Rozdział dziesiąty

Słusznym, jest, aby nieszczęśliwy cierpiał. Jego ból i upokorzenia wynikają z praw natury, a dla realizacji celów natury potrzebne jest zarówno istnienie cierpiącego, jak też i tych, którzy przysparzając mu strapień sami cieszą się powodzeniami. Ta właśnie prawda powinna stłumić wyrzut sumienia w duszy tyrana czy złoczyńcy. Nie musi się powściągać, winien dopuszczać się śmiało wszystkich czynów, które rodzą się w jego imaginacji, gdyż to głos natury mu je podsuwa.

Jeśli tajemne inspiracje natury wiodą nas do zła, to widocznie zło jest naturze niezbędne.

Donatien Alphonse Francois de Sade

Huk i szczęk najpierw otwieranych, potem zamykanych drzwi celi zbudził młodszą z sióstr Scarra. Starsza siedziała przy stole, zajęta wyskrobywaniem kaszy przyschniętej do dna cynowej miski.

— No i jak było w sądzie, Kenna?

Joanna Selbome, zwana Kenną, nic nie mówiąc, usiadła na pryczy, oparta łokcie o kolana, a czoło o dłonie.

Młodsza Scarra ziewnęła, beknęła i pierdnęła głośno. Przycupnięty na przeciwległej pryczy Kohut mruknął coś niewyraźnie i odwrócił głowę. Był obrażony na Kennę, na siostry i na cały świat.

W zwykłych więzieniach nadal tradycyjnie dzielono aresztantów według płci. W wojskowych cytadelach było inaczej. Już cesarz Emir var Emreis, potwierdzając specjalnym dekretem równouprawnienie kobiet w armii cesarskiej, zarządził, że jeżeli emancypacja, to emancypacja, równouprawnienie ma być całą gębą i na całym froncie, bez żadnych wyjątków ani specjalnych przywilejów dla którejkolwiek z płci. Od tamtego czasu w twierdzach i cytadelach więźniowie siedzieli koedukacyjnie.

— No to jak? — powtórzyła starsza Scarra. - Wypuszczają cię?

— Akurat — rzekła gorzko Kenna, nadal z głową opartą o dłonie. - Będę miała szczęście, jeśli nie powieszą. Cholera! Zeznawałam całą prawdę, niczego nie ukryłam, no, prawie niczego, znaczy się. A te sukinsyny jak zaczęły mnie maglować, to najpierw idiotkę ze mnie przed wszystkimi zrobili, potem okazało się, żem jest osoba niewiarygodna i element przestępczy, a na samym końcu wyszedł współudział w spisku mającym na celu obalenie.

— Obalenie — pokiwała głową starsza Scarra, zupełnie jakby rozumiała, o co chodzi. - Aaa, jeśli obalenie… To dupa blada, Kenna.

— Jakbym nie wiedziała.

Młodsza Scarra przeciągnęła się, ziewnęła znowu, szeroko i głośno niczym lamparcica, zeskoczyła z górnej pryczy, energicznym kopniakiem usunęła zawadzający jej taboret Kohuta, splunęła na podłogę obok taboretu. Kohut zawarczał, ale na nic więcej się nie ośmielił.

Kohut był na Kennę śmiertelnie obrażony. A sióstr się bał.

Gdy przed trzema dniami dokwaterowali mu Kennę do celi, rychło okazało się, że Kohut, jeżeli w ogóle dopuszcza emancypację i równouprawnienie kobiet, to ma na ta sprawy własne poglądy. W środku nocy zarzucił Kennie koc na górną połowę ciała i zamierzał posłużyć się dolną połową, co pewnie by mu się udało, gdyby nie fakt, że trafił na empatkę. Kenna wdarła mu się do mózgu tak, że Kohut zawył jak wilkołak i zapląsal po celi jak ukąszony przez tarantulę. Kenna zaś z czystej mściwości zmusiła go telepatycznie, by stanął na czworakach i rytmicznie walił głową w obite blachą drzwi celi. Gdy zaalarmowani strasznym hukiem strażnicy otworzyli drzwi, Kohut tryknął jednego z nich, za co dostał pięć razów okutą pałką i tyleż kopniaków. Reasumując, Kohut nie zaznał tej nocy rozkoszy, na którą liczył. I obraził się na Kennę. O rewanżu nawet nie śmiał myśleć, bo nazajutrz do celi trafiły siostry Scarra. Płeć piękna była zatem w przewadze, a nadto rychło okazało się, że poglądy sióstr na równouprawnienie są zbliżone do Kohutowych, tyle że całkiem odwrotne, jeśli idzie o przypisane płciom role. Młodsza Scarra patrzyła na mężczyznę drapieżnym okiem i wygłaszała niedwuznaczne komentarze, a starsza rechotała, zacierając ręce. Efekt był taki, że Kohut spał z taboretem, którym w razie czego zamierzał bronić swego honoru.

Marnę miał wszelakoż szansę i widoki — obie Scarra służyły w wojskach liniowych i były weterankami wielu bitew, taboretu by się nie ulękły, jeśli chciały zgwałcić, to zgwałciły, nawet jeśli mężczyzna był uzbrojony w berdysz. Kenna była jednak pewna, że siostry tylko żartowały. No, prawie pewna.

Siostry Scarra siedziały w pudle za pobicie oficera, w sprawie będącego prowiant — majstrem Kohuta trwało zaś śledztwo związane z wielką, słynną i zataczającą coraz to szersze kręgi aferą z kradzieżą wojskowych łuków.

— Dupa blada, Kenna — powtórzyła starsza Scarra. - W ładną kabałę wpakowałaś się wtedy. A raczej to ciebie wpakowali. Żeś się też, do diabła ciężkiego, nie połapała w porę, że to polityczna gra!

— Ba.

Scarra spojrzała na nią, nie bardzo wiedząc, jak rozumieć jednosylabowe stwierdzenie. Kenna uciekła wzrokiem.

Nie powiem wam przecież tego, co przemilczałam przed sędziami, pomyślała. Tego, że wiedziałam, w jaką grę się wplątałam. Ani tego, kiedy i w jaki sposób się dowiedziałam.

— Gęstego sobie piwa nawarzyłaś — stwierdziła mądrze młodsza Scarra, ta znacznie mniej rozgarnięta, która — Kenna była tego pewna — za grosz nie rozumiała, w czym rzecz.

— A jak to w końcu było z tą cintryjską księżniczką? - nie rezygnowała starsza Scarra. - Przecież wreszcie capnęliście ją, nie?

— Capnęliśmy. O ile tak to można nazwać. Którego dziś mamy?

— Dwudziestego drugiego września. Jutro Równonoc.

— Ha. Ot, zbieg przypadków dziwny. To jutro będzie od tamtych wydarzeń równo rok… Już rok…

Kenna wyciągnęła się na pryczy, podkładając splecione dłonie pod kark. Siostry milczały, w nadziei, że był to wstęp do opowieści.

Nic z tego, siostrzyczki, pomyślała Kenna, patrząc na nabazgrane na deskach górnej pryczy plugawe rysunki i jeszcze plugawsze napisy. Nie będzie żadnej opowieści. Nawet nie w tym rzecz, że śmierdziel Kohut śmierdzi mi zasranym kapusiem albo innym świadkiem koronnym. Po prostu nie chce mi się o tym gadać. Nie chce mi się tego wspominać.

Tego, co było przed rokiem. Po tym, jak Bonhart wymknął się nam w Claremont.

Przybyliśmy tam dwa dni za późno, przypomniała sobie, trop już zdążył ostygnąć. Dokąd łowca pojechał, nikt nie wiedział. Nikt, oprócz kupca Houvenaghela, znaczy się. Ale Houvenaghel ze Skellenem gadać nie chciał, ani go nawet pod dach nie wpuścił. Przez służbę przekazał, że nie ma czasu i audiencji nie udzieli. Puszczyk dąsał się i zżymał, ale co miał robić? To było Ebbing, nie miał takiej jurysdykcji. A inną — naszą — modą nie szło się za Houvenaghela wziąć, bo on miał tam w Claremont prywatną armię, a przecie nie można było wojny wszczynać…

Boreas Mun węszył, Dacre Silifant i Ola Harsheim próbowali przekupstwa, Til Echrade elfiej magii, ja czujniłam i słuchałam myśli, ale nie na wiele się to zdało. Dowiedzieliśmy się aby tego, że Bonhart wyjechał z miasta południową bramą. A zanim wyjechał…

W Claremont była świątynka malutka, z modrzewiami. Przy południowej bramie, przy placyku targowym. Przed odjazdem z Claremont Bonhart na tym placyku, przed tą świątynką, skatował Falkę harapem. Na oczach wszystkich, także kapłanów z tej świątynki. Wykrzykiwał, że udowodni jej, kto jest jej panem i władcą. Że oto ćwiczy ją batogiem, jak chce, a jak zechce, to zaćwiczy na śmierć, bo nikt się za nią nie ujmie, nikt nie da pomocy — ani ludzie, ani bogowie.

Młodsza Scarra wyglądała oknem, wisząc uczepiona krat. Starsza wyjadała kaszę z miski. Kohut wziął taboret, położył się i nakrył kocem.

Rozległ się dzwon z kordegardy, wartownicy okrzyknęli się na murach…

Kenna obróciła się twarzą ku ścianie.

Kilka dni później spotkaliśmy się, pomyślała. Ja i Bonhart. Twarzą w twarz. Patrzyłam w jego nieludzkie, rybie oczy, o tym jednym myśląc — jak tę dziewczynę bił. I w myśli mu zajrzałam… Na moment. A było to tak, jakbym głowę wsadziła w rozgrzebaną mogiłę…

To było w Ekwinokcjum.

A w przeddzień, dwudziestego drugiego września, zorientowałam się, że wkręcił się między nas niewidymka.

*****

Stefan Skellen, koroner cesarski, wysłuchał, nie przerywając. Ale Kenna widziała, jak zmienia mu się twarz.

— Powtórz, Selborne — wycedził. - Powtórz, bo nie wierzę własnym uszom.

— Ostrożnie, panie koroner — mruknęła. - Udawajcie gniewnego… Że niby ja do was z prośbą, a wy nie pozwalacie… Dla pozoru, znaczy. Ja nie mylę się, pewna jestem. Od dwóch dni kręci się przy nas jakiś niewidymka. Niewidzialny szpieg.

Puszczyk, trzeba było mu to przyznać, był bystry, łapał w lot.

— Nie, Selborne, odmawiam — rzekł głośno, ale unikając aktorskiej przesady tak w tonie, jak i w minie. - Dyscyplina obowiązuje wszystkich. Nie ma wyjątków. Nie wyrażam zgody!

— Raczcież chociaż wysłuchać, panie koroner — Kenna nie miała talentu Puszczyka, nie uniknęła sztuczności, ale w odgrywanej scence sztuczność i zakłopotanie petentki były do przyjęcia. - Raczcież chociaż wysłuchać..

— Mów, Selborne. Byle krótko i zwięźle!

— Szpieguje nas od dwóch dni — wymruczała, udając, że uniżenie wykłada swe racje. - Od Claremont. Musi jedzie za nami tajnie, a na biwakach przychodzi, niewidzialny, kręci się wśród ludzi, słucha.

— Słucha, szpieg cholerny — Skellen nie musiał udawać surowego i rozgniewanego, w jego głosie wręcz wibrowała wściekłość. - Jak go wykryłaś?

— Jakeście przedwczoraj przed karczmą wydawali rozkazy panu Silifantowi, kocur, co na ławie spał, zasyczał i uszy położył. Podejrzane mi się to zdało, bo nikogo nie było w tej strome… A potem coś wyczujniłam, myśl jakby, obcą myśl i wolę. Gdy dookoła same swojskie myśli, zwyczajne, to dla mnie taka obca myśl, panie koroner, to jakby kto krzyknął głośno… Zaczęłam baczyć, mocno, w dwójnasób, i wyczuwam go.

— Możesz go zawsze wyczuć?

— Nie. Nie zawsze. Ma jakąś magiczną ochronę. Czuję go tylko z bardzo bliska, a i to nie za każdym razem. Dlatego trza dawać pozór, bo nie wiadomo, czy akurat nie kryje się w pobliżu.

— Byle go nie spłoszyć — wycedził Puszczyk. - Byle go nie spłoszyć… Ja go chcę żywym, Selbome. Co proponujesz?

— Zrobimy go na pieroga.

— Na pieroga?

— Ciszej, panie koroner.

— Ale… Ach, nieważne. Dobra. Daję ci wolną rękę.

— Jutro sprawcie, byśmy stanęli w jakiejś wsi na kwaterę. Ja już resztę załatwię. A teraz dla pozoru zburczcie mnie srogo, a ja odejdę.

— Nijak mi burczeć — uśmiechnął się do niej oczami i mrugnął lekko, natychmiast przybierając nadętą minę surowego dowódcy. - Bo zadowolony jestem z pani, pani Selborne.

Powiedział «pani». Pani Selbome. Jak do oficera.

Mrugnął znowu.

— Nie! — powiedział i machnął ręką, wybornie grając swą rolę. - Prośbie odmawiam! Odmaszerować!

— Tak jest, panie koroner.

Następnego dnia, późnym popołudniem, Skellen zarządził postój w wiosce nad rzeką Lete. Wieś była bogata, otoczona palisadą, wjeżdżało się przez elegancki kołowrót ze świeżych sosnowych belek. Nazywała się ta wieś Goworożec — a brała się ta nazwa od malej kamiennej kapliczki, w której stała wykonana ze słomy kukiełka przedstawiająca jednorożca.

Pamiętam, przypomniała sobie Kenna, jak rechotaliśmy z tego słomianego bożka, a sołtys z poważną miną wyjaśniał, że opiekujący się wsią święty goworożec był przed laty złoty, potem był srebrny, był miedziany, było kilka wersji kościanych i kilka ze szlachetnego drewna. Ale wszystkie rabowali i kradli. Przyjeżdżali z daleka, by zrabować albo ukraść. Dopiero od kiedy goworożec słomiany, jest spokój.

Rozłożyliśmy się we wsi obozem. Skellen, jak było umówione, zajął świetlicę.

Po niecałej godzinie zrobiliśmy niewidzialnego szpiega na pieroga. Klasycznym, podręcznikowym sposobem.

*****

— Proszę podejść — polecił głośno Puszczyk. - Proszę podejść i rzucić okiem na ten dokument… Zaraz? Czy wszyscy już są? Żebym nie musiał dwa razy tłumaczyć.

Ola Harsheim, który właśnie upił ze skopka nieco rozcieńczonej zsiadłym mlekiem śmietany, oblizał wargi ze śmietanowych wąsów, odstawił naczynie, rozejrzał się, policzył. Dacre Silifant, Bert Brigden, Neratin Ceka, Ta Echrade, Joanną, Selborne…

— Nie ma Dufficeya.

— Wołać.

— Kriel! Duffi Kriel! Do dowódcy na odprawę! Po ważne rozkazy! Biegiem!

Dufficey Kriel, zdyszany, wbiegł do izby.

— Wszyscy są, panie koroner — zameldował Ola Harsheim.

— Zostawcie okno otwarte. Śmierdzi tu czosnkiem, że zdechnąć można. Drzwi też otwórzcie, zróbcie przeciąg.

Brigden i Kriel posłusznie otworzyli okno i drzwi. Kenna zaś po raz kolejny stwierdziła, że z Puszczyka byłby naprawdę świetny aktor.

— Proszę podejść, panowie. Otrzymałem od cesarza ten oto dokument, tajny i niezwykłej wagi. Proszę o uwagę…

— Teraz! — wrzasnęła Kenna, wysyłając silny kierunkowy impuls, który oddziaływaniem na zmysły równoważny był bliskiemu uderzeniu pioruna.

Ola Harsheim i Dacre Silifant chwycili skopki i równocześnie chlusnęli śmietaną we wskazywanym przez Kennę kierunku. Til Echrade zamaszyście sypnął skrywanym pod stołem korcem mąki. Na podłodze izby zmaterializował się śmietanowo-mączny kształt, początkowo bezforemny. Ale Bert Brigden czuwał. Bezbłędnie oceniwszy, gdzie może być głowa pieroga, z całej siły przydzwonił w tę głowę żeliwną patelnią.

Potem wszyscy rzucili się na oblepionego śmietaną i mąką szpiega, zdarli mu z głowy czapkę-niewidkę, chwycili za ręce i nogi. Przewróciwszy stół blatem do dołu, przykrępowali kończyny pojmanego do stołowych nóg. Ściągnęli mu buty i onuce, jedną z onuc wtłoczyli w rozwarte do krzyku usta.

Aby uwieńczyć dzieło, Dufficey Kriel z rozmachem kopnął pojmanego w żebra, a pozostali z zadowoleniem przyjrzeli się, jak kopniętemu oczy wylazły na wierzch.

— Piękna robota — ocenił Puszczyk, który przez cały, niebywale krótki czas zajścia nie poruszył się, stojąc ze skrzyżowanymi na piersi rękami.

— Brawo, Gratuluję. Przede wszystkim pani, pani Selborne.

Cholera, pomyślała Kenna. Jak tak dalej pójdzie, naprawdę gotowam zostać oficerem.

— Panie Brigden — powiedzial chłodno Stefan Skellen, stając nad rozkrzyżowanym między stołowymi nogami jeńcem — proszę włożyć żelaza w węgle. Panie Echrade, proszę dopilnować, by w pobliżu świetlicy nie kręciły się dzieci.

Pochylił się, zajrzał związanemu w oczy.

— Dawno się nie pokazywałeś, Rience — powiedział. - Już się zaczynałem martwić, że spotkało cię jakieś nieszczęście.

*****

Uderzył dzwon kordegardy, sygnał zmiany warty. Siostry Scarra chrapały melodyjnie. Kohut mlaskał przez sen, obejmując taboret.

Grał zucha, przypomniała sobie Kenna, udawał odważnego ten cały Rience. Czarownik Rience zrobiony na pieroga i przywiązany do stołowych nóg z gołymi piętami w górze. Grał zucha, ale nie oszukał nikogo, a mnie już najmniej. Puszczyk uprzedził, że to czarownik, mieszałam mu więc myśli, by nie mógł czarować ani wzywać magicznej pomocy. Przy okazji czytałam go. Bronił dostępu, ale gdy poniuchał dymu węgli paleniska, w którym rozgrzewały się żelaza, jego magiczne ochrony i blokady puściły na wszystkich szwach jak stare gacie, a ja mogłam go czytać podług woli. Jego myśli niczym nie różniły się od myśli innych, których czytałam w takich samych sytuacjach. Myśli ludzi, których za chwilę będą torturować. Myśli rozpierzchłe, rozdygotane, pełne strachu i rozpaczy. Myśli zimne, oślizgłe, mokre i cuchnące. Jak wnętrzności trupa.

Mimo tego, gdy wyciągnięto mu knebel, czarownik Rience próbował udawać zucha.

*****

— No, dobra, Skellen! Złapaliście mnie, wasza wzięła! Gratuluję. Niski pokłon przed techniką, fachowością i profesjonalizmem. Świetnie wyszkoleni ludzie, pozazdrościć. A teraz proszę mnie uwolnić z tej niewygodnej pozycji.

Puszczyk podsunął sobie krzesło, usiadł na nim okrakiem, opierając splecione dłonie i podbródek na oparciu. Patrzył na jeńca z góry. I milczał.

— Każ mnie uwolnić, Skellen — powtórzył Rience. - A potem wyproś stąd podwładnych. To, co mam do powiedzenia, przeznaczone jest wyłącznie dla twoich uszu.

— Panie Brigden — spytał Puszczyk, nie odwracając głowy. - Jaki kolor mają żelazka?

— Jeszcze chwila, panie koroner.

— Pani Selborne?

— Kłopotliwie się go teraz czyta — wzruszyła ramionami Kenna. - Zbytnio się boi, strach głuszy wszystkie inne myśli. A jest tych myśli, że hej, W tym kilka takich, które próbuje ukryć. Za magicznymi parawanami. Ale to dla mnie nic trudnego, mogę…

— Nie będzie to potrzebne. Spróbujemy klasycznie, czerwonym żelazem.

— Do diabła! — zawył szpieg. - Skellen! Ty chyba nie zamierzasz…

Puszczyk pochylił się, twarz zmieniła mu się lekko.

— Po pierwsze: panie Skellen — wycedził. - Po drugie: tak, jak najbardziej, zamierzam kazać przypiec ci podeszwy, Rience. Uczynię to z niewymowną satysfakcją. Potraktuję to bowiem jako wyraz sprawiedliwości dziejowej. Założę się, że nie rozumiesz.

Rience milczał, więc Skellen kontynuował.

— Widzisz, Rience, ja radziłem Vattierowi de Rideaux, by przypalił ci pięty już wówczas, siedem lat temu, gdy łasiłeś się do cesarskiego wywiadu jak pies, skamląc o łaskę i przywilej bycia zdrajcą i podwójnym agentem. Ponowiłem radę cztery lata temu, gdyś bez mydła właził w rzyć Emhyrowi, pośrednicząc w kontaktach z Vilgefortzem. Gdyś przy okazji polowania na Cintryjkę awansował ze zwykłego małego sprzedawczyka na pierwszego nieledwie rezydenta. Szedłem o zakład z Vattierem, że przypieczony powiesz, komu służysz… Nie, źle mówię. Że wymienisz wszystkich, którym służysz. I wszystkich, których zdradzasz. A wtedy, mówiłem, zobaczysz, zadziwisz się, Vattier, w ilu punktach zgadzają się obie listy. Ale cóż, Vattier de Rideaux mnie nie posłuchał. I teraz żałuje niechybnie. Ale nic straconego. Ja przypiekę cię tylko trochę, a gdy już będę wiedział, co chcę wiedzieć, odstawię cię do dyspozycji Vattiera. A on skórę z ciebie złupi, po trochu, małymi fragmentami.

Puszczyk wyjął z kieszeni chustkę i flakonik perfum. Obficie pokropił chustkę i przyłożył ją do nosa. Perfumy przyjemnie pachniały piżmem, a jednak Kennie zebrało się na wymioty.

- Żelazo, panie Brigden.

- Śledzę was na polecenie Vilgefortza! — zaryczał Rience. - Chodzi o dziewczynę! Śledząc wasz oddział, miałem nadzieję uprzedzić was, dotrzeć przed wami do tego łowcy nagród! Miałem spróbować wytargować od niego dziewkę! Od niego, nie od was! Bo wy chcecie ją zabić, a Vilgefortzowi potrzebna żywa! Co jeszcze chcecie wiedzieć? Powiem! Wszystko powiem!

— Hola, hola! — zawołał Puszczyk. - Wolnego! Toż głowa może rozboleć od tego hałasu i natłoku informacji: Wyobrażacie sobie, panowie, co będzie, gdy się go przypiecze? Zakrzyczy nas ze szczętem!

Kriel i Silifant zarechotali glośno. Kenna i Neratin Ceka nie dołączyli się do wesołości. Nie dołączył do niej także Bert Brigden, który właśnie wyjął z żaru pręt i przyjrzał mu się krytycznie. Żelazo było rozpalone tak, że wydawało się transparentne, jakby to nie było żelazo, a wypełniona płynnym ogniem szklana rurka.

Rience zobaczył to i zakrakał.

— Ja wiem, jak znaleźć łowcę i dziewczynę! - wrzasnął. - Wiem to! Powiem wam!

— No pewnie.

Kenna, wciąż próbująca czytać w jego myślach, aż skrzywiła się, odbierając falę rozpaczliwej, bezsilnej wściekłości. W mózgu Rience'a znowu coś pękło, jakaś kolejna przegródka. Ze strachu powie coś, pomyślała Kenna, co zamierzał trzymać do końca, jako kartę atutową, asa, którym mógł przebić inne asy w ostatnim, decydującym rozdaniu o najwyższą stawkę, teraz, ze zwykłego obrzydliwego strachu przed bólem, wyrzuci tego asa na blotkę.

Nagle coś pyknęło jej w głowie, poczuła w skroniach gorąco, potem nagle zimno.

I już wiedziała, znała ukrytą myśl Rience'a.

Bogowie, pomyślała. Ależ wplątałam się w kabałę…

— Powiem! — zawył czarodziej, czerwieniejąc i wpijając wybałuszone oczy w twarz koronera. - Powiem ci coś naprawdę ważnego, Skellen! Vattier de Rideaux…

Kenna nagle usłyszała inną, obcą myśl. Zobaczyła, jak Neratin Ceka z ręką na sztylecie przysuwa się do drzwi.

Załomotały buty, do świetlicy wpadł Boreas Mun.

— Panie koroner! Prędko, panie koroner przyjechali… Nie uwierzycie, kto!

Skellen gestem powstrzymał Brigdena schylającego się z żelazem ku piętom szpiega.

— Powinieneś grywać na loterii, Rience — powiedział, patrząc w okno. - W życiu nie spotkałem nikogo, kto miałby równy fart.

Przez okno widać było zbiegowisko, a w środku zbiegowiska parę na koniach. Kenna od razu wiedziała, kto to.

Wiedziała, kim jest chudy olbrzym o bladych rybich oczach jadący na rosłym gniadoszu.

I kim jest popielatowłosa dziewczyna na pięknej karej klaczy. Ze związanymi rękoma i obrożą na szyi. Z siniakiem na napuchłym policzku.

*****

Vysogota wrócił do chałupy w paskudnym humorze, przygnębiony, milczący, zły nawet. Sprawiła to rozmowa z wieśniakiem, który przypłynął czółnem po odbiór skór. Może ostatni raz przed wiosną, powiedział wieśniak. Pogoda psuje się z dnia na dzień, słota i wicher taki, że strach na wodę wypływać. Rankami na kałużach lód, tylko patrzeć śnieżyc, a po nich mrozów, tylko patrzeć, jak stanie rzeka i zalewy, wtedy chowaj czółno do szopy, sanie wyciągaj. Ale na Pereplut przecie nawet saniami nie lza, oparzelisko tu na oparzelisku…

Chłop miał rację. Pod wieczór zachmurzyło się, z granatowego nieba posypały się białe płatki. Porywisty wschodni wicher położył suche trzciny, białymi grzywaczami zahulał po powierzchni rozlewiska. Zrobiło się przenikliwie, dotkliwie zimno.

Pojutrze, pomyślał Vysogota, jest święto Saoyine. Według elfiego kalendarza za trzy dni będzie już nowy rok. Według kalendarza ludzi, na nowy rok trzeba poczekać jeszcze dwa miesiące.

Kelpie, kara klacz Ciri, tupała i parskała w obórce.

Gdy wszedł do chałupy, zastał Ciri buszującą w kufrach. Pozwolił jej na to, nawet zachęcił. Po pierwsze, było to całkiem nowe zajęcie — po jazdach na Kelpie i wertowaniu ksiąg. Po drugie, w skrzyniach było sporo rzeczy jego córek, a dziewczynie potrzebna była cieplejsza odzież. Kilka zmian odzieży, bo w zimnie i wilgoci mijały długie dni, nim wyprane szmatki wreszcie wyschły.

Ciri wybierała, przymierzała, odrzucała, odkładała. Vysogota siadł za stołem. Zjadł dwa gotowane kartofle i kurze skrzydełko. Milczał.

- Ładna robota — pokazała mu przedmioty, których nie widział od lat i nawet zapomniał, że je ma. - fet należaly do twojej córki? Lubiła jeździć?

— Uwielbiała. Doczekać się nie mogła zimy.

— Mogę wziąć?

— Bierz, co chcesz — wzruszył ramionami. - Ja z tego nie mam żadnego pożytku. Jeśli tobie przydadzą się i jeśli buty pasują… Ale czy ty się pakujesz, Ciri? Szykujesz się do odjazdu?

Utkwiła wzrok w kupce odzieży.

— Tak, Vysogoto — powiedziała po chwili milczenia. - Tak postanowiłam. Bo widzisz… Nie ma czasu do stracenia.

— Twoje sny.

— Tak — przyznała po chwili. - Widziałam w snach bardzo nieładne rzeczy. Nie jestem pewna, czy już miały miejsce, czy to dopiero przyszłość. Nie mam pojęcia, czy zdołam zapobiec… Ale muszę jechać. Widzisz, ja swego czasu miałam żal do moich bliskich, że nie przyszli mi z pomocą. Że zostawili na łasce losu… A teraz myślę, że to chyba oni potrzebują mojej pomocy. Muszę jechać.

— Idzie zima.

— Właśnie dlatego muszę jechać. Jeśli zostanę, utknę tu aż do wiosny… Aż do wiosny będę się gryzła w bezczynności i niepewności, gnębiona koszmarami. Muszę jechać, jechać zaraz, spróbować znaleźć tę Wieżę Jaskółki. Ten teleport. Sam wyliczyłeś, że do jeziora jest piętnaście dni drogi. Byłabym na miejscu przed listopadową pełnią…

— Nie możesz teraz opuścić kryjówki — wyrzekł z trudem. - Teraz nie. Schwytają cię. Ciri… Twoi prześladowcy… są bardzo blisko. Nie możesz teraz…

Rzuciła na podłogę bluzkę, wstała, jak pchnięta sprężyną.

— Dowiedziałeś się czegoś — ostro stwierdziła fakt. - Od wieśniaka, który wziął skórki. Mów.

— Ciri…

— Mów, proszę!

Powiedział. Później tego żałował.

*****

— Diabeł ich chyba zesłał, dobry panie pustelniku — wymruczał chłop, przerywając na chwilę liczenie skórek. - Diabeł chyba. Od samego Zrównania po lasach ganiali, jakiejś dziewki szukali. Straszyli, krzykali, grozili, ale zaraz dalej jechali, nie zdążyli się nigdy zanadto naprzykrzyć. Ale tera inszą inszość wydumali: ostawili po niektórych wsiach i osadach jakieś, jak to… Puste runki czy jakoś tak. Nijakie to nie są runki, dobry panie, ani puste ani pełne, jeno zwyczajnie trzech albo czterech łotrów szubrawych, utrapienie jedno. Pono będą całą zimę tak czatować, czy dziewka, którą ścigają, nie wychyli się skądsiś z ukrycia i do wsi nie zajrzy. Wtenczas ma ją ten pusty runek chytnąć.

— U was też są?

Chłop spochmurniał, zazgrzytał zębami.

— U nas nie. Mielim szczęście. Ale w Dun Dare, pół dnia od nas, siedzi czterech. W karczmie na wysiółku kwaterują. Łotry, dobry panie pustelniku, łotry zatracone, paskudniki. Do dziewek się brali, a jak się im chłopy postawiły, to ubili, panie dobry, bez litości. Na śmierć…

— Zabili ludzi?

— Dwóch. Sołtysa i jeszcze jednego. I jest to kara na takich, panie dobry, hultajów? Jest prawo? Nie masz kary ni prawa! Jeden stelmach, co do nas z Dun Dare z żoną i córką uszedł, rzekał, pry, byli drzewiej na świecie wiedźmini… Oni porządek z wszelakim łotrostwem czynili. Wezwać by do Dun Dare wiedźmina, co by tych szelmów wytępił…

— Wiedźmini zabijali potwory, nie ludzi.

— To łotry, dobry panie pustelniku, nie żadne ludzie, jeno łotry z piekła wylazło. Wiedźmina na nich trza, rychtyk wiedźmina… No, ale mnie w drogę czas, dobry panie pustelniku… Uch, idzie zimno! Skoro czółno chowaj, a sanie wyciągaj… A na łotrów z Dun Dare, panie dobry, wiedźmina trza…

*****

— O, racja — powtórzyła przez zaciśnięte zęby Ciri. - O, święta racja. Trzeba wiedźmina… Albo wiedźminki. Czterech, tak? W Dun Dare, tak? A gdzie jest to całe Dun Dare? W górze rzeki? Dojechałabym przez kępy?

— Na bogów, Ciri — przeraził się Vysogota. - Ty chyba nie myślisz poważnie…

— Nie zaklinaj się na bogów, jeśli w nich nie wierzysz. A wiem, że nie wierzysz.

— Zostawmy w pokoju mój światopogląd! Ciri, co za diabelskie pomysły lęgną ci się w głowie! Jak w ogóle możesz…

— Teraz ty zostaw w pokoju mój światopogląd, Vysogoto. Ja wiem, co do mnie należy! Jestem wiedźminką!

— Jesteś osobą młodą i niezrównoważoną! - wybuchnął. - Jesteś dzieckiem po traumatycznych przejściach, dzieckiem skrzywdzonym, neurotycznym i bliskim załamania nerwowego. I nade wszystko jesteś chora z pragnienia zemsty! Zaślepiona żądzą odwetu! Czy ty tego nie rozumiesz?

— Rozumiem lepiej niż ty! — wrzasnęła. - Bo ty pojęcia nie masz, co to znaczy być skrzywdzonym! Pojęcia nie masz o zemście, bo nikt nigdy nie wyrządził ci prawdziwego zła!

Wybiegła z chaty, trzaskając drzwiami, przez które na moment wdarł się do sionki i izby przenikliwie zimny wicher. Po krótkiej chwili usłyszał rżenie i łomot kopyt.

Wzburzony, trzasnął talerzem o stół. Niech jedzie, pomyślał gniewnie, niech wytrzęsie z siebie złość. Bać się o nią nie bał, jeździła wśród bagien często, w dzień i w nocy, znała ścieżki, groble, kępy i grądy. Gdyby zaś i nawet zabłądziła, wystarczyło puścić wodze luzem — kara Kelpie znała drogę do domu, do koziej obórki.

Po jakimś czasie, gdy już mocno się ściemniło, wyszedł, zawiesił latarnię na słupie. Stanął przy żywopłocie, nadstawił uszu na stuk kopyt, na pluśnięcia wody. Wicher i szum trzcin tłumiły jednak wszelkie odgłosy, latarnia na słupie kolebała się jak wściekła, wreszcie zgasła.

I wtedy usłyszał. Z oddali. Nie, nie od strony, w którą pojechała Ciri. Od strony przeciwnej. Od bagien.

Dziki, nieludzki, przeciągły, zawodzący krzyk. Skowyt.

Chwila ciszy.

I znowu. Bearm'shie.

Elfi upiór. Zwiastunka śmierci.

Vysogota zadygotał, z zimna i ze strachu. Wrócił szybko pod chałupę, mamrocząc i nucąc pod nosem, by nie usłyszeć, by nie słyszeć, bo tego nie wolno było słyszeć.

Zanim zdążył ponownie zapalić latarnię, z ciemności wyłoniła się Kelpie.

— Wejdź do chaty — powiedziała Ciri, łagodnie i miękko. - I nie wychodź. Paskudna noc.

*****

Przy wieczerzy posprzeczali się znowu.

— Zdajesz się dużo wiedzieć o problemach dobra i zła!

— Bo wiem! I to nie z uniwersyteckich ksiąg!

— Nie, oczywiście. Ty wszystko wiesz z własnego doświadczenia. Z praktyki. Zdobyłaś wszak mnóstwo doświadczeń w twym długim, szesnastoletnim życiu.

— Dość ich zdobyłam. Wystarczająco dużo!

— Gratuluję. Koleżanko uczona.

— Ty sobie drwisz — zacisnęła zęby — nawet przedstawienia nie mając, ile niedobrego narobiliście światu wy, zdziadziali uczeni, teoretycy z waszymi księgami, ze stuletnim doświadczeniem czytania traktatów moralnych, tak sumiennie, że nie mieliście czasu nawet z okna zobaczyć, jak naprawdę świat wygląda. Wy, filozofowie, sztucznie podtrzymujący sztuczne filozofie, by brać pensje na uniwersytetach. A że pies z kulawą nogą nie zapłaciłby wam za brzydką prawdę o świecie, wymyśliliście etykę i moralność, nauki ładne i optymistyczne. Tyle, że zełgane i szachrajskie!

— Nic bardziej szachrajskiego nad nie przemyślany osąd, smarkulo! Nad pospieszne i nierozważne wyrokowanie!

— Nie znaleźliście remedium na zło! A ja, smarkata wiedźminką, znalazłam! Niezawodne remedium!

Nie odpowiedział, ale twarz musiała go zdradzić, bo Ciri gwałtownie zerwała się zza stołu.

— Uważasz, że wygaduję głupstwa? Że mówię na wiatr?

— Uważam — odrzekł spokojnie — że mówisz w rozdrażnieniu. Uważam, że planujesz zemstę w rozdrażnieniu. I gorąco cię namawiam, byś się uspokoiła.

— Ja jestem spokojna. A zemsta? Odpowiedz mi: dlaczego nie? Dlaczego mam rezygnować z zemsty? W imię czego? Wyższych racji? A cóż wyższego nad porządek rzeczy, w którym złe uczynki są karane? Dla ciebie, filozofie i etyku, zemsta to czyn nieladny, naganny, nieetyczny, wreszcie bezprawny. A ja pytam: gdzie kara za zło? Kto ma ją stwierdzić, orzec i wymierzyć? Kto? Bogowie, w których nie wierzysz? Wielki demiurg-stwórca, którym postanowiłeś bogów zastąpić? A może prawo? Może nilfgaardzka sprawiedliwość, cesarskie sądy, prefekci? Ty naiwny starcze!

— A więc oko za oko, ząb za ząb? Krew za krew? A za tę krew, następna krew? Morze krwi? Chcesz świat we krwi utopić? Naiwna, skrzywdzona dziewczyno? Tak chcesz walczyć ze złem, wiedźminko?

— Tak. Właśnie tak! Bo ja wiem, czego Zło się lęka. Nie etyki twojej, Vysogoto, nie kazań, nie moralnych traktatów o poczciwym życiu. Zło bólu się lęka, kalectwa, cierpienia, śmierci wreszcie! Zranione Zło wyje z bólu jak pies! Tarza się na podłodze i kwiczy, patrząc, jak krew chlusta z żył i arterii, widząc sterczące z kikutów kości, widząc kiszki wypełzające z brzucha, czując, jak wraz z zimnem nadchodzi śmierć. Wtedy i tylko wtedy Złu włosy dęba stają na łbie i wrzeszczy wtedy Zło: "Litości! Żałuję za grzechy! Dobre już będę i poczciwe, przysięgam! Tylko ratujcie, zatamujcie krew, nie dajcie podle sczeznąć!"

— Tak, pustelniku. W taki sposób zwalcza się Zło! Jeśli Zło chce wyrządzić ci krzywdę, zadać ci ból — uprzedź je, najlepiej wtedy, gdy Zło się nie spodziewa. Jeśli zaś nie zdołałeś Zła uprzedzić, jeśli zostałeś przez Zło skrzywdzony, to odpłać mu! Dopadnij, najlepiej wtedy, gdy już zapomniało, gdy czuje się bezpieczne. Odpłać mu w dwójnasób. W trójnasób. Oko za oko? Nie! Oboje oczu za oko! Ząb za ząb? Nie! Wszystkie zęby za ząb! Odpłać Złu! Spraw, by wyło z bólu, by od tego wycia pękły mu gałki oczne. I wtedy, popatrzywszy na podłogę, możesz śmiało i pewnie powiedzieć: to, co tutaj leży, już nie skrzywdzi nikogo, nikomu nie zagrozi. Bo jak może komuś zagrozić, nie mając oczu? Nie mając obu rąk? Jak może skrzywdzić, gdy jego flaki włóczą się po piachu, a jucha w ten piach wsiąka?

— A ty — powiedział wolno pustelnik — stoisz z zakrwawionym mieczem w dłoni, patrzysz na krew wsiąkającą w piach. I masz czelność myśleć, że oto został rozwiązany ten odwieczny dylemat, osiągnięte zostało marzenie filozofów. Myślisz, że natura Zła została odmieniona?

— A tak — powiedziała buńczucznie. - Bo to, co leży na ziemi i broczy, to już nie jest Zło. Może to jeszcze nie Dobro, ale Zło nie jest to już z pewnością!

— Mówią — powiedział wolno Vysogota — że przyroda nie znosi próżni. To, co leży na ziemi, co broczy, co padło od twego miecza, już nie jest Złem. Co nim tedy jest? Czy zastanawiałaś się kiedyś nad tym?

— Nie. Jestem wiedźminką. Gdy mnie uczono, poprzysięgłam sobie, że będę występować przeciw Złu. Zawsze. I bez zastanowienia…

— Bo gdy się zacznie zastanawiać — dodała głucho — zabijanie przestaje mieć sens. Zemsta przestaje mieć sens. A do tego nie wolno dopuścić.

Pokręcił głową, ale gestem powstrzymała go przed argumentowaniem.

— Czas, bym dokończyła moją opowieść, Vysogoto. Opowiadałam ci przez ponad trzydzieści nocy, od Ekwinokcjum do Saovine. A przecież nie opowiedziałam ci wszystkiego. Zanim odjadę, musisz się dowiedzieć, co wydarzyło się w dzień Ekwinokcjum w wiosce, która nazywała się Goworożec.

*****

Jęknęła, gdy ściągał ją z siodła. Biodro, w które ją wczoraj kopnął, bolało.

Szarpnął za łańcuch przy obroży, pociągnął ją w stronę jasnego budynku.

W drzwiach budynku stało kilku uzbrojonych mężczyzn. I jedna wysoka kobieta.

— Bonhart — powiedział jeden z mężczyzn, szczupły brunet o chudej twarzy, trzymający w ręku okutą mosiądzem nahajkę. - Trzeba ci przyznać, potrafisz zaskakiwać.

— Witaj, Skellen.

Nazwany Skellenem czas jakiś patrzył jej prosto w oczy. Zadrżała pod tym spojrzeniem.

— Jak więc? — zwrócił się znów do Bonharta. - Będziesz wyjaśniał od razu czy może po trochu?

— Nie lubię wyjaśniać na majdanie, bo muchy do gęby wpadają. Do izby można wejść?

— Zapraszam.

Bonhart szarpnął za łańcuch obroży.

W izbie czekał jeszcze jeden mężczyzna, rozczochrany i blady, chyba kucharz, bo zajęty czyszczeniem ubrania ze śladów mąki i śmietany. Na widok Ciri oczy mu zabłysły. Podszedł.

To nie był kucharz.

Poznała go od razu, pamiętała te paskudne oczy i piętno na gębie. To był ten, który wraz z Wiewiórkami ścigał ją na Thanedd, to jemu uciekła, wyskakując przez okno, a on kazał elfom skakać za nią. Jak ten elf go nazwał? Rens?

— Proszę, proszę! - powiedział zjadliwie, mocno i boleśnie tkając ją palcem w pierś. - Panna Ciri! Nie widzieliśmy się od Thanedd. Długo, długo panienki szukałem. Aż wreszcie znalazłem!

— Nie wiem, mosterdzieju, kim jesteście — powiedział zimno Bonhart. - Ale to, co jakoby znaleźliście, jest akurat moje, tedy trzymajcie łapy z daleka, jeśli cenicie swe paluszki.

— Nazywam się Rience — oczy czarodzieja błysnęły nieładnie. - Raczcie to łaskawie zapamiętać, panie łowco nagród. A kim jestem, to się wnet okaże. Wnet się też okaże, do kogo ta panna będzie należeć. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Na razie chcę jej tylko przekazać pozdrowienia i złożyć pewne przyrzeczenie. Nie macie nic przeciw temu, tuszę?

— Wolno wam tuszyć.

Rience zbliżył się do Ciri, z bliska spojrzał jej w oczy.

— Twoja opiekunka, wiedźma Yennefer — wycedził zjadliwie — naraziła mi się kiedyś. Gdy zatem wpadła w moje ręce, ja, Rience, nauczyłem ją bólu. Tymi rękoma, tymi palcami. I złożyłem jej obietnicę, że gdy ty wpadniesz mi w ręce, królewno, to ciebie też nauczę bólu. Tymi rękoma, tymi palcami…

— Ryzykownie — powiedział cicho Bonhart. - To duże ryzyko, panie Rience, czy jak tam panu, drażnić moją dziewczynkę i grozić jej. Ona mściwa jest, gotowa wam to zapamiętać. Trzymajcie, powtarzam, z daleka od niej wasze ręce, palce i wszelkie inne części ciała.

— Dosyć — uciął Skellen, nie spuszczając z Ciri ciekawego wzroku. - Przestań, Bonhart. Ty, Rience, też się temperuj. Okazałem ci łaskę, ale mogę się rozmyślić i znowu cię każę przywiązać do stołowych nóg. Siadajcie obaj. Pogadajmy jak ludzie kulturalni. We trzech, we trzy pary oczu. Bo jest, jak mi się zdaje, o czym pogadać. A przedmiot rozmów damy chwilowo pod straż. Panie Silifant!

— Tylko dobrze mi jej pilnować — Bonhart wręczył Silifantowi koniec łańcucha. - Jak oka w głowie.

*****

Kenna trzymała się na uboczu. Owszem, chciała przyjrzeć się dziewce, o której tak głośno było ostatnio, ale czuła dziwną odrazę do wpychania się w tłumek otaczający Harsheima i Silifanta, którzy prowadzili zagadkowego jeńca pod słup na majdanie.

Wszyscy tłoczyli się, przepychali, przyglądali. Próbowali nawet pomacać, pchnąć, szarpnąć. Dziewczyna stąpała sztywno, utykała lekko, ale głowę trzymała wysoko. Bił ją, pomyślała Kenna. Ale jej nie złamał.

— Znaczy, to jest ta Falka…

— Dziewuszka ledwo dorosła!

— Dziewuszka, tfu! Rezunka!

— Sześciu chłopów pono zasiekła, bestia, na arenie w Claremont…

— A ilu podobnież wcześniej… Diablica…

— Wilczyca!

— A klacz, jaka klacz, patrzcie. Cudnej krwie koń… A tu, przy Bonharta tybince, jaki miecz… Ha… Cudo!

— Zostawić! - warknął Dacre Silifant. - Nie tykać! Gdzie z łapami do cudzych rzeczy? Dziewczyny też nie ruszać, nie macać, nie czynić wstrętów ni insultów! Okazać nieco kompasji. Nie wiada, czyli nie będziem jej przed świtem musieli kaźnić. Niechże choć do tego czasu zazna spokoju.

— Jeśli dziewka ma iść na śmierć — wyszczerzył zęby Cyprian Fripp Młodszy — to może by tak jej ostatek życia osłodzić i wygodzie jej dobrze? Wziąć na sianko i przechędożyć?

— No! — zarechotał Kabemik Turent — Można by! Spytajmy Puszczyka, czy wolno…

— Ja wam mówię, że nie wolno! — uciął Dacre. - Wam jedno aby po łbach biega, jebaki wy zatracone! Powiedziałem, dziewczynę w spokoju zostawić. Andres, Stigward, stańcie tu przy niej. Z oka nie spuszczać, na krok się nie oddalać. A tych, gdy który się zbliży, batem!

— O wa! — rzekł Fripp. - Nie, to nie, nam zajedno. Chodźwa, chłopy, pod bróg, do tutejszych, oni tam barana i parsiuka pieką na ucztę. Przecie dziś Równonoc, święto. Póki panowie radzą, my możem poświętować.

— Chodźmy! Wyciąg, Dede, jaki gąsiorek z sepetów. Wypijemy! Można, panie Silifant? Panie Harsheim? Święto dziś, a i tak na noc nigdzie nie pojedziem.

— A to pomysły paradne! — zmarszczył się Silifant. - Biesiady i wypitki im w głowie! A kto tu zostanie, by pomagać dziewki strzec i na zawołanie pana Stefana być?

— Ja zostanę — powiedział Neratin Ceka.

— I ja — powiedziała Kenna.

Dacre Silifant popatrzył na nich uważnie. Wreszcie przyzwalająco machnął ręką. Fripp i kompania podziękowali nieskładnym rykiem.

— Ale uważać mi tam, na tym świętowaniu! — ostrzegł Ola Harsheim. - Do dziewek się nie brać, by którego chłopi widłami w słabiznę nie zmacali!

— O wa! Idziesz z nami, Chloe? A ty, Kenna? Nie namyślisz się?

— Nie. Zostaję.

*****

— Zostawili mnie pod słupem, na łańcuchu, ze związanymi rękami. Pilnowało mnie dwóch. A dwoje stojących opodal bez przerwy zerkało, obserwowało. Wysoka i niebrzydka kobieta. I mężczyzna o takiej jakiejś kobiecej aparycji i ruchach. Dziwny taki.

Kot siedzący na środku izby ziewnął szeroko, znudzony, bo zamęczona mysz przestała być zabawna. Vysogota milczał.

— Bonhart, Rience i ten Skellen-Puszczyk wciąż radzili w świetlicy. Nie wiedziałam, nad czym. Spodziewać się mogłam najgorszego, ale byłam zrezygnowana. Jeszcze jedna arena? Czy zwyczajnie mnie zamordują? A niech tam, myślałam, niech to się wreszcie skończy.

Vysogota milczał.

*****

Bonhart westchnął.

— Nie patrz wilkiem, Skellen — powtórzył. - Chciałem zwyczajnie zarobić. Mnie, uważasz, na emeryturę pora, na werandzie siedzieć, na gołębie popatrywać. Dawałeś mi za Szczurzycę sto florenów, koniecznie chciałeś martwą. Zastanowiło mnie to. Ile też ta panna może być naprawdę warta, pomyślałem. I wykombinowałem, że gdy się ją zabije lub odda, z pewnością mniej będzie warta, niż gdyby się ją zatrzymało. Stara zasada ekonomii i handlu. Towar taki jak ona stale przyrasta w wartości. Można się potargować…


Puszczyk zmarszczył nos, jakby w okolicy coś zaśmierdziało.

— Szczery jesteś, Bonhart, do bólu. Ale przejdź do rzeczy. Do wyjaśnień. Uciekasz z dziewczyną przez całe Ebbing, a naraz zjawiasz się i tłumaczysz zasadami ekonomii. Wyjaśnij, co zaszło.

— Co tu wyjaśniać — uśmiechnął się obleśnie Rience. - Pan Bonhart po prostu połapał się wreszcie, kim naprawdę dziewka jest. I ile jest warta.

Skellen nie zaszczycił go spojrzeniem. Patrzył na Bonharta, w jego rybie, pozbawione wyrazu oczy.

— I tę drogocenną dziewczynę — wycedził — tę wartościową zdobycz, mającą zagwarantować emeryturę, wypycha się w Claremont na arenę i każe walczyć na śmierć. Ryzykuje się jej życiem, choć podobno żywa tyle warta. Jak to jest, Bonhart? Bo coś mi tu nie gra.

— Gdyby zginęła na tej arenie — Bonhart nie spuścił oczu — to by znaczyło, że nic nie była warta.

— Rozumiem — Puszczyk zmarszczył lekko brwi. - Ale zamiast zawieźć dziewkę na kolejną arenę, przywiozłeś ją do mnie. Dlaczego, jeśli wolno spytać?

— Powtarzam — wykrzywił się Rience. - Połapał się, kina ona jest.

— Bystry jesteście, panie Rience — Bonhart przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy. - Odgadliście. Tak, prawda to, ze szkoloną w Kaer Morhen wiedźminką wiązała się jeszcze jedna zagadka. W Geso, podczas napadu na szlachciankę, dziewka rozpuściła języczek. Że niby taka ważna i utytułowana, że baronówna to dla niej furda i szysz, kłaniać się nisko powinna. Tedy owa Falka, myślę sobie, to co najmniej hrabianka. Ciekawe. Wiedźminka: to raz, Dużo to widuje się wiedźminek? W bandzie Szczurów: to dwa. Cesarski koroner własną ważną osobą ugania się za nią od Korathu po Ebbing, rozkazuje uśmiercić: trzy. A do tego wszystkiego… szlachcianka jakoby wysokiego rodu. Ha, myślę sobie, trzeba będzie dziewkę wreszcie spytać, kimże to ona naprawdę jest.

Zamilkł na chwilę.

— Początkowo — wytarł nos mankietem — nie chciała gadać. Choć prosiłem. Ręką nogą, batem prosiłem. Kaleczyć nie chciałem… Ale trzeba trafu, napatoczył się cyrulik. Z przyrządami do rwania zębów. Przywiązałem ją do krzesła…

Skellen słyszalnie przełknął ślinę. Rience uśmiechnął się. Bonhart obejrzał mankiet.

— Wszystko mi powiedziała, zanim… Gdy tylko zobaczyła instrumenty. Te zębne kleszcze i pelikany. Od razu się zrobiła rozmowniejsza. Okazało się, że to…

— Księżniczka Cintry — rzekł Rience, patrząc na Puszczyka. - Spadkobierczyni tronu. Kandydatka na żonę cesarza Emhyra.

— Czego to pan Skellen powiedzieć mi nie raczył — skrzywił usta łowca nagród. - Kazał zwyczajnie ukatrupić, kilka razy to zaznaczał. Zabić na miejscu i bez litości! Jak to, panie Skellen? Zabić królową? Przyszłą ślubną swego cesarza? Z którą, jeśli plotce wierzyć, cesarz tylko patrzeć, jak na kobiercu stanie, po czym będzie wielka amnestia?

Wygłaszając orację, Bonhart wiercił Skellena wzrokiem. Ale koroner cesarski oczu nie spuścił.

— Ot — podjął łowca — wychodzi: kabała. Tak tedy, choć z żalem, ale ze swoich planów względem tej wiedźminki — księżniczki zrezygnowałem. Przywiozłem całą tę kabałę tutaj, do pana Skellena. By pogadać, poukładać się… Bo ta kabała to troszeczkę jakby za dużo jak na jednego Bonharta…

— Bardzo słuszny wniosek — powiedziało skrzekliwie coś zza pazuchy Rience'a. - Bardzo słuszny wniosek, panie Bonhart. To, co złapaliście, panowie, to trochę za dużo dla was obu. Na wasze szczęście, macie jeszcze mnie.

— Co to jest? — Skellen zerwał się z krzesła. - Co to, cholera, jest?

— Mój mistrz, czarodziej Vilgefortz — Rience wyjął zza pazuchy malutkie srebrne puzderko. - Dokładniej głos mego mistrza. Dobiegający z tego oto magicznego urządzenia, zwanego ksenoglozem.

— Witam wszystkich panów — powiedziało puzderko. - Szkoda, że mogę was tylko słyszeć, ale na teleprojekcję lub teleportację nie pozwalają mi pilne zajęcia.

— Tego, psiakrew, jeszcze brakowało — warknął Puszczyk. - Ale mogłem się domyślić. Rience jest za głupi, by działać sam i na własną rękę. Mogłem się domyślić, że cały czas czaisz się gdzieś w mroku, Vilgefortz. Jak stary opasły pająk, czaisz się w ciemności, oczekując drgnięć pajęczyny.

— Cóż za obrazowe porównanie.

Skellen parsknął.

— I nie mydl nam oczu, Vilgefortz. Wysługujesz się Rience'em i jego szkatułką nie z powodu nawału zajęć, ale ze strachu przed armią czarodziejów, twoich dawnych druhów z Kapituły, skanujących cały świat w poszukiwaniu śladów magii o twoim algorytmie. Gdybyś spróbował teleportacji, namierzyliby cię w try miga.

— Cóż za imponująca wiedza.

— Nie byliśmy sobie przedstawieni — Bonhart dość teatralnie skłonił się przed srebrnym puzderkiem. - Ale to wszakże na wasze polecenie i z waszego upełnomocnienia, panie czarnoksiężniku, mosterdziej Rience przyrzeka dziewczynie męczarnie? Nie mylę się? Słowo daję, z każdą chwilą coraz to bardziej ważna robi się ta dziewczyna. Wszystkim jest, okazuje się, potrzebna.

— Nie byliśmy przedstawieni — powiedział z puzderka Vilgefortz. - Ale ja pana znam, Leo Bonhart, zdziwiłby się pan, jak dobrze. A dziewczyna i owszem, jest ważna. To wszakże Lwiątko z Cintry, Starsza Krew. Zgodnie z przepowiednią Itliny jej potomkowie będą w przyszłości panować nad światem.

— Dlatego tak bardzo wam potrzebna?

— Mnie potrzebna jest tylko jej placenta. Łożysko. Gdy wyjmę z niej łożysko, resztę możecie sobie zabrać. Cóż to ja tam słyszę, jakieś sarkania? Jakieś pełne odrazy westchnienia i sapania? Czyje? Bonharta, który dziewczynę co dnia katuje na wymyślne sposoby, fizycznie i psychicznie? Stefana Skellena, który na rozkaz zdrajców i spiskowców chce dziewczynę zamordować? Hę?

*****

Podsłuchiwałam ich, przypomniała sobie Kenna, leżąca na pryczy z dłońmi podłożonymi pod kark. Stałam za węgłem i czujniłam. I włosy mi się jeżyły. Na całym ciele. Naraz zrozumiałam ogrom kabały, w którą popadłam.

*****

— Tak, tak — rozległo się z ksenoglozu — zdradziłeś swego cesarza, Skellen. Bez wahania, przy pierwszej sposobności.

Puszczyk parsknął lekceważąco.

— Zarzut zdrady z ust takiego arcyzdrajcy jak ty, Vilgefortz, to naprawdę duża rzecz. Czułbym się zaszczycony. Gdyby nie trąciło to tanim jarmarcznym żartem.

— Ja nie wyrzucam ci zdrady, Skellen, ja wydrwiwam twą naiwność i nieudolność w zdradzaniu. Bo dla kogóż to zdradzasz twego władcę? Dla Ardala aep Dahy i de Wetta, książątek, urażonych w ich chorobliwej dumie, znieważonych tym, że ich córeczki cesarz odtrącił, planując małżeństwo z Cintryjką. - A oni liczyli, że to z ich rodów wywiedzie się nowa dynastia, że to ich rody będą w cesarstwie pierwszymi, że rychło wyrosną nawet ponad tron! Emhyr jednym ruchem pozbawił ich tej nadziei, a wtedy oni postanowili poprawić bieg historii. Ze zbrojnym rokoszem nie są jeszcze gotowi, ale można przecież zgładzić dziewczynę, którą Emhyr przełożył nad ich córki. Własnych arystokratycznych rączek rzecz jasna nie chce się im kalać, znaleźli najemnego zbira, Stefana Skellena, cierpiącego na przerost ambicji. Jak to było, Skellen? Nie. zechcesz nam opowiedzieć?

— Po co? — krzyknął Puszczyk. - I komu? Przecież ty jak zwykle wszystko wiesz, wielki magu! Rience jak zwykle nie wie nic i tak ma być, a Bonharta nic to nie obchodzi…

— Ty zaś, jak to już wykazałem, nie bardzo masz się czym chwalić. Książęta kupili cię obietnicami, ale jesteś wszak zbyt inteligentny, by nie rozumieć, że ci z pankami nie po drodze. Dziś jesteś im potrzebny jako narzędzie do zgładzenia Cintryjki, jutro pozbędą się ciebie, boś nisko urodzony parweniusz. Obiecali ci w nowym cesarstwie stanowisko Vattiera de Rideaux? Chyba sam w to nie wierzysz, Skellen. Vattier jest im bardziej potrzebny, bo przewroty przewrotami, ale tajne służby zostają zawsze te same. Twoimi rękami chcą tylko mordować, Vattiera potrzebują, by zawładnąć aparatem bezpieczeństwa. Poza tym Vattier jest wicehrabią, a ty nikim.

— Faktycznie — wydął wargi Puszczyk. - Zbyt jestem inteligentny, by tego nie zauważyć. Tak tedy, teraz powinienem zdradzić z kolei Ardala aep Dahy i przystać do ciebie, Vilgefortz? Do tego zmierzasz? Ale ja nie jestem chorągiewką na wieży! Jeśli popieram sprawę rewolucji, to z przekonania i idei. Trzeba skończyć z samowładną tyranią, wprowadzić monarchię konstytucyjną, a po niej demokrację…

— Co?

— Ludowładztwo. Ustrój, w którym rządził będzie lud, Ogół obywateli wszystkich stanów, poprzez wyłonionych w uczciwych wyborach najgodniejszych i najuczciwszych reprezentantów…

Rience ryknął śmiechem. Zaśmiał się dziko Bonhart.

Serdecznie, choć trochę skrzekliwie, zaśmiał się z ksenoglozu czarodziej Vilgefortz. Wszyscy trzej długo śmiali się i rechotali, roniąc łzy jak grochy.

— Dobra — przerwał wesołość Bonhart. - Nie na jasełki my tu się zebrali, lecz na handel. Dziewczyna, póki co, nie należy do ogółu uczciwych obywateli wszystkich stanów, lecz do mnie. Ale mogę ją odsprzedać. Co pan czarodziej ma do zaoferowania?

— Władza nad światem interesuje cię?

— Nie.

— Pozwolę ci więc — rzeki wolno Vilgefortz — być obecnym przy tym, co będę robił dziewczynie. Będziesz mógł się przyglądać. Wiem, że przedkładasz takie przyglądanie się ponad wszelkie inne przyjemności.

Oczy Bonharta zapłonęły białym ogniem. Ale był spokojny.

— A bardziej konkretnie?

— A bardziej konkretnie: gotów jestem zapłacić twoją dwudziestokrotną stawkę. Dwa tysiące florenów. Konsyderuj, Bonhart, że to jest worek pieniędzy, którego nie uniesiesz, będziesz potrzebował jucznego muła. Wystarczy ci na emeryturę, werandę, gołębie, a nawet na wódkę i dziwki, jeśli zachowasz rozsądny umiar.

— Zgoda, panie magiku — zaśmiał się pozornie beztrosko łowca. - Tą wódką i tymi dziwkami zaiste za serce żeście mnie ujęli. Dobijemy targu. Ale na owo zaproponowane przyglądanie też bym reflektował. Wolałbym, co prawda, patrzeć, jak ona zdycha na arenie, ale na waszą nożową robotę też chętnie rzucę okiem. Dołóżcie rabatem.

— Targ dobity.

— Szybko wam poszło — ocenił cierpko Puszczyk. - Zaprawdę, Vilgefortz, szybko i gładko zawarłeś z Bonhartem spółkę. Spółkę, która wszak jest i będzie societas leonina. Ale nie zapomnieliście aby o czymś? Świetlicę, w której siedzicie i Cintryjkę, którą handlujecie, otaczają dwa tuziny zbrojnych ludzi. Moich ludzi.

— Drogi koronerze Skellen — zabrzmiał z pudełka głos Vilgefortza. - Obraża mnie pan sądząc, że w wymianie chcę pana skrzywdzić. Wprost przeciwnie. Zamierzam być niezwykle hojny. Nie mogę panu zapewnić owej, jak to pan raczył nazwać, demokracji. Ale zagwarantuję panu pomoc materialną, wsparcie logistyczne i dostęp do informacji, dzięki którym przestanie pan być dla spiskowców narzędziem i sługusem, a stanie się partnerem. Takim, z którego osobą i zdaniem liczyć się będzie książę Joachim de Wett, diuk Ardal aep Dany, hrabia Broinne, hrabia d'Arvy i cała reszta błękitnokrwistych spiskowców. Co z tego, że to societas leonina? Owszem, jeśli łupem jest Cirilla, to lwią część łupu wezmę ja, jak mi się zresztą zdaje, zasłużenie. Aż tak cię to boli? Wszak sam zyski będziesz miał niemałe. Jeśli oddasz mi Cintryjkę, stanowisko Vattiera de Rideaux masz już w kieszeni. A będąc szefem tajnych służb, Stefanie Skellen, można realizować przerozmaite utopie, bodaj nawet demokracje i uczciwe wybory. Jak więc widzisz, za jedną chudą piętnastolatkę daję ci spełnienie życiowych marzeń i ambicji. Widzisz to?

— Nie — pokręcił głową Puszczyk. - Wyłącznie słyszę.

— Rience.

— Słucham, mistrzu.

— Daj panu Skellenowi próbkę jakości naszych informacji. Powiedz, co wydobyłeś od Vattiera.

— W tym oddziale — powiedział Rience — jest szpieg.

— Co?

— To, co słyszysz. Vattier de Rideaux ma tu wtyczkę. Wie o wszystkim, co robisz. Dlaczego to robisz i dla kogo. Vattier wkręcił między was swojego agenta.

Podszedł do niej cicho. Prawie go nie słyszała.

— Kenna.

— Neratin.

— Byłaś czujna na moje myśli. Tam, w świetlicy. Wiesz, o czym myślałem. Wiesz więc, kim jestem.

— Posłuchaj, Neratin…

— Nie. To ty posłuchaj, Joanno Selborne. Stefan Skellen zdradza kraj i cesarza. Spiskuje. Wszyscy, którzy z nim trzymają, skończą na szafocie. Będą rozrywani końmi na placu Tysiąclecia.

— Ja nic nie wiem, Neratin. Ja wykonuję rozkazy… Czego ty ode mnie chcesz? Ja służę koronerowi… A komu ty służysz?

— Cesarstwu. Panu de Rideaux.

— Czego ty ode mnie chcesz?

— Byś wykazała rozsądek.

— Odejdź. Nie zdradzę cię, nie powiem… Ale odejdź, proszę. Ja nie mogę, Neratin. Ja jestem prosta kobieta. Nie na moją to głowę…

*****

Nie wiem, co robić. Skellen mówił: "pani Selborne". Jak do oficera. Komu służę? Jemu? Cesarzowi? Cesarstwu?

A skąd mnie to wiedzieć?

Kenna odepchnęła się plecami od węgła chałupy, machnięciem witki i groźnym pomrukiem przepędziła wiejskie dzieciaki, ciekawie przyglądające się siedzącej pod słupem Falce.

Oj, w ładną kabałę się wpakowałam. Oj, zapachniało w powietrzu stryczkiem. I końskim gównem na placu Tysiąclecia.

Nie wiem, czym to się skończy, pomyślała Kenna. Ale muszę w nią wejść. W tę Falkę. Choć przez chwilę poczuć jej myśli. Wiedzieć to, co ona.

Zrozumieć.

*****

— Zbliżyła się — powiedziała Ciri, głaszcząc kota. - Była wysoka, zadbana, bardzo różniąca się od reszty tej zgrai… Nawet na swój sposób ładna. I wzbudzała szacunek. Ci dwaj, którzy mnie pilnowali, wulgarne prostaki, przestali kląć, gdy podeszła.

Vysogota milczał.

— Ona zaś — ciągnęła Ciri — pochyliła się, spojrzała mi w oczy. Od razu poczułam coś… Coś dziwnego… Coś mi tak jakby chrupnęło z tyłu głowy, zabolało. Zaszumiało w uszach. W oczach zrobiło się na moment bardzo jasno… Coś we mnie weszło, obrzydliwie i ośliźle… Ja to znałam. Yennefer pokazywała mi w świątyni… Ale tej kobiecie nie chciałam na to pozwolić… Więc zwyczajnie odepchnęłam to coś, czym mnie penetrowała, odepchnęłam i wyrzuciłam z siebie, z całą mocą, na jaką było mnie stać. A wysoka kobieta wygięła się i zachwiała, jakby dostała pięścią, zrobiła dwa kroki do tyłu… I krew rzuciła się jej z nosa. Z obu dziurek.

Vysogota milczał.

— A ja — Ciri podniosła głowę — zrozumiałam, co się stało. Nagle poczułam w sobie Siłę. Utraciłam ją tam, na pustyni Korath, wyrzekłam się. Nie mogłam później czerpać, nie mogłam korzystać. A ona, ta kobieta, dała mi Siłę, wręcz wepchnęła mi broń do ręki. To była moja szansa.

*****

Kenna zatoczyła się i ciężko usiadła na piasku, kiwając się i macając grunt jak pijana. Krew lała się jej z nosa na usta i podbródek.

— Co jest… — Andres Viemy zerwał się, ale nagle chwycił się oburącz za głowę, otworzył usta, z ust wydobył się skrzek. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Stigwarda, ale z nosa i uszu pirata też już ciekła krew, a oczy zachodziły mgłą. Andres upadł na kolana, patrząc na Neratina Cekę, stojącego z boku i przyglądającego się spokojnie.

— Nera… tin… Pomóż…

Ceka nie poruszył się. Patrzył na dziewczynę. Ta obróciła na niego oczy, a on zachwiał się.

— Nie trzeba — uprzedził szybko. - Jestem po twojej stronie. Chcę ci pomóc. Daj, przetnę ci więzy… Masz nóż, sama rozetnij obrożę. Ja przyprowadzę konie.

— Ceka… — wydusił ze zdławionej krtani Andres Vierny. - Ty zdraj…

Dziewczyna uderzyła go wzrokiem, a on padł na leżącego bez ruchu Stigwarda i zwinął się w pozycję płodu. Kenna nadal nie mogła wstać. Krew gęstymi kroplami kapała jej na pierś i brzuch.

— Alarm! — wrzasnęła nagle wychodząca zza chałup Chloe Stitz, upuszczając baranie żebro. - Alaaaaarm! Silifant! Skellen! Dziewczyna ucieka!

Ciri już była w siodle. W ręku miała miecz.

— Yaaaaaa, Kelpie!

— Alaaaaaaarm!

Kenna drapała piasek. Nie mogła wstać. Nogi w ogóle jej nie słuchały, były jak z drewna. Psioniczka, pomyślała. Trafiłam na superpsioniczkę. Dziewczyna jest z dziesięć razy silniejsza ode mnie… Dobrze, że nie zabiła… Jakim cudem ciągle jestem przytomna?

Od strony chałup biegła już kupa, na jej czele Ola Harsheim, Bert Brigden i Til Echrade, spieszyli też na majdan strażnicy spod kołowrotu, Dacre Silifant, Boreas Mun. Ciri zawróciła, wrzasnęła, pocwałowała w stronę rzeki. Ale i stamtąd już biegli uzbrojeni ludzie.

Skellen i Bonhart wypadli ze świetlicy. Bonhart miał w ręku miecz. Neratin Ceka krzyknął, najechał na nich koniem i obu obalił. Potem wprost z siodła rzucił się na Bonharta i przygniótł go do ziemi. Rience wypadł na próg i patrzył ogłupiały.

- Łapać ją! - ryknął Skellen, zrywając się z ziemi. - Łapać albo zabić!

- Żywą! - zawył Rience. - Żyyyyywą!

Kenna widziała, jak Ciri została odpędzona od nadrzecznej palisady, jak zawróciła karą klacz i pomknęła w stronę kołowrotu. Widziała, jak Kabernik Turent doskoczył i chciał zwlec ją z siodła, widziała, jak błysnął miecz, widziała, jak z szyi Turenta siknęła karminowa struga. Dede Vargas i Fripp Młodszy też to widzieli. Nie zdecydowali się zastąpić dziewczynie drogi, zemknęli między chałupy.

Bonhart zerwał się, uderzeniem głowicą miecza odepchnął od siebie Neratina Cekę i ciął strasznie, skośnie przez pierś. I natychmiast skoczył za Ciri. Rozpłatany i broczący krwią Neratin zdołał go jeszcze chwycić za nogi, puścił dopiero przybity sztychem do piasku. Ale tych kilku sekund zwłoki było dość.

Dziewczyna spięła klacz, uchodząc przed Silifantem i Munem. Skellen chyłkiem, jak wilk, zabiegł z lewej, machnął ręką. Kenna widziała, jak coś zalśniło w locie, widziała, jak dziewczyna targnęła się i zachwiała w siodle, a z twarzy fontanną buchnęła jej krew. Odchyliła się w tył tak, że przez chwilę leżała plecami na zadzie klaczy. Ale nie spadła, wyprostowała się, utrzymała na kulbace, przywierając do końskiej szyi. Kara klacz roztrąciła zbrojnych i gnała wprost na kołowrót. Za nią biegł Mun, Silifant i Chloe Stitz z kuszą.

— Nie przeskoczy! Mamy ją! - wrzasnął triumfalnie Mun. - Siedmiu stóp nie weźmie żaden koń!

— Nie strzelaj, Chloe!

Chloe Stitz nie dosłyszała w ogólnym wrzasku. Zatrzymała się. Przyłożyła kuszę do policzka. Powszechnie wiedziano, że Chloe nie chybia nigdy.

— Trup! — krzyknęła. - Trup!

Kenna widziała, jak nieznany jej z imienia niski mężczyzna podbiegł, podniósł kuszę i z bliska strzelił Chloe w plecy. Bełt przeszedł na wylot w eksplozji krwi. Chloe padła bez jęku.

Kara klacz docwałowała do kołowrotu, cofnęła lekko głowę. I skoczyła. Wzbiła się i wręcz wspięta na bramę, wdzięcznie podgiąwszy przednie nogi przewinęła się po niej jak czarna jedwabna wstęga. Zebrane razem tylne kopyta nawet nie musnęły górnej belki.

— Bogowie! — krzyknął Dacre Silifant. - Bogowie, cóż to za koń! Wart swej wagi w złocie!

— Klacz dla tego, kto ją złapie! — krzyknął Skellen. - Na koń! Na koń i gonić!

Przez otwarty wreszcie kołowrót pogalopowała pogoń wzbijając kurz. Przed wszystkimi, na czele, cwałowali Bonhart i Boreas Mun.

Kenna wstała z wysiłkiem. I natychmiast zatoczyła się i ciężko siadła na piasku. W nogach boleśnie mrowiło.

Kabernik Turent nie poruszał się, leżał w czerwonej kałuży z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami. Andres Vierny usiłował podnieść wciąż nieprzytomnego Stigwarda.

Skurczona na piasku Chloe Stitz wydawała się maleńka jak dziecko.

Ola Harsheim i Bert Brigden przywlekli przed Skellena niskiego mężczyznę, tego, który zabił Chloe. Puszczyk dyszał. I aż dygotał z wściekłości. Z przewieszonego przez pierś bandolieru wyjął drugą stalową gwiazdę, taką samą, jaką przed chwilą zranił w twarz dziewczynę.

— Niech cię piekło pochłonie, Skellen — powiedział niski mężczyzna. Kenna przypomniała sobie jego nazwisko. Mekesser. Jediah Mekesser. Gemmerczyk. Poznała go w Rocayne.

Puszczyk zgarbił się, gwałtownie machnął ręką. Sześciozębna gwiazda zawyła w powietrzu i głęboko wbiła się w twarz Mekessera, między oko a nos. Trafiony nawet nie krzyknął, zaczął tylko silnie i spazmatycznie dygotać w uścisku Harsheima i Brigdena. Dygotał długo, a zęby wyszczerzył tak upiornie, że wszyscy odwrócili głowy. Wszyscy oprócz Puszczyka.

— Wyrwij z niego mój orion, Ola — powiedział Stefan Skellen, gdy wreszcie trup bezwładnie obwisł w trzymających go ramionach. - I zakopcie to ścierwo w gnoju, razem z tym drugim ścierwem, z tym hermafrodytą. Żeby śladu po obu parszywych zdrajcach nie zostało.

Nagle zawył wicher, napłynęły chmury. Nagle zrobiło się mroczno.

*****

Straże wołały na murach cytadeli. Siostry Scarra chrapały w duecie. Kohut głośno sikał do pustego kibla.

Kenna podciągnęła koc pod brodę. Wspominała.

*****

Nie dogonili dziewczyny. Znikła. Po prostu znikła. Boreas Mun — niebywałe — zgubił ślad karej klaczy po jakichś trzech milach. Nagle, bez ostrzeżenia zrobiło się ciemno, wicher przygiął drzewa niemal do ziemi. Lunął deszcz, ba, huknęły nawet gromy, zaświeciły błyskawice.

Bonhart nie darował. Wrócili do Goworożca. Wrzeszczeli na siebie, wszyscy, jeden przez drugiego i jeden na drugiego: Bonhart, Puszczyk, Rience i ten czwarty, zagadkowy, nieludzki, skrzeczący głos. Potem podnieśli na siodła całą hanzę, prócz tych, którzy — tak jak ja — nie byli w stanie jechać. Skrzyknęli chłopów z pochodniami, pognali w lasy. Wrócili nad ranem.

Wrócili z niczym. Jeśli nie liczyć zgrozy, którą mieli w oczach.

Gadki, przypomniała sobie Kenna, zaczęły się dopiero po kilku dniach. Początkowo wszyscy zbyt bali się Puszczyka i Bonharta. Ci byli tak wściekli, że lepiej było nie leźć im w oczy. Za jakieś niebaczne słowo nawet Bert Brigden, oficer, wziął przez łeb trzonkiem nahaja.

Ale potem gadano o tym, co działo się wówczas, podczas pościgu. O malutkim słomianym jednorożcu z kapliczki, który nagle urósł do rozmiarów smoka i spłoszył konie tak, że jeźdźcy pospadali, cudem jedynie nie łamiąc karków. O cwałującej po niebie kawalkadzie ognistookich widm na szkieletach koni wiedzionej przez straszliwego króla-kościotrupa rozkazującego swym sługom-upiorom zacierać ślady kopyt czarnej klaczy postrzępionymi płaszczami. O makabrycznym chórze lelków kozodojów, wołających: "Liiik-worrr z krwi, liiik-worr z krwi!" O budzącym zgrozę wyciu upiornej beann'shie, zwiastunki śmierci…

Wiatr, deszcz, chmury, krzaki i drzewa o fantastycznych kształtach, do tego strach, któren ma wielkie oczy, komentował Boreas Mun, który przecież tam był. Ot, całe wyjaśnienie. A lelki? Lelki jak to lelki, dodawał, krzyczą zawsze.

A trop, ślady kopyt, które nagle nikną, jakby koń w niebiosa uleciał?

Twarz Boreasa Muna, tropiciela umiejącego wytropić rybę w wodzie, tężała na to pytanie. Wicher, odpowiadał, wicher zawiał ślady piaskiem i listowiem. Innego wytłumaczenia nie ma.

Niektórzy nawet wierzyli, przypomniała sobie Kenna.

Niektórzy nawet uwierzyli, że to wszystko były zjawiska naturalne albo przywidzenia. I nawet śmiali się z nich.

Ale przestali się śmiać. Po Dun Dare. Po Dun Dare nie śmiał się już nikt.

*****

Gdy ją zobaczył, cofnął się odruchowo, wciągając powietrze.

Zmieszała gęsi smalec z sadzami z komina, powstałą tłustą barwiczką uczemiła oczodoły i powieki, przedłużając je długimi liniami aż po uszy i skronie.

Wyglądała jak demon.

— Od czwartej kępy na wysoki las, samym skrajem — powtórzył wskazówki. - Potem wzdłuż rzeki aż do trzech uschłych drzew, od nich grabowym grądem jak strzelił na zachód. Pokażą się sosny, jedź skrajem i licz dukty. Skręcisz w dziewiąty i później nie skręcaj już nigdzie. Potem już będzie osada Dun Dare, od jej północnej strony jest wysiółek. Kilka chałup. A za nimi, na rozstaju, karczma.

— Pamiętam. Trafię, nie bój się.

— Najpilniej uważaj przy zakolach rzeki. Strzeż się miejsc, gdzie trzcina jest rzadsza. Miejsc porośniętych rdestem. A gdyby jednak przed sosnowym borem zaskoczył cię mrok, zatrzymaj się i przeczekaj do rana. Pod żadnym pozorem nie jedź przez bagna nocą. Już prawie nów, w dodatku chmury…

— Wiem.

— Jeśli chodzi o Kraj Jezior… Kieruj się na północ, przez wzgórza. Unikaj głównych traktów, na głównych traktach pełno wojska. Gdy dotrzesz do rzeki, dużej rzeki, która nazywa się Sylte, to będzie więcej niż połowa drogi.

— Wiem. Mam mapę, którą mi narysowałeś.

— Ach, tak. Prawda.

Ciri po raz kolejny sprawdziła uprząż i juki. Machinalnie. Nie wiedząc, co powiedzieć. Odwlekając to, co należało wreszcie powiedzieć.

— Było mi miło cię gościć — uprzedził ją. - Naprawdę. Żegnaj, wiedźminko.

- Żegnaj, pustelniku. Dziękuję ci za wszystko.

Już była w siodle, już sposobiła się, by cmoknąć na Kelpie, gdy podszedł i chwycił ją za rękę.

— Ciri. Zostań. Przeczekaj zimę…

— Dotrę do jeziora przed mrozami. A potem, jeśli będzie tak, jak mówiłeś, nic już nie będzie miało znaczenia. Wrócę teleportem na Thanedd. Do szkoły w Aretuzie. Do pani Rity… Vysogoto… Jak to było dawno…

— Wieża Jaskółki to legenda. Pamiętaj, to tylko legenda.

— Ja też jestem tylko legenda — powiedziała gorzko. - Od urodzenia. Zireael, Jaskółka, dziecko niespodzianka. Wybranka. Dziecko przeznaczenia. Dziecko Starszej Krwi. Jadę, Vysogoto. Bywaj w zdrowiu.

— Bywaj w zdrowiu, Ciri.

*****

Karczma na rozstajach za wysiółkiem była pusta, Cyprian Fripp Młodszy i jego trzej druhowie zakazali wstępu miejscowym i przepędzali przejezdnych. Sami zaś ucztowali i pili całymi dniami, przesiadując w zadymionym i mrocznym lokalu, śmierdzącym tak, jak zwykle śmierdzi karczma w zimie, gdy nie otwiera się okien ani drzwi — potem, kotem, myszami, onucami, sośniną, bździną, tłuszczem, spalenizną i mokrą, parującą odzieżą.

— Srał pies taką dolę — powtórzył po raz chyba setny Yuz Jannowitz, Gemmerczyk, machając w stronę dziewek służebnych, by przyniosły wódki. - Żeby tego Puszczyka pokręciło. W takiej dziurze parszywej kazał siedzieć! Już bych wolał po lasach z patrolami jeździć!

— Toś chyba głupi — odrzekł Dede Vargas. - Na dworze sakramencki ziąb! Ja tam wolę w cieple. I przy pannie!

Z rozmachem klepnął dziewkę w pośladki. Dziewka pisnęła, niezbyt przekonująco i z wyraźnym zobojętnieniem. Była, prawdę powiedziawszy, przygłupawa. Praca w karczmie nauczyła ją tylko tego, że jak klepią albo szczypią, wypada piszczeć.

Cyprian Fripp i jego kompania dobrali się do obu służebnych dziewek już drugiego dnia po przyjeździe. Karczmarz bał się protestować, a dziewki były zbyt mało rozgarnięte, by myśleć o protestach. Życie nauczyło je już, że jeśli dziewka protestuje, to ją biją. Rozumniej więc poczekać, aż się znudzą.

— Ta cała Falka — znudzony Rispat La Pointę podjął kolejny standardowy temat znudzonych wieczornych rozmów — skapiała gdzieś w lasach, powiadam wam. Widziałem, jak ją wtedy Skellen w gębę orionem sieknął, jak z niej jucha fontanną bluzgnęła! Z tego, powiadam wam, nie mogła się wykaraskać!

— Puszczyk chybił jej — orzekł Yuz Jannowitz. - Ledwo zawadził orionem. Gębę i owszem, nieźle jej rozwalił, samem widział. Ale przeszkodziło to dziewce w skoku ponad kołowrót? Spadła z konia? Akurat! A kołowrót zmierzylim potem: siedem stóp i dwa cale, jak w pysk dał. I co? Skoczyła! I jak jeszcze! Między siodło a dupkę klingi noża byś nie wcisnął.

— Krew z niej szła, by z cebra — zaprotestował Rispat La Pointę. - Jechała, mówię wam, jechała, a potem spadła i skapiala w jakim wykrocie, wilcy i ptacy ścierwo zjedli, kuny dokończyli, a mrówcy wyczyścili ślady. Koniec, deireadh. Tedy my tu, powiadam wam, na darmo siedzimy i pieniądze przepijamy. I to własne, bo lafy jakoś nie widać!

— Nie może tak być, by po trupie ni śladu, ni znaku nie zostało — rzekł z przekonaniem Dede Vargas. - Zawsze coś zostaje, czerep, miednica, grubszy jaki gnat. Rience, ten czarownik, ostatki Falki wreszcie znajdzie. Wtedy będzie sprawie koniec.

— I może wtedy tak nas pogonią, że z lubością to nieróbstwo i ten parszywy chlew wspomnimy — Cyprian Fripp Młodszy obrzucił znudzonym spojrzeniem ściany karczmy, na których znał już każdy gwóźdź i każdy zaciek. - I tę gorzałę paskudną. I te o, dwie, co cebulą śmierdzą, a gdy je chędożysz, to leżą jak cielęta, w powałę patrzą i w zębach sobie dłubią.

— Wszystko lepsze niż ta nuda — zawyrokował Yuz Jannowitz. - Wyć się chce! Zróbmy, kurwa, coś! Cokolwiek! Wieś podpalmy, albo co?

Skrzypnęły drzwi. Dźwięk był tak niecodzienny, że wszyscy czterej zerwali się z miejsc.

— Won! — zaryczał Dede Vargas. - Wynocha, dziadu! Żebraku! Śmierdzielu! Won, na dwór!

— Zostaw — machnął ręką znudzony Fripp. - Widzisz, dudy targa. Ta jeno dziad proszalny, pewnie stary żołnierz, co graniem i śpiewem po zajazdach zarabia. Na dworze słota i ziąb. Niech sobie siędzie…

— Byle dalej od nas — Yuz Jannowitz wskazał dziadowi, gdzie ma usiąść. - Bo nas wszy oblezą. Stąd widzę, jakie po nim łażą okazy. Myślałby kto, nie wszy to, a żółwie.

— Daj mu — władczo skinął Fripp Młodszy — jakiej strawy, gospodarzu! A nam gorzałki!

Dziad ściągnął z głowy wielką futrzaną czapę i dostojnie roztoczył wokół siebie smród.

— Dzięki niech wam będą, moiściewy wielmożni — przemówił. - Toż dziś wiglia Saovine, święto. W święto nie godzi się nikogo napędzać, by na dżdżu mókł a marzł. W święto godzi się poczęstować…

— Prawda — palnął się w czoło Rispat La Pointę. - Toż dziś wilia Saovine! Koniec października!

— Noc czarów — dziad siorbnął przyniesionej mu wodnistej polewki. - Noc duchów a strachów!

— Oho! — rzekł Yuz Jannowitz. - Dziadek, baczcie, zaraz nas tu dziadowską opowieścią uraczy!

— Niechże uraczy — ziewnął Dede Vargas. - Wszystko lepsze niż ta nuda!

— Saovine — powtórzył zasępiony Cyprian Fripp Młodszy. - Już pięć tygodni od Goworożca. A już dwa tygodnie, jak tu siedzimy. Dwa bite tygodnie! Saovine, ha!

— Noc dziwów — dziad oblizał łyżkę, palcem wybrał coś z dna miski i zjadł owo coś. - Noc strachów i czarów!

— A nie mówiłem? — wyszczerzył zęby Yuz Jannowitz.

— Będzie dziadowska gadka!

Dziad wyprostował się, podrapał i czknął.

— Wilia Saovme — zaczął z emfazą — ostatnia noc przed nastaniem listopadowego nowiu, jest to u elfów ostatnia noc starego roku. Gdy nowy dzień nastanie, to jest już u elfów rok nowy. Tedy jest u elfów zwyczaj, by w noc Saovine wszystkie ognie w domie i obejściu jedną szczapkę smolną podpalić, a resztę szczapki schować dobrze, aż do maja, i tąże samą ogień Belleteyn rozniecić, wtedy, mówią, będzie się wiodło a darzyło. Tak nie jeno elfy, nasi też niektórzy tak czynią. Żeby się od duchów złych uchronić…

— Duchów! — parsknął Yuz. - Słuchajcie jeno, co ten pierdoła gada!

— To noc Saovine! — oznajmił dziad przejętym głosem. - W taką noc duchy chodzą po ziemi! Duchy zmarłych pukają do okien, wpuśćcie nas, jęczą, wpuśćcie. Tedy im trzeba miodu dać a kaszy, a to wszystko wódką pokropić…

— Wódką to ja sobie samemu wolę gardło pokropić — zarechotał Rispat La Pointę. - A twoje duchy, stary, mogą mnie, o, tu pocałować.

— Oj, moiściewy, nie róbcie sobie z duchów żartów, posłyszeć gotowe, a mściwe są! Dziś wilia Saovine, noc strachów i czarów! Nadstawcie uszu, słyszycie, jak dookoła szuści coś i stuka? To umarli przychodzą z zaświatów, chcą wkraść się do domów, by ogrzać się przy ogniu i podjeść sobie suto. Tam, po ogołoconych rżyskach i bezlistnych lasach hula wicher i zamróz, biedne duchy ziębną, ciągną tedy ku domostwom, gdzie ogień i ciepło. Tedy nie zapomnieć wystawić im jadła w miseczce na próg, albo gdzie na gumno, bo jeśli tam zmory niczego nie najdą, po pómocku same do chałupy wejdą, by poszukać…

— O rety! — szepnęła głośno jedna ze służebnych dziewek i zaraz pisnęła, bo Fripp uszczypnął ją w tyłek.

— Niezła gadka! — powiedział. - Ale jeszcze jej do dobrej daleko! Nalejcie, gospodarzu, staremu kufel grzańca, może dobrą opowie! Dobrą opowieść o duchach, chłopcy, po tym poznacie, że dziewkom zasłuchanym możesz kuku zrobić, ani się spostrzegą!

Mężczyźni zarechotali, rozległy się piski obu dziewcząt, u których sprawdzano stopień zasłuchania. Dziad pociągał grzane piwo, siorbiąc głośno i bekając.

— Aby się tu nie uchlaj i nie uśnij! — ostrzegł groźnie Dede Vargas. - Darmo cię nie poim! Bajaj, śpiewaj, na dudach graj! Wesoło ma być!

Dziad otworzył gębę, w której pojedynczy ząb bielał niby słup milowy pośród ciemnego stepu.

— Toż to, moiściewy, Saovine! Jaka tu muzyka, jakie granie? Nie Iza! Muzyka Saovine to ten za oknem wicher! To wilkołaki wyją i wąpierze, mamuny zawodzą i jęczą, ghule zębami zgrzytają! Beann'shie skowyczy i krzyczy, a kto jej krzyk posłyszy, temu niezawodnie rychły zgon pisany. Wszelki zły duch opuszcza swe ukrycie, wiedźmy lecą na ostatni ich przed zimą zbór! Saovine jest noc strachów, dziwów a zwidów! W las nie chodzić, bo borowy zagryzie! Przez żalnik nie iść, bo umrzyk ucapi! W ogóle z chałupy lepiej nie wychodzić, a dla pewności w próg wbić nowy nóż żelazny, nad takim złe się przestąpić nie ośmieli. Babom zasię pilnie strzec dzieci, albowiem w noc Saovine może dziecko rusałka albo płaczka skraść, podłożyć obmierzłego odmieńca. A która baba brzemienna, niechajże lepiej nie wychodzi na dwór, bo może nocnica płód w łonie zauroczyć! Miast dzieciątka zrodzi się strzyga z żelaznymi zębami…

— O rety!

— Z żelaznymi zębami. Wpierw matce pierś obgryzie. Potem ręce obgryzie. Lico obgryzie… Uch, alem też zgłodniał…

— Naści kość, jest ci na niej jeszcze mięso. Więcej starym jeść niezdrowo, zatknąć się mogą i kopyrtnąć, ha, ha! A, niech tam, przynieś mu jeszcze piwa, dziewko. No, stary, gadaj nam o duchach jeszcze!

— Saovine, moiściewy, jest dla upiorów ostatnia noc, by sobie poswywolić. Później już zamróz siły im odbiera, schodzą więc do Otchłani, pod ziemię, skąd już całą zimę nosa nie wyściubią. Dlatego od Saovine aż do lutego, do święta Imbaelk, najlepszy jest czas na wyprawy do miejsc nawiedzonych, by skarbów tam szukać. Jeśli w ciepły czas, weźmy dla przykładu, przy wichtowym kurhanie gmerać, jak dwa a dwa cztery zbudzi się wicht, wyskoczy rozeźlony i gmeracza zji. A od Saovine do Imbaelk gmeraj a grzeb, ile sił starczy: wicht jak stary niedźwiedź mocno śpi.

— Ot, wydumał, stary piernik!

— Wżdy prawdę ja, moiściewy. Tak, tak. Czarodziejska jest noc Saovine, straszna, ale i zarazem najlepsza do wróżb i wieszczb wszelakich. W taką noc kabały warto stawiać i z kostek wróżyć, i z ręki, i z koguta białego, z cebuli, z sera, z króliczych bebechów, ze zgnitego nietopyrza…

— Tfu!

— Noc Saovine, noc strachów i upiorów… Lepiej po chałupach siedzieć. Całą rodziną… Przy ogniu…

— Całą rodziną — powtórzył Cyprian Fripp, szczerząc nagle drapieżnie zęby do kamratów. - Całą rodziną, miarkujecie? Wraz z tą, co się od tygodnia przed nami chytrze po jakichś komyszach kryje!

— Kowalówna! — domyślił się momentalnie Yuz Jannowitz. - Złotowłosa nadobnisia! Ty masz łeb, Fripp. Dzisiaj ją możem w chałupie przydybać! Co, chłopy? Naskoczymy na kowalową zagrodę?

— Uuuch, choćby zaraz — Dede Yargas przeciągnął się mocno. - Przed oczyma mam, powiadam wam, tę kowalównę przez wieś idącą, te cycuszki podskakujące, ten tyłeczek kręcący… Trza ją było już wtedy brać, nie czekać, ale Dacre Silifant, głupi służbista… No, ale nynie nie masz tu Silifanta, a kowalówna w chałupie! Czeka!

— Rozszczepiliśmy już w tej wsi sołtysa czekanem — skrzywił się Rispat. - Rozpruliśmy chama, co mu w sukurs szedł. Potrzeba nam więcej trupów? Kowal i syn jego chłopy są jak dęby. Strachem ich nie weźmiemy. Trza ich będzie…

— Pokaleczyć — dokończył spokojnie Fripp. - Tylko trochę pokaleczyć, więcej nic. Kończcie piwo, sposobim się i jedziem do wsi. Urządzimy sobie Saovine! Nadziejemy kożuchy włosem na wierzch, ryczeć będziemy i hałłakować, chamy pomyślą, że to diabły albo wichty!

— Weźmiemy kowalównę tu, na kwaterę, czy zabawimy się po naszemu, po gemmersku, u rodzinki na oczach?

— Jedno drugiego nie wyklucza — Fripp Młodszy wyjrzał w noc przez błony okna. - Ależ wiuga się zaczęła, psia mać! Aż się topole kłonią!

— O, ho, ho — powiedział znad kufla dziad. - To nie wiatr, moiściewy, nie wiuga to! To czarownice pędzą okrakiem na miotłach, niektóre zasię w moździerzach i stępach, ślady za sobą miotłami zamiatają. Nie wiada, gdy takowa człeku w lesie drogę przetnie i od tylca zachodzi, nie wiada, kiedy napadnie! A zęby ona, o, takie ma!

— Dzieci ci, dziadu, czarownicami straszyć!

— Nie wymówcie, panie, w złą godzinę. Bo jeszcze wam rzeknę, że najgroźniejsze wiedźmy, te wiedźmowego stanu hrabiny i księżne, o, ho, ho, te nie na miotłach, nie na ożogach ni moździerzach jeżdżą, nie! Te cwałują na swych czarnych kotach!

— He, he, he, he!

— Prawda to! Albowiem w wilię Saovine, na tę jedną jedyną noc w roku, zmieniają się koty wiedźm w czarne jak smoła klacze. I biada temu, kto nocą jak kir czarną posłyszy stuk kopyt i ujrzy wiedźmę na karej klaczy. Kto się z taką wiedźmą spotka, nie odejmie się śmierci. Zakręci nim wiedźma jak wieją liściowiem, porwie w zaświaty!

— Gdy wrócimy, dokończysz! A dobrą aby opowieść wykoncypuj, dziadu sakramencki, a dudy wyrychtuj! Gdy wrócimy, będzie tu hulanka! Będzie się tu tańcować i pannę kowalównę obłapiać… Co jest, Rispat?

Rispat La Pointę, który wyszedł na ganek, by ulżyć pęcherzowi, wrócił biegiem, a twarz miał białą jak śnieg. Gwałtownie zagestykulował, wskazując na drzwi. Nie zdążył wykrztusić słowa. I nie było trzeba. Z podwórza donośnie zarżał koń.

— Kara klacz — powiedział Fripp z twarzą niemal przyklejoną do błon okna. - Ta sama kara klacz. To ona.

— Czarownica?

— Falka, durniu.

— To jej duch! — Rispat gwałtownie wciągnął powietrze. - Upiór! Ona nie mogła przeżyć! Umarła i wraca upiorem! W noc Saovine…

— Przybędzie nocą jak kir czarną — zamamrotał dziad, przyciskając pusty kufel do brzucha. - A kto się z nią spotka, nie odejmie się śmierci…

— Broń, brać broń — powiedział gorączkowo Fripp. - Bystro! Drzwi obstawić z obu stron! Nie rozumiecie? Poszczęściło się nam! Falka nie wie o nas, zjechała tu, by się ogrzać, mróz i głód wygnały ją z kryjówki! Prosto w nasze ręce! Puszczyk i Rience złotem nas obsypią! Bierzcie broń…

Skrzypnęły drzwi.

Dziad zgarbił się nad blatem stołu, zmrużył oczy. Widział źle. Oczy miał stare, zrujnowane jaskrą i chronicznym zapaleniem spojówek. Do tego w karczmie było ciemnawo i dymno. Dziad ledwo widział więc szczupłą postać, która wkroczyła do izby z sieni, ubrana w kubrak z piżmaczych skórek, nosząca kaptur i szal zasłaniający twarz. Słuch natomiast dziad miał dobry. Słyszał cichy okrzyk jednej ze służebnych dziewek, stuk sabotów drugiej, półgłośne przekleństwo karczmarza. Słyszał zgrzyt mieczów w pochwach. I cichy, zjadliwy głos Cypriana Frippa:

— Mamy cię, Falka! Nie spodziewałaś się nas tu, co?

— Spodziewałam się — usłyszał dziad. I zadygotał na dźwięk tego głosu.

Zobaczył ruch szczupłej postaci. I usłyszał westchnienia zgrozy. Zduszony krzyk którejś z dziewek. Nie mógł widzieć, że nazwana Falką dziewczyna zdjęła kaptur i szal. Nie mógł widzieć szkaradnie oszpeconej twarzy. I oczu umalowanych dookoła barwiczką z sadzy i tłuszczu tak, że wyglądały jak oczy demona.

— Nie jestem Falką — powiedziała dziewczyna. Dziad znowu zobaczył jej szybki, rozmazany ruch, widział, jak coś płomieniście zalśniło w świetle kaganków.

— Jestem Ciri z Kaer Morhen. Jestem wiedźminką. Przyszłam tu, by zabijać.

Dziad, który w swym życiu widział niejedną karczemną bijatykę, miał wypracowany sposób na uniknięcie obrażeń: dał nura pod stół, skulił się i mocno uczepił stołowych nóg. Z tej pozycji widzieć już, rzecz jasna, niczego nie mógł. I wcale nie chciał. Kurczowo dzierżył się stołu, a stół jeździł już po izbie wraz z pozostałymi meblami, wśród stuku, trzasku i chrupu, łomotu ciężko obutych stóp, przekleństw, krzyków, stęknięć i szczęku stali.

Dziewka służebna wrzeszczała przeraźliwie, bez przerwy.

Na stół ktoś runął, przesuwając mebel wraz z uczepionym dziadem, zwalił się obok na podłogę. Dziad zaryczał, czując, jak bryzga na niego gorąca krew. Dede Yargas, ten, który zrazu chciał go wypędzić — dziad poznał go po mosiężnych guzach na kubraku — skrzeczał makabrycznie, rzucał się, tryskał krwią, tłukł wokół siebie rękoma. Jeden z bezładnych ciosów trafił dziada prosto w oko. Dziad przestał już widzieć cokolwiek. Wrzeszcząca dziewka służebna zachłysnęła się, ucichła, wzięła wdech i zaczęła wrzeszczeć znowu, w cokolwiek wyższej tonacji.

Ktoś z hukiem rymnął na podłogę, znowu po świeżo wymytej sośninie desek podłogi rozbryzgnęła się krew. Dziad nie poznał, że tym, który właśnie umierał, był Rispat La Pointe, cięty przez Ciri w bok szyi. Nie widział, jak Ciri wykręciła piruet tuż przed nosami Frippa i Jannowitza, jak przeszła przez ich zastawy jak cień, jak szary dym. Jannowitz wywinął się za nią, szybkim, miękkim, kocim zwrotem. Był wprawnym szermierzem. Pewnie stając na prawą stopę uderzył długą, wyciągniętą primą, mierżąc w twarz dziewczyny, wprost w jej paskudną bliznę. Musiał trafić.

Nie trafił.

Zasłonić się nie zdążył. Cięła go z wypadu, z bliska, oburącz, przez pierś i brzuch. I od razu odskoczyła, zawirowała, uchodząc przed ciosem Frippa, chlasnęła zgiętego Jannowitza po szyi. Jannowitz wyrżnął czołem o ławę. Fripp przeskoczył nad ławą i trupem, uderzył zamaszyście. Ciri sparowała ukośnie, wywinęła półpiruet i krótko cięła go w bok nad biodrem. Fripp zatoczył się, runął na stół, łapiąc równowagę, odruchowo wyciągnął przed siebie rękę. Gdy oparł dłoń o blat, Ciri szybkim ciosem odrąbała mu ją.

Fripp podniósł sikający krwią kikut, przyjrzał mu się w skupieniu, potem popatrzył na leżącą na stole dłoń. I nagle upadł — gwałtownie, z rozmachem siadł zadkiem na podłodze, zupełnie jak gdyby pośliznął się na mydle. Siedząc zaryczał, a potem zaczął wyć, dzikim, wysokim, przeciągłym wilczym wyciem.

Skurczony pod stołem, zalany krwią dziad słyszał, jak przez chwilę trwał ten upiorny duet — wrzeszcząca monotonnie dziewka służebna i spazmatycznie wyjący Fripp.

Dziewka umilkła pierwsza, kończąc wrzask nieludzkim, dławiącym się skrzekiem. Fripp po prostu ucichł.

— Mamo… — powiedział nagle, całkiem wyraźnie i przytomnie. - Mamusiu… Jak to tak… Jak to… Co mi… się stało? Co mi… jest?

— Umierasz — powiedziała oszpecona dziewczyna.

Dziadowi resztka włosów stanęła sztorcem na głowie. By powstrzymać dzwonienie zębów, zacisnął je na rękawie sukmany.

Cyprian Fripp Młodszy wydał z siebie odgłos, jak gdyby cos z trudem przełykał. Więcej odgłosów już nie wydawał. Żadnych.

Było zupełnie cicho.

— Coś ty uczyniła… — zajęczał w ciszy karczmarz. - Coś ty uczyniła, dziewczyno…

— Jestem wiedźminką. Zabijam potwory.

— Powieszą nas… Wieś i karczmę spalą!

— Zabijam potwory — powtórzyła, a w jej głosie nagle zjawiło się coś jakby zdziwienie. Jakby wahanie. Niepewność.

Karczmarz zajęczał, zastękał. I zaszlochał. Dziad powoli wylazł spod stołu, odsuwając się od trupa Dede Yargasa, od jego ohydnie rozrąbanej twarzy.

— Na czarnej klaczy jedziesz… — wymamrotał. - Nocą czarną jak kir… Ślady za sobą zamiatasz…

Dziewczyna odwróciła się, spojrzała na niego. Twarz już zdążyła okręcić szalem, z nad szala patrzyły obramowane czarnymi kręgami oczy upiorzycy.

— Kto się z tobą spotka — wybełkotał dziad — ten już nie odejmie się śmierci… Boś ty sama jest śmiercią.

Dziewczyna patrzyła na niego. Długo. I dość obojętnie.

— Masz rację — powiedziała wreszcie.

*****

Gdzieś na bagnach, daleko, ale znacznie bliżej niż poprzednio, po raz wtóry rozbrzmiało zawodzące wycie beann'shie.

Vysogota leżał na podłodze, na którą osunął się, gdy wstawał z łóżka. Z przerażeniem stwierdził, że nie może wstać. Jego serce tłukło się, podjeżdżało pod gardło, dławiło.

Wiedział już, czyją śmierć zwiastuje nocny krzyk elfiego widma. Życie było piękne, pomyślał. Mimo wszystko.

— Bogowie… — wyszeptał. - Nie wierzę w was… Ale jeśli jednak istniejecie…

Potworny ból eksplodował mu nagle w piersi, za mostkiem. Gdzieś na bagnach, daleko, ale znacznie bliżej niż poprzednio, beann'shie zaskowyczała dziko po raz trzeci.

— Jeśli istniejecie, miejcie w opiece wiedźminkę na szlaku!

Загрузка...