Rozdział czwarty

Houuenaghel Dominik Bombastus, 1239, wzbogacił się w Ebbing prowadzonym na ogromną skalę handlem i osiadł w Nilfgaardzie; szanowany od poprzednich cesarzów, mianowany został za rządów imperatora Jana Calueita burgrabią i żupnikiem uenendalskim, a w nagrodę położonych zasług miał sobie nadane starostwo neweugeńskie. Wierny doradca cesarza, posiadał H. jego względy i i brał udział w wielu sprawach publicznych, w 1301. Jeszcze w Ebbing prowadził H. szeroką działalność charytatywną, wspierał potrzebujących i niemajętnych, zakładał sierocińce, szpitale i ochronki, łożył na nie niemałe summy. Wielki miłośnik sztuk pięknych i sportu, ufundował w stolicy teatr komiczny oraz stadion, oba jego imię noszące. Uchodzi za przysłowiowy wzór prawości, uczciwości i zacności kupieckiej.

Effenberg i Talbot, Encyclopaedia Maxima Mundi, tom VII

— Nazwisko i imię świadka?

— Selborne, Kenna. Znaczy się, przepraszam: Joanna.

— Profesja?

- Świadczenie usług różnych.

- Świadka żarty się trzymają? Świadkowi przypomina się, że staje przed cesarskim trybunałem w procesie o zdradę stanu! Od zeznań świadka zależy życie wielu ludzi, albowiem karą za zdradę jest śmierć! Świadkowi przypomina się, że sama stoi przed trybunałem bynajmniej nie z wolnej stopy, ale doprowadzona z cytadeli, z miejsca odosobnienia, a to, czy tam powróci, czy wyjdzie na swobodę, zależy między innymi od zeznań świadka. Trybunał pozwolił sobie na tę długą tyradę, aby unaocznić świadkowi, jak dalece niestosowne są na tej sali krotochwile i facecje! Są one nie tylko niesmaczne, ale też grożą bardzo poważnymi konsekwencjami. Świadkowi daje się pół minuty na przemyślenie tej sprawy. Po tym czasie trybunał zada pytanie powtórnie.

— Już, wielmożny sędzio.

— Proszę zwracać się do nas "wysoki trybunale". Profesja świadka?

— Jestem czujna, wysoki trybunale. Ale głównie na usługach cesarskiego wywiadu, znaczy się…

— Proszę udzielać odpowiedzi konkretnych i krótkich. Gdy sąd zapragnie szerszych wyjaśnień, sam o nie poprosi. Sądowi znany jest fakt współpracy świadka z sekretnymi służbami cesarstwa. Proszę jednak podać do protokołu, co oznacza określenie «czujna», którego świadek użyła na określenie swego zawodu?

— Mam czystą pe-pe-es, znaczy się psi pierwszego typu, bez możności pe-ka. Konkretnie, to ja mogę tak: słyszeć cudze myśli, rozmawiać na odległość z czarodziejem, elfem albo inną czujną. I przekazać myślą rozkaz. Znaczy się, zmusić kogo, by zrobił to, co ja chcę. Mogę też robić pre-kog, ale tylko uśpiona.

— Proszę dodać do protokołu, że świadek Joanna Selborne jest psioniczką mającą zdolność percepcji pozasensorycznej. Jest telepatką i telempatką, pod hipnozą zdobią do prekognicji, ale nie, mającą zdolności psychokinezy. Świadka upomina się, że używanie magii i mocy pozazmysłowych na tej sali jest surowo zabronione. Kontynuujemy przesłuchanie. Kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach zetknęła się świadek ze sprawą osoby podającej się za Cirillę, księżniczkę Cintry?

— O tym, że to jakaś tam Cirilla, dowiedziałam się dopiero w pudle… Znaczy się, w miejscu odosobnienia, wielmożny trybunale. W śledztwie. Wtedy mnie uświadomili, że to ta sama, którą przy mnie zwali Falką albo Cintryjką. A okoliczności były takie, że muszę je za kolejnością wyłożyć, dla jasności, znaczy się. Było tak: zahaczył mnie w karczmie w Etolii Dacre Silifant, o, ten, który tam siedzi…

— Proszę o zaprotokołowanie, że świadek Joanna Selborne wskazała oskarżonego Silifanta bez wzywania. Proszę kontynuować.

— Dacre, wielmożny trybunale, werbował hanzę… Znaczy się, oddział zbrojny. Same morowe chłopy i baby… Dufficey Kriel, Neratin Ceka, Chloe Stitz, Andres Viemy, Til Echrade… Żadne już nie żyje, proszę trybunału… A z tych, co przeżyli, większość tutaj, o, pod strażą siedzi…

— Proszę podać dokładnie, kiedy miało miejsce spotkanie świadka z oskarżonym Silifantem.

— Zeszłego roku to było, w miesiącu sierpniu, tak gdzieś pod koniec, dokładnie nie pamiętam. W każdym razie nie we wrześniu, bo tamten wrzesień, ha, dobrze mi w pamięć zapadł! Dacre, który wywiedział się gdzieś o mnie, rzekł, że do hanzy potrzeba mu czujnej, takiej, co się czarów nie ulęknie, bo przyjdzie z czarownikami mieć sprawę. Robota, gadał, jest dla cesarza i cesarstwa, nadto płatna dobrze, a komendę nad hanzą obejmie własną osobą nie kto inny, a sam Puszczyk.

— Mówiąc o Puszczyku, świadek ma na myśli Stefana Skellena, koronera cesarskiego?

— Jego mam na myśli, a jakże.

— Proszę to zaprotokołować. Kiedy i gdzie zetknęła się świadek z koronerem Skellenem?

— A już we wrześniu, czternastego, w forciku Rocayne. Rocayne, proszę wielmożnego trybunału, to przygraniczna stanica, która strzeże szlaku handlowego wiodącego z Maecht do Ebbing, Geso i Metinny. Tam właśnie przyprowadził naszą hanzę Dacre Silifant, w piętnaście koni. Było nas więc wszystkich razem dwadzieścioro i dwoje, bo reszta już w Rocayne gotowa stała, pod komendą Oli Harsheima i Berta Brigdena.

*****

Drewniana podłoga zahuczała pod ciężkimi butami, zabrzęczały ostrogi, zadzwoniły metalowe sprzączki.

— Powitać, panie Stefanie!

Puszczyk nie tylko nie wstał, ale nawet nie zdjął nóg ze stołu. Kiwnął tylko ręką, bardzo wielkopańskim gestem.

— Nareszcie — powiedział cierpko. - Długo kazałeś na siebie czekać, Silifant.

— Długo? — zaśmiał się Dacre Silifant. - A to paradne! Daliście mi, panie Stefanie, cztery niedziele czasu, bym wam skrzyknął i przyprowadził więcej tuzina najlepszych mołojców, jakich wydało cesarstwo z przyległościami. Bym wam przywiódł taką hanzę, na której zebranie i roku mało! A jam się w dwadzieścia dwa dni uwinął. Pochwalić by warto, hę?

— Wstrzymajmy się — rzekł chłodno Skellen — z pochwałami do czasu, aż tę twoją hanzę obejrzę.

— A choćby i zaraz. Oto moi, a teraz wasi, panie Stefanie, porucznicy: Neratin Ceka i Dufficey Kriel.

— Czołem, czołem — Puszczyk wreszcie zdecydował się wstać, wstali również jego adiutanci. - Poznajcie się, panowie… Bert Brigden, Ola Harsheim…

— My się znamy dobrze — Dacre Silifant mocno uścisnął prawicę Oli Harsheima. - Myśmy pod starym Braibantem rebelię w Nazairze tłumili. Paradnie było, co, Ola? Ech, paradnie! Konie wyżej pęcin chodziły we krwi! A pan Brigden, jeśli się nie mylę, z Gemmery? Z Pacyfikatorów? A, to będą w oddzielę znajomkowie! Kilku Pacyfikatorów tam mam.

— Niecierpliwię się już, by zobaczyć — wtrącił Puszczyk. - Możemy iść?

— Małą chwilę — powiedział Dacre. - Neratin, idź i postaw bractwo w ordynku, by paradnie przed mości koronerem wyglądali.

— Ten czy ta, Neratin Ceka? — zmrużył oczy Puszczyk, patrząc w ślad za wychodzącym oficerem. - To kobieta czy mężczyzna?

— Panie Skellen — Dacre Silifant odkaszlnął, ale gdy przemowie głos miał pewny, a wzrok zimny. - Dokładnie to ja tego nie wiem. Z pozoru jest to mężczyzna, ale pewności nie mam. Co do tego zaś, jakim Neratin Ceka jest oficerem, mam pewność. To, o coście zapytać raczyli, miało by znaczenie, gdybym zamiarował o rękę go prosić. A nie zamiaruję. Wy, tuszę, też nie.

— Masz rację — przyznał po krótkim namyśle Skellen. - Nie ma o czym gadać. Chodźmy przypatrzeć się twej szajce, Silifant.

Neratin Ceka, osobnik niepewnej płci, nie tracił czasu. Gdy Skellen i oficerowie wyszli na podwórzec fortu, oddział stał w porządnym szyku, wyrównawszy linię tak, by żaden koński łeb nie wystawał na więcej niż piędź. Puszczyk chrząknął, zadowolony. Niezła banda, pomyślał. Ech, żeby nie ta polityka, skrzyknąćby taką hulajpartię i pójść na pogranicze, rabować, gwałcić, mordować i palić… Znowu człowiek poczułby się młody… Ech, żeby nie ta polityka!

— No i jak, panie Stefanie? — spytał Dacre Silifant, zarumieniony ze skrywanego podniecenia. - Jak ich cenicie, paradnych krogulczyków moich?

Puszczyk jechał wzrokiem od twarzy do twarzy, od sylwetki do sylwetki. Niektórych znał osobiście — lepiej lub gorzej. Innych, których rozpoznawał, znał ze słyszenia. Z reputacji.

Til Echrade, jasnowłosy elf, zwiadowca gemmerskich Pacyfikatorów. Rispat La Pointę, wachmistrz z tej samej formacji. I następny Gemmerczyk: Cyprian Fripp Młodszy. Skellen był przy egzekucji Starszego. Obaj bracia słynęli z sadystycznych skłonności.

Dalej, swobodnie przegięta na kulbace srokatej klaczy, Chloe Stitz, złodziejka, czasami wynajmowana i wykorzystywana przez tajne służby. Puszczyk szybko uciekł wzrokiem przed jej bezczelnymi oczyma i złośliwym uśmiechem.

Andres Vierny, Nordling z Redanii, rezun. Stigward, pirat, renegat ze Skellige. Dede Vargas, diabeł wie, skąd pochodzący, zawodowy morderca. Kabemik Turent, morderca z zamiłowania.

I inni. Podobni. Wszyscy oni są podobni, pomyślał Skellen. Bractwo, konfraternia, w której po zabiciu pierwszych pięciu ludzi wszyscy robią się tacy sami. Takie same ruchy, takie same gesty, taka sama maniera mowy, ruchów i stroju.

Takie same oczy. Beznamiętne i chłodne, płaskie i nieruchome jak u węży oczy, których wyrazu nic, nawet najpotworniejsza okropność, nie jest już w stanie zmienić.

— I jak? Panie Stefanie?

— Nieźle. Niezła hanza, Silifant.

Dacre jeszcze bardziej pokraśniał, zasalutował po gemmersku, pięścią przyłożoną do kołpaka.

— Specjalnie życzyłem sobie — przypomniał Skellen — kilku takich, którym nieobca jest magia. Którzy się nie zlękną ani czarów, ani czarowników.

— Pamiętałem. Jest przecie Til Echrade! A prócz niego, o, ta wysoka panna na paradnej kasztance, ta obok Chloe Stitz.

— Później przyprowadzisz ją do mnie. Puszczyk oparł się o balustradę, stuknął w nią okutym trzonkiem nahajki.

— Czołem, kompania!

— Czołem panie koroner!

— Wielu z was — podjął Skellen, gdy przebrzmiało echo chóralnego ryku bandy — pracowało już ze mną, zna mnie i moje wymagania. Ci zechcą wyjaśnić tym, którzy mnie nie znają, czego oczekuję od podkomendnych, a czego u podkomendnych nie toleruję. Ja nie będę więc strzępić sobie niepotrzebnie gęby.

— Już dziś niektórzy z was otrzymają zadania i jutro o świcie wyruszą, by je wykonać. Na terytorium Ebbing. Przypominam, że Ebbing jest formalnie królestwem autonomicznym i formalnie nie mamy tam żadnej jurysdykcji, toteż nakazuję działać rozważnie i dyskretnie. Pozostajecie w służbie cesarskiej, ale zakazuję obnosić się z tym, chełpić i arogancko traktować miejscowe władze. Nakazuję zachowywać się tak, by nie ściągać niczyjej uwagi. Jasne?

— Tak jest, panie koroner!

— Tu, w Rocayne, jesteście gośćmi i macie zachowywać się jak goście. Zakazuję opuszczania przydzielonych kwater bez koniecznej potrzeby. Zakazuję kontaktów z załogą fortu. Zresztą, oficerowie wymyślą coś, byście się nie biesili z nudów. Panie Harsheim, panie Brigden, proszę rozkwaterować oddział!

— Ledwom co zdążyła z kobyły zleźć, wysoki trybunale, a Dacre cap mnie za rękaw. Pań Skellen, prawi, chce z tobą gadać, Kenna. Co było robić. Idziemy. Puszczyk za stołem siedzi, nogi na stole trzyma, nahajem się po cholewach chlaszcze. I prosto z mostu do mnie, czy to ja jestem tą Joanną Selborne zaplątaną w zniknięcie statku "Gwiazda Południa". Ja mu na to, że nic mi nie udowodniono. On w śmiech. "Lubię, mówi, takich, co im niczego udowodnić nie można". Potem spytał, czy talent pe-pe-es, czujności, znaczy się, wrodzony mam. Gdym potwierdziła, zasępił się i rzecze: "Myślałem, że mi się ten twój talent na czarodziejów przyda, ale wpierw z inną przyjdzie mieć sprawę personą, nie mniej zagadkową".

- Świadek jest pewna, że koroner Skellen użył tych właśnie słów?

— Pewna. Przecież ja czujna jestem.

— Proszę kontynuować.

— Rozmowę przerwał nam wtedy goniec, zakurzony, widać, że konia nie żałował. Pilne miał dla Puszczyka wieści, a Dacre Silifant, gdyśmy na kwaterę szli, rzekł, że nosem czuje, że nas te gońca wieści jeszcze przed wieczorem na siodła wsadzą. I praw był, wysoki trybunale. Jeszcze nim kto o wieczerzy pomyślał, połowa hanzy była już na kulbakach. Mnie się upiekło, wzięli Tila Echrade, elfa. Rada byłam, bo po tych paru dniach w drodze rwała mnie dupa, że aż strach… I miesiączka mi się akurat zaczęła jak na złość…

- Świadek zechce powstrzymać się od malowniczych opisów własnych intymnych przypadłości. I trzymać się tematu. Kiedy świadek dowiedziała się, kto jest ową "zagadkową personą", o której wspominał koroner Skellen?

— Zaraz powiem o tym, lecz przecie jakaś kolejność być musi, bo się wszystko zwikła tak, że nie rozwikłać! Ci, co wtedy przed wieczerzą w takim pośpiechu konie kulbaczyli, pognali z Rocayne do Malhoun. I przywieźli stamtąd jakiegoś wyrostka…

*****

Nycklar był zły na siebie. Tak bardzo, że miał ochotę się rozpłakać.

Gdybyż chciał pamiętać przestrogi, dawane mu przez rozumnych ludzi! Gdybyż chciał pamiętać przysłowia, albo chociaż tę bajkę o gawronie, który nie umiał trzymać dzioba na kłódkę! Gdybyż załatwił, co było do załatwienia i wrócił do domu, do Zazdrości! Ale gdzie tam! Podekscytowany przygodą, dumny z posiadania wierzchowego konia, czując w trzosie miły ciężar monet, Nycklar nie wytrzymał, by się nie popisać. Miast z Claremont wrócić prosto do Zazdrości, pojechał do Malhoun, gdzie miał licznych znajomków, w tym i kilka panien, do których smalił cholewki. W Malhoun puszył się jak gąsior wiosną, hałasował, buszował, czwanił koniem po majdanie, stawiał kolejki w zajeździe, rzucając pieniądz na kontuar z miną i postawą jeśli nie księcia krwi, to co najmniej grafa.

I opowiadał.

Opowiadał o tym, co cztery dni wcześniej wydarzyło się w Zazdrości. Opowiadał, co i rusz zmieniając wersje, dokładając, konfabulując, łżąc wreszcie w żywe oczy — co wcale nie przeszkadzało słuchaczom. Bywalcy zajazdu, ci lokalni i ci przyjezdni, słuchali chętnie. A Nycklar opowiadał, udając dobrze poinformowanego. I coraz częściej stawiając swą własną osobę w centrum skonfabulowanych wydarzeń.

Już trzeciego wieczora jego własny jęzor ściągnął mu na kark kłopoty.

Na widok ludzi, którzy weszli do karczmy, zapadła grobowa cisza, w ciszy tej brzęk ostróg, szczęk metalowych sprzączek i zgrzyt okuć broni zabrzmiały jak złowróżbny dzwon wieszczący nieszczęście ze szczytu dzwonnicy.

Nycklarowi nie dano nawet szansy próbować odgrywać bohatera. Został chwycony i wyprowadzony z karczmy tak szybko, że chyba tylko ze trzy razy zdołał dotknąć obcasami podłogi. Znajomkowie, którzy jeszcze wczoraj, pijąc za jego pieniądze, deklarowali dozgonną przyjaźń, teraz w milczeniu głowy niemalże pod blaty stołów powtykali, jakby tam, pod stołami, nie wiadomo jakie cuda się wyprawiały albo gołe baby tańcowały. Nawet obecny w zajeździe zastępca szeryfa odwrócił się ku ścianie i nie pisnął słówka.

Nycklar też nie pisnął słówka, nie zