy syn Thomas znosił je do samochodu i starannie upychał w bagażniku.
Kiedy samochód został załadowany, Isabelle przypięła fotelik dla niemowlęcia. Potem razem z Thomasem odgarnęli śnieg z szyb.
Na zewnątrz kwatery głównej padał śnieg, unoszony wiatrem i układający się w chaotyczne zaspy. W środku szalała podobna śnieżyca papierów i słów. Ale tutaj wola jednego człowieka zapanowała nad chaosem przerażających wieści.
— Główne lądowania nastąpiły w Ingolstadt, Aschaffenburgu, Meissen, Schwerin, Nienburgu i Guemmersbach, Herr Generalleutnant — oznajmił adiutant Rolf, dżgając palcem zaznaczone na leżącej na stole mapie kolejne miejsca skażone obecnością Posleenów. — Mniejsze w całym kraju.
Zadzwonił telefon. Ani posleeńska inwazja, ani cztery lata ciągłych bombardowań przez aliantów podczas drugiej wojny światowej nie zdołały zniszczyć Bundespost, niemieckiego systemu telefonii.
— Generalleutnant, kanclerz do pana.
Mühlenkampf wziął słuchawkę i przedstawił się.
Przez kilka minut słuchał.
— Tak, Herr Kanzler — odpowiedział w końcu. — Rozumiem. Może pan liczyć na 47. Panzer Korps.
Generał odłożył słuchawkę na widełki i głośno odetchnął.
— Piechota prawie wszędzie łamie się i ucieka — oznajmił swojemu sztabowi. — Niektóre miejscowości jednak się trzymają. Aschaffenburg padł, ale Würzburg i Schweinfurt wciąż walczą; Ruszymy na południe, odciążymy te miasta i całkowicie zniszczymy najeźdźców.
Adiutant czekał na następne słowa. Słowa te pozostały jednak niewypowiedziane.
— Co z naszymi flankami, Herr Generali — zapytał w końcu.
Mühlenkampf pokręcił głową.
— Pozostałych dwanaście ciężkich Korps jest już zajętych walką. Jedyna piechota w okolicy, która mogłaby coś zdziałać, jest już rozbita… Została rozbita w kilka godzin. Jesteśmy sami.
Autobahn zamienił się w płynącą powoli rzekę pojazdów, zwykłych i opancerzonych. Cywile przemieszczający się na północ dwoma strumieniami mieli umęczone, ściągnięte przerażeniem twarze.
Między nimi szli tysiącami żołnierze, w większości bez broni. To byli złamani ludzie z rozbitych formacji. Pozbawieni przywództwa, byli też pozbawieni woli walki, zniechęceni i zaniedbani.
Brasche stał w oddali na wieży Anny i patrzył na mijający go tłum. Oczy uciekinierów wypełniały się nadzieją na widok rozmiarów Tygrysa i jego niewiarygodnie groźnie wyglądającego działa. Potem jednak wszyscy oglądali się za siebie, przypominali sobie, co widzieli, Posleenów ogarniętych szałem pożerania, i ponuro szli dalej.
Hans to rozumiał. Już to kiedyś widział. Już brał w czymś takim udział.
Było ciepłe wiosenne popołudnie. Zima odeszła już na dobre. Była długa… i gorzka.
Tak samo gorzki był marsz uciekających przed sowiecką niewolą i niemal pewną śmiercią. Brasche pamiętał z niego aż za dużo szczegółów: palenie sztandarów, kapitulację innych żołnierzy, masakrę jeńców, której był świadkiem. Potem nadeszły zimne, mokre noce w Austrii, podczas ucieczki przed niepowstrzymaną nawałą czerwonych.
Pośród szczątków wojny i klęski Brasche szukał munduru, który by na niego pasował; w końcu znalazł go na ciele zabitego sierżanta Wehrmachtu. Chociaż mógł spalić swój mundur SS, nie mógł tak łatwo pozbyć się tatuażu na lewym boku, piętnującego go jako członka tej formacji.
Dlatego szedł na zachód, wciąż na zachód, w stronę zachodzącego słońca. Jego celem była Francja, tak samo jak dla wielu tych, którzy przeżyli grozę kapitulacji dywizji Wiking. Legia miała się stać ich domem, ich schronieniem. Legia nie zadawała pytań ludziom,’ którzy w trosce o swoje życie nie chcieli na żadne odpowiadać.
Brasche natknął się na grupę niemieckich żołnierzy siedzących w milczeniu na otwartym polu przy drodze. To było niedaleko Stuttgartu. Wśród nich stał podoficer w zabawnej, wyglądającej jak puszka z daszkiem czapce i nonszalancko wpisywał nazwiska do księgi werbunkowej.
Hans rozpoznał tę czapkę, zrozumiał też spokój i zadowolenie niemieckich żołnierzy. Pośród klęski i zniszczenia Hans Brasche znalazł Legię Cudzoziemską.
Pobocze drogi było usiane wszystkim, począwszy od porzuconych dziecięcych wózków, poprzez materace, po samochody bez paliwa, zepchnięte na bok, by dać przejazd nadciągającemu Korps. Sypiący śnieg zaczynał już przykrywać śmieci. Przykrywał też ciała tych, którzy mieli zbyt słabe serca albo zbyt małą wolę przeżycia.
To jest właśnie klęska, przypomniał Hansowi stary głos w jego głowie. Unikaj jej.
Gdzieś z tyłu dobiegał odgłos strzelania baterii artylerii. Przelatujące pociski wypełniały powietrze jazgotem stu pociągów towarowych. Potem radio Braschego zatrzeszczało meldunkami od oddziałów rozpoznania Korps, Panzeraufklärungsbrigade Florian Geyer[34]. Wróg był w zasięgu ręki.
Tuż za mostem nad rzeką, na południe od miasta, prowadząca dywizja pancerna Hohenstaufen zaczynała działać o wiele aktywniej. Czołgi i pojazdy piechoty zjeżdżały z drogi i ustawiały się w coś przypominającego szyk. Spanikowani cywile robili co mogli, by uciec przed żelazną falą, ale to nie zawsze wystarczyło. Kierowcy Hohenstaufen robili co mogli, by nie zabić nikogo ze swoich. To też nie zawsze wystarczyło.
Kiedy tylko czołgi i transportery piechoty zjechały z autobahnu, spomiędzy uciekinierów, popędziły naprzód, by zająć pozycje za niskim wzgórzem. Piechota przysunęła się bliżej, przypadając do ziemi w martwej strefie pod grzbietem taktycznym; czołgi stanęły nieco dalej, by mieć pole ostrzału na obszar pomiędzy nim a szczytem wzniesienia.
Chociaż były wystarczająco opancerzone, by wytrzymać posleeński ostrzał, przynajmniej bezpośrednio z przodu, czołg Braschego Anna i jej siostrzane Tygrysy III nie zajęły pozycji na przodzie. Zamiast tego, rozstawione w blisko dwukilometrowych odstępach, stanęły najdalej od grzbietu wzgórza. Kiedy tylko czołgi się zatrzymały, automatycznie przeanalizowały swoje sektory ostrzału. W kilku przypadkach dokonano niewielkich korekt ustawienia. Następnie każdy Tygrys zaczął wydzielać szybkoschnącą piankę kamuflującą stworzoną na amerykańskiej licencji. Brasche stał na wieży, podczas gdy wokół Anny rosła i twardniała mała góra piany; główne działo maksymalnie opuszczono, by pianka mogła je oblepić. Chociaż substancja kamuflująca mogła być barwiona, w tym wypadku pozostawiono ją w naturalnym białym kolorze, by upodabniała się do padającego śniegu.
Brasche rozejrzał się, stwierdzając z zadowoleniem szybkie postępy w zakresie kamuflażu. Potem wydał rozkaz i Anna opuściła go do swego bezpiecznego łona.
— Dowódca na pokładzie! — zawołał Dieter, nie wstając z fotela strzelca, ale sztywniejąc w zmodyfikowanej postawie „na baczność”. Reszta załogi, nie licząc Kruegera, który udawał, że nic nie zauważył, zrobiła to samo.
Hans zajął fotel dowódcy, który zwolnił jego zastępca, i; skupił uwagę na mapie sytuacyjnej wyświetlanej na głównym monitorze. Była aktualizowana na bieżąco na podstawie meldunków brygady Florian Geyer oraz pozostałych jednostek wysuniętych przed Tygrysy i właśnie nawiązujących kontakt z wrogiem, raportów z oblężonych miast, a nawet informacji z jednej z samobójczych wycieczek Luftwaffe, której udało się je przesłać, zanim została zdmuchnięta z nieba.
— Meldować — rozkazał Brasche.
— Stanowisko kierowania gotowe, Herr Oberst — odparł Krueger z miejsca na przodzie, z którego mógł widzieć tablicę sytuacyjną, kiedy wyświetlano na niej widok z przednich kamer.
Jak w zegarku zgłosili się strzelcy uzbrojenia drugorzędnego. Byli już dobrze wyszkoleni; sami nie odrywali ani na chwilę wzroku od swoich wyświetlaczy.
Oficer wykonawczy czołgu i batalionu, Schmidt, zameldował status logistyczny. Magazyny amunicji były pełne, poziom paliwa wynosił tylko siedemdziesiąt pięć procent, ale cysterny czekały w bliskiej odległości. Brasche uciszył go, unosząc dłoń, kiedy oficer zaczął zagłębiać się w rzeczy tak przyziemne jak jedzenie i woda.
Mechanicy zameldowali, że czołg jest w pełni gotowy do ruchu, chociaż należało z tym zaczekać, dopóki piana maskująca całkowicie nie zaschnie.
Wreszcie Dieter Schultz oznajmił, że główne działo jest gotowe, ale niezaładowane.
Hans znów spojrzał na monitor. Według wskaźników, do pospiesznie ustawionej linii obrony miała dotrzeć jako pierwsza posleeńska piechota. Brasche włączył mikrofon.
— Tygrysy z numerami nieparzystymi, ładuj przeciwpiechotnymi. Numery parzyste, ładuj przeciwokrętowymi. Druga salwa — rażenia powierzchniowego. Trzecia salwa — przeciwokrętowe.
Rozległ się cichy szum maszynerii, kiedy ładowniczy Dietera wybrał trzy trzydziestopięciocentymetrowe pociski z pięćdziesięciu ułożonych na podajniku głęboko pod wieżą. Automatyczna winda wywiozła je na górę. Metalowa komora nad centrum dowodzenia otworzyła się z wyraźnie słyszalnym nawet przez pancerz czołgu szczękiem. Znów coś zawyło, gdy z magazynu za wieżą posypał się do otwartej komory ładunek miotający. Potem, przy wtórze ostatniego metalicznego odgłosu, komora zatrzasnęła się i ustawiła w pozycji.
— Armata gotowa — oznajmił Schultz, kiedy tylko na konsolecie strzelca zaświeciło zielone światełko. W słuchawce Braschego wszystkie trzy kompanie — po cztery Tygrysy każda — zameldowały gotowość bojową.
Jako dobry żołnierz, Dieter Schultz bez przerwy wypatrywał na ekranie celów. Robił to na szkoleniu tyle razy, że teraz potrzebował tylko niewielkiego skupienia. I bardzo dobrze, bo resztę jego uwagi zaprzątały myśli o Gudrun.
Pierwszy list niełatwo było napisać. Gudrun nienawidziła siebie za to, że musiała zranić chłopaka, który robił co mógł, by była z nim szczęśliwa. Musiała jednak to zrobić i wiedziała o tym. Była z Pieterem blisko, bardzo blisko. Ale jedno spojrzenie na Dietera wystarczyło, by zrozumiała, że to właśnie on, ten jedyny.
Musiała być uczciwa, choćby wobec siebie samej. Dlatego napisała list, w którym wyraziła nadzieję, że chłopak przebywający gdzieś na północy jakoś może ją zrozumie i wybaczy jej, że znalazła innego. Potem zakleiła kopertę i uroniła łzę nad cierpieniem, którego miała przysporzyć komuś, kto zawsze życzył jej jak najlepiej.
Drugi list był łatwiejszy, nawet radosny. Chociaż miała adres e-mailowy Dietera, a czołg, w którym walczył, posiadał stałe łącze z Internetem, nie mogła w ten sposób przesłać mu małego podarunku: kosmyka złotych włosów — świeżo obciętego i związanego wstążką. Przetrząsnęła swoje biurko i znalazła kolorową fotografię w odpowiednim formacie, jeszcze z liceum. Ją też włożyła do koperty.
Kiedy Gudrun skończyła pisać, poszła na pobliską pocztę, kupiła i nakleiła znaczki, a potem wrzuciła kopertę do skrzynki. Później wróciła do domu swoich rodziców.
Tam włączyła telewizor. Wiadomości — a wszystkie stacje nadawały tylko wiadomości — były pełne relacji z walk toczących się w całej Europie i Niemczech. Bardzo nieliczne z tych relacji były optymistyczne. Zwłaszcza na północy sprawy przybierały niepokojący obrót.
Fulungsteeriot nie należał do najbystrzejszych z posleeńskich kessentaiów. Podejrzewał, na swój nieco tępy sposób, że właśnie przez to jego oolt’pos został przydzielony do środkowego sektora fali natarcia.
Chociaż tutejsi thresh czasem uciekali, nadstawiając plecy pod posleeńskie karabiny i miecze borna, często stawiali silny opór. Dotyczyło to zwłaszcza ludzi, którzy jeździli i walczyli naziemnymi tenaralami. Na szczęście w swoim sektorze oolt Fulungsteeriota napotkali niewiele wrednych, znienawidzonych, tchórzliwych maszyn threshkreen. Ale tych kilka, zazwyczaj zajmujących pozycje w martwej strefie i koszących Lud, kiedy pokonywał grzbiety lub omijał budynki czy wzniesienia, zebrało straszliwe żniwo.
Jedynie poprowadzenie hordy naziemnych normalsów tenarem Wszechwładcy albo lądownikami pozwoliłoby pozbyć się tych obrzydliwie tchórzliwych maszyn w rozsądnym czasie. To zaś wiązało się z dodatkowym ryzykiem, ponieważ wróg nie chciał stawiać czoła na otwartym terenie, jak na prawdziwego wojownika przystało. Poza tym jego broni ręcznej, choć ogólnie prymitywnej i gorszej od tej, którą dysponował Lud, nie można było lekceważyć, a nieprzyjaciel wyszukiwał kierujących tenarami Wszechwładców z zastraszającą zaciekłością.
Co więcej, pojawiły się doniesienia, dość niepokojące, o działaniach olbrzymich machin wojennych thresh, które wyrastały wprost z ziemi i niszczyły maszyny Ludu brutalnym, śmiertelnie celnym ogniem. Fulungsteeriot był bardzo zadowolony, że jego grupa nie napotkała jeszcze żadnych „Tygrysów” thresh, jak je nazywano.
Był też bardzo szczęśliwy, że miał zapewnioną pomoc lądowników do kruszenia oporu na drodze jego hordy.
Choć stały na tyłach linii obronnych, ukształtowanie terenu zadecydowało, że to właśnie Tygrysy pierwsze zobaczyły pokonującą grzbiet wzgórza falę Posleenów.
