Rozdział szósty

Wiadomym jest, że Wiedźmin, gdy mękę, cierpienie i śmierć zadaje, to takiej similissime lubości i rozkoszy doznaje, jaką człek pobożny i normalny tylko wtenczas ma, gdy z małżonką swą ślubną obcuje, ibidem cum eiaculatio. Z tego jasno wypływa, że i w tej materii Wiedźmin naturze przeciwnym jest stworem, niemoralnym i plugawym zwyrodnialcem, z dna pieklą najczarniejszego i najsmrodliwszego się rodzącym, albowiem z cierpienia i męki sam chyba tylko diabeł rozkosz czerpać może.

Anonim, Monstrum, albo wiedźmina opisanie

Zjechali z głównego szlaku wiodącego doliną Newi, pojechali na skróty, przez góry. Jechali tak szybko, jak pozwalata ścieżka, wąska, kręta, przytulona do skał o fantastycznych kształtach, pokrytych liszajem różnokolorowych mchów i porostów. Jechali wśród pionowych skalistych urwisk, z których spadały postrzępione wstęgi siklaw i wodospadów. Przejeżdżali przez wąwozy i jary, przez chybotliwe mostki nad przepaściami, na dnie których białą pianą kotłowały się strumienie.

Graniasta klinga Gorgony zdawała się wznosić tuż nad ich głowami. Szczytu Diablej Góry nie mogli widzieć — utonął w chmurach i mgłach zasnuwających niebo. Pogoda — jak to w górach — popsuła się w ciągu kilku godzin, zaczęło siąpić, siąpić dotkliwie i wrednie.

Gdy zaczynało mieć się na zmierzch, wszyscy troje niecierpliwie i nerwowo zaczynali rozglądać się za pasterskim szałasem, zrujnowaną owczarnią lub choćby jaskinią. Za czymkolwiek, co uchroniłoby w nocy od kapiącej z nieba wody.

— Przestało chyba padać — powiedziała z nadzieją w głosie Angouleme. - Kapie już tylko z dziur w dachu szałasu. Jutro, na szczęście, będziemy już w bliskości Belhaven, a na podgrodziu zawsze można przenocować w jakiejś szopie albo stodole.

— Nie wjedziemy do miasta?

— O wjechaniu i mowy nie ma. Obcy na koniach rzucają się w oczy, a Słowik ma w mieście kupę informatorów.

— Rozważaliśmy plan, by świadomie wystawić się na przynętę…

— Nie — przerwała. - To kiepski plan. To, że jesteśmy razem, wzbudzi podejrzenia. Słowik to przebiegły drań, a wieść o moim pojmaniu na pewno już się rozeszła. Jeśli zaś coś zaniepokoi Słowika, to i do półelfa dojdzie.

— Co więc proponujesz?

— Objedziemy miasto łukiem od wschodu, od wylotu doliny Sansretour. Tam są kopalnie rudy. W jednej z tych kopalni mam znajomka. Odwiedzimy go. Kto wie, jeśli będziemy mieli szczęście, to może opłaci się nam ta wizyta?

— Możesz mówić jaśniej?

— Powiem jutro. W kopalni. Żeby nie zapeszyć.

Cahir dorzucił do ogniska brzozowych gałęzi. Padało cały dzień, innym drewnem nie dałoby się palić. Ale brzezina, choć mokra, troszkę tylko poskwierczała i zaraz buchnęła wysokim sinawym płomieniem.

— Skąd pochodzisz, Angouleme?

— Z Cintry, wiedźminie. To taki kraj nad morzem, przy ujściu Jarugi…

— Wiem, gdzie leży Cintra.

— To czemu pytasz, jeśli tyle wiesz? Tak cię bardzo zajmuję?

— Powiedzmy, że trochę.

Milczeli. Ogień potrzaskiwał.

— Moja matka — przemówiła wreszcie Angouleme, patrząc w płomienie — była w Cintrze szlachcianką i to bodaj wysokiego rodu. W herbie miał ten ród kota morskiego, pokazałabym ci, bo miałam medalionik z tym ich zafajdanym kotem, od matki, alem go przegrała w kości… Ale ten ród, srał ich morski pies, wyparł się mnie, bo moja matka puściła się podobno z jakimś chamem, bodajże stajennym, i ja byłam bastard, srom, hańba i plama na honorze. Oddali mnie na wychowanie dalekim powinowatym, ci wprawdzie w herbie nie mieli ani kota, ani psa, ani innej kurwy, ale nie byli dla mnie źli. Do szkół posłali, w sumie mało bili… Choć dosyć często mi przypominali, kim jestem, jakim to bękartem w pokrzywach spłodzonym. Matka odwiedziła mnie może ze trzy lub cztery razy, gdy byłam mała. Potem przestała mnie odwiedzać. Mnie zresztą gówno zależało…

— Jakim sposobem trafiłaś między przestępców?

— Pytasz jak sędzia śledczy! — parsknęła, wykrzywiając się groteskowo. - Między przestępców, phuuu! Z drogi cnoty, pheee!

Poburczała, pogrzebała za pazuchą, wyciągnęła coś, czego Wiedźmin nie widział dokładnie.

— Jednooki Fulko — powiedziała niewyraźnie, zawzięcie wcierając sobie coś w dziąsła i wciągając do nosa — to jednak przyzwoity gość. Co zabrał, to zabrał, ale proch zostawił. Weźmiesz szczyptę, wiedźminie?

— Nie. Wołałbym, żebyś i ty nie brała.

— Dlaczego?

— Bo nie.

— Cahir?

— Nie używam fisstechu.

— Ale mi się świętoszkowie trafili — pokręciła głową. - Zaraz mi pewnie zaczniecie morały prawić, że niby od prochów oślepnę, ogłuchnę i wyłysieję? Że urodzę upośledzone dziecko?

— Zostaw to, Angouleme. I dokończ opowiadania.

Dziewczyna kichnęła potężnie.

— Dobra, jak chcesz. Na czym to ja… Aha. Wybuchła wojna, wiesz, z Nilfgaardem, krewni stracili cały majątek, musieli porzucić dom. Mieli troje własnych dzieci, a ja stałam się dla nich ciężarem, więc oddali mnie do przytułku. Prowadzonego przez kapłanów przy jakiejś świątyni. Wesołe to było miejsce, jak się okazało. Zamtuz zwyczajny, bordel, nic dodać, nic ująć, dla takich, co lubią kwaśny owoc z białą pestką, kapujesz? Młode dziewuszki. I młodych chłopców też. Ja, gdy tam trafiłam, byłam już zbyt wyrośnięta, dorosła, nie było na mnie amatorów…

Całkiem niespodziewanie oblała się rumieńcem, widocznym nawet w świetle ogniska.

— Prawie nie było — dodała przez zęby.

— Ile miałaś wtedy lat?

— Piętnaście. Poznałam tam jedną dziewczynę i pięciu chłopaków, w moim wieku i trochę starszych. I dogadaliśmy się raz-dwa. Znaliśmy, było nie było, legendy i opowieści. O Szalonym Dei, o Czarnobrodym, o braciach Cassini… Zachciało się nam na szlak, na swobodę, na grasantkę! Co to, rzekliśmy sobie, tylko za to, że nas tutaj dwa razy w dzień karmią, to mamy jakimś wstręciuchom na zawołanie dupy dawać…

— Powściągnij słownictwo, Angouleme. Wiesz, co za dużo, to niezdrowo.

Dziewczyna charknęła przeciągle, splunęła w ognisko.

— Aleś świętoszek! Dobra, do rzeczy przejdę, bo mi się gadać nie chce. W przytułkowej kuchni znalazły się noże, wystarczyło je dobrze na kamieniu wyostrzyć i na pasku wywecować. Z toczonych nóg od dębowego krzesła wyszły piękne pały. Potrzebne były tylko konie i pieniądze, więc zaczekaliśmy na przyjazd dwóch zbereźników, stałych bywalców, staruchów, tfu, chyba czterdziestoletnich. Przyjechali, siedli, winko popijali, czekali, aż im kapłani zwykłym obyczajem przywiążą wybraną małolatę do takiego specjalnego sprytnego mebla… Ale nie podudkali sobie tego dnia!

— Angouleme.

— Dobra, dobra. Krótko: zarżnęliśmy i zatłukliśmy obu zbereźnych dziadów, trzech kapłanów i pazia, jedynego, który nie uciekł i koni bronił. Świątynnego szafarza, co nie chciał klucza od szkatuły wydać, ogniem przypiekaliśmy tak długo, aż wydał, ale darowaliśmy życiem, bo miły był staruszek, zawsze życzliwy i dobry. I poszliśmy na zbój, na gościńce. Różne były naszych losów koleje, raz na wozie, raz pod, raz my biliśmy, raz nas bili. Raz było syto, a raz głodno. Ha, głodno częściej. Z tego, co pełza, zjadłam w życiu wszystko, co się dało, kurwa, złowić. A z tego, co fruwa, raz zjadłam nawet latawiec, bo był sklejony klejem z mąki.

Zamilkła, gwałtownie poczochrała swe jaśniutkie jak słoma włosy.

— Ach, co było, to było. Tyle ci powiem: z tych, co ze mną z przytułku uciekli, nie żyje już nikt. Dwóch ostatnich, Owena i Abla, utrupiły parę dni temu knechty pana Fulka. Abel poddał się, jak i ja, ale i tak go zarąbali, choć miecz rzucił. Mnie oszczędzili. Nie myśl, że z dobroci serca. Już mnie na płaszczu na krzyż rozkładali, ale przyleciał oficer i na uciechę nie zezwolił. No, a od szafotu tyś mnie ocalił…

Zamilkła na chwilę.

— Wiedźminie?

— Słucham.

— Ja wiem, jak wdzięczność okazać. Jeśli tylko zechcesz…

— Słucham?

— Zobaczę, co tam u koni — powiedział szybko Cahir i wstał, owijając się płaszczem. - Przejdę się trochę… po okolicy…

Dziewczyna kichnęła, pociągnęła nosem, chrząknęła.

— Ani słowa, Angouleme — uprzedził ją, naprawdę zły, naprawdę zawstydzony, naprawdę zmieszany, — Ani słowa!

Chrząknęła znowu.

— Naprawdę nie masz na mnie ochoty? Ani troszeczkę?

— Od Milvy już dostałaś rzemieniem, smarkulo. Jeśli natychmiast nie zamilkniesz, ode mnie dostaniesz dokładkę.

— Już nic nie mówię.

— Grzeczna dziewczynka.

*****

W zboczu porośniętym koślawymi i powykręcanymi sosenkami ziały jamy i dziury, ostemplowane i oszalowane deskami, połączone kładkami, drabinami i rusztowaniami. Z dziur wystawały wsparte na krzyżujących się słupach pomosty. Po niektórych pomostach uwijali się ludzie pchający wózki i taczki. Zawartość wózków i taczek — którą była, na pierwszy rzut oka, brudna kamienista ziemia — zwalano z pomostów do wielkiego czworokątnego koryta, czy raczej kompleksu coraz to mniejszych, poprzegradzanych deskami koryt. Przez koryta stale i szumnie lała się woda doprowadzona od strony lesistego pagóra za pomocą wspartych na niskich krzyżakach drewnianych rynien. I podobnie wyprowadzana, w dół, na urwisko.

Angouleme zsiadła z konia, dała znak, by Geralt i Cahir zsiedli również. Zostawiwszy wierzchowce przy płocie, poszli w kierunku zabudowań, brnąc w błocie obok nieszczelnych rynien i rur.

— Wypłuczka żelaznej rudy — powiedziała Angouleme, pokazując na urządzenie. - Stamtąd, o, z szybów rudokopu, wywozi się urobek, wygruża do koryt i płucze wodą braną ze strumienia. Ruda osiada na rząpnicach, stamtąd się ją wybiera. Dookoła Belhaven jest mnóstwo kopalni i takich płuczek. A rudę wozi się w doliny, do Mag Turga, tam są dymarki i huty, bo tam jest więcej lasów, a do wytopu trzeba drewna…

— Dziękuję za lekcję — uciął kwaśno Geralt. - Widziałem już w życiu kilka kopalni rud i wiem, czego trzeba do wytopu. Kiedy wreszcie nam zdradzisz, w jakim celu tu przyjechaliśmy?

— W celu pogawędzenia z jednym moim znajomkiem. Tutejszym sztygarem. Chodźcie za mną. Ha, już go widzę! O, tam, pod stolarnią. Chodźmy.

— To ten krasnolud?

— Tak. Nazywa się Golan Drozdeck. Jest, jak mówiłam…

— Tutejszym sztygarem. Mówiłaś. Nie mówiłaś natomiast, o czym chcesz z nim gawędzić.

— Obejrzyjcie sobie wasze buty.

Geralt i Cahir posłusznie przyjrzeli się obuwiu, utytłanemu w szlamie o dziwnej czerwonawej barwie.

— Półelf, którego szukamy — uprzedziła pytania Angouleme — miał podczas rozmowy ze Słowikiem takie samiutkie czerwoniutkie błotko na kamaszach. Kapujecie?

— Teraz tak. A krasnolud?

— Nie odzywajcie się do niego w ogóle. Ja biorę na siebie gadanie. Was natomiast ma on mieć za takich, co nie gadają, ale rąbią. Przybierzcie groźne miny.

Nie musieli przybierać specjalnych min. Niektórzy z przyglądających się gwarków szybko odwracali oczy, inni zamierali z otwartymi ustami. Ci, którzy znaleźli się na ich drodze, pospiesznie z niej schodzili. Geralt domyślał się, dlaczego. Na twarzy Cahira i jego własnej wciąż znać było sińce, krwiaki, skaleczenia i opuchlizny — malownicze ślady bójki i lania, jakie spuściła im Milva. Wyglądali zatem na osobników, którzy znajdują upodobanie w praniu po gębach siebie wzajem, a do dania w mordę osobie trzeciej też nie trzeba ich długo namawiać.

Krasnolud, znajomek Angouleme, stał pod budynkiem z napisem: «Stolarnia» i malował coś na tablicy zbitej z dwóch heblowanych desek. Zobaczył nadchodzących, odłożył pędzel, odstawił kubełek z farbą, przyjrzał się spode łba. Na jego ozdobionej poplamioną brodą fizjonomii odmalował się nagle wyraz srogiego zdumienia.

— Angouleme?

— Się masz, Drozdeck.

— To ty? — krasnolud rozdziawił brodatą gębę. - To naprawdę ty?

— Nie. To nie ja. To świeżo zmartwychwstały prorok Lebioda. Zadaj jeszcze jakieś pytanie, Golan. Dla odmiany może jakieś mądrzejsze.

— Ty nie kpij, Jasna. Ja już się ciebie ujrzeć nie spodziewałem więcej. Był tu pięć dni temu nazad Mulica, prawił, że capnęli cię i na pal wbili w Riedbrune. Klął się, że to prawda!

— Z wszystkiego jest pożytek — wzruszyła ramionami dziewczyna. - Będzie teraz Mulica pieniądze pożyczał i klął się, że odda, to ty już wiedział będziesz, ile jego klątwy warte.

— Jam to już wprzódy wiedział — odparł krasnolud, szybko mrugając i poruszając nosem zupełnie jak królik. - Ja by jemu i szeląga złamanego nie pożyczył, choćby on mi tu usrał się i ziemię jadł. Ale żeś ty żywa i cała, cieszę się, cieszę, hej! Może i zdarzy się, że mi dług oddasz, a?

— Może. Kto wie?

— A któż to jest z tobą. Jasna?

— Druhy dobre.

— Ech, mordy… A dokąd bogi prowadzą?

— Jak zwykle, na manowce — Angouleme, za nic sobie mając piorunujące spojrzenia wiedźmina, wciągnęła do nosa szczyptę fisstechu, resztę wtarła w dziąsło. - Niuchniesz, Golan?

— No chyba — krasnolud podstawił dłoń, wciągnął podarowaną szczyptę narkotyku do nozdrza.

— Tak po prawdzie — podjęła dziewczyna — to myślę do Belhaven. Nie wiesz, czy tam aby gdzie Słowik z hanzą nie leży?

Golan Drozdeck przechylił głowę.

— Tobie, Jasna, Słowika unikać. Rozeźlony on, mówią, na ciebie jak ta rosomaka, gdy ją zimową porą rozbudzić.

— O wa! A gdy go wieść doszła, że mnie na ostry kół dwukonnym sprzężajem nawlekli, serca nie odmienił? Nie pożałował? Łezki nie uronił, brodziska nie obsmarkał?

— Nijak nie. Powiadają, rzekł tak: ma, pry, Angouleme to, co się jej z dawna należało: w rzyci tyczkę.

— Ot, grubianin. Wulgarny chamski ryj. Pan prefekt Fulko rzekłby: dół społeczny. Ja zaś rzeknę: dół kloaczny!

— Lepiej tobie, Jasna, takie rzeczy za oczami jemu mówić. I wedle Belhaven nie kręcić się, tukiem miasto omijać. A jeśli do miasta, tedy lepiej w przebraniu…

— Ty, Golan, nie ucz dziada, jak charchać.

— Gdzieżbym ta śmiał.

— Słuchaj no, krasnoludzie — Angouleme oparła but o stopień schodów stolarni. - Pytanie ci postawię. Z odpowiedzią nie spiesz. Pomyśl wpierw dobrze.

— Pytaj.

— Półelf pewien w oko tobie ostatnio nie wpadł przypadkiem? Obcy, nietutejszy?

Golan Drozdeck wciągnął powietrze, kichnął potężnie, otarł nos nadgarstkiem.

— Półelf, powiadasz? Jaki półelf?

— Ty nie udawaj głupka, Drozdeck. Taki, który Słowika do pewnej roboty najął. Na mokry kontrakt. Na pewnego wiedźmina…

— Wiedźmina? — zaśmiał się Golan Drozdeck, podnosząc z ziemi swą deskę. - A to ci dopiero! Toż my, ciekawostka, właśnie wiedźmina szukamy, o, takie właśnie szyldy malujemy i wieszamy w okolicy. Popatrz, o: Wiedźmin potrzebny, zapłata dobra, do tego wikt i kwatera, szczegóły w zarządzie rudokopu "Mała Babette"… Jak się właściwie pisze: "szczegóły" czy "strzegóły"?

— Napisz: «detale». A po co wam na kopalni Wiedźmin?

— Ot, zapytała. Na co, jeśli nie na potwory?

— Na jakie?

— Na pukacze i barbegazi. Strasznie się rozpanoszyły na dolnych chodnikach.

Angouleme rzuciła okiem na Geralta, który skinieniem głowy potwierdził, że wie, o co chodzi. A znaczącym chrząknięciem dał znać, że warto by wrócić do tematu.

— Wracając do tematu — dziewczyna pojęła w lot. - Co ci wiadomo o tym pólelfie?

— Nie wiadomo mi o żadnym półelfie nic.

— Mówiłam, żebyś dobrze pomyślał.

— Takem i uczynił — Golan Drozdeck przybrał nagle chytrą minę. - I wymyśliłem, że to nie kalkuluje się, coś o tej sprawie wiedzieć.

— Znaczy?

— Znaczy, tu niespokojnie jest. Teren niespokojny i czas niespokojny. Bandy, Nilfgaardczyki, partyzanty z "Wolnych Stoków"… I różne obce elementy, półelfy. Każden jeden aż się pali, by dyzgust uczynić…

— Znaczy? — zmarszczyła nosek Angouleme.

— Znaczy, ty mi pieniądze winna jesteś. Jasna. Miast oddać, nowe długi chcesz zaciągać. Poważne długi, bo za to, o co pytasz, można po łbie wziąć, i to nie gołą ręką, a siekierką. Co to dla mnie za interes? Czy mi się będzie opłacało, jeśli będę coś o półelfie wiedział, hę? Czy dostanę cosik? Bo jeśli tylko ryzyko, a zysku żadnego…

Geralt miał dość. Nudziła go rozmowa, drażniły żargon i maniera. Błyskawicznym ruchem chwycił krasnoluda za brodę, szarpnął i pchnął. Golan Drozdeck potknął się o wiadro z farbą, upadł. Wiedźmin podskoczył do niego, oparł kolano o pierś i zaświecił nożem w oczy.

— Zyskać — zawarczał — możesz to, że z życiem ujdziesz. Gadaj.

Oczy Golana, wydawało się, za chwilę wyjdą z orbit i pójdą sobie pospacerować po okolicy.

— Gadaj — powtórzył Geralt. - Gadaj, co wiesz. Inaczej tak ci przerżnę grdykę, że wcześniej się utopisz, niż wykrwawisz.

— "Rialto"… — wystękał krasnolud. - W kopalni "Rialto"…

*****

Rudokop «Rialto» niewieloma detalami różnił się się od rudokopu "Mała Babette", jak też od innych kopalni i karierów, które Angouleme, Geralt i Cahir minęli w drodze, a które zwały się "Manifest Jesienny", "Stara Ruda", "Nowa Ruda", "Ruda Julka", «Celestynka», "Wspólna sprawa" i "Fortunna Dziura". We wszystkich wrzała praca, we wszystkich wywożoną z szybów lub wykopów brudną ziemię wywalano na koryta i płukano na rząpnicach. We wszystkich pod dostatkiem było charakterystycznego czerwonego błota.

"Rialto" było kopalnią dużą, umiejscowioną blisko szczytu wzgórza. Szczyt byt ścięty i stanowił karier, czyli odkrywkę. Właściwa płuczka mieściła się na wydłubanym w zboczu wzgórza tarasie. Tutaj, pod pionową ścianą, w której ziały otwory szybów i sztolni, były koryta, rząpnice, rynny i inne parafernalia górniczego przemysłu. Tutaj też stało prawdziwe osiedle drewnianych domków, bud, szop i krytych korą chat.

— Nie znam tu nikogo — powiedziała dziewczyna, przywiązując wodze do płotu. - Ale spróbujemy pogadać z rządcą. Geralt, jeśli możesz, nie chwytaj go od razu za gardło i nie groź majchrem. Najpierw pogadamy…

— Nie ucz dziada, jak charchać, Angouleme.

Nie zdążyli pogadać. Nie zdążyli nawet podejść do budynku, w którym podejrzewali siedzibę rządcy. Na placyku, gdzie ładowano rudę na wozy, wpakowali się prosto na piątkę konnych.

— O, cholera — powiedziała Angouleme. - O, cholera. Popatrzcie, co też kot przyniósł.

— O co chodzi?

— To ludzie Słowika. Przyjechali ściągać haracz. Już mnie zauważyli i rozpoznali… Psia mać! Aleśmy wpadli…

— Zdołasz się wyłgać? - mruknął Cahir.

— Nie liczcie na to.

— Bo?

— Okradłam Słowika, uciekając z hanzy. Nie darują mi tego. Ale spróbuję… Wy milczcie. Miejcie oczy otwarte i bądźcie gotowi. Na wszystko.

Konni zbliżyli się. Przodem jechało dwóch — długowłosy szpakowaty typ w wilczurze i młody drągal z brodą, ewidentnie zapuszczoną, by skryć zeszpecenia po trądziku. Udawali obojętnych, ale Geralt dostrzegł tajone błyski nienawiści we wzroku, którym mierzyli Angouleme.

— Jasna.

— Novosad. Yirrel. Witajcie. Ładny dzień dzisiaj. Szkoda tylko, że pada.

Szpakowaty zsiadł, a raczej zeskoczył z kułbaki, zamaszyście przerzucając prawą nogę nad końskim łbem. Pozostali zsiedli również. Szpakowaty oddał wodze drągalowi z brodą, nazwanemu Yirrelem, sam podszedł bliżej.

— Proszę — powiedział. - Nasza sroczka gadatliwa. Pokazuje się, żyjesz i zdrowaś?

— I nogami fikam.

— Smarkulo pyskata! Głosiła plotka, że fikasz, ale na palu. Głosiła plotka, chycił cię Jednooki Fulko. Głosiła plotka, żeś śpiewała na mękach jak turkawka, wszystko wydała, o co pytali!

— Głosiła plotka — prychnęła Angouleme — że twoja matka Novosad, wołała od klientów tylko cztery tymy, a i tak nikt nie chciał dać więcej niż dwa.

Zbójca splunął jej pod nogi z pogardliwą miną. Angouleme prychnęła znowu, zupełnie jak kotka.

— Novosad — powiedziała bezczelnie, biorąc się pod boki. - Do Słowika interes mam.

— Ciekawe. Bo on do ciebie też.

— Zawrzyj gębę i słuchaj, póki mam chęć gadać. Dwa dni temu, milę za Riedbrune, ja i ci oto druhowie moi zarąbaliśmy tego wiedźmina, co był na niego mokry kontrakt. Kapujesz?

Novosad popatrzył znacząco po kamratach, potem podciągnął rękawice, otaksował wzrokiem Geralta i Cahira.

— Twoi nowi druhowie — powtórzył przeciągle. - Ha, widzę po gębach, że nie kapłani to. Wiedźmina zabili, powiadasz? A jak? Sztychem w plecy? Czy we śnie?

— Jest to nieważny strzegół — Angouleme wykrzywiła się jak małpka. - Ważny strzegół jest natomiast taki, że dany Wiedźmin ziemię gryzie. Posłuchaj, Novosad. Ja ze Słowikiem wadzić się nie chcę ni w paradę mu włazić. Ale interes jest interes. Półelf dał wam zaliczkę na kontrakt, o tą się nie upomnę, to wasz pieniądz, na koszta i za fatygę. Ale druga rata, którą półelf po robocie przyrzekł, wedle prawa moja.

— Wedle prawa?

— Tak jest! — Angouleme nie zwróciła uwagi na sarkastyczny ton. - Myśmy to bowiem kontrakt wypełnili, wiedźmina ubili, na co możemy pólelfowi dowody pokazać. Wezmę tedy, co moje i pójdę sobie w siną i mglistą dal. Ze Słowikiem, jakem rzekła, konkurować nie chcę, bo dla mnie i dla niego na Stokach za ciasno. To mu przekaż, Novosad.

— Tylko to? — znowu jadowity sarkazm.

— I ucałowania — parsknęła Angouleme. - Możesz mu za mnie wypiąć dupę, per procura.

— Na lepszy ci ja koncept wpadłem — oznajmił Novosad, zerkając na kompanów. - Ja mu twoją dupę w oryginale zawiozę, Angouleme. Ja mu ciebie, Angouleme, w pętach dostawię, a on już wtedy z tobą wszystko obgada i załatwi. I ureguluje. Wszystko. Spór o to, komu należy się pieniądz za kontrakt półelfa Schirru. A i odpłata za to, coś ukradła. A i to, że Stoki dla nas za ciasne. Wszystko się tym sposobem załatwi. Detalicznie.

— Jest szkopuł jeden — Angouleme opuściła ręce. - Jak ty chcesz mnie do Słowika zaprowadzić, Novosad?

— A ot, tak! — bandyta wyciągnął rękę — Za kark! Geralt błyskawicznym ruchem dobył sihilla i podstawił go Novosadowi pod nos.

— Nie radzę — warknął.

Novosad odskoczył, wyciągnął miecz. Yirrel z sykiem wydobył krzywą szablę z pochwy na plecach. Pozostali poszli za ich przykładem.

— Nie radzę — powtórzył Wiedźmin.

Novosad zaklął. Popatrzył po kompanach. Nie był mocny w arytmetyce, ale wyszło mu, że pięciu to znacznie więcej niż troje.

— Bij! — wrzasnął, rzucając się na Geralta. - Zabij! Wiedźmin półobrotem uniknął ciosu i ciął go na odlew w skroń. Zanim jeszcze Novosad upadł, Angouleme pochyliła się w krótkim zamachu, nóż świsnął w powietrzu, atakujący Yirrel zatoczył się, spod podbródka sterczała mu kościana rękojeść. Zbój puścił szablę, oburącz wyszarpnął nóż z szyi, bluzgnął krwią, a Angouleme z podskoku kopnęła go w pierś i obaliła na ziemię. W tym czasie Geralt zasiekł drugiego bandytę. Cahir zarąbał następnego, pod potężnym uderzeniem nilfgaardzkiego miecza z czaszki zbójcy odpadło coś na kształt porcji arbuza. Ostatni zbir zrejterował, skoczył do konia. Cahir podrzucił miecz, chwycił za klingę i cisnął jak oszczepem, trafiając zbója równo między łopatki. Koń zarżał i szarpnął głową, przysiadł, zatupał, wlokąc po czerwonym błocie trupa z ręką zadzierzgniętą w rzemień wodzy.

Wszystko trwało nie dłużej niż pięć uderzeń serca.

— Ludzieeee! — wrzasnął ktoś spomiędzy budynków. - Ludzieee! Na pomoooc! Mord, mord, mordują!

— Wojsko! Wezwać wojsko! — krzyknął drugi górnik, odpędzając dzieci, które odwiecznym obyczajem wszystkich dzieci świata zjawiły się nie wiedzieć skąd, by przyglądać się i pętać pod nogami.

— Niech ktoś bieży po wojsko!

Angouleme podniosła swój nóż, wytarta go i wsunęła do cholewy.

— A niech bieży, proszę bardzo! — odwrzasnęła, rozglądając się. - Co wy, gwarkowie, ślepi, czy jak? To była samoobrona! Napadli na nas, opryszki jedne! A bo to ich nie znacie? Mało wam złego narobili? Mało z was haraczu ściągnęli?

Kichnęła mocno. Potem zdarła drgającemu jeszcze Novosadowi sakiewkę z paska, pochyliła się nad Ytrrelem.

— Angouleme.

— Co?

— Zostaw.

— Dlaczego niby? To zdobycz! Masz za dużo pieniędzy?

— Angouleme…

— Hej, wy — rozległ się nagle dźwięczny głos. - Pozwólcie no tu.

W otwartych wrotach baraku, będącego magazynem narzędzi, stało trzech mężczyzn. Dwaj byli krótko ostrzyżonymi osiłkami o niskich czołach i niezawodnie niskim pomyślunku. Trzecim — tym, który ich okrzyknął — był niezwykle wysoki, ciemnowłosy, przystojny mężczyzna.

— Niechcący słyszałem rozmowę, która poprzedziła zajście — powiedział mężczyzna. - Nie bardzo chciało mi się wierzyć w zabicie wiedźmina, myślałem, że to czcze przechwałki. Teraz już tak nie myślę. Wejdźcie tu, do baraku.

Angouleme slyszalnie wciągnęła powietrze. Spojrzała na wiedźmina i ledwo dostrzegalnie kiwnęła głową.

Mężczyzna był półelfem.

*****

Półelf Schirru był wysoki — miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu. Długie ciemne włosy nosił związane na karku w opadający na plecy koński ogon. Mieszaną krew zdradzały oczy — duże, kształtu migdałów, zielonożółte jak u kota.

— Wyście więc zabili wiedźmina — powtórzył, uśmiechając się nieładnie. - Uprzedzając Homera Straggena, zwanego Słowikiem? Ciekawe, ciekawe. Jednym słowem, to wam mam zapłacić pięćdziesiąt florenów. Drugą ratę. Straggen dostał więc swoje pół setki za darmo. Bo chyba nie przypuszczacie, że wam odda.

— Jak ja się ze Słowikiem ułożę, to już moja rzecz — powiedziała Angouleme, siedząca na skrzyni i machająca nogami. - A umowa względem wiedźmina była o dzieło. I to myśmy tego dzieła dokonali. My, nie Słowik. Wiedźmin w ziemi. Jego kompani, wszyscy troje, w ziemi. Wychodzi, kontrakt wykonany.

— Tak przynajmniej twierdzicie. Jak to się odbyło? Angouleme nie przerwała machania nogami.

— Na starość — oznajmiła swym zwykłym bezczelnym tonem — spiszę historię mego żywota. Opiszę w niej, jak odbywało się to, jak tamto, a jak owamto. Do tego czasu musicie wziąć na wstrzymanie, panie Schirru.

— Aż tak się tego wstydzicie — zauważył zimno mieszaniec. - Więc aż tak wrednie i zdradziecko tego dokonaliście.

— Przeszkadza wam to? — odezwał się Geralt.

Schirru spojrzał na niego bacznie.

— Nie — odrzekł po chwili. - Wiedźmin Geralt z Rivii nie zasługiwał na lepszy los. Byt to naiwniak i głupiec. Gdyby miał ładniejszą, uczciwszą, honorową śmierć, powstałyby legendy. A on nie zasługiwał na legendę.

- Śmierć jest zawsze taka sama.

— Nie zawsze — pokręcił głową półelf, wciąż usiłując zajrzeć w skryte cieniem kaptura oczy Geralta. - Zapewniam, że nie zawsze. Domyślam się, że to ty zadałeś śmiertelny cios.

Geralt nie odpowiedział. Czuł przemożną ochotę, by chwycić metysa za koński ogon, zwalić na podłogę i wydusić z niego wszystko, co wie, kolejno wybijając zęby głowicą miecza. Powstrzymywał się. Rozsądek podpowiadał, że wymyślona przez Angouleme mistyfikacja mogła dać lepsze rezultaty.

— Jak chcecie — rzekł Schirru, nie doczekawszy się odpowiedzi. - Nie będę nalegał na relację z przebiegu zdarzenia. Najwyraźniej niesporo wam jakoś mówić o tym, najwyraźniej nie bardzo jest się czym chwalić. Jeśli, oczywista, wasze milczenie, nie wynika z czegoś zupełnie innego… Na przykład z tego, że w ogóle nic się nie zdarzyło. Macie może jakieś dowody na prawdziwość waszych słów?

— Obcięliśmy zabitemu wiedźminowi prawą dłoń — odparła beznamiętnie Angouleme. - Ale później porwał ją szop pracz i zeżarł.

— Mamy więc tylko to — Geralt wolno rozpiął koszulę i wyciągnął medalion z głową wilka. - Wiedźmin nosił to na szyi.

— Poproszę.

Geralt nie wahał się długo. Półelf zważył medalion w dłoni.

— Teraz wierzę — powiedział wolno. - Bibelot silnie emanuje magią. Coś takiego mógł mieć tylko Wiedźmin.

— A Wiedźmin — dokończyła Angouleme — nie dałby go sobie zdjąć, gdyby jeszcze dychał. Znaczy się, to jest dowód murowany. Kładźcie więc, panku, forsę na stół.

Schirru pieczołowicie schował medalion, wyjął zza pazuchy zwitek papierów, położył je na stole i rozprostował dłonią.

— Proszę pozwolić.

Angouleme zeskoczyła ze skrzyni, podeszła, małpując i kręcąc biodrami. Pochyliła się nad stołem. A Schirru błyskawicznie ucapił ją za włosy, zwalił na blat stotu i przyłożył nóż do gardła. Dziewczyna nie zdążyła nawet wrzasnąć.

Geralt i Cahir mieli już miecze w dłoniach. Ale za późno.

Pomocnicy półelfa, osiłki o niskich czołach, dzierżyli w rękach żelazne haki. Ale nie kwapili się podchodzić.

— Miecze na podłogę — warknął Schirru. - Obaj, miecze na podłogę. Inaczej poszerzę tej dziwce uśmiech.

— Nie słuchaj… — zaczęła Angouleme i skończyła wrzaskiem, bo półelf zakręcił wpitą w jej włosy pięścią. I nadciął skórę puginałem, bo po szyi dziewczyny pociekł lśniący czerwony wężyk.

— Miecze na ziemię! Ja nie żartuję!

— A może się jakoś dogadamy? — Geralt, nie bacząc na wrzący w nim gniew, zdecydował się grać na zwłokę. - Jak ludzie kulturalni?

Półelf zaśmiał się jadowicie.

— Dogadać? Z tobą, wiedźminie? Mnie tu przysłano, bym z tobą skończył, nie gadał. Tak, tak, odmieńcze. Tyś tu udawał, jasełki odgrywał, a ja rozpoznałem cię od razu, od pierwszego rzutu oka. Dokładnie mi cię opisano. Domyślasz się, kto mi cię tak dokładnie opisał? Kto dał mi dokładne wskazówki, gdzie i w jakiej kompanii cię znajdę? O, z pewnością się domyślasz.

— Puść dziewczynę.

— Ale ja cię znam nie tylko z opisu — kontynuował Schirru, ani myśląc puścić Angouleme. - Ja cię już widziałem. Ja cię nawet kiedyś śledziłem. W Temerii. W lipcu. Jechałem za tobą aż do miasta Dorian. Do siedziby jurystów Codringhera i Fenna. Kojarzysz?

Geralt obrócił miecz tak, by klinga zaświeciła w oczy półelfa.

— Ciekaw jestem — powiedział zimno — jak zamierzasz wybrnąć z tej patowej sytuacji, Schirru. Ja widzę dwa wyjścia. Pierwsze: natychmiast puścisz dziewczynę. Drugie: zabijesz dziewczynę… A w sekundę później twoja krew pięknie ubarwi ściany i sufit.

— Wasza broń — Schirru brutalnie szarpnął Angouleme za włosy — ma znaleźć się na ziemi, zanim doliczę do trzech. Potem zacznę dziwkę kroić.

— Zobaczymy, ile zdążysz ukroić. Ja myślę, że niedużo.

— Raz!

— Dwa! — zaczął własne liczenie Geralt, zawijając sihillem syczącego młyńca.

Z zewnątrz dobiegł ich łomot kopyt, rżenie i prychanie koni, okrzyki.

— I co teraz? — zaśmiał się Schirru. - Na to czekałem. To już nie pat, lecz mat! Przybyli moi przyjaciele.

— Doprawdy? — powiedział Cahir, wyglądając oknem. - Widzę uniformy cesarskiej lekkiej kawalerii.

— A więc to mat, ale dla ciebie — rzekł Geralt. - Przegrałeś, Schirru. Puść dziewczynę.

— Akurat.

Drzwi baraku ustąpiły pod kopnięciami, do środka wkroczyło kilkunastu ludzi, w większości czarno i jednolicie umundurowanych. Wiódł ich jasnowłosy brodacz ze srebrnym niedźwiedziem na naramienniku.

— Que aen suecc's? — spytał groźnie. - Co się tu dzieje? Kto odpowiada za tę rozróbę? Za te trupy na dziedzińcu? Gadać mi tu natychmiast!

— Panie dowódco…

— Glaeddyvan vort! Rzucić miecze!

Posłuchali. Bo mierżono do nich z kusz i arbaletów. Puszczona przez Schirru Angouleme chciała zerwać się ze stołu, ale nagle znalazła się w uścisku krępego, kolorowo odzianego draba o wyłupiastych jak u żaby oczach. Chciała krzyknąć, ale drab zacisnął jej na ustach urękawiczoną pięść.

— Powstrzymajmy się od przemocy — zaproponował chłodno Geralt dowódcy z niedźwiedziem. - Nie jesteśmy przestępcami.

— A to ci dopiero.

— Działamy za wiedzą i zgodą pana Fulka Artevelde, prefekta z Riedbrune.

— A to ci dopiero — powtórzył Niedźwiedź, dając znać, by podniesiono i zabrano miecze Geralta i Cahira. - Za wiedzą i zgodą. Pana Fulka Artevelde. Ważnego pana Artevelde. Słyszeliście, chłopcy?

Jego ludzie — ci czarni i ci kolorowi — zarechotali chórem.

Angouleme zaszamotała się w uścisku żabiookiego, nadaremnie usiłując krzyczeć. Niepotrzebnie. Geralt już wiedział. Zanim jeszcze uśmiechnięty Schirru zaczął ściskać podawane mu prawice. Zanim czterech czarnych Nilfgaardczyków chwyciło Cahira, a trzech innych skierowało kusze prosto w jego twarz.

Żabiooki pchnął Angouleme w ręce kamratów. Dziewczyna zawisła w ich chwycie jak szmaciana lalka. Nawet nie próbowała stawiać oporu.

Niedźwiedź wolno podszedł do Geralta i nagle łupnął go w krocze pięścią w pancernej rękawicy. Geralt zgiął się, ale nie upadł. Na nogach trzymała go zimna wściekłość.

— Może pocieszy cię wieść — powiedział Niedźwiedź — że nie jesteście pierwszymi durniami, których Jednooki Fulko wykorzystał do własnych celów. Solą w oku są mu zyskowne interesy, jakie ja tutaj prowadzę z panem Homerem Straggenem, przez niektórych zwanym Słowikiem. Fulka szlag trafia, że w ramach tych interesów przyjąłem Homera Straggena na służbę cesarską i mianowałem dowódcą ochotniczej kompanii ochrony górnictwa. Nie mogąc więc mścić się oficjalnie, najmuje różnych łotrzyków.

— I wiedźminów — wtrącił zjadliwie uśmiechnięty Schirru.

— Na zewnątrz — rzekł głośno Niedźwiedź — moknie na deszczu pięć trupów. Zamordowaliście ludzi będących w służbie cesarskiej! Zakłóciliście pracę w kopalni! Nie mam żadnych wątpliwości: jesteście szpiedzy, dywersanci i terroryści. Na tym terenie obowiązuje prawo wojenne. Niniejszym w trybie doraźnym skazuję was na śmierć.

Żabiooki zarechotał. Podszedł do podtrzymywanej przez bandytów Angouleme, szybkim ruchem chwycił ją za pierś. I mocno ścisnął.

— No i co, Jasna? — zaskrzeczał, a glos, okazało się, miał jeszcze bardziej żabi aniżeli oczy. Bandycki sobrykiet, o ile sam go sobie nadał, dowodził poczucia humoru. A jeśli miał to być mający kamuflować alias, to sprawdzał się ekstraordynaryjnie.

— Spotkaliśmy się jednak znowu! — zaskrzeczał znowu żabi Słowik, szczypiąc Angouleme w pierś. - Cieszysz się? Dziewczyna jęknęła boleśnie.

— Gdzie masz, kurwo, perły i kamienie, któreś mi ukradła?

— Wziął je w depozyt Jednooki Fulko! — wrzasnęła Angouleme, nieudolnie udając, że się nie boi. - Zgłoś się do niego po odbiór!

Słowik zaskrzeczał i wybałuszył oczy — wyglądał teraz jak najprawdziwsza żaba, tylko było patrzeć, jak zacznie łowić muchy językiem. Jeszcze mocniej uszczypnął Angouleme, która zaszamotała się i jęknęła jeszcze boleśniej. Zza czerwonej mgły wściekłości, która zasnuła oczy Geralta, dziewczyna znowu zaczęła przypominać Ciri.

— Brać ich — rozkazał zniecierpliwiony Niedźwiedź. - Na podwórze z nimi.

— To Wiedźmin — rzekł niepewnie jeden z bandytów ze Słowikowej kompanii ochrony górnictwa. - Charakternik! Jak tu jego gołą ręką brać? Gotów nas jakim urokiem zaczarować, albo czym inszym…

— Nie ma strachu — uśmiechnięty Schirru poklepał okolice kieszeni. - Bez Wiedźminskiego amuletu nie wydoli czarować, a amulet mam ja. Bierzcie go śmiało. Na podwórzu czekali dalsi zbrojni Nilfgaardczycy w czarnych płaszczach i kolorowa Słowikowa hassa. Zebrała się też grupka górników. Kręciły się wszędobylskie dzieci i psy.

Słowik stracił nagle panowanie nad sobą. Zupełnie jakby diabeł w niego wstąpił. Skrzecząc wściekle zdzielił Angouleme pięścią, gdy upadła, kopnął ją kilkakrotnie. Geralt zaszarpał się w uścisku bandytów, za co dostał w kark czymś twardym.

— Mówili — skrzeczał Słowik, skacząc nad Angouleme jak oszalała ropucha — że cię w Riedbrune wbili na pal przez zadek, ty mała gamratko! Był ci tedy pal pisany! I na palu zdechniesz! Hej, chłopy, wyszukajcie tu gdzie jaki drążek i zasieczcie go w szpic. Żywo!

— Panie Straggen — skrzywił się Niedźwiedź. - Nie widzę powodu, by bawić się w tak czasochłonne i bestialskie egzekucje. Jeńców należy zwyczajnie powiesić…

Zamilkł pod złym spojrzeniem żabich oczu.

— Bądźcie no cicho, kapitanie — skrzeknął bandyta. - Za dużo wam płacę, byście mi uwagi niestosowne czynili. Ja Angouleme złą śmierć przyrzekłem i teraz sobie z nią poigram. Chcecie, to powieście se tych dwóch. O nich nie stoję.

— Ale ja o nich stoję — wtrącił się Schirru. - Obaj są mi potrzebni. Zwłaszcza Wiedźmin. Zwłaszcza on. A ponieważ nawlekanie dziewczyny potrwa trochę, ten czas i ja wykorzystam.

Podszedł, utkwił w Geralcie swe kocie oczy.

— Trzeba ci wiedzieć, odmieńcze — powiedział — że to ja wykończyłem twego druha Codringhera w Dorian. Zrobiłem to z rozkazu mego pana, mistrza Vilgefortza, któremu służę od lat. Ale zrobiłem to z wielką przyjemnością.

— Stary łajdak Codringher — podjął półełf, nie doczekawszy się reakcji — miał czelność wścibić nos w sprawy mistrza Vilgefortza. Wybebeszyłem go nożem. A tego obmierzłego potworka Fenna podpaliłem wśród jego papierów i upiekłem żywcem. Mogłem go zwyczajnie zadźgać, ale poświęciłem trochę czasu i zachodu, by posłuchać, jak wyje i kwiczy. A wył i kwiczał, powiadam ci, jak zarzynane prosię. Nic, absolutnie nic ludzkiego nie było w tym wyciu.

— Wiesz, dlaczego ci o tym wszystkim mówię? Bo ciebie mógłbym również po prostu zadźgać albo kazać zadźgać. Ale poświęcę trochę czasu i zachodu. Posłucham sobie, jak ty będziesz wył. Mówiłeś, że śmierć jest zawsze taka sama? Zobaczysz zaraz, że nie każda. Podpalcie, chłopcy, smołę w maźnicy. I przynieście jakiś łańcuch.

Coś z hukiem rozbiło się o węgieł baraku i natychmiast eksplodowało ogniście i ze straszliwym hukiem.

Drugie naczynie z olejeni skalnym — Geralt rozpoznał po zapachu — trafiło prosto w maźnicę, trzecie roztrzaskało się tuż obok trzymających konie. Huknęło, płomień buchnął, konie wpadły w szał. Zakotłowało się, z kotłowiska wypadł płonący i wyjący pies. Jeden z bandytów Słowika rozłożył nagle ręce i plasnął w błoto ze strzałą w plecach.

— Niech żyją Wolne Stoki!

Na szczycie wzgórza, na rusztowaniach i pomostach, zamajaczyły sylwetki w szarych opończach i futrzanych czapkach. Na ludzi, konie i kopalniane baraki poleciały dalsze pociski zapalające, niczym szmermele wlokące za sobą warkocze ognia i dymu. Dwa wpadły do warsztatu, na podłogę usłaną wiórami i trocinami.

— Niech żyją Wolne Stoki! Śmierć nilfgaardzkim okupantom!

Zaśpiewały lotki strzał i bełtów.