Schultz wytrzeszczył oczy, kiedy pierwsza horda latających maszyn ukazała się nad wzniesieniem, a za nią runęła lita ściana ciał.
— Liebe Gott im Himmel!
Hans spokojnie wydał rozkaz batalionowi.
— Numery nieparzyste, przygotować się do zrzucenia kamuflażu i otworzenia ognia na mój rozkaz.
Schultz ścisnął mocniej manipulatory, którymi kierował działem.
— Powiększenie x24 — szepnął. Sztuczna inteligencja czołgu natychmiast włączyła żądane przybliżenie.
— Liebe Gott — powtórzył Schultz, kiedy masa obcych nagle wypełniła cały ekran. Zacisnął dłonie na drążkach.
— Nie strzelać bez rozkazu — przypomniał Brasche.
Na zewnątrz śnieg zaczął padać ze zdwojoną siłą, zakłócając obraz ze zdalnie sterowanych zewnętrznych kamer.
— Sygnałem do otwarcia ognia będzie seria z karabinu maszynowego — szepnął sous-officier Brasche z Legii Cudzoziemskiej do drużyny zebranej wokół niego w wilgotnej i zatęchłej indochińskiej dżungli. — Jakieś pytania?
Widząc, że żadnych nie będzie, Hans wskazał na północ, w stronę skrzyżowania dwóch szlaków używanych przez Viet Minh. Zwiadowca ze szpicy, weteran Litewskiej Dywizji SS — teraz weteran Legion Etranger — poszedł przodem i zniknął w zielonym labiryncie. Brasche ruszył za nim, prowadząc sekcją karabinu maszynowego. Reszta drużyny poszła gęsiego za nimi.
Przekaźnik Tira wyświetlił w powietrzu nad jego biurkiem hologram ukazujący mapę Europy i Północnej Afryki, a wyśrodkowany na Niemczech.
— Głupie centaury — mruknął głośno Tir. — Większość swoich sił posadziły gdzie indziej i zostawiły Niemców prawie samych. Nie rozumieją, że zwłoka może ich zgubić, że tych ludzi nie wolno niedoceniać?
Na oczach Tira czerwień posleeńskiej inwazji objęła większość oglądanej przez niego mapy, potem zaczęła zmieniać kształt, a miejscami cofać się. Wiedział, że jego przełożeni będą zadowoleni z tego pierwszego faktu, drugi jednak mógł wymagać wyjaśnień, i to takich, których ani trochę nie miał ochoty udzielać.
— Głupie gady. Rzucają się na łatwe mięso i lekceważą nadciągające zagrożenie:
Dziwnie ukształtowana ludzka służąca o obrzydliwym kolorze włosów zapukała cicho do drzwi gabinetu.
— Herr Stössel do pana, Herr Tir.
Nareszcie, pomyślał Darhel.
Günter wszedł i nie siadając, położył ostrożnie na biurku Tira teczkę.
— Oto plany, których pan żądał, lordzie Tir — powiedział. Tir kiwnął głową.
— Będą pożyteczne z punktu widzenia naszych interesów. Są kompletne? — spytał.
— Niestety nie, mein Herr. Owszem, zdobyliśmy większość. Ale jedna z grup nie chce nawet rozmawiać o swoich rozkazach i zamiarach z nikim innym niż z kanclerzem. A kanclerz w ogóle nie chce o nich rozmawiać.
— To ci wojownicy z przeszłości? Ci, których nazywacie „SS”?
Twarz Guntera wykrzywiła się w grymasie.
— Tak, to oni — odparł. — Są poza wszelką kontrolą.
Grymas natychmiast zniknął, kiedy Günter zaczął się nad tym zastanawiać. Był pewny, głęboko przekonany, że wojskowa umysłowość jest pozbawiona wszelkich form nieposłuszeństwa. W końcu czy Bundeswehra nie dostosowała się do restrykcji, które miały być i były nie do zniesienia dla zwykłego człowieka? Cóż, może rzeczywiście nie są takimi samymi żołnierzami jak inni, jak sami twierdzą. To na pewno szaleńcy, za jakich zawsze ich uważał. Wściekle psy, które trzeba uśpić.
— Są też poza… nadzorem — zauważył Tir. — W przypadku każdej innej formacji waszych sił nie było problemów z podsłuchem. Ale SS nie dopuszcza do siebie ani jednego z naszych przekaźników.
Günter przytaknął.
— Są zapóźnieni technologicznie, tak samo jak społecznie. Nawet ich koledzy z regularnej Bundeswehry się dziwią. Ci starcy myślą do tego stopnia po staremu, że prawie nie korzystają nawet z radia.
— A ja nie mam pojęcia, co robią.
I Tir zaklął.
Athenalras klął. Przeklinał ludzi i ich tchórzliwe metody walki. Przeklinał cuchnącą trawę i odrażające drzewa tego świata.
— Co za obrzydliwy kolor ten zielony. Czerwony, brązowy, niebieski — to rozumiem. Ale zielony?
Przede wszystkim jednak przeklinał bawiących się w bogów Aldenat’, których intrygi wysyłały Lud na kolejne odrażające światy.
— Bezmyślni, aroganccy, zadufani — mruczał. — Głupi, próżni i lekkomyślni…
Athenalras usłyszał ciche chrząknięcie, chociaż żaden człowiek nie skojarzyłby tego dźwięku z chrząkaniem. W posleeńskim wydaniu przypominało raczej charczenie ptaka wypluwającego kamienie trawienne.
— Panie? — zagadnął Ro’moloristen.
— O co chodzi, pisklaku? — warknął starszy Posleen, wyciągając palec i naciskając przycisk. Na jego ekranie wysoka czteronożna metalowa wieża o trudnym do odgadnięcia przeznaczeniu zaczęła się chwiać i topić. Athenalras chrząknął z zadowoleniem; kolejny przykład przyprawiającej o mdłości estetyki tubylców odszedł w nicość.
— Meldunki z ludzkiej prowincji Francji są jak najbardziej pomyślne. Nasze tyły w Hiszpanii są już prawie całkowicie zabezpieczone. Z drugiej strony Polska stawia zaciekły opór, ale nie ma wątpliwości, że padnie, i to niedługo.
— Doskonale — zasyczał wódz. — A jak idzie nasz program kontrolowanego rozrodu w centrum?
— Niejednoznacznie — odparł Ro’moloristen. Prawdę mówiąc, nie wiedział na pewno, czy Athenalrasowi chodzi o postępy w podboju, czy w eliminowaniu głupich podwładnych. Młodszy Wszechwładca pomyślał, iż całkiem możliwe, że wódz ma na myśli i jedno, i drugie.
Jak dotąd linie obronne trzymały się, i to nieźle. Chociaż spojrzenie na poplamioną czerwienią mapę w kwaterze głównej Mühlenkampfa mogło kazać niewtajemniczonemu obserwatorowi przypuszczać, że Niemcy właśnie są zajmowane, ale taka ocena byłaby błędna. Atak na Ingolstadt powstrzymano. Bawarski Panzer Korps, z pomocą dwóch korpusów stosunkowo niezłej piechoty górskiej, niszczył desant na Tybingę.
W przypadku Meissen, Schwerin, Nienburgu i Guemmersbach kwestia pozostawała otwarta do czasu, aż dwa korpusy pancerne z Ingolstadt i jeden z Tybingi wykończą resztki Posleenów, przegrupują się i ruszą wesprzeć pozostałych. Miasta te wciąż jednak się trzymały.
Złe wieści dochodziły jedynie z północnobawarskiego miasta Aschaffenburg, którego wszyscy mieszkańcy zginęli wraz z większą częścią korpusu piechoty. Jedynym, co stało na drodze posleeńskich zwycięzców i sprawców tej rzezi, były znienawidzone przez wszystkich relikty na wpół zapomnianej wojny — oraz młodzi ludzie, których pozwolono im skazić dawno nieaktualnym spojrzeniem na świat…
— Sześćdziesiąt siedem lądowników tuż nad horyzontem, lecą w tę stronę — oznajmił 1c, czyli oficer wywiadu Braschego, ze swojego stanowiska, na którym pełnił dodatkowo obowiązki strzelca obrony bliskiego zasięgu.
— Jakiego rodzaju? — spytał Brasche.
— Różne, mein Herr. Brygada Florian Geyer jest w stanie rozpoznać w tym śniegu tylko zarysy kształtów. Nawet termowizja ma problemy. To, co widzieliśmy, wskazuje na tyle samo C-Deków, co Minogów.
— Zobaczą nas tu, pod pianką maskującą?
— Florian Geyer jeszcze żyje i nadaje — odparł lc, mimo że pytanie było retoryczne. — Może wróg wcale nie radzi sobie z tym białym gównem lepiej niż my.
— Może nie — powiedział Brasche i włączył kanał ogólny. — Wszystkie jednostki, wstrzymać ogień i czekać na mój rozkaz. Chłopcy, zrobimy małą sztuczkę…
Co za paskudny, wredny numer, pomyślał Pieter Friedenhof, mnąc w dłoni list od Gudrun, który dostał przy śniadaniu.
— Pieprzona dziwka — powiedział na głos. — Zimna, nieczuła pizda. Jak ona śmiała mnie rzucić w takiej chwili? Dla jakiegoś tępego nazisty?
Załamał się i rozpłakał, przeklinając imię „walczącej”. Z każdym przekleństwem i każdym szlochem czuł, jak wszystkie powody, dla których chciał walczyć i zginąć, gdyby trzeba było — jego dom, jego rodzina, jego dziewczyna — znikają.
Prognoza pogody przepowiadała nadciągające z południa śnieżyce, ale Pieter czuł się tak, jakby jego serce i duszę już spowiła śnieżyca.
Słuchawka radia zatrzeszczała w uchu Braschego.
— Batalion Michael Wittman? Tu Mühlenkampf.
— Tu 501. Schwere Panzer, Herr General.
— Brasche? Gut. Bardzo dobrze. Posłuchaj, Hansi, mamy problem. Zatrzymaliśmy wroga na tej linii, odpieramy go już od dwóch dni, ale wygląda na to, że odpuścili sobie frontalne natarcia bez wsparcia. Byłbym zadowolony z chwili oddechu, ale te pieprzone lądowniki zrobią z naszych wysuniętych sił mielonkę. Macie…
— Panie generale, mam pomysł — przerwał mu Hans. Przez chwilę w radiu panowała cisza; Mühlenkampf myślał o Krzyżu Rycerskim Żelaznego Krzyża, który, jak wiedział, wisi na szyi Braschego.
— Co to za pomysł, Hansi?
— Niech wszyscy z pierwszej linii, oprócz piechoty, zupełnie się wyłączą. Niech artyleria trzyma linię; czy dobrze stoimy z amunicją?
— Mamy dosyć — przytaknął Mühlenkampf. — Ale meldunki są jasne, Brasche: nawet przez najcięższą ścianę ognia zawsze coś się przemknie.
— Nie w takiej ilości, żeby strzelcy i karabiny maszynowe nie dały sobie z tym rady, przynajmniej przez jakiś czas, Herr General. A jeśli będzie pan dalej używał czołgów, te C-Deki i Minogi zjedzą je na przystawkę.
— Zajęcie się nimi to twoje zadanie, Hans — upierał się Mühlenkampf.
Brasche wytarł z czoła kilka kropli potu, potu zdenerwowania.
— Tak, Herr General. Ale przy stosunku sił pięć do jednego niewiele zdołam wskórać… jeśli nie ucieknę się do sprytu.
— Czekaj, bez odbioru — rozkazał Mühlenkampf, próbując zmusić niewyspany mózg do logicznego myślenia.
— Jest mało czasu na decyzję — upierał się Brasche. — Moim sposobem mielibyśmy szansę.
— Co to za sposób, Hansi?
Brasche zaczął wyjaśniać. Jego własna załoga zrobiła wielkie oczy i zadrżała. Czy ich dowódca ze szczętem oszalał?
To szaleństwo — mruknął wystraszony Friedenhof, ukryty na stosunkowo bezpiecznym zboczu. — Szaleństwo.
W uszach chłopaka coraz głośniej rozbrzmiewały odgłosy zbliżania się wroga, złowroga kakofonia, tak wyraźnie odcinająca się od łoskotu artylerii, jak w dawnych czasach tętent kopyt odcinał się od wbijania pik i wyciągania mieczy. Im głośniejsze było crescendo pazurzastych stóp drących ziemię, wyciąganych mieczy borna, syków, parskań i niezrozumiałych chrząknięć, tym głośniej każdy piechur 165. Dywizji Piechoty słyszał własne serce, tłukące się coraz gwałtowniej w jego piersi.
Nagle, jak tuman mgły unoszący się nad rzeką, pojawił się wróg. Najpierw ujrzano rój latających spodków, ten arów Wszechwładców. Te wzięli pod ostrzał snajperzy batalionu Jaeger[35]. Tenarów było jednak więcej niż snajperów, były trudne do trafienia i bardzo dobrze uzbrojone. Choć sporo z nich zniknęło w aktynicznych wybuchach, snajperzy ginęli, rozdzierani na strzępy i paleni na węgiel po każdym drobnym zwycięstwie nad najeźdźcą.
Kilka minut po pojawieniu się Wszechwładców na tenarach nadciągnęła reszta hordy. Obcy szli zwartą masą, falangą gadzich ciał najeżonych kłapiącymi paszczami i błyskającymi ostrzami zębów. Artyleria zaczęła ryć w tej ścianie ogromne bruzdy. Żółte ciało i krew, żółte kości i ścięgna szybko zasłały cały teren.
Nie zważając na straty, horda runęła w dół, w stronę taktycznego grzbietu, wzdłuż którego obrońcy wznieśli swoje umocnienia.
Nagle na rozkaz Niemcy zaczęli się ostrzeliwać. MG-3, bezpośredni potomkowie „Pił Hitlera” z drugiej wojny światowej, wypełniły powietrze dźwiękiem darcia nieskończonej ilości płacht płótna w dłoniach nieskończenie wielkiej liczby olbrzymów. Odrzut karabinów maszynowych odpychał leżących strzelców w tył. Dookoła rozszedł się smród kordytu i oliwy, gotującej się w nagrzanych mechanizmach podajników amunicji. Posleeni wrzeszczeli, stawali dęba, padali, wili się i ginęli nędzną śmiercią od ołowiu.
Wreszcie, przedzierając się przez piekło kul i ognia, którymi zasypywali ich obrońcy, obcy natknęli się na wąski pas min nazywanych „Skaczącymi Barbie”. Urządzenia te — przypadkowe efekty uboczne nieudanego eksperymentu w dalekim Fort Bragg w Kalifornii wiele lat wcześniej — czekały cierpliwie, aż wróg znajdzie się wystarczająco blisko i w wystarczająco dużej liczbie.
Grupa dwudziestu Posleenów, pragnąca być może w równym stopniu zbliżyć się do ludzi, jak i uniknąć najgorszego ostrzału artylerii i karabinów maszynowych, aktywowała Barbie. Mina wykorzystująca wbudowane w nie małe urządzenie anty grawitacyjne uniosła się na metr w górę. Potem rozwinęła liniowe pole siłowe o promieniu sześciu metrów. Jedenastu Posleenów upadło natychmiast. Byli żywi, ale stracili nogi; machali bezradnie kikutami, wrzeszcząc i bryzgając wszędzie wokół żółtym ichorem.
Wykonawszy swoje zadanie, pole siłowe wyłączyło się, by oszczędzać energię, a anty grawitacyjny napęd miny odrzucił ją w bok, gdzie objęła swoim zasięgiem następny obszar. Jej żółta plastikowa obudowa szybko przestała być widoczna w bryzgach żółtej krwi.
Jedynie dzięki udzielonej w ostatniej chwili pomocy Amerykanów Niemcy w ogóle mieli Barbie. Ich własna lewica, a przynajmniej ta jej część, którą udało się Darhelom zdominować, nie dopuściła do powstania tak odrażających urządzeń jak miny. Tak samo jak nie dopuściła do wyprodukowania niewielkiej ilości czystej broni jądrowej… i trucizn… i wszystkiego tego, co trąciło militaryzmem. „Żadne zagrożenie nie może usprawiedliwiać produkcji tak straszliwej broni!”, wołano. „Żadne zagrożenie nie może usprawiedliwiać…”.
Dlatego właśnie, mimo otrzymanych w ostatniej chwili dostaw, niemiecka armia posiadała niewiele Barbie oraz jeszcze mniej broni jądrowej i wykorzystującej antymaterię.
— Wszystkie czołgi, ładuj przeciwokrętowymi. Przygotować się na ciągły ostrzał zubożonym uranem. Wprowadzić poprawkę na cel. I morda w kubeł.
Połowa batalionu miała już załadowane pociski zaprojektowane do radzenia sobie z posleeńskimi lądownikami. Druga połowa zaczęła procedurę otwierania komór, usuwania z nich materiału miotającego i pocisków i zamieniania ich na penetratory z rdzeniem ze zubożonego uranu.
Ładowanie przebiegło szybko i sprawnie. Chociaż zaprzedana lewica próbowała, nie dała jednak rady zapobiec produkcji niemieckich precyzyjnych maszyn. Nawet komunistyczny kiedyś wschód przezwyciężył w dużej mierze inspirowaną przez czerwonych tendencję do produkowania gówna, żeby tylko zmieścić się w planach i normach.
Co do samych penetratorów, lewacy wrzeszczeliby pod rytualnie negowane niebiosa, gdyby dowiedzieli się, w jaki sposób proste skądinąd pociski zostały zmodyfikowane… i dlaczego. Wykorzystanie zubożonego uranu przeszło w Bundestagu, niemieckim parlamencie, bardzo niewielką większością głosów. „Ekologicznie nierozsądne. Groźne dla środowiska. Zanieczyszczające. Brudne. Nieestetyczne. Bluźniercze. Odbierają mi apetyt, kiedy jem swoje wegetariańskie śniadanie. Zmuszają mnie do brania pod uwagę tego, czego istnienie należy negować…”.
Lewica nie dowiedziała się jednak — ukryto przed nią tę informację — że każdy penetrator z rdzeniem ze zubożonego uranii został częściowo wydrążony, by zrobić miejsce dla niewielkiej ilości antymaterii w polu zabezpieczającym. Amerykańska firma współpracująca potajemnie z BND opracowała i udostępniła tę broń znów niemal w ostatniej chwili. Krzyżowanie penetratorów i skrupulatnie zabezpieczanej antymaterii przeprowadzono w największej tajemnicy.
Urządzenie z antymaterią było wyjątkowe. Chodziło o posiadanie broni zmiennego pola rażenia — czegoś w rodzaju niepoprawnej politycznie taktycznej broni jądrowej, jaką mieli niegdyś Amerykanie i Rosjanie. Jeśli jednak sam zubożony uran spowodował taką burzę, o ile gorszy byłby jazgot, gdyby Niemcy miały wyprodukować broń jądrową? Antymateria nie wywoływała tak histerycznych reakcji, chociaż w zasadzie była mniej elastyczna niż broń jądrowa.
Problem zmiennego pola rażenia rozwiązano w ten sposób, że stworzono podwójne pole zabezpieczające. Pierwsze pole, normalnie utrzymujące całą antymaterię, było bardzo silne, wystarczająco silne, by wytrzymać wybuch części zawartej w pocisku antymaterii. Drugie było słabsze i stosunkowo niestabilne.
Rozwiązanie to umożliwiało przekierowanie określonej ilości — do około trzydziestu procent — antymaterii zawartej w pierwszym polu do drugiego. Większa ilość zniszczyłaby pierwsze pole i wywołała bardzo silną eksplozję. Przy mniejszej ilości pole utrzymałoby się nawet w chwili, gdy pocisk, znacznie przyspieszony przez mniejszy wybuch, przebijałby się przez burtę wrogiego lądownika. Zapalnik czasowy detonował pozostałą antymaterię, kiedy znajdowała się wystarczająco wysoko, by nie uszkodzić zbyt znacząco powierzchni ziemi.
Istniała oczywiście możliwość odpalenia całej antymaterii i spowodowania kosmicznej katastrofy, ale mogłoby to mieć poważny wpływ na Ziemię i stale zmniejszającą się liczbę jej mieszkańców.
Pocisk można było również ustawić na wybuch bez udziału antymaterii. W takim wypadku antymateria pozostawała w całości wewnątrz pierwszego pola i nie wybuchała do chwili, aż znalazła się daleko w kosmosie.
W ten oto sposób trzynaście czołgów Panzerkampfwagen VIII A, znanych powszechnie jako Tygrys III, miało w komorach dość antymaterii, by zrównać z ziemią małe, nawet kamienne, niemieckie miasto.
Stary kamienny zamek, milczący i spokojny, górował nad miastem w dole. Miasto i zamek kusiły Pietera Friedenhofa, siedzącego w pospiesznie wygrzebanym okopie, obietnicą bezpieczeństwa.
— To szaleństwo, powtarzam! — krzyknął Pieter do dowódcy, małego i zaciętego Hauptgefreitera obsługującego MG-3. — To szaleństwo tu zostawać.
— Zamknij się, Friedenhof, ty cipo, i…
Następne słowa strzelca pozostały w domyśle, bo trzymilimetrowy pocisk z posleeńskiego karabinu elektromagnetycznego sprawił, że jego głowa eksplodowała w chmurze czerwonej mgły i odłamków kości. Oszalały z przerażenia Pieter odwrócił się od zabitego towarzysza, porzucił swój karabin i swój obowiązek.
I zaczął uciekać. Na ten widok inni również opuścili swoje posterunki. Panika rozprzestrzeniła się jak epidemia, szybko i bez wiedzy jej nosicieli. Cały odcinek frontu doznał nagłego załamania.
Nawet część żołnierzy szkolonego przez SS 47. Panzer Korps nie wytrzymała. Pod ciągłym ostrzałem sześćdziesięciu siedmiu posleeńskich okrętów nieliczni tu i ówdzie zaczęli uciekać. Brasche zobaczył na swoim ekranie, jak pluton Leopardów porzuca osłonę i ucieka przed czymś, co mogło być jedynie posleeńskim rozpoznaniem ogniem. W pędzie do bezpiecznej kryjówki czołgi przejechały zaledwie kilka metrów, zanim kula plazmy trafiła najpierw jeden, potem drugi i trzeci. Czwarty Leopard — według numeru na wieży był to czołg dowódcy plutonu — wyhamował nietknięty i ze środka zaczęła wysypywać się w panice załoga.
Promień plazmy dotknął czołgu, w jednej chwili go podpalając. Złapani w falę cieplną żołnierze zostali w jednej chwili usmażeni. Ich poskręcane, dymiące ciała padły na świeży śnieg, roztapiając go swoim gorącem.
— Chryste — szepnął Brasche; słowo to samo przyszło mu na usta, chociaż minęły lata, a nawet dziesięciolecia, odkąd przestał wierzyć.
Posleeńskie lądowniki jakby znudziły się grą w kotka i myszkę z obrońcami. Pół godziny po zniszczeniu plutonu Leopardów — co było marną nagrodą za ich wytężony wysiłek — wstrzymały ogień i statecznie ruszyły na północ.
— Spokojnie, chłopcy… Czekajcie na rozkaz…
Brasche nie klepnął operatora karabinu maszynowego, by dać mu znak do rozpoczęcia ataku z zasadzki. Żniwo minęło ich niezebrane i pewne siebie.
— Niepełny pluton Viet Minhu — upierał się wywiad. — Nie więcej niż dwudziestu małych żółtych komuszków. Pana drużyna powinna z łatwością sobie z nimi poradzić.
Hans przeklął cholernego żabojada z wywiadu, chociaż bliskość prawie dziewięćdziesięciu żołnierzy wroga sprawiła, że zrobił to bezgłośnie. Zastanawiał się, czy warto tak się pilnować; Wietnamczycy na pewno słyszą walenie jego serca.
Jak te larwy z wywiadu mogły aż tak się pomylić?, zastanawiał się. Znaki są wszędzie, jeśli tylko umie sieje dostrzec. Wróg z dnia na dzień jest silniejszy, podczas gdy my słabniemy. Po co negować rzeczywistość, której stawiamy czoła dzień za dniem? Tę wojnę też przegrywamy.
Ale nie przegramy jej przez brak starania z mojej strony, pomyślał Hans, czując wzbierającą w sercu determinację. W milczeniu poklepał strzelca — NIE RUSZAJ SIĘ. Kiedy ostatni Wietnamczyk minął jego pozycję, Hans wstał, cicho i ostrożnie. Wyciągnął nóż, odwrócił się w kierunku, w którym zniknęli komuniści, i bezgłośnie ruszył za nimi.
Wrogie lądowniki przelatywały bezgłośnie, szybując na swoich potężnych napędach antygrawitacyjnych. Chociaż anty grawitacja nie wydawała dźwięku, powodowała u przebywających na dole uczucie mdłości połączone z wrażeniem obłażenia przez miliony mrówek. Jeden z okrętów przelatywał właśnie nad Anną.
Złapany w takie pole Brasche pohamował rozpaczliwą chęć podrapania się. Przyjaciel Dietera Schultza, Harz. nie zdołał powstrzymać nudności. Wkrótce, mimo wysiłków filtrów powietrza Tygrysa, cały przedział załogowy wypełnił obrzydliwy smród rzygowin, który wywołał reakcję łańcuchową. Brasche popatrzył na grupę klnących, czochrających się i rzygających żołnierzy.
Wszyscy oni wyglądali na krańcowo nieszczęśliwych.
Hans powstrzymywał podchodzącą mu do gardła żółć. Skupiał uwagę na wyświetlaczu taktycznym ukazującym wszystkie jego Tygrysy, sześćdziesiąt siedem lądowników wroga i zarys pozycji 47. Panzer Korps. W końcu zobaczył, że wszystkie okręty wroga go minęły.
— Achtung! Panzer! Chłopcy, gaz do dechy i zawracać o sto osiemdziesiąt stopni. Pojedziemy za tymi draniami, całą drogę strzelając im w dupę. Zdejmujcie ich od ostatniego. Strzelać bez rozkazu.
Krueger na stanowisku kierowcy zaśmiał się złowrogo. To samo zrobiła reszta załogi. Tyko Schultz, z twarzą przyklejoną do celownika, milczał.
W czołgu rozległo się buczenie, kiedy naturalny gaz z dwóch głównych cylindrów paliwa zaczął zasilać olbrzymi generator elektryczny Siemensa, który napędzał silniki. Kadłub Tygrysa przeszyły wibracje, gdy Krueger zwiększył moc i przekręcił kolumnę kierowniczą. Z zewnątrz wyglądało to jak trzynaście małych lawin; przysypana śniegiem piana pękała, darła się i rozsypywała. Dobrze wyszkolony Schultz przekręcał już manipulator strzelca, obracając wielosettonową wieżę i wymierzając olbrzymią armatę kalibru trzydzieści pięć centymetrów w stronę najbliższego okrętu wroga.
— Strzelec! — rozkazał Brasche. — Podkalibrowym! ZU-PP… przecinek jeden kilotony. C-Dek!
— Cel! — odparł Schultz, ustawiając jednym palcem moc pe-netratora na jedną dziesiątą całkowitej mocy.
— Feuer!
Ostatni Wietnamczyk w wijącej się kolumnie nie wiedział, co go zabiło. Stopy Braschego, stąpające po miękkim poszyciu dżungli, nie wydały żadnego dźwięku. Gęste korony drzew nie pozwoliły, by światło księżyca zalśniło ostrzegawczo na ostrzu noża. Mały komunista poczuł tylko, że czyjaś ręka zaciska mu się na ustach, a zimna drzazga wbija w nerki.
Przeszyty najgorszym bólem, jakiego może doświadczyć człowiek, bólem przebitej nerki, Wietnamczyk nie wydał żadnego odgłosu. Czasami cierpienie jest tak wielkie, że nie pozwala nawet krzyknąć. Dla umierającego żołnierza to była ulga, kiedy Brasche położył go na wilgotnej ściółce i przeciągnął ostrym jak brzytwa nożem po jego szyi.
Wciąż z nożem w ręku, Hans Brasche ruszył za kolumną, szukając następnej ofiary, następnego żołnierza Viet Minhu zbyt zajętego czającymi się z przodu niebezpieczeństwami i trudnościami, a za mało skradającą się za plecami śmiercią.
Dieter nigdy nie zapomniał widoku pierwszego ginącego C-Deka. Oczywiście każda najdrobniejsza chwila wyryła się w jego pamięci. Już zawsze miał czuć pstryknięcie przycisku strzału pod kciukiem. Nigdy nie miał zapomnieć ogłuszającego ryku, który wstrząsnął nawet trzewiami ważącego tysiąc siedemset ton czołgu. Szarpnięcie odrzutu również miało mu już zawsze towarzyszyć; potężne cylindry ścisnęły się do oporu, mimo inwertorów inercji testowanych kiedyś przez Schlüssela i Breitenbacha. Miał pamiętać, jak tylne zawieszenie czołgu przyjęło na siebie resztę, a potem nastąpił nagły, ostry skok z powrotem do pozycji gotowości… i uderzenie w głowę, którego nie wytłumił nawet obłożony pianką wizjer celownika.
Ale najlepiej miał zawsze pamiętać śmierć wroga.
Zaczęło się od słabego błysku na burcie C-Deka. Tak słabego i szybkiego, że ledwie dostrzegalnego. Po najkrótszej z możliwych chwil pojawił się drugi rozbłysk, kiedy antymateria, rozmyślnie ustawiona na najmniejszą moc, weszła w kontakt z prawdziwą materią.
Tego Dieter oczywiście nie mógł widzieć. Tak samo jak pozostałej antymaterii, tej, której nie uwolniło pierwsze, silniejsze pole. To, co mógł zobaczyć i zobaczył, to światłość strzelającą nagle ze wszystkich złączy dwunastu boków okrętu wroga. Dla nieuzbrojonego oka byłaby oślepiająca. Nawet termowizor Dietera na chwilę się przeładował.
W tej krótkiej chwili posleeński okręt się rozpadł. Kiedy wizja wróciła, Dieter zobaczył dwanaście oddzielnych części lecących w dwunastu kierunkach.
— Święty Jezu — mruknął.
— Jezus, święty czy nie, nie ma z rym nic wspólnego, chłopcze — powiedział Brasche. — Strzelec! — rozkazał. — Podkalibrowym! ZU, bez ładunku. Minóg!
Pozostałe czołgi po prawej i lewej stronie Anny plunęły zniszczeniem, a tymczasem Schultz już szukał w celowniku następnej ofiary.
Siedem ciał w mundurach koloru khaki leżało na szlaku. Siedem razy błyskał nóż Hansa i tryskała czerwona krew. A młody Brasche wciąż parł naprzód. Przed nim była ósma ofiara, a mogłaby być nawet dziewięćdziesiąta, gdyby tylko starczyło mu siły w rękach.
— Nie rozumiem — powiedział Harz. — Wyrzynamy ich od tyłu jak jelenie. Musieli nas zauważyć. Dlaczego nie zareagowali?
— Widzą nas. Oczywiście, że widzą — odparł Brasche. — Sensory ich statków są do tego jak najbardziej zdolne.
— W takim razie o co chodzi, Herr Oberst?
— Unteroffizier, oni koncentrują się na innych zagrożeniach. Konkretnie tych przed nimi. A nawet jeśli któryś nas zauważył, nie komunikują się ze sobą za dobrze ani nie koordynują działań.
Na ekranie Hansa zaczął się materializować następny niewyraźny kształt; był pewien, że to C-Dek.
— Strzelec! Podkalibrowym! ZU-PP… przecinek jeden kilotony. C-Dek!
— Cel!
— Feuer!
Friedenhof biegł. Zimne powietrze paliło go w płucach. Wszędzie wirował śnieg, zasłaniając wszystko. Nieważne; wzrok młodego Pietera był skierowany na ledwie widoczny, zasypany śniegiem grunt. Tupot jego własnych stóp i łomot krwi w uszach zagłuszały dobiegające z tyłu odgłosy masakry. Zagłuszyły też cichy tupot pazurów na śniegu. Friedenhof nie usłyszał syku wyciąganego miecza borna. Nie miał pojęcia, że ostrze opada.
Nawet odgłos upadku jego rozczłonkowanego ciała został stłumiony przez świeży śnieg. Pieter nic nie usłyszał.
W niewygodnym zamknięciu swojego okrętu dowodzenia Fulungsteeriot głośno się radował; wokół ryczeli jego podwładni. To na cześć Athenalrasa i jego samobójczej misji, której celem był środek tego kontynentu. Thresh, budzący grozę thresh w szarości, byli w panice, uciekali we wszystkie strony. Fulungsteeriot poczuł ukłucie żalu; im więcej ich uciekło, tym mniej żywności mogli zapewnić jego hordzie.
Ale — mniejsza z tym! Przed nimi leżało pełne thresh miasto Giessen. Miasto, tego kessentai był pewien, w którym roiło się od młodego i jędrnego mięsa. Horda naje się do syta tego dnia… i przez wiele następnych dni.
Ro’moloristen patrzył na scenę z piekła rodem, chociaż dla niego nie była bardziej przerażająca, niż widok rzeźni dla człowieka. W pobliże okrętu dowodzenia Athenalrasa spędzono ze wszystkich stron ludzi, którzy mieli służyć jako zapasy żywności. Tak samo jak w rzeźni, ludzi tych sprawnie i bezwzględnie przerabiano najedzenie.
Kessentai patrzył, jak z ramion człowieka — samicy, sądząc po dziwnych wypustkach na piersi — wydarto pisklę. Człowiek wydał niezrozumiały, zawodzący wrzask, kiedy pisklę najpierw pozbawiono głowy, a potem porąbano na sześć kawałków.
To niepojęte, pomyślał Wszechwładca. Przecież to tylko pisklę.
Lepiej pojmował, dlaczego człowiek próbował uniknąć własnego końca, wijąc się i szarpiąc. W końcu posleeński normals zmęczył się i zirytował zabawą. Złapał człowieka za grzywę na czubku głowy i odrąbał mu nogi. Wrzaski przez chwilę były głośniejsze, a potem nagle ucichły, kiedy normals odciął głowę.
Reszta ludzi stała się po tym jakby bardziej skłonna do współpracy, klękając i pochylając głowy na wydany gestem rozkaz.
Ro’moloristen zauważył, że wielu z nich wciąż mamrocze te same słowa: „To niemożliwe… To się nie może dziać naprawdę”. Uznał, że to bardzo ciekawe, że jakakolwiek myśląca istota zaprzecza czemuś, co nie tylko jest możliwe, ale właśnie ma miejsce.
— Interesujący gatunek — mruknął, odwrócił się od rzezi i wrócił na swoje stanowisko na pokładzie okrętu.
Brasche nerwowo bębnił palcami o poręcz fotela dowódcy. Minęło już trochę czasu od ostatniego doniesienia o zestrzeleniu wroga czy nawiązaniu z nim walki.
— Ciekaw jestem, lc, ilu zaliczyliśmy?
Oficer wywiadu odwrócił się na swoim fotelu.
— Herr Oberst, do tej pory batalion zaliczył czterdzieści dziewięć zestrzeleń. Ale wszystkie czołgi meldują to samo: przed nami nie ma więcej jednostek wroga.
— Myśli pan, że się na nas zaczaili, Herr Oberst? — spytał Schultz.
— Nie wiem, Dieter. Ale myślę, że można by na to postawić. Brasche zastanawiał się przez chwilę, a potem dotknął przycisku łączności na poręczy fotela.
— Wszystkie Tygrysy — rozkazał. — Wszystkie Tygrysy, zatrzymać się i utworzyć koło w obecnym punkcie. Kompania pierwsza, macie sektor od godziny szóstej do dziesiątej. Druga — od dziesiątej do drugiej. Trzecia — od drugiej do szóstej. Dwa tysiące metrów między czołgami.
Wszyscy trzej dowódcy kompanii jednocześnie potwierdzili otrzymanie rozkazu. Brasche z zadowoleniem patrzył, jak kompanie szybko zaczynają przemieszczać się na jego wyświetlaczu taktycznym. I wtedy…
Napięcie w głosie dowódcy kompanii było wyczuwalne nawet przez radio.
— Batalion, tu kompania jeden. Jedynka do batalionu. Wróg jest… Za dużo… Scheisse, Scheisse, Scheisse![36]… Obróć ten cholerny czołg, ty…
Brasche natychmiast zareagował.
— Wszystkie jednostki, zwrot w lewo. Ruszać się, chłopcy, jedynka ma kłopoty.
Nie czekając na rozkaz, Krueger z przekleństwem na ustach przekręcił kolumnę sterową najmocniej jak się dało. Przy obu gąsienicach obracających się w przeciwnych kierunkach z niemal maksymalną prędkością zwrot Tygrysa był prawie natychmiastowy. Nawet w głębi centrum dowodzenia żołnierze usłyszeli wizg udręczonych gąsienic. „Boże, nie pozwól, żeby któraś pękła”, mruknęło kilku.
Nagły zwrot wyrzucił Harza z fotela na metalową podłogę i czołgista potoczył się po pokładzie. Aż sapnął z bólu, kiedy wyrżnął w przeciwległą ścianę przedziału. Udało mu się podnieść na kolana, ale wtedy Krueger wykonał następny manewr — niespodziewanie pchnął czołg w nowym kierunku. Tym razem Harz potoczył się do tyłu.
Brasche spojrzał w dół, gdzie oszołomiony żołnierz zatrzymał się na podwyższeniu fotela dowódcy.
— Z powrotem na stanowisko, Harz.
Potrząsając głową, by dojść do siebie, Harz — wciąż na czworakach — ruszył do swojego fotela. Kiedy tam dotarł, radio znów zatrzeszczało.
Głos w słuchawkach był nienaturalnie spokojny.
— Batalion, tu Leutnant Schiffer. Tygrys 104 oraz prawdopodobnie Hauptmann Wohl i jego załoga nie żyją. Przejąłem dowodzenie.
— Co się stało z Wohlem, Schiffer? — spytał Brasche. — Nieważne, opowiecie mi później — rozmyślił się. — Jak wasze położenie?
— Mam sześć sprawnych Tygrysów i dwanaście do osiemnastu okrętów wroga, które próbują nas załatwić. Widoczność jest gówniana, nawet przy termowizji. Każdy Tygrys dostał przynajmniej raz. Przedni pancerz trzyma się nieźle. Czołg dowódcy dostał z tyłu jakąś bronią kinetyczną. To go unieruchomiło i wróg mógł się zebrać i przerobić go na złom.
Wyobraźnia podsunęła Braschemu obraz jednego z jego Tygrysów, bezradnego, podczas gdy lądowniki obcych niespiesznie rozwalały go na kawałki.
— Gdyby nie zatrzymali się, żeby dokończyć 104-kę — ciągnął Schiffer — mogliby załatwić nas wszystkich.
Hans pokiwał głową. Widywał już takie rzeczy.
— Ustawiłem kompanię frontem do wroga i jadę tyłem do was, Herr Oberst, ale przeciwnik jest cholernie trudny do namierzenia w tej pogodzie, kiedy wie, że tu jesteśmy. Są w stanie wykryć nas z większej odległości niż my ich. Gdyby nie przedni pancerz, już wszyscy bylibyśmy martwi.
— Dobra robota, Schiffer — odparł Brasche. — Jedziemy do was, synu.
— Tak jest. Dziękuję. Ale… lepiej się pospieszcie.
— Naprzód, moi wojownicy — radował się Fulungsteeriot. — Szybko, moje dzieci, bo thresh nam umkną.
Niczym żółta fala, szeroka i głęboka, horda Posleenów rozdzieliła się, omijając skałę Giessen. Co jakiś czas normals, albo nawet Wszechwładca, upadał — thresh robili co mogli, by zatrzymać natarcie. Ale fala nie zwalniała. Niedługo miała okrążyć Giessen… a potem wlać się do środka… i thresh mieli w niej utonąć.
Fulungsreeriot obserwował obojętnie drogę na południu zapchaną uciekającymi thresh i panikę, która wybuchła, kiedy jego pierwsi wojownicy dorwali stado wlokące się w dziwnych i prymitywnych pojazdach kołowych. Wkrótce zaczęła się kośba.
Nie było czasu na rozbieranie mięsa jak należy; normalsi zarzynali thresh, kiedy tylko mogli ich dosięgnąć. Otwierali mieczami borna prymitywne pojazdy, dobierając się do tłustych ciał w środku. Przy wtórze wrzasków i błagań thresh byli wywlekani na zewnątrz, czasem w kawałkach. Krzyki tych, których wyciągano całych, kończył prosty cios miecza. Póki co wystarczyło ich zabić; inni mieli później zająć się szczegółami.
Oczywiście niektórzy thresh uciekali. Wykorzystując czas, który darowali im ich pobratymcy, padając pod posleeńskimi ostrzami, uciekali gnani przerażeniem przez zaśnieżone pola na wschód.
Gudrun zobaczyła, jak ostrze przecina dach samochodu, którym ona i jej rodzina próbowali uciec przed grożącą miastu zagładą. Miecz przeszedł przez jej wrzeszczącą i wytrzeszczającą oczy matkę od głowy aż po biodra, zanim go wyciągnięto. Chociaż krzyki matki nagle ucichły, widok jej ciała rozpadającego się na dwie równe połowy w fontannie czerwieni sprawił, że Gudrun wydała z siebie zwierzęcy wrzask. Potem, kiedy żelazisty zapach krwi matki wypełnił jej nozdrza, instynkt wziął górę. Nie umiała mu się sprzeciwić; musiała uciekać.
Ojciec Gudrun kazał jej biec, a sam wyciągnął wielkokalibrowy pistolet i przeklinając, oddał dwa strzały nad trupem jej matki w masę Posleenów. Dziewczyna nie widziała, czy w coś trafił.
Szarpała się z klamką drzwi. Ojciec strzelił jeszcze kilka razy do najbliższych obcych; huk wystrzałów ranił jej uszy i popędzał. Wreszcie drzwi się otworzyły; Gudrun wyskoczyła z siedzenia za ojcem i pobiegła, zostawiając płaszcz w samochodzie. Bezpieczeństwo kryło się — jeśli w ogóle gdzieś było — za pokrytym śniegiem polem. Wrzaski za jej plecami wzrosły do rozdzierającego serce crescendo, a potem nagle zrobiły się cichsze i rzadsze. Nie słyszała więcej strzałów. Jej migające stopy zaczęły jeszcze szybciej biec.
Isabelle uciekała, prowadząc rodzinny samochód jakby w półśnie. A raczej jechała przez koszmar i śniła o chwili, kiedy on się skończy.
Czekała jeszcze dzień, a może trochę dłużej, ze wzrokiem utkwionym w telewizorze, mając nadzieję, że w wiadomościach podadzą jakąś bezpieczną trasę ucieczki dla niej i dla chłopców. W tym czasie dwie rzeczy stały się jasne. Po pierwsze, stara linia umocnień na wschodzie, skierowanych przeciw Niemcom i mylnie nazywanych Linią Maginota, tym razem trzymała się dzielnie, dokonując rzezi najeźdźców. Po drugie, francuska armia utrzymywała — choć z trudem — otwartą drogę ucieczki z Paryża na wschód.
W gęstej śnieżycy dźwięk słabo się rozchodził. Światło było rozproszone. Mimo to walki toczące się kilkanaście kilometrów, od drogi, po obu jej stronach, były tak intensywne, że jedno i drugie docierało do Isabelle.
Docierało nawet do jej mózgu, działającego z przerażenia na autopilocie. Trzymała stopę na gazie i jechała tak szybko, jak pozwalał śnieg i ruch na drodze.
— W nogi, synu, w nogi — szepnął Brasche do niesłyszącego go Schiffera.
Następny Tygrys, z numerem 102, został zniszczony; najpierw unieruchomiony przez nieszczęśliwe trafienie, a potem rozdarty na strzępy zmasowanym ostrzałem dziewięciu C-Deków. Schiffer stał w miejscu z dwoma pozostałymi czołgami i ostrzeliwał słabo namierzanego wroga, podczas gdy inny Tygrys cofał się w stronę posiłków i stosunkowo bezpiecznego miejsca, aby potem się z nimi zamienić.
— Między nami a kompanią jeden jest grzbiet, Herr Oberst — zauważył la, oficer operacyjny Braschego. — Pomyślałem, że…
Hans zastanowił się nad jego propozycją, patrząc na wyświetlacz taktyczny i obliczając w głowie odległości i czasy.
— Tak. Tak, majorze… To daje pewne możliwości.
Trzynastka okazała się dla Braschego nieszczęśliwą liczbą. Jego ręce się zmęczyły; nie trafił w nerkę. Wietnamczykowi udało się zawołać swoich towarzyszy, zanim czerwona rzeka hryznęła na ziemię. Już po chwili Hans uciekał przed kanonadą kiepsko mierzonych strzałów.
Ich liczba sugerowała, że jego prześladowców jest co najwyżej dwudziestu, czyli tylu, ilu jego drużyna legionistów miała wciągnąć w zasadzkę. W jego głowie zaczął się rodzić pewien pomysł.
— Schiffer, jak idzie?
— Kiepsko, Herr Oberst. Wróg nas naciska… ale nie straciłem więcej czołgów.
— Bardzo dobrze, Leutnant. Widzi pan grzbiet jakieś trzy kilometry za wami?
— Tak, Herr Oberst. Miałem nadzieję, że uda nam się za nim na chwilę schować.
W sposób niewidoczny dla Schiffera Brasche pokręcił głową.
— Macie go minąć i jechać dalej, aż was wezwę. Zrozumiano?
— Nie — odparł Schiffer przez radio.
Brasche głośno westchnął.
— Problem w tym, Leutnant, że sensory wroga mają w śniegu lepszy zasięg niż nasze. Ale jeśli uda się panu zmusić ich, żeby polecieli za panem na tę stronę grzbietu, reszta batalionu może tu czekać, w zasięgu naszych sensorów i kamer. Wątpię, żeby mogli nas zlokalizować tak samo dobrze przez litą skałę, jak przez rozproszoną zamarzniętą wodę. Dziewięć Tygrysów III, wykorzystując element zaskoczenia, da sobie radę z tak licznym wrogiem.
— Teraz rozumiem, Herr Oberst. Ile czasu pan potrzebuje na ustawienie się po waszej stronie grzbietu?
— Pięć minut, Herr Oberst, nie więcej — odpowiedział na głos la.
— Słyszałem, Herr Oberst — oznajmił Schiffer. — Zyskam dla pana tyle czasu.
— Wykonać — rozkazał Hans, widząc, że 1a zrozumiał. — Dobry z pana chłopak — powiedział do Schiffera przez radio. — Pięć minut.
Biegnąc pod ostrzałem, Brasche prowadził monolog, i to dość głośny, w praktycznym języku Legii tamtych czasów — niemieckim. Zbyt wielu Wietnamczyków rozumiało po francusku.
Sap, sap…
— Nie odpowiadać… — Sap, sap… — Biegną za mną. — Sap, sap… — Około dwudziestu… — Sap… — Przygotować się… — Sap. — Przepuśćcie mnie, a potem walcie w nich, kiedy wejdą w strefę ostrzału. — Jęk… — Już prawie jestem… Nicht schiessen[37].
Z sercem walącym tak samo ze strachu, jak i z wyczerpania, Hans przeskoczył pierwszego wietnamskiego trupa i przebiegł przez strefę ostrzału. Za sobą słyszał kolejne strzały i jazgot rozwścieczonych żołnierzy Viet Minhu. Przyszło mu do głowy, żeby skoczyć w bok i dołączyć do swoich ludzi, ale odrzucił ten pomysł. Wietnamczycy musieli mieć powód, żeby go ścigać, a jedynie uciekający człowiek, który zostawił za sobą w mroku dżungli szlak trupów z poderżniętymi gardłami, był wystarczającym powodem.
Nagle Hans poczuł uderzenie w plecy. Nie usłyszał wystrzału, który go trafił. Padł na ziemię. Samo trafienie było bolesne, po chwili jednak odezwało się palące, ogniste cierpienie wzdłuż całej drogi pocisku.
— Cholera, znowu — jęknął Hans i zacisnął z bólu oczy.
Kiedy je otworzył, Wietnamczycy już przy nim byli. Zapominając o ostrożności, małe ludziki zebrały się dookoła. Każdy z nich chciał zatopić bagnet w potworze, który polował na ich towarzyszy i zarzynał ich jak świnie.
Tracąc przytomność, Hans zobaczył, jak dwóch Wietnamczyków unosi wysoko karabiny z bagnetami. Przygotował się na cios zimnej stali.
Śnieg byt zimny, tak bardzo zimny pod jej wyczerpanym ciałem. Serce Gudrun waliło w piersi jak u schwytanego w sidła królika na dźwięk kroków trapera. Jej wyścig się skończył… i przegrała. Teraz czekał ją garnek.
Była w pułapce, wiedziała o tym. Chociaż straszliwi obcy za nią ścigali uciekinierów od niechcenia, drugie ramię zaciskającego się posleeńskiego impi było przed nią, ciągnąc się jak okiem sięgnąć we wciąż padającym śniegu. Chociaż biały puch tłumił dźwięki, Gudrun słyszała, że następni zbliżają się poza jej polem widzenia.
Bezradna i samotna, śmiertelnie przerażona, dziewczyna zaczęła cicho łkać. Szlochy zwabiły posleeńskiego normalsa.
— Nie… Proszę, nie — błagała Gudrun. — Proszę. Mam tyle powodów, żeby żyć. Nie rób mi krzywdy. Nie zjadaj mnie. Proszę.
Normals był nieporuszony. Nic ludzkiego nie mogło go poruszyć. Potrzeby miał proste: jeść, pracować w ramach swojego ograniczonego zestawu możliwości, służyć swojemu Bogu. W tej chwili najpilniejszą potrzebą było jedzenie. Stojąc nad Gudrun, wyciągnął i uniósł w górę miecz borna.
Dziewczyna — niewinna, bystra, „walcząca”, która nie skrzywdziłaby nawet muchy — wydała z siebie ostatni krzyk.
— Dieeeteeer!
— Spokojnie, Schultz. Spokojnie — mówił Brasche. — Wyczekaj .
Dieter ledwie kiwnął głową, tak mocno wpatrywał się w celownik.
— Schiffer do batalionu — odezwało się radio.
Hans poświęcił sekundę na rzut okiem na wyświetlacz. — Tu Brasche.
— Za chwilę mijamy grzbiet.
— Widzę, Schiffer. Czekamy w lesie po drugiej stronie, jakieś cztery kilometry dalej. Mińcie nas i zatrzymajcie się jakieś dwa kilometry za nami.
— Według rozkazu, Herr Oberst. Ale nie będzie łatwo.
— Rozumiem, synu — odparł Brasche i odwrócił się do swojego la. — Proszę przejąć na chwilę dowodzenie czołgiem, majorze. Wychodzę na górę. Krueger, pilnuj silników, żadnego przyspieszenia.
Nie czekając na potwierdzenie majora ani Kruegera, Hans wszedł na platformę windy prowadzącej do włazu dowódcy na szczycie wieży. Winda bezgłośnie wyniosła go do góry, otwierając automatycznie klapę, a la przejął fotel dowódcy na dole.
Kiedy Hans znalazł się na swojej platformie nad kadłubem Tygrysa, odetchnął. Owszem, powietrze na dole, w przedziale załogi, było czyste. Ale dowódca czołgu musi przede wszystkim widzieć.
— Widzieć i słyszeć — poprawił sam siebie na głos — a nie wierzyć na słowo jakiemuś telewizorowi.
I usłyszał. Zza grzbietu dobiegły go odgłosy nierównej walki Schiffera z lądownikami, huk przekraczającej bariery dźwięku posleeńskiej broni kinetycznej, trzask potężnych dwunastocalówek Tygrysów, słaby grzechot gąsienic i wizg napędów antygrawitacyjnych okrętów obcych.
Potem Brasche zobaczył zarys wieży jednego z dwóch pozostałych czołgów kompanii jeden, wyłaniający się nad szczytem wzniesienia. Tygrys zatrzymał się tuż po drugiej stronie. Wystrzelił, a Brasche odczuł szok wystrzału jak podwójne uderzenie w twarz.
Zobaczył, że wieża obraca się i znów strzela. Z braku jakichkolwiek wybuchów Hans wywnioskował, że oba strzały chybiły.
Nagle zajazgotała broń Posleenów. Po drugiej stronie wzniesienia z ziemi wzbiła się chmura kurzu, szeroka na kilometr. Osłonięty szczytem Tygrys wystrzelił; w oddali coś błysnęło i rozległ się huk eksplozji. Zestrzelili C-Deka.
Znów zamigotały ładunki energii kinetycznej. Coś błysnęło i potężnie huknęło. Braschemu wydało się, że poprzez śnieg widzi niewyraźnie unoszącą się do góry potworną bryłę wieży Tygrysa.
Przepełniony grozą, dotknął przycisku na słuchawkach.
— Schiffer, fu Brasche.
— To był Leutnant Schiffer, Herr Oberst. Mówi Felfwebel Weinig, dowódca trzeciego plutonu… Poprawka, dowódca pierwszej kompanii.
Brasche zamknął oczy, czując ból po stracie tak zdolnego młodego oficera, i westchnął z żalem.
— Uciekajcie, Weinig. Uciekajcie natychmiast.
— Nie będziemy się sprzeczać, Herr Oberst. Tygrys 103 ucieka ile sił w nogach.
Trzy Tygrysy, sześćdziesięciu dziewięciu moich ludzi straconych bezpowrotnie, wściekał się Brasche, czując wzbierającą w sercu nową nienawiść do wroga. Rozpoznał ją, przypomniał sobie, że to samo czuł już wcześniej — do Rosjan, Wietnamczyków i innych. Wiedział też, że nienawiść ta jest stalą, której potrzebuje jego dusza, by dokonać tego, w czym wszystkie łagodniejsze uczucia mogłyby tylko przeszkadzać.
Zimna stul. lśniąca blado w półmroku dżungli, nie opadła. Po jednej stronie leśnej ścieżki, którą uciekał przed ścigającymi go komunistami, Hans zobaczył — ale, co ciekawe, nie usłyszał, do takiego stanu doprowadziła go rana — żółte kwiaty ognia karabinów i karabinu maszynowego. Dwaj komuniści, którzy zamierzali właśnie zakończyć jego życie, padli pierwsi; ich ciała skręcały się i tańczyły pod ciosami kul, a ich taniec śmierci odbywał się w upiornej poświacie błysków wystrzałów.
Ogień trwał, zdawało się, bardzo długo, i Hans zaczął się zastanawiać, czy zabłąkana kula przyjaciela i towarzysza nie zdoła go jeszcze odnaleźć. Mimo cierpienia przyjął tę myśl z rozbawieniem. Nie usłyszał gwizdka swojego zastępcy, rozkazującego przerwać ogień i wysyłającego grupę zabójców, by przeszukali strefę ostrzału… i upewnili się, że leżące tam zwłoki są rzeczywiście zwłokami. To bagnety legionistów, a nie komunistów, skąpały się tej nocy w czerwieni.
Niewidoczny Tygrys, Tygrys Schiffera, płonął pod szczytem wzgórza. Blask ognia pożerającego paliwo, amunicję i ludzi, i sprawiającego, że pancerz lśnił wiśniową czerwienią rozświetlał opadające płatki śniegu.
Trzy rozbłyski, jeden po drugim, z jednego miejsca gdzieś poza polem widzenia rozświetliły krawędź grzbietu niczym stroboskop.
— Czekaj — ostrzegł Brasche, widząc, że Schultz nagle sztywnieje.
— Właśnie, Dieter — wtrącił Harz drwiącym tonem. — Tak samo jak twoja mała blondynka, nie chcemy, żebyś wystrzelił za wcześnie.
Myśl o Gudrun, czekającej na niego bezpiecznie w Giessen, sprawiła, że Dieter uśmiechnął się przelotnie i poczuł ukłucie tęsknoty. Drwiny Harza sprawiły, że ochota, która — tego Schultz był pewien — przebijała z jego twarzy, szybko zamieniła się w rumieniec wstydu.
— Pieprzę cię, Harz — szepnął cicho, ale nie dość cicho.
— No, mnie na pewno nie, Dieter. Twoja Gudrun tak cię zawiodła, że już myślisz o przerzuceniu się na chłopców?
— Dość tego — rozkazał Brasche tonem, który uciął wszelką wesołość. — Jeśli ktoś tu zostanie wydymany, to te jaszczurki, które za chwilę pojawią się nad horyzontem.
Gudrun patrzyła niewierzącym wzrokiem na horyzont. Obok leżało ludzkie ciało porąbane na łatwe w transporcie żeberka, rąbankę i steki. Chociaż Posleen nie chciał marnować pożywienia, musiał zaczekać, aż cała krew wyleje się na śnieg. Instynktownie czuł, że nawet to nie pójdzie zupełnie na marne: krew sprawi, że na żyznej ziemi wyrosną obfitsze plony.
Ale głowa pełna miękkiego mózgu? To nie może się zmarnować. Pracujący przy rozbiorze ciał Posleen przerwał pracę. Potem podniósł bladą, bezkrwistą głowę Gudrun za jasne włosy. Nie zauważył — a nawet gdyby zauważył, nie przejąłby się tym — że brakuje jednego kosmyka. Rozłupana na pół, odcięta od ciała głowa pozwalała dobrze się pożywić.
Czoło powietrznej falangi Posleenów sunęło ostrożnie nad horyzontem. Najwyraźniej wyczuło uciekającego Tygrysa 103, bo nagle przyspieszyło, by doścignąć ofiarę. Reszta, czy może raczej resztki, pierwotnych sił powietrznych Posleenów, jakieś siedemnaście C-Deków i Minogów, również ruszyła do ataku. Skupiając uwagę na szybko jadącym, łatwym do wykrycia Tygrysie, obcy nie zauważyli nieruchomych, czających się na jałowym biegu pozostałych dziewięciu czołgów.
— Feuer! — krzyknął Brasche na kanale ogólnym, kiedy tylko upewnił się, że wszyscy Posleeni wpadli w jego pułapkę. Dziewięć trzydziestopięciocentymetrowych armat zagrzmiało jak jedna, trafiając i rozsadzając w oślepiających błyskach antymaterii siedem okrętów.
— Strzelać bez rozkazu.
Pozostało jedenaście. Wszystkie zaczęły się ostrzeliwać ładunkami energii kinetycznej, promieniami plazmy i hiperszybkimi rakietami. Ale przewaga była po stronie ludzi. Przelatując nad grzbietem wzgórza, Posleeni przynajmniej chwilowo znaleźli się w zasięgu ich sensorów i celowników.
A ciężkie pancerze Tygrysów mogły wytrzymać wszystkie trafienia, oprócz wyjątkowo pechowych. Posleeńskie okręty nie mogły zaś wytrzymać żadnego trafienia z ich armat.
Zagrzmiała druga salwa, niemal tak samo jednocześnie jak pierwsza — ostatecznie masowo produkowane wytwory mechaniki precyzyjnej pozostawały niemiecką specjalnością. Mimo ostrzeliwania się i uników kolejnych pięć okrętów zostało zdmuchniętych z nieba. Pozostało jeszcze sześć.
Dla obcych, przywykłych do tego, że mają przewagę — liczebną technologiczną i w sferze morale — tego było już za wiele. Spróbowali ucieczki.
Na widok uciekającego wroga — a był to widok bardzo miły sercu — Hans Brasche mógł wydać tylko jeden rozkaz.
— Rozpocząć pościg.
— Ci threshkreen ścigają nasze okręty, jakby same były thresh — mruknął Athenalras. — To… to… nieprzyzwoite!
Ro’moloristen stłumił posleeńskie parsknięcie śmiechem; nie było sensu irytować swego dowódcy i pana. Młody kessentai na pewno był inny niż jego przełożony. Sam siebie uważał za mniej bezwzględnego. Odważniejszego? Tego nie wiedział.
Poczuł się jednak odważny, kiedy odpowiadał.
— Robią dla swojego ludu to samo, co my dla naszego. Tak, mają wiele obrzydliwych zwyczajów. Tak, ich architektura jest absurdalna, ich przemysł i nauka prymitywne. Tak, nie walczą tak jak my, na otwartym polu, żeby wszyscy towarzysze ich widzieli, a Pamiętający mogli opiewać. Ale, mój panie, walczą zaciekle i dobrze. I jest coś wzruszającego w tym, jak ich starsi poświęcają życie dla młodszych, ich samce dla samic.
Athenalras spojrzał na Ro’moloristena tak, jakby młody Wszechwładca zupełnie oszalał; oddanie życia przez ludzkiego samca za samicę było tym samym, co oddanie życia przez Wszechwładcę za normalsa. Dla szanującego się Wszechwładcy była to największa możliwa nieprzyzwoitość.
Ro’moloristen szybko się wycofał.
— Nie powiedziałem, że to pochwalam, mój panie. Po prostu taka odwaga jest wzruszająca. Jakby te pomniejsze istoty, samice i pisklaki, ucieleśniały jakąś nieskończoną wartość, której nie możemy się nawet domyślać.
Dieter Schultz nie porzucał nadziei, nawet kiedy doszły go wieści o upadku Giessen i masakrze mieszkańców. Ale w miarę jak mijały kolejne dni bez wiadomości od jego ukochanej Gudrun, zaczął wierzyć, że była to płonna nadzieja.
Każdy dzień przynosił Korps i 501. Schwere Panzer Batalion (Michael Wittman) nowe starcie. Każdy dzień przynosił też nowe straty. Batalion stopniał do ośmiu Tygrysów, potem siedmiu. Wraz z każdą straconą maszyną dwudziestu trzech dzielnych ludzi gasło jak świece na wietrze.
Strzelec Dieter miał przywilej malowania na lufie armaty Anny oznaczeń zestrzeleń — osiemdziesięciu ośmiu zestrzeleń — ośmiu szerokich i ośmiu wąskich pasków. Ponieważ jednak nie miał wieści od Gudrun, malowanie było dla niego niewdzięcznym, a nawet przykrym zadaniem.
Potem przyszła chwila wytchnienia, kiedy w szeregi batalionu wstąpiły jeden nowy i dwa odzyskane Tygrysy. Później jednak znów zaczęły się straty, nigdy nie uzupełniane w całości. Brasche dowodził zaledwie pięcioma czołgami, kiedy ze środkowych Niemiec usuwano ostatnie ognisko posleeńskiej zarazy, dowodzone przez starszego Wszechwładcę. Fulungsteeriota i tkwiące wokół rozwłóczonych ruin miasta Giessen.
Dieter Schultz przeżył chwilę radości, kiedy do przemieszczającego się batalionu Tygrysów dotarła wreszcie poczta. Koperta zawierała coś wspaniałego: małe zdjęcie Gudrun, która wyglądała na nim tak samo jak tamtego wieczora, kiedy się spotkali, krótki, delikatnie perfumowany list i mały kosmyk złotych, jedwabistych włosów. Dieter z całego serca pragnął, by nie była to wiadomość zza grobu.
To było jak zejście do grobu. Ze świata na powierzchni, ożywającego wraz z nadejściem wiosny, ze świeżego powietrza pachnącego kwiatami Isabelle i jej synowie zeszli przez łukowate betonowe przejście do słabo oświetlonego, wilgotnego i cuchnącego kanału, pełnego po brzegi ludzkich odpadów.
Z każdym krokiem w głąb fortecy Isabelle coraz mocniej podupadała na duchu. Z obu stron, ze stłoczonych łóżek polowych upchniętych pod zawilgłymi ścianami, patrzyły na nowo przybyłych puste, beznamiętne twarze pozbawionych nadziei ludzi. Isabelle czuła na plecach zimny dreszcz, nie mający nic wspólnego z chłodem podziemi.
A chłód podziemi przypomniał jej inne, gorsze zimno.
Samochód dawno już wyzionął ducha z braku paliwa. Wojsko miało oczywiście benzynę, ale twardo odmawiało choćby litra błagającym uciekinierom, którzy musieli iść dalej pieszo. Isabelle przeszło przez myśl, żeby sprzedać się za trochę benzyny i uratować chłopców. Ale zaraz potem, uświadamiając sobie, że młodsze kobiety i dziewczyny mogły zaoferować więcej niż ona, odrzuciła ten pomysł. Zamiast tego cała rodzina porzuciła samochód przy drodze i zabierając ze sobą zupełne minimum zaopatrzenia, ostatnich kilkaset kilometrów przeszła na piechotę.
Zimno było z początku straszne. Były chwile, kiedy na widok dygoczących chłopców Isabelle myślała, by skrócić ich cierpienia. Przecież wśród minimum zaopatrzenia był pistolet. Chociaż jako liberał gorliwie popierała kontrolę posiadania broni, a jej mąż jako lekarz miał głęboko zakorzeniony wstręt do wszystkiego, co służyło krzywdzeniu łudzi — zatrzymali pistolet jej dziadka z pierwszej wojny światowej, ignorując wszystkie wezwania do jego zwrotu.
W końcu jednak matczyny imperatyw okazał się silniejszy niż zwykłe poczucie nieszczęścia. Jej chłopcy muszą przeżyć. Żeby tak się stało, ona też musi przeżyć. Nie użyła pistoletu.
Co ciekawe, nie przyszło jej do głowy — kiedy jeszcze mogło coś z tego być — że za pistolet, prędzej niż za swoje ciało, mogłaby zdobyć trochę paliwa. Nie raz brnąc przez mróz i śnieg, przeklinała samą siebie, że o tym nie pomyślała.
Ściskając w ręku świeże upomnienie, Tir przeklinał Niemców tak mocno, jak tylko pozwalał mu na to lęk przed lintatai.
Czy Ghin nie widzi, że to nie jest zwykły przeciwnik? Zasępił się. Cóż, została mi jeszcze jedna rzecz, którą mogę wykorzystać.
Jak dotąd Tir był bardzo oszczędny, jeśli chodzi, o wybór informacji uzyskanych od Guntera i wpuszczanych do Sieci — innymi słowy, udostępnianych Posleenom. W jakiś sposób — Tir sam nie rozumiał szczegółów tego mechanizmu — był odcięty od kontroli. Dlatego w głębi serca obawia! się, że wypuszczenie wszystkich informacji za jednym zamachem skłoni Niemców — zawsze dość podejrzliwych — do szukania przecieków tam, gdzie dotąd się ich nie spodziewali. Ale okoliczności były dramatyczne. Ghin groził obcięciem premii, wycofaniem obiecanych opcji zakupu, zmniejszeniem pensji… zdegradowaniem z rangi Tira do de’Tira.
Tir zadrżał, przejęty groźbą hańby i utraty dochodów.
Mógłby udostępnić resztę informacji. Oczywiście kosztowałoby go to utratę Guntera. Ale z drugiej strony jego przydatność i tak prawdopodobnie już się kończyła.
Nawet wśród Darhelów łamanie umów było uważane za praktykę w złym guście. Jednak jedyną obietnicą, jaką złożono Gunterowi, było ewakuowanie jego rodziny poza planetę. Nigdy nie było mowy — on też o to nie prosił — o zapewnieniu bezpieczeństwa jemu samemu. Rodzina dawno już przebywała na innej planecie, z dala od groźby najazdu.
Niech więc tak będzie, postanowił Tir. Posleeni dostaną wszystkie informacje, które posiadam. Mam tylko nadzieję, że ci durnie będą potrafili je wykorzystać.
Przebywający w zbudowanym przez thresh, przypominającym grobowiec, schronie Fulungsteeriot zaklął. Upaść tak nisko, kiedy się było tak wysoko, to istna tragedia.
Ale nic nie można na to poradzić; wróg opasał szczelnym pierścieniem tę małą enklawę posleeństwa. Ściągnięte z Sieci informacje opisywały ścianę ognia i stali, nawet w tej chwili zaciskającą się na gardle Ludu. Zrujnowane obrzeża miasta były w większej części z powrotem w rękach tubylców. A tubylcy sprawiali wrażenie wyjątkowo sprawnych i chętnych do wykurzenia Posleenów co do ostatniego. Zupełnie jakby podchodzili do tej całej sprawy osobiście!
Trzy razy Fulungsteeriot wysyłał swój Lud przeciwko więżącemu ich pierścieniowi stali. Żadna z prób wyrwania się z matni nie powiodła się, a ostatnie natarcie nie dotarło nawet do linii znienawidzonych thresh, kiedy zostało rozbite przez ich artylerię.
Wszechwładca pomyślał, że może powinien był oszczędzić niektórych thresh, których tu pojmał. Być może udałoby się oddać ich w zamian za bezpieczne przejście, tresh bowiem w zupełnie niepojęty sposób troszczyli się oswoję pisklaki i samice.
Ale przyszło mu to do głowy o wiele za późno. Który Wszechwładca w pierwszym porywie zwycięstwa myślałby o ewentualnej klęsce albo odmawiał swojemu ludowi owoców wiktorii? Fulungsteeriot na pewno taki nie był. Thresh z miasta zostali zjedzeni co do ostatniego cuchnącego pisklaka.
Ani jednemu — Wszechwładca był o tym przekonany — nie pozwolono uciec.
Teraz zaś nie było ucieczki w kosmos, nawet dla starszego Wszechwładcy, jakim był Fulungsteeriot. W swoim gniewie i nienawiści odziani na szaro thresh nie tylko okrążyli całe miasto, ale sprowadzili wystarczająco dużo machin wojennych zwanych przez nich „Tygrysami”, by uniemożliwić Posleenom wszelkie ruchy w pionie. W okolicy leżało co najmniej siedem radioaktywnych wraków okrętów, ofiar ludzkich czołgów. Ucieczka do góry była niemożliwa.
Będąc do końca realistą, Fulungsteeriot nie próbował tworzyć iluzji nadziei, chociaż zaplanował jeszcze jedną próbę wyrwania się z mami, wykorzystując wszystkich pozostałych mu wojowników. Wiedział jednak, że przy zmasowanym ostrzale artylerii, roznoszącym jego Lud na strzępy mięsa i skóry, może oczekiwać jedynie końca.
Do Wszechwładcy podszedł ostrożnie kenstain; kiedy walczyli o życie, wszyscy Posleeni byli niebezpieczni, nawet normalst Zatrzymując się w wyrażającej szacunek odległości, kenstain wydał z siebie posleeński odpowiednik kaszlnięcia, coś w rodzaju zduszonego charczenia.
— Panie? Jest coś, co musisz zobaczyć, coś, co właśnie zauważyłem, unoszące się w eterze.
— Tak? Co to takiego? — spytał z irytacją Wszechwładca. — Panie, spośród otaczających nas threshkreen jedna grupa to niedobitki tych, których nasz Lud wyrżnął w pobliżu miejsca zwanego przez ludzi „Marburgiem”.
Dieter rozpaczliwie chwytał się resztek złudzeń. Jednak widok przepatrywanego przez celownik — w każdym możliwym spektrum — pozostawionego przez Posleenów pustkowia niweczył ostatki jego nadziei.
Brasche pogładził schowane w kieszeni na piersi zdjęcie. Współczuł chłopakowi tak samo jak prawie cała załoga.
— Dlaczego? — spytał Dieter. — Dlaczego?
— Bo jakaś cipa w mundurze uciekła, chłopcze — odparł ostro z miejsca kierowcy Krueger, który nie czuł żadnego współczucia. — Poczytaj meldunki z akcji, są w Sieci. Jakiś gnojek dał nogę zamiast stawić czoła niebezpieczeństwu i dlatego twoja dziewczyna nie żyje. Nie wiemy, kto to był. Nie wiemy, gdzie dokładnie to się zaczęło. Ale ktoś uciekł i wywołał panikę. To było zresztą do przewidzenia po tym, jak zasrani politycy związali ręce wszystkim oprócz nas.
Schultz spojrzał na dowódcę. Chociaż Brasche nie znosił swojego kierowcy, musiał przyznać mu rację.
— Tak, Dieter.
— Ale co można na to poradzić? — spytał Schultz żałośnie.
— Zabijać tych, którzy uciekają, chłopcze — odparł Krueger. — Nie dać im innego wyjścia niż zostać i walczyć. Wieszać tchórzy i patrzeć, jak wierzgają i tańczą, jeśli ma się trochę czasu. Jeśli nie, po prostu zastrzelić.
Krueger poczuł lekki dreszczyk rozkoszy na wspomnienie wierzgających stóp szesnastoletniego tchórza z Volksgrenadierów, okrutnie powieszonego trzydzieści centymetrów nad ziemią, z pętlą zadzierzgniętą na karku, żeby widział, jak jest blisko ocalenia. Zaśmiał się tak samo jak wtedy, z radością niezatartą przez czas.
Brasche pokiwał głową, niechętnie zgadzając się z Kruegerem, ale wiedział, że Schultz musi się tego dowiedzieć.
— To prawda, Dieter. Zgnilizna musi zostać wycięta, kiedy tylko się wda. Czasami jeśli są dobrze wyszkoleni, nie pojawia się bardzo długo, może nawet przez całą wojnę. Ale kiedy ma się do czynienia z taką hałastrą w mundurach, jaką wystawiły dzisiaj Niemcy, nie można postąpić inaczej, niż użyć ostrych środków zapobiegawczych.
Dieter zrozumiał.
— Bo jeśli nie — powiedział — giną niewinne i piękne dziewczyny.
Pod kanonadą straszliwej artylerii thresh Fulungsteeriot i podlegli mu Wszechwładcy nie zdołali ustawić swoich zdziesiątkowanych oolt’pos w cokolwiek przypominającego szyk do natarcia. Co gorsza, straty w tym, co thresh nazwaliby „łańcuchem dowodzenia”, nie ułatwiały stworzenia skutecznego planu. Fulungsteeriot i jego podwładni musieli posyłać swoich oolt’os w tryby maszynki do mielenia mięsa, dając im jedynie ogólne wytyczne.
Jednak na wojnie dużą rolę odgrywa przypadek. To właśnie on zadecydował, że w pobliżu znajdowały się niedobitki 33. Korps, to on spowodował, że podwładny Fulungsteeriota znalazł tę informację w Sieci. Chociaż trzy czwarte pierścienia oblężenia obsadzały dobre oddziały 47. Panzer i 2. Korps Górskiego, rejon wybrany na cel natarcia utrzymywali zniechęceni i pozbawieni woli walki żołnierze 33. Korps Piechoty.
Po prostu byli w okolicy i nie mieli nic innego do roboty…
— Brasche? Tu Mühlenkampf.
Brasche potrząsnął głową w daremnej próbie zebrania myśli.
— Hier, Herr General.
— Hans, 33. Korps, pieprzona Cipwehra!… znów pryska. Ty i twoje… niech spojrzę… pięć Tygrysów…
Mühlenkampf czekał.
— Tak, Herr General — odparł w końcu zmęczony Brasche, włączając mikrofon krtaniowy. — Zostało mi pięć Tygrysów.
— Jedźcie do sektora Walkiria Trzy. Dywizja Jugend pojedzie za wami. Ale, Brasche, wy tam będziecie pierwsi. Musicie utrzymać grzbiet do przybycia Jugend.
— Już jedziemy… Herr General, co tam się, kurwa, dzieje? Co mam z tym zrobić?
Mühlenkampf zawahał się, w końcu odpowiedział głosem zabarwionym smutną determinacją.
— Wykonać swój obowiązek, Herr Oberst.
Niedobitki 33. Korps nie czekały nawet, aż Posleeni znajdą się w zasięgu skutecznego strzału. Na sam widok — czy raczej odgłos — zbliżającej się masy obcych cały Korps dał nogę.
I nic dziwnego. To były szybkonogie resztki, ci, co nie czekają z decyzją, najmniej odważni ze wszystkich. A dobrzy żołnierze, dobrzy dowódcy? Ci w większości zwlekali o kilka sekund za długo w poprzedniej bitwie, podczas ucieczki spod Marburga. Krótko mówiąc, już dawno przeszli poćwiartowani przez trzewia obcych i zostali wydaleni w cuchnących pryzmach na ziemię, którą w ten sposób użyźnili.
Dobrzy żołnierze 33. Korps zamienili się w gówno,., a gówno zamieniło się w coś w rodzaju ludzkiej biegunki. I poleciało.
Anna przejechała z głośnym chrzęstem przez długi szereg cywilnych pojazdów, które wyglądały tak, jakby napotkały na swojej drodze największą na świecie maszynkę do mielenia. Minąwszy rafę posiekanego złomu, Krueger szybkim ruchem kolumny kierowniczej ustawił Annę na grzbiecie taktycznym wzniesienia, na drodze ucieczki resztek 33. Korps. Jak tryby jednego mechanizmu pozostałe cztery Tygrysy zajęły swoje pozycje, po dwa po obu stronach Anny, wzdłuż tego samego grzbietu. Pięć czołgów utworzyło linię długości około ośmiu kilometrów.
Krueger, bardziej niż którykolwiek inny członek załogi, musiał — ze względu na swoje obowiązki — uważnie przyglądać się okolicy. Tuż za linią złomu rozpościerał się otwarty teren. Kierowca widział, że leżały tam rozrzucone stosy kości, dokładnie odartych z mięsa. Jego wzrok przesunął się po czaszce, której wierzchołek usunięto tak równo, jak równo ścina kokosa doświadczony zbieracz — Kruegera ten widok nie poruszył.
Przed nimi widać było oznaki paniki.
Krueger i Brasche, starzy weterani, widzieli już taką panikę. Krueger zaklął.
— Co za pieprzone gówno!
— 501. Schwere Panzer? — powiedział cicho Brasche. — Stabsunteroffizier Schultz…
Dieter wyjrzał ze swojego stanowiska strzelca przez celownik głównej armaty. W oddali widział masę Posleenów wylewających się z niemal doszczętnie zburzonego miasta. Bliżej, pojedynczo i małymi grupami, bez żadnego porządku ani dyscypliny, uciekały resztki rozbitego Korps. Lewa ręka chłopaka sięgnęła bezwiednie do koperty w prawej kieszeni bluzy. Wyjął ją, zręcznie otworzył i sięgnął do środka, by dotknąć schowanego tam złotego kosmyka. W jego sercu zapłonęła iskra czystej nienawiści.
— …ognia przed tę tłuszczę. Użyj współosiowych mauserów. Daj im do zrozumienia, że dalej już nie uciekną. Nakreśl linię na ziemi — dokończył Brasche.
— A jeśli się nie zatrzymają Herr Oberst? Jeśli przekroczą tę linię?
— Zgnilizna nie może się rozprzestrzenić. Wtedy ich zabijesz. Zamigotał płomień, mniejszy niż błysk ognia przy wystrzale z armaty Tygrysa. Jakieś dwa i pół kilometra dalej, tuż przed pierwszymi pierzchającymi grenadierami, pojawiła się na ziemi linia małych, ciemnych, gniewnych chmurek kurzu.
Dla umykającej gromady żołnierzy z 33. Korps pojawienie się wyraźnie widocznych Tygrysów przypominało rozwarcie bram niebios. Instynktownie skręcili w stronę szeroko rozciągniętej linii czołgów 501 — go, jak chłopiec uciekający przed chuliganami, żeby schować się za spódnicą mamy.
Każdy w tym motłochu — bo tym właśnie się stali, motłochem — miał w głowie tylko jedną myśl: „bezpieczeństwo”, kiedy ujrzał niewzruszoną potęgę Tygrysów. I każdemu z nich odebrało mowę, kiedy te wrota do bezpieczeństwa, pełna mleka pierś matki, zaczęły pluć ogniem w pierwsze szeregi uciekających.
Część uciekinierów uważała — musiała tak uważać, gdyż wychowano ich w niewinności, a na szkoleniu obchodzono się z nimi w białych rękawiczkach — że ogień lekkich działek mausera, koszący uciekających najbliżej Tygrysów, musiał być jakąś pomyłką. A to była ich pomyłka… Ostatnia, jaką wielu z nich popełniło.
Inni, nie tak rozpieszczeni przez mamy i lekki trening wojskowy, doznali wstrząsu i stanęli jak wryci. A potem usłyszeli głos. Głos Braschego…
— Anno, daj zewnętrzne głośniki — rozkazał Brasche integralnemu systemowi rozpoznawania głosu.
— Tak jest, Herr Oberst — odparła SI czołgu.
— Niech inne czołgi też mnie nagłaśniają.
Natychmiast w pancerzach, wszystkich pięciu Tygrysów Braschego otworzyły się małe klapy i z każdej z nich wysunęły się po trzy spore głośniki. Głos Hansa niósł się wyraźnie na piętnaście kilometrów.
— Halt, wy tchórzliwe skurwysyny, albo rozwalimy was na miejscu.
Powtórzył to dwa razy.
— Jesteśmy 47. Panzer Korps — ciągnął. — Zgadza się, gnojki, SS. Uwierzcie w to… całym sercem. Rozwalimy was bez skrupułów, tak jak rozwala się psa. Waszą jedyną szansą przeżycia jest walczyć tym, co macie w rękach, i zatrzymać wroga. A my wam w tym pomożemy. Nas nie możecie nawet zadrapać, a my wyrżniemy was, jeśli tylko spróbujecie. Albo jeśli będziecie uciekać.
W odpowiedzi na słowa Braschego niektórzy w masie uciekinierów podrzucili karabiny do ramion i zaczęli się ostrzeliwać. Inni — jakaś połowa, może trochę więcej — zamarła w panice. Część jednak, dochodząc do wniosku, że pięć szeroko rozstawionych Tygrysów nie może pokryć ogniem całego terenu martwej strefy, postanowiła spróbować wydostać się, korzystając z naturalnych osłon terenu, albo przynajmniej znaleźć sobie kryjówkę, w której byliby bezpieczni przed Posleenami — dzięki ostrzałowi Tygrysów — oraz przed samymi Tygrysami i szaleńcami, którzy w nich siedzieli. Najwięcej spośród uciekinierów, którzy podjęli taką decyzję, było tych, którzy porzucili broń i nie widzieli żadnego sensu w dalszej walce, bo nie mieli czym walczyć.
Kilku tysiącom z nich powiodło się… na chwilę.
— Strzelec, godzina jedenasta, szrapnelem z zapalnikiem czasowym w Posleenów! — rozkazał Brasche.
Ładowniczy posłusznie wprowadził do komory pocisk przeciwpiechotny.
Ktoś mógłby uznać, że jako amunicja przeciwpiechotna do głównej armaty Tygrysa bardziej nadawałyby się pociski fleszetkowe. Faktycznie, niewiele brakowało, a tak by się stało. O wyborze zadecydowała teutońska dokładność. Oba rodzaje amunicji tak samo skutecznie zabijały Posleenów. Zapakowane w trzydziestopięciocentymetrowy pocisk, oba były w stanie pokryć kilometr kwadratowy terenu zabójczym gradem stali.
Szrapnel wygrał z fleszetkami, bo czterocentymetrowej średnicy żelazna kula — przemieszczająca się z umiarkowaną prędkością — zabijała pewniej i skuteczniej niż kilka trafień lżejszymi, szybszymi, węższymi fleszetkami. Uznano, że jeśli Tygrys będzie zmuszony użyć głównej armaty jako broni przeciwpiechotnej, jego załodze będzie zależało, żeby będący celem Posleeni byli „maus-todt” — martwi natychmiast.
Po raz pierwszy, odkąd zostali okrążeni, Fulungsteeriot zaczął dostrzegać jakąś nadzieję, że za chwilę jego ciało nie zostanie rozczłonkowane. Thresh uciekali przed nimi. Tego nie widział już od wielu cykli.
Chociaż jego podwładni nigdy nie byli w stanie stworzyć, a co dopiero wprowadzić w życie, jakiegoś planu, szarża na łeb, na szyję odniosła lepszy skutek niż logiczna, sprawnie przeprowadzona operacja. Zabójcza artyleria threshkreen na pewno miała więcej trudności z kierowaniem ognia na ukazujące się i znikające losowo cele. Nieporządek i brak logiki tego przedsięwzięcia wydawał się działać na korzyść Ludu. Była jakaś nadzieja.
Nadzieja ta okazała się jednak płonna. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu uciekający thresh, a przynajmniej większość z nich, zatrzymali się i odwrócili. Ku zaskoczeniu Wszechwładcy wielu z nich zaczęło walczyć zamiast dalej uciekać.
A potem Fulungsteeriot ujrzał najstraszliwszy widok w swoim przepełnionym strasznymi widokami życiu.
— Cel! — odparł Schultz.
— Ognia! — rozkazał Brasche.
O tak, Fulungsteeriot widział, jak nawet sto tysięcy Ludu ustawionego w gęstym szyku ginie w jednej chwili. Ten rzadki widok można było ujrzeć, kiedy używano broni masowego rażenia w czasie Orna’adar, często powtarzanego posleeńskiego Ragnarok. Wtedy nie było jednak dużo krwi — sam żar wypalał niemal wszystkie ślady. Oczywiście było to marnotrawstwo jedzenia, myślał często Fulungsteeriot. Ale wszystko wyglądało czysto i schludnie.
Nie tak, jak po wystrzale nowej broni tych ohydnych threshkreen.
W przypadku szrapneli używano słabszego materiału miotającego. Chociaż waga samego pocisku była trochę) większa niż w przypadku penetratorów ze zubożonym uranem; nawet zbliżona prędkość nie była potrzebna. Załoga Anny ledwie zauważyła odrzut.
Po przebyciu 4793 metrów, czyli dystansu, który komputer balistyczny Anny uznał za idealny, mały ładunek rozrzucający eksplodował. Gdyby pocisk zawierał „ulepszoną amunicję konwencjonalną”, taka metoda rozrzutu nie mogłaby zostać zastosowana: sam ładunek rozrzucający zniszczyłby ową drogocenną śmiercionośną zawartość. Szrapnel jednak był żelazem — niskiej jakości, tanim i prostym w produkcji. Detonacja nieco ponad kilograma TNT ledwie poruszyła metalowe kule, chociaż przy udziale dziewięciu pasków ładunku kierunkowego, rozmieszczonych wewnątrz pocisku, rozszczepiła go i otworzyła wzdłuż.
Gęsto upakowana masa czterech tysięcy sporych żelaznych kul zaczęła się rozprzestrzeniać. Te, które w chwili wybuchu były najbliżej ziemi, naturalnie uderzyły pierwsze. Gdyby były o wiele mniejsze albo poruszały się o wiele szybciej, najpewniej zakopałyby się w piachu. Fleszetki na pewno by tak zrobiły.
Ale kule przy swojej masie i prędkości zachowały się zupełnie inaczej — odbiły się. Niczym puszczona po wodzie „kaczka”, skakały, pokonując coraz mniejsze odległości. Bardzo niewiele z nich się zmarnowało. Większości udało się przebić jednego, dwóch, a nawet tuzin czy więcej Posleenów, zanim się zatrzymały. A siła ich uderzenia była taka, że niektóre części posleeńskich ciał padały na ziemię wraz z fragmentami ich pobratymców — kośćmi i zębami — wbitymi w miękkie narządy.
A to było tylko czterysta czy pięćset kul z masy czterech tysięcy!
Pozostałe opadły na ziemię w różnym czasie i z różną prędkością. Wszystkie jednak były tak samo groźne; skakały i pędziły przez szeregi Posleenów jak rozradowane dzieci boga wojny. Rozwalały gadzie czaszki, rozdzierały korpusy, urywały ręce i nogi. Wielu obcych wchodziło w posiadanie dużej żelaznej kuli wewnątrz zmasakröwanego torsu.
Ostatecznie cztery tysiące kul, rykoszetując i skacząc do ostatka, zostawiło za sobą ponad dwa przecinek cztery miliony metrów bieżących śmierci i zniszczenia na obszarze zaledwie jednego kilometra kwadratowego. Krwawiąca i rozszarpywana horda Posleenów wrzasnęła jednym głosem z bólu i rozpaczy.
Siedzący na swoim nieruchomym tenarze Fulungsteeriot skrzywił się, słysząc unoszący się nad masą Posleenów krzyk cierpienia, zwielokrotniony prawie do nieskończoności. Wszechwładca omiótł scenę rzezi przerażonym spojrzeniem.
— Czym zgrzeszył Lud, że zasłużyliśmy na coś takiego? — spytał, choć nie było nikogo, kto mógłby na to odpowiedzieć.
Z blisko stu tysięcy wojowników, którymi dowodził, pozostały jedynie strzępy. Fulungsteeriot zobaczył jednego z oolt, jak z oderwanymi obiema przednimi nogami słania się chwiejnie na tylnych nogach. Inni, bardzo, nieliczni, kuśtykali na trzech nogach. Czasami oderwana kończyna wciąż wisiała na pasku skóry, plącząc się między pozostałymi i sprawiając, że ofiary zataczały się żałośnie. Wielu próbowało wepchnąć swoje wnętrzności z powrotem do porozdzieranych brzuchów. Oślepieni błąkali się z wyciągniętymi ramionami.
Najgorsze chyba jednak były te trzy czy cztery tysiące nietkniętych Posleenów. Przedtem dumnie szarżujący, niesieni przez tłum pobratymców, teraz stali nieruchomo, dygocząc jak konie, które zaprowadzone do rzeźni, widzą swoje stado znikające we krwi i grozie.
Stłumione chóralne okrzyki agonii powiedziały Fulungsteeriotowi, że jego atak zakończył się całkowitą klęską. Prychnął, obnażył kły, nastroszył grzebień. Może nie był najbystrzejszym z kessentaiów, ale na pewno nie brakowało mu odwagi. Ruszył swoim tenarem wprost na najbliższą maszynę wroga, chcąc zginąć jak prawdziwy wojownik.
— Tot durch dem Strang. Śmierć przez powieszenie.
Tak brzmiał wyrok sądu polowego dla dwustu trzydziestu siedmiu z dwóch tysięcy trzystu pięćdziesięciu dziewięciu tchórzy, którzy szukali kryjówki pod osłoną ognia Tygrysów, nie biorąc udziału w walce.
Dywizja Jugend znalazła ich, otoczyła i przekazała następnym oddziałom, które ich aresztowały. Potem przez kilka dni pewne osoby z rządu domagały się zwolnienia więźniów. Mühlenkampf odmówił. Ku jego zaskoczeniu przeważająca część Bundeswehry zgodziła się z nim, posuwając się nawet do odmowy wykonywania rozkazów biura kanclerza, które mogłyby doprowadzić do uwolnienia pojmanych.
Z ponad dwóch tysięcy wybrano dziesięć procent tych, którzy mieli odpokutować za grzechy pozostałych.
— Moglibyśmy powiesić was wszystkich — oznajmił sąd — bo na to zasłużyliście. Uznaliśmy jednak, że nasza ojczyzna skorzysta, jeśli wasza śmierć będzie bardziej rozłożona w czasie. Dziesięć procent wystarczy, by reszta z was pamiętała o swoich obowiązkach na przyszłość.
Eskortowana przez przedstawicieli 47. Korps i innych korpusów Bundeswehry, które dobrze się spisały w tej okolicy, procesja śmierci podzieliła się na trzy grupy.
Najbliżej zburzonego miasta i największych skupisk ogryzionych kości cywilów maszerowali skazani. Brasche wybrał na przedstawiciela 501-go Dietera Schultza. Krueger domagał się, by on też wziął udział w wieszaniu, i mimo niechęci do starego esesmana Brasche wysłał go w uznaniu jego zasług.
Kilkaset metrów dalej od miasta, równolegle do tych, którzy mieli zginąć powolną śmiercią, maszerowali równie pilnie strzeżeni pozostali osądzeni. Ich wyroki śmierci były chwilowo zawieszone, w nadziei, że uda się dla nich znaleźć bardziej pożyteczny sposób zejścia z tego świata.
Najdalej, jako ostatni, szli widzowie. Ludzie, którzy chcieli obejrzeć, jak giną inni ludzie — ci, których nienawidzili.
— Proszę, nie — błagał dwudziestoczteroletni Unteroffizier, kiedy Krueger zakładał mu na szyje, pętlę z cienkiego sznura. — Proszę — powtórzył. — Mam żonę i małe dziecko. Proszę.
— Trzeba było myśleć nie tylko o nich, ale i o innych, których opuściłeś, zanim uciekłeś, ty wrzodzie na obrzezanym fiucie — odparł Krueger bez złości, w ogóle bez żadnych zauważalnych emocji. Kazał gestem naciągnąć linę przerzuconą przez latarnię, zmuszając skazańca do wejścia na pustą dwustulitrową beczkę.
— Przywiązać linę — rozkazał, kiedy szlochający już otwarcie Unteroffizier stanął na beczce. Czterej żołnierze natychmiast posłuchali. Wolny koniec sznura przymocowano do hydrantu, którzy Posleeni postanowili zostawić na miejscu do chwili, aż uda im się go lepiej zrozumieć. — Nie zostawcie tej świni żadnego luzu, wy gnoje. Schultz? Baczność!
Rozdarty uczuciami, które ledwie rozumiał, Dieter wykonał rozkaz. Obaj zignorowali rzężenie Unteroffiziera, gdy lina zacisnęła się na jego gardle.
— Ja mam rodzinę!
Krueger objął bratersko ramieniem — przynajmniej raz — młodego Schultza i zaczął mówić spokojnym, rozsądnym tonem.
— Widzisz tego małego chlipiącego drania na beczce, Stabsunteroffizier Schultz?
Pytanie było czysto retoryczne i Krueger nie czekał na odpowiedź.
— Martwi się o siebie, o swoją rodzinę i krąg najbliższych. Nie pomyślał ani przez chwilę o nikim spoza tego kręgu. Wiesz, że tak było, Schultz, prawda? Że ten gnój nie ma pojęcia o obowiązku, o braterstwie?
To również było pytanie retoryczne. Krueger mówił dalej; każde jego słowo było jak manifest.
— Nie myślał o niej… O milionach innych, takich jak ona. Troszczył się tylko o siebie i o to, co jego. Nie przejmował się ani nie wyobrażał sobie, jak twój mały skarb dygotał z przerażenia, zanim obcy zarżnęli ją i zżarli. — Krueger zaśmiał się złowieszczo. — Ty nigdy nie byłeś z nią blisko, co, chłopcze? A to wszystko wina tego tchórzliwie dygoczącego drania i innych, jemu podobnych.
Sam Dieter również dygotał. Czy to z obrzydzenia wywołanego niemiłym mu dotykiem Kruegera, czy z nienawiści do stojącego na beczce ludzkiego śmiecia, czy świadomości tego, co utracił — nie wiedział. Ale kiedy Krueger zabrał rękę i powiedział: „Kopnij beczkę, Schultz”, wcale się nie wahał.
Skazaniec wydał krótki i szybko stłumiony jęk, kiedy Dieter uniósł nogę i oparł stopę na krawędzi beczki. Wystarczyło lekkie pchnięcie i beczka sama zaczęła się przewracać. Wieszany rozpaczliwie, lecz bezskutecznie próbował ją przytrzymać. Ale przewróciła się i odtoczyła, a stopy mężczyzny zatańczyły w powietrzu.
Dieter oglądał jego śmierć od początku do końca. Najpierw, kiedy sznur zaczął się zaciskać, słychać było ciężkie, chrapliwe dyszenie, przerywane błaganiem o litość. Stopy bez przerwy wierzgały; umierający odruchowo szukał ratunku. Dieter zauważył, że każde wierzgnięcie, każdy skręt ciała zaciskają pętlę jeszcze bardziej. Wkrótce wiszącego zaczął potwornie boleć kark. Przez chwilę wierzgał jeszcze mocniej.
A potem pętla częściowo odcięła mu dopływ powietrza. Jakiś fizjologiczny szczegół albo ułożenie liny pozwalały, żeby krew — przynajmniej jakaś jej ilość — dalej dopływała do mózgu. Dieter widział w ohydnie wytrzeszczonych oczach mężczyzny, że ten jest przytomny do ostatka, świadomy agonii ciała i umysłu. Jego język napuchł, poczerwieniał i wysunął się z ust. Twarz zrobiła się sina… a potem czarna.
W końcu wierzganie osłabło… i zupełnie ustało. Trup kołysał się w lekkiej wiosennej bryzie, ze spojrzeniem utkwionym w nieskończoność. Dieter patrzył i czekał, aż zgaśnie ostatnia iskierka życia. Czuł… Nie umiał tak naprawdę powiedzieć, co czuje. Ale nie mógł też zaprzeczyć, że nie czuje żalu ani litości dla wiszącego przed nim martwego ciała.
Odwrócił się do Kruegera.
— Dokończmy dzieła, sierżancie majorze.
I tak oto narodził się esesman, pomyślał Krueger.
Niedaleko, na szczycie wieży Anny, Hans Brasche patrzył z pewną obojętnością na wieszanie tchórzy. Widział to wszystko już nie raz… Wiele razy widział cały sad powieszonych mężczyzn, ale i kobiet: Rosjan, Niemców, Czechów, Bałtów… Wietnamczyków. Był już uodporniony.
A gdyby Legia mnie złapała, pomyślał, też by mnie powiesili.
Jak to często bywa w dżungli, rany Hansa nie chciały się goić. Przez wiele tygodni po ewakuacji lekarze we francuskim szpitalu wojskowym w Haiphong nie dawali mu większych szans przeżycia.
Ale był twardy, młody i zdrowy przed zranieniem, i miał wielką wolę przetrwania. Stopniowo jego ciało, wspomagane przez cudowny wynalazek — penicylinę, zaczęło przezwyciężać rojące się w nim obce organizmy. Wkrótce był już prawie całkiem zdrów.
„Prawie całkiem zdrów” to jednak nie to samo, co „gotowy do powrotu do cuchnącej dżungli”. Lekarze nalegali na dłuższą rekonwalescencję, niż była gotowa zaakceptować francuska armia, a co dopiero Legion Etranger.
Hans nie miał jednak nic przeciwko temu. Udało mu się urządzić niezły rajd po najlepszych barach i burdelach Haiphong i Hanoi. Zabawa zaczynała go już nawet nieco nudzić, kiedy pewnego dnia w nędznej kawiarence niedaleko portu Haiphong wpadła mu w ręce francuskojęzyczna gazeta. Wyglądało na to, że Izrael, państwo Żydów, został niedawno powołany do istnienia i właśnie o to istnienie wałczy.
Ciekaw jestem, pomyślał dawny oficer SS, czy znajdę tam odkupienie.
Zapłacił za kawę, zostawił mały napiwek, złożył gazetę i poszedł do portu dowiedzieć się o odpływające statki.
Oczywiście były też inne bitwy. Ale wróg był wyraźnie w defensywie na obszarze od dawnej Linii Maginota (gdzie niedobitki francuskiej armii zatrzymały wroga na pospiesznie odnowionych fortyfikacjach, jednocześnie ratując kilka milionów francuskich cywilów, którzy schronili się wewnątrz) po rzekę Wisłę (gdzie Niemiec i Polak walczyli jak bracia, tak jak powinni byli walczyć blisko siedemdziesiąt lat wcześniej przeciwko nawale ze wschodu).
A potem pewnego dnia nadszedł koniec — dzień wytchnienia i dziękczynienia, ogłoszony przez samego Bundeskanzlern. Niemcy były na drodze do ocalenia, jak głosił, wraz z dużymi obszarami Francji, Polski i Kraju Sudeckiego. Taki stan rzeczy, powiedział kanclerz, zawdzięczamy pracowitości niemieckich robotników, inteligencji niemieckich naukowców… oraz — przede wszystkim — odwadze niemieckich żołnierzy.
Z tych ostatnich Kanzler wyróżnił dwie grupy. Pierwszą był zespół badawczo-wdrożeniowy pracujący obecnie nad projektem Tygrys III, Ausführung B. Drugą była grupa, która walczyła na wszystkich frontach. To ona była opoką, o którą rozbił się posleeński najazd. To ona okazywała męstwo mimo klęsk, odwagę mimo strat, wolę walki mimo przewagi wroga.
Grupą tą był 47. Panzer Korps. I jemu właśnie Kanzler dal i obiecał różne honory.
Miał też do powiedzenia parę interesujących słów na temat zdrady.
Tak chyba będzie najlepiej, pomyślał Tir. I tak nigdy nie lubiłem tego zimnego, szarego, brzydkiego miasta. A jeszcze ten ich paskudny język — pretekst, by napluć komuś w twarz pod pozorem uprzejmej konwersacji.
Ale, westchnął w myślach, tak bardzo liczyłem na zyski z tego zadania.
Wiadomość przybyła specjalnym kurierem, prosto od China. Operację Berlin należało zakończyć, a cały darhelski personel wycofać, zanim ludzie wyciągną logiczne wnioski i zgłoszą się z narzędziami do zadawania bólu.
Tir miał tydzień, zaledwie siedem obrotów planety wokół własnej osi, żeby zamknąć wszystkie swoje operacje. Jako dobry biznesmen w darhelskim rozumieniu — czyli uczciwy w tym, co widać, nieuczciwy w całej reszcie — Tir musiał ewakuować swoich podwładnych oraz pewną liczbę tych, którzy byli dla nich ważni. Samo to, nie mniej niż cała reszta, oznaczało klęskę jego planów wobec tej nieszczęsnej krainy, tego „Deutschlandu”.
Był pewien, że wpuszczenie ludzkich planów i zamierzeń do Sieci odwróci bieg wydarzeń, sprawi, że ludzie zostaną pokonani i… no cóż… pożarci. Ale wszystko poszło na marne. Plany zmieniały się zbyt szybko; kiedy ściągał informacje, były już bezużyteczne. Niech będą przeklęte te szybko myślące, wszystkożerne istoty. Niech będą przeklęci zwłaszcza ci z SS, których nawet własna zwierzchność nie mogła kontrolować ani przewidzieć ich poczynań.
Dlaczego, DLACZEGO, DLACZEGO ci przeklęci Niemcy nie byli tacy jak Francuzi? Tamci byli logiczni. A ich politycy próżni i łatwi do manipulowania za pomocą pochlebstw i podsycania ich paranoi. Niechby wszystkich Niemców pochłonęło piekło z tych ich zabobonów.
Degradacja, hańba, zmniejszenie pensji, strata premii… Tir łkałby jak człowiek, gdyby tylko potrafił. Będzie miał szczęście, jeśli nie zostanie cofnięty do poziomu wejściowego.
Z roztargnieniem, pogrążony w niebezpiecznie nienawistnych rozmyślaniach, Tir rozrywał swoimi zupełnie nieodpowiednimi do tego zębami kawałki roślin leżące przed nim na tacy. Tak naprawdę nigdy się nie najadał, ale Darhelom nie wolno było jeść zwierzęcych białek, których tak bardzo łaknęli. Jedzenie zakazanych potraw kończyło się lintatai.
A jedzenie rzeczy dozwolonych kończyło się nudą i obrzydzeniem.
To była pora na ucztę, na uczczenie poległych i świętowanie odniesionych zwycięstw. Jako istoty o dość prymitywnych instynktach, posleeńscy Wszechwładcy zgromadzili się pośród olbrzymich ryczących ognisk rozpalonych na wyspie pośrodku rzeki. Rzeka przepływała przez ruiny, będące kiedyś stolicą tej krainy. Ognie rzucały niesamowity ruchomy poblask na kessentaiów i wodę.
Wokół świętujących, tam, gdzie kiedyś wznosiło się wielkie miasto, rozciągała się pustynia, która wyglądała tak, jakby jakiś olbrzym, niewyobrażalnie wielki, rozorał pazurami ziemię aż do kości. Architektura thresh nie miała zasadniczo żadnej wartości, chyba że jako źródło surowca. Wszystkie budynki trzeba było zniszczyć, żeby zrobić miejsce posleeńskim osadnikom, posleeńskiej cywilizacji.
Od tej zasady był tylko jeden wyjątek. Na wszystkich podbitych terenach pozostawiono nietknięte elementy sieci transportowej thresh. Ostatecznie droga to droga.
Uwagę Posleenów zwracała zwłaszcza pieczołowitość, z jaką obcy dbali o mosty. Ogólnie rzecz biorąc, oni sami nie radzili sobie dobrze z wodą i cieszyli się, że mogą z nich korzystać.
Na bruku jednego z mostów zazgrzytały pazury Athenalrasa i tych z jego świty, których chciał osobiście uhonorować, między nimi Ro’moloristena. Płonące po obu stronach pochodnie rzucały blask na Posleenów… i stado thresh mających posłużyć za wieczorny posiłek.
Na taką okazję nadawało się tylko to, co najlepsze: młode i jędrne tresh. Replikatory na pokładach okrętów Ludu wydzielały łagodne środki odurzające, które wdychali jedynie Wszechwładcy, a i to w niewielkich ilościach.
Pot strachu lśnił w świetle pochodni na twarzach młodych thresh, szlochających i łkających nad swoim losem. Migoczący blask ognia odbijał się we łzach grozy.