Runął pod konia jeden z czarnych Nilfgaardczyków, zwalił się z przebitym gardłem jeden ze Słowikowych bandytów, upadł z bełtem w karku jeden z ostrzyżonych osiłków. Upadł z makabrycznym jękiem Niedźwiedź. Strzała trafiła go w pierś, pod mostek, poniżej ryngrafu. Była to — choć nikt wiedzieć tego nie mógł — strzała ukradziona z wojskowego transportu, standardowy wzór cesarskiej armii, lekko przerobiony. Szeroki dwubrzeszczotowy grot został w kilku miejscach nadpiłowany celem uzyskania efektu rozprysku.

Grot pięknie rozprysnął się w trzewiach Niedźwiedzia.

— Precz z tyranem Emhyrem! Wolne Stoki!

Słowik skrzeknął, chwytając się za draśnięte bełtem ramię.

Pokulał się w czerwonym błocie jeden z dzieciaków, przeszyty na wylot strzałą któregoś z gorzej celujących bojowników o wolność. Padł jeden z trzymających Geralta. Zwalił się jeden z trzymających Angouleme. Dziewczyna wyrwała się drugiemu, błyskawicznie wyciągnęła nóż z cholewy, cięła z szerokiego rozmachu. Z gorącości chybiła gardło Słowika, ale pięknie rozwaliła mu policzek, niemal do samych zębów. Słowik zaskrzeczał jeszcze skrzekliwiej niż zazwyczaj, a oczy wyłupił jeszcze wyłupiaściej.

Osunął się na kolana, bluzgając krwią spomiędzy dłoni, którymi trzymał się za twarz. Angouleme zawyła potępieńczo, doskoczyła, by dokończyć dzieła, ale nie zdołała, bo między nią a Słowikiem eksplodowała kolejna bomba, buchając ogniem i kłębami smrodliwego dymu.

Dookoła już huczał pożar i panowało ogniste pandemonium. Konie szalały, rżały i wierzgały. Bandyci i Nilfgaardczycy wrzeszczeli. Górnicy biegali w popłochu — jedni uciekali, drudzy usiłowali gasić płonące budynki.

Geralt zdążył już podnieść upuszczony przez Niedźwiedzia sihill. Wysoką kobietę w kolczudze, która zamierzała się na wstającą Angouleme morgensternem, krótko ciął w czoło. Czarnemu Nilfgaardczykowi, nadbiegającemu ze szpontonem, rozplatał udo. Następnemu, który po prostu znalazł się na drodze, rozsiekł gardło.

Tuż obok szalejący, poparzony, pędzący na oślep koń obalił i stratował drugiego dzieciaka.

- Łap konia! Łap konia! — Cahir znalazł się tuż obok niego, czynił im obu rum zamaszystymi ciosami miecza.

Geralt nie słuchał, nie patrzył. Zarąbał następnego Nilfgaardczyka. Rozglądał się za Schirru.

Angouleme, na kolanach, z odległości trzech kroków strzeliła z podniesionej kuszy, pakując bełt w podbrzusze atakującego ją bandyty z kompanii ochrony górnictwa. Potem zerwała się i uwiesiła uździenicy biegnącego obok konia.

- Łap jakiegoś, Geralt! — krzyknął Cahir. - I w nogi! Wiedźmin rozpłatał kolejnego Nilfgaardczyka, cięciem z góry, od mostka do biodra. Gwałtownym szarpnięciem głowy strząsnął krew z brwi i rzęs. Schirru! Gdzie jesteś, draniu?

Cięcie. Krzyk. Ciepłe krople na twarzy.

— Litości! — zawył klęczący w błocie chłopak w czarnym uniformie. Wiedźmin zawahał się.

— Opamiętaj się! - rykną! Cahir, chwytając go za ramiona i potrząsając mocno. - Opamiętaj się! W szał wpadłeś?

Wracała galopem Angouleme, ciągnąc za wodze drugiego konia. Ścigali ją dwaj jeźdźcy. Jeden spadł trafiony strzałą bojownika o wolność Stoków. Drugiego zmiótł z siodła miecz Cahira.

Geralt wskoczył na kulbakę. I wtedy w świetle pożaru zobaczył Schirru, skrzykującego do siebie spanikowanych Nilfgaardczyków. Obok półelfa skrzeczał i wywrzaskiwał klątwy Słowik, wyglądający z zakrwawioną gębą jak istny troll ludojad.

Geralt ryknął wściekle, obrócił konia, zamłynkował mieczem.

Obok Cahir krzyknął i zaklął, zachwiał się w siodle, krew z czoła momentalnie zalała mu oczy i twarz.

— Geralt! Pomóż!

Schirru skupił wokół siebie grupę, wrzeszczał, rozkazywał strzelać z kusz. Geralt trzepnąi konia płazem po zadzie, gotów do samobójczej szarży. Schirru musiał umrzeć. Reszta nie miała znaczenia. Nie liczyła się. Cahir się nie liczył. Angouleme się nie liczyła…

— Geralt! — wrzasnęła Angouleme. - Pomóż Cahirowi!

Opamiętał się. I zawstydził.

Podtrzymał go, wsparł. Cahir wytarł oczy rękawem, a krew natychmiast znowu mu je zalała.

— To nic, draśnięcie… — głos mu dygotał. - W konie, wiedźminie… W cwał, za Angouleme… W cwał!

Od podnóża góry rozbrzmiewał wielki krzyk, nadbiegał stamtąd uzbrojony w oskardy, łomy i siekiery tłum. To na pomoc kumplom i kumotrom z rudokopu «Rialto» spieszyli górnicy z sąsiednich kopami — z "Fortunnej Dziury" lub "Wspólnej Sprawy". Lub z jakiejś innej. Któż to mógł wiedzieć?

Geralt uderzył konia piętami. Poszli w cwał, w szaleńczy uentre a terre.

*****

Gnali nie oglądając się, przytuleni do końskich karków. Najlepszy koń trafił się Angouleme, mały, ale rączy bandycki bachmacik. Koń Geralta, gniadosz z nilfgaardzkim rzędem, zaczynał już chrapać i rzęzić, miał kłopoty z trzymaniem łba w górze. Koń Cahira, również wojskowy, był silniejszy i bardziej wytrzymały, co z tego, kiedy jeździec sprawiał kłopoty, kolebiąc się w siodle, machinalnie ściskając uda i mocno brocząc krwią na grzywę i szyję wierzchowca.

Ale cwałowali nadal.

Wysforowana na czoło Angouleme czekała na nich na zakręcie, w miejscu, skąd droga biegła w dół, wijąc się wśród skał.

— Pościg… — wydyszała, rozmazując brud na twarzy. - Będą nas gonić, nie darują… Górnicy widzieli, którędy uciekamy. Nie powinniśmy zostawać na gościńcu… Musimy wyskoczyć w lasy, na bezdroża… Zgubić ich…

— Nie — zaprotestował Wiedźmin, z niepokojem słuchając wyrywających się z płuc konia dźwięków. - Musimy gościńcem… Najprostszą i najkrótszą drogą do Sansretour…

— Czemu?

— Nie ma teraz czasu na gadania. Jazda! Wyduście z koni, ile się da…

Cwałowali. Gniadosz wiedźmina chrapał.

*****

Gniadosz nie nadawał się do dalszej jazdy. Ledwo szedł na zesztywniałych jak kołki nogach, potężnie robił bokami, powietrze wychodziło z niego z chrapliwym rzężeniem. Wreszcie padł na bok, wierzgnął sztywno, patrzył na jeźdźca, a w jego zmętniałym oku był wyrzut.

Koń Cahira był w nieco lepszym stanie, ale za to Cahir był w gorszym. Z siodła po prostu spadł, podniósł się, ale tylko na czworaki, zwymiotował gwałtownie, choć nie bardzo miał czym.

Gdy Geralt i Angouleme spróbowali dotknąć jego zakrwawionej głowy, zakrzyczał.

— Jasna cholera — powiedziała dziewczyna. - Ale mu fryzurę zafundowali.

Skóra nad czołem i skronią młodego Nilfgaardczyka, wraz z włosami, była na znacznej długości oddzielona od kości czaszki. Gdyby nie to, że krew utworzyła już klejący skrzep, luźny płat opadłby chyba aż na ucho. Widok był makabryczny.

— Jak to się stało?

— Rzucili mu prosto w łeb toporkiem. Żeby było śmieszniej, to nie był ani Czarny, ani nikt od Słowika, ale któryś z kopalnianych gwarków.

— Jest akurat obojętne, kto rzucił — Wiedźmin ciasno owinął głowę Cahira udartym rękawem koszuli. - Ważne i szczęśliwe, że kiepski był to miotacz, oskalpował tylko, a mógł rozwalić czaszkę. Ale kości czerepu też się mocno dostało. A i mózg to odczuł. On nie utrzyma się w siodle, nawet gdyby koń zdołał unieść jego ciężar.

— Co tedy poczniemy? Twój koń zdechł, jego prawie zdechł, a z mojego aż kapie… A za nami pogoń. Nie możemy tu zostać…

— Musimy tu zostać. Ja i Cahir. I koń Cahira. Ty jedź dalej. Ostro. Twój koń jest mocny, wytrzyma galop. A nawet gdybyś miała go zajeździć… Angouleme, gdzieś w dolinie Sansretour czekają na nas Regis, Milva i Jaskier, O niczym nie wiedzą i mogą wpaść Schirru w łapy. Musisz ich odnaleźć i uprzedzić, a potem wszyscy czworo co sił w koniach walcie do Toussaint. Tam nie będą was ścigać. Mam nadzieję.

— A ty i Cahir? — Angouleme zagryzła wargi. - Co będzie z wami? Słowik nie jest głupi, gdy zobaczy półzdechłego luzaka, przeryje każdy wykrot w okolicy! A ty daleko z Cahirem nie ujdziesz!

— Schirru, bo to on nas ściga, pojedzie za tobą.

— Tak myślisz?

— Jestem pewien. Jedź.

— Co ciotka powie, gdy się bez was pojawię?

— Wytłumaczysz. Nie Milvie, tylko Regisowi. Regis będzie wiedział, co należy zrobić. A my… Gdy Cahirowi czupryna nieco mocniej przyschnie do czerepu, powędrujemy ku Toussaint. Tam się jakoś odnajdziemy. No, nie mitręż, dziewczyno. Na koń i jazda. Nie daj pogoni się zbliżyć. Nie pozwól, by ścigali cię na oko.

— Nie ucz dziada, jak charchać! Trzymajcie się! Do zobaczenia!

— Do zobaczenia, Angouleme.

*****

Nie oddalił się od drogi zbyt daleko. Nie mógł sobie odmówić rzucenia okiem na ścigających. A w gruncie rzeczy nie obawiał się żadnych akcji z ich strony, wiedział, że nie tracąc czasu, pojadą za Angouleme.

Nie pomylił się.

Jeźdźcy, którzy wpadli na przełęcz po mniej niż ćwierć godzinie, zatrzymali się, co prawda, na widok leżącego konia, powrzeszczeli, pokłócili się, obkłusowali przydrożne krzaki, ale prawie natychmiast wznowili pogoń drogą. Niewątpliwie uznali, że z trójki uciekających dwoje jedzie teraz na jednym koniu i będzie można szybko ich dopaść, jeśli nie będzie się mitrężyć. Geralt widział, że niektóre konie pościgu też nie były w najlepszym stanie.

Wśród ścigających niezbyt wiele było czarnych płaszczy nilfgaardzkiej lekkiej jazdy, dominowali kolorowi zbójcy Słowika. Geralt nie mógł dojrzeć, czy sam Słowik bierze udział w pogoni, czy też został i kuruje posieczoną gębę.

Gdy tętent oddalającego się pościgu ścichł, Geralt wstał z kryjówki w paprociach, podniósł i podtrzymał stękającego i pojękującego Cahira.

— Koń jest za słaby, by cię nieść. Będziesz mógł iść?

Nilfgaardczyk wydał odgłos, mogący być równie dobrze potwierdzeniem, jak zaprzeczeniem. Albo czymś innym. Ale nogi przestawiał, a o to głównie szło.

Zeszli do jaru, do koryta strumienia. Cahir ostatnie kilkanaście stóp śliskiej stromizny pokonał dość bezładnym zjazdem. Dopełzł do potoku, pił, obficie zlewał lodowatą wodą opatrunek na głowie. Wiedźmin nie ponaglał go, sam oddychał głęboko, zbierając siły.

Szedł w górę strumienia, podtrzymując Cahira i jednocześnie ciągnąc konia, brodząc w wodzie, potykając się na otoczakach i zwalonych pniach. Cahir po jakimś czasie odmówił współpracy — nie przestawiał już posłusznie nóg, przestał nimi w ogóle poruszać, Wiedźmin zwyczajnie go wlókł. Tak dalej iść się nie dało, tym bardziej, że koryto strumienia zatarasowały progi i wodospady. Geralt stęknął, wziął rannego na plecy. Ciągnięty koń też życia nie ułatwiał. Gdy więc wreszcie wydostali się z jaru, Wiedźmin po prostu zwalił się na mokre poszycie i leżał, dysząc, kompletnie wycieńczony, obok jęczącego Cahira. Leżał długo. Kolano znowu zaczęło pulsować wściekłym bólem.

Nareszcie Cahir dał znowu znaki życia, a wkrótce potem — o dziwo — wstał, klnąc i trzymając się za głowę. Poszli. Cahir początkowo szedł dzielnie. Potem zwolnił. Potem padł.

Geralt wziął go na plecy i taszczył, stękając, osuwając się na kamieniach. Kolano rwał ból, w oczach latały mu czarne i ogniste pszczoły.

— Jeszcze miesiąc temu… — zajęczał z jego pleców Cahir. - Kto by wówczas pomyślał, że będziesz mnie taszczył na grzbiecie…

— Milcz, Nilfgaardczyku… Gdy gadasz, robisz się cięższy…

Gdy wreszcie dotarli do skał i skalnych ścian, było już prawie ciemno. Wiedźmin ani nie szukał jaskini, ani jej nie znalazł — padł bez sił przy pierwszej napotkanej dziurze.

*****

Na spągu jaskini walały się ludzkie czaszki, żebra, miednice i inne kości. Ale — co ważniejsze — były tu i suche gałęzie.

Cahir gorączkował, dygotał, trząsł się w dreszczach. Przyszywanie płata skóry do czaszki za pomocą dratwy i krzywej igły zniósł mężnie i przytomnie. Kryzys przyszedł później, w nocy. Geralt rozpalił w jaskini ognisko, lekceważąc względy bezpieczeństwa. Na zewnątrz mżył zresztą deszcz i wył wicher, mało było prawdopodobne, by ktoś krążył po okolicy i wypatrywał odblasku ognia. A Cahir musiał się ogrzać.

Gorączkował całą noc. Dygotał, jęczał, bredził. Geralt nie zaznał snu — podsycał ogień. A kolano bolało jak cholera.

Chłopisko młode i silne, Cahir rankiem doszedł do siebie. Był blady i spocony, czuło się bijącą od niego gorączkę. Artykulację komplikowały nieco dzwoniące zęby. Ale dało się zrozumieć, co mówił. A mówił przytomnie. Narzekał na ból głowy — objaw raczej normalny u kogoś, komu siekiera zdarła z czaszki skórę wraz z włosami.

Geralt dzielił czas pomiędzy niespokojne drzemki a łapanie ściekającej ze skał deszczówki w zmajstrowane z brzozowej kory kubeczki. I jego, i Cahira dręczyło pragnienie.

*****

— Geralt?

— Słucham?

Cahir poprawił drwa w ognisku za pomocą znalezionej kości udowej.

— W kopalni, gdyśmy się bili… Przestraszyłem się, wiesz?

— Wiem.

— Przez chwilę wyglądało, że wpadłeś w morderczy szał. Że nic już się dla ciebie nie liczy… Oprócz mordowania…

— Wiem.

— Bałem się — dokończył spokojnie — że w amoku zasieczesz tego Schirru. A z zabitego nie wyciągnęlibyśmy przecież informacji.

Geralt chrząknął. Młody Nilfgaardczyk coraz bardziej mu się podobał. Był nie tylko mężny, ale i inteligentny.

— Słusznie zrobiłeś, odsyłając Angouleme — ciągnął Cahir, lekko tylko dzwoniąc zębami. - To nie dla dziewcząt… Nawet takich jak ona. My to sami załatwimy, we dwu. Pójdziemy za pościgiem. Ale nie po to, by mordować w berserkerskim szale. To, co wtedy mówiłeś o zemście… Geralt, nawet w zemście musi być jakaś metoda. Dopadniemy tego półelfa… Zmusimy go, by powiedział, gdzie jest Ciri…

— Ciri nie żyje.

— Nieprawda. Nie wierzę w jej śmierć… I ty też nie wierzysz. Przyznaj.

— Nie chcę wierzyć.

Na zewnątrz świszczał wicher, szumiał deszcz. W jaskini było przytulnie.

— Geralt?

— Słucham.

— Ciri żyje. Miałem znowu sny… Owszem, coś wydarzyło się w Ekwinokcjum, coś fatalnego… Tak, bez wątpienia, ja też to czułem i widziałem… Ale ona żyje… Żyje z pewnością. Spieszmy się… Ale nie do zemsty i mordu. Do niej.

— Tak. Tak, Cahir. Masz rację.

— A ty? Ty nie miewasz już snów?

— Miewam — powiedział z goryczą. - Ale od przekroczenia Jarugi bardzo rzadko. I w ogóle ich nie pamiętam po przebudzeniu. Coś się we mnie skończyło, Cahir. Coś się wypaliło. Coś się we mnie urwało…

— To nic, Geralt. Ja będę śnił za nas obu.

*****

O świcie wyruszyli. Deszcz przestał padać, wydawało się nawet, że słońce próbuje znaleźć jakąś dziurę w zasnuwającej niebo szarości.

Jechali wolno, obaj na jednym koniu z wojskowym nilfgaardzkim rzędem.

Koń człapał po otoczakach, idąc stępa brzegiem Sansretour, rzeczki wiodącej do Toussaint. Geralt znał drogę. Był tu niegdyś. Bardzo dawno temu, wiele się od tego czasu zmieniło. Ale nie zmieniła się dolina i rzeczka Sansretour, która im dalej, tym bardziej stawała się rzeką Sansretour. Nie zmieniły się Góry Amell i górujący nad nimi obelisk Gorgony, Góry Diabła.

Pewne rzeczy miały to do siebie, że po prostu się nie zmieniały.

*****

- Żołnierz nie kwestionuje rozkazów — mówił Cahir, obmacując opatrunek na głowie. - Nie analizuje ich, nie zastanawia się nad nimi, nie czeka, by mu objaśniano ich sens. To jest pierwsza rzecz, której u nas uczą żołnierza.

Możesz się więc domyślić, że nawet przez sekundę nie zastanawiałem się nad rozkazem, który mi wydano. Pytanie, dlaczego to właśnie ja mam pojmać tę cintryjską królewnę czy księżniczkę, nawet mi przez myśl nie przemknęło. Rozkaz to rozkaz. Zły byłem, owszem, bo chciałem zaznać sławy, bijąc się z rycerstwem, z regularnym wojskiem… Ale praca dla wywiadu też jest u nas traktowana jako zaszczyt. Gdybyż tylko jeszcze chodziło o jakieś trudniejsze zadanie, o jakiegoś ważniejszego jeńca… Ale dziewczyna?

Geralt wrzucił do ogniska kręgosłup pstrąga. Przed wieczorem złowili we wpadającym do Sansretour strumyku dość ryb, by się najeść. Pstrągi były na tarle i łatwo dawało się je złapać.

Słuchał opowieści Cahira, a ciekawość walczyła w nim z uczuciem głębokiej przykrości.

— W sumie to był przypadek — opowiadał Cahir, patrząc w płomienie. - Najczystszy przypadek. Mieliśmy, jak się później dowiedziałem, na cintryjskim dworze szpiega, kamerjunkra. Gdyśmy zdobywali miasto i szykowali się do opasania zamku, szpieg ów wykradł się i dał znać, że będzie się próbowało wywieźć księżniczkę z miasta. Utworzono kilka takich grup jak moja. Przez przypadek to na moją grupę wpadli wiozący Ciri.

— Zaczęła się gonitwa po ulicach, w kwartale, który już się palił. To było istne piekło. Nic, tylko ryk płomieni, ściany ognia. Konie nie chciały iść, a ludzie, co tu dużo gadać, też nie kwapili się ich popędzać. Moi podwładni, miałem ich czterech, zaczęli pomstować, krzyczeć, że postradałem zmysły, że wiodę ich na zgubę… Ledwo udało mi się odzyskać kontrolę…

- Ścigaliśmy ich dalej przez ten ognisty kocioł i doścignęliśmy. Nagle mieliśmy ich tuż przed sobą — pięciu konnych Cintryjczyków. I zaczęła się sieczka, zanim zdążyłem krzyknąć, żeby uważać na dziewczynę. Która zresztą momentalnie wylądowała na ziemi, ten, który ją wiózł na łęku, zginął pierwszy. Jeden z moich podniósł ją i wciągnął na konia, ale daleko nie ujechał, któryś z Cintryjczyków pchnął go w plecy i przebił. Widziałem, jak ostrze przeszło o cal od głowy Ciri, która znowu spadła w błoto. Była półprzytomna ze strachu, widziałem, jak tuli się do zabitego, jak usiłuje pod niego wpełznąć… Jak kocię przy zabitej kotce…

Zamilkł, słyszalnie przełknął ślinę.

— Nawet nie wiedziała, że tuli się do wroga. Do znienawidzonego Nilfgaardczyka. Zostaliśmy sami — podjął po chwili — ja i ona, a dookoła były trupy i ogień. Ciri pełzała w kałuży, a woda i krew zaczynały już mocno parować. Dom się zawalił, mało już widziałem przez iskry i dym. Koń nie chciał tam podejść. Wołałem ją, wzywałem, by przyszła do mnie, zachrypłem, przekrzykując ryk pożaru. Wdziała mnie i słyszała, ale nie reagowała. Koń nie chciał iść, a ja nie mogłem go opanować. Musiałem zsiąść. Za nic nie mogłem jej podnieść jedną ręką, a drugą musiałem trzymać wodze, koń się szarpał tak, że mało mnie nie obalił. Gdy ją podnosiłem, zaczęła krzyczeć. Potem wyprężyła się i zemdlała. Owinąłem ją płaszczem, który zamoczyłem w kałuży, w błocie, gnojówce i krwi. I pojechaliśmy. Prosto przez ogień.

— Sam nie wiem, jakim cudem udało się nam stamtąd wydostać. Ale nagle pojawiła się wyrwa w murze i znaleźliśmy się nad rzeką. Pechowo, w miejscu, które akurat wybrali uciekający Nordlingowie. Zrzuciłem oficerski hełm, bo po hełmie, choć skrzydła się opaliły, rozpoznaliby mnie natychmiast. Resztę ubioru miałem tak osmaloną, że nie mogła mnie zdradzić. Ale gdyby dziewczyna była przytomna, gdyby krzyknęła, roznieśliby mnie na mieczach. Miałem szczęście.

— Jechałem z nimi ze dwa stajania, potem zostałem z tyłu i ukryłem się w krzakach, nad rzeką niosącą trupy.

Zamilkł, zachrząkał, oburącz pomacał obandażowaną głowę. I zaczerwienił się. A może był to tylko odblask płomienia?

— Ciri była okropnie ubrudzona. Musiałem ją rozebrać… Nie broniła się, nie krzyczała. Dygotała tylko, oczy miała zamknięte. Ilekroć jej dotknąłem, by umyć lub wytrzeć, prężyła się i sztywniała… Wiem, trzeba było mówić do niej, uspokajać… Ale nagle nie mogłem znaleźć słów w waszym języku… W języku mojej matki, który znam. od dziecka. Nie mogąc znaleźć słów, chciałem uspokoić ją dotykiem, delikatnością… Ale ona sztywniała i kwiliła… Jak pisklę…

— To ją prześladowało w koszmarach — szepnął Geralt.

— Wiem. Mnie też.

— Co było dalej?

— Zasnęła. I ja też. Ze zmęczenia. Gdy się obudziłem, nie było jej przy mnie. Nie było jej nigdzie. Reszty nie pamiętam. Ci, którzy mnie odnaleźli, twierdzą, że biegałem w kółko i wyłem jak wilk. Musieli mnie związać. Gdy się uspokoiłem, wzięli się za mnie ludzie z wywiadu, podwładni Vattiera de Rideaux. Chodziło im o Cirillę. Gdzie jest, gdzie i dokąd uciekła, jakim sposobem mi uciekła, dlaczego pozwoliłem jej uciec. I od nowa, od początku: gdzie jest, dokąd uciekła… Rozwścieczony, wrzasnąłem coś o cesarzu, jak krogulec polującym na małe dziewczynki. Za ten okrzyk ponad rok siedziałem w cytadeli. A potem wróciłem do łask, bo byłem potrzebny. Na Thanedd potrzebny był ktoś, kto mówił wspólnym i wiedział, jak Ciri wygląda. Cesarz chciał, bym pojechał na Thanedd… I tym razem nie zawiódł. Bym przywiózł mu Ciri.

Zamilkł na chwilę.

— Emhyr dał mi szansę. Mogłem odmówić, zrezygnować z szansy. Oznaczałoby to definitywną, totalną, dożywotnią niełaskę i zapomnienie, ale odmówić mogłem, gdybym chciał. Ale ja nie odmówiłem. Bo widzisz, Geralt… Ja nie mogłem o niej zapomnieć.

— Nie będę cię okłamywał. Ja ją bezustannie widziałem w snach. I nie jako chude dziecko, którym była nad rzeką, gdy ją rozebrałem i myłem. Widziałem ją… I wciąż widzę ją jako kobietę, piękną, świadomą, prowokującą… Z takimi szczegółami, jak pąsowa róża wytatuowana w pachwinie…

— O czym ty mówisz?

— Nie wiem, sam nie wiem… Ale tak było i tak jest nadal. Ja ją nadal widzę w snach, tak samo, jak w snach widziałem ją wtedy… To dlatego zgłosiłem się do misji na Thanedd. Dlatego później chciałem się do was przyłączyć.

Ja… Ja chcę ją jeszcze raz… zobaczyć. Chcę jeszcze raz dotknąć jej włosów, spojrzeć w jej oczy… Chcę na nią patrzeć. Zabij mnie, jeśli wola. Ale nie będę dłużej udawał. Ja myślę… Ja myślę, że ja ją kocham. Proszę cię, nie śmiej się.

— Wcale mi nie do śmiechu.

— Dlatego właśnie z wami jadę. Rozumiesz?

— Chcesz jej dla siebie czy dla twego cesarza?

— Jestem realistą — szepnął. - Przecież ona mnie nie zechce. A jako małżonkę cesarza mógłbym ją przynajmniej widywać.

— Jako realista — prychnął Wiedźmin — powinieneś wiedzieć, że najpierw musimy ją odnaleźć i ocalić. Założywszy, że twoje sny nie kłamią i Ciri faktycznie jeszcze żyje.

— Wiem o tym. A gdy ją odnajdziemy? Co wtedy?

— Zobaczymy. Zobaczymy, Cahir.

— Nie zwódź mnie. Bądź szczery. Przecież nie pozwolisz, bym ją zabrał.

Nie odpowiedział. Cahir nie ponawiał pytania.

— Do tego czasu — spytał chłodno — możemy być druhami?

— Możemy, Cahir. Jeszcze raz przepraszam cię za tamto. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. W gruncie rzeczy nigdy poważnie nie podejrzewałem cię o zdradę czy dwulicowość.

— Ja nie jestem zdrajcą. Ja cię nigdy nie zdradzę, wiedźminie.

*****

Jechali głębokim wąwozem, który bystra i szeroka już rzeka Sansretour wyżłobiła wśród wzgórz. Jechali na wschód, ku granicy księstwa Toussaint. Gorgona, Góra Diabła, wznosiła się nad nimi. Żeby popatrzeć na jej wierzchołek, musieliby zadzierać głowy.

Ale nie zadzierali.

*****

Najpierw poczuli dym, w chwilę później ujrzeli ognisko, a nad nim rożny, na których piekły się rozpłatane pstrągi. Ujrzeli siedzącego obok ogniska samotnego osobnika.

Jeszcze całkiem niedawno Geralt wydrwiłby, bezlitośnie wykpił i miał za totalnego idiotę każdego, kto śmiałby twierdzić, że on, Wiedźmin, dozna wielkiej radości na widok wampira.

— Oho — powiedział spokojnie Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy, poprawiając rożny. - Popatrzcie tylko, co też kot przyniósł.

Загрузка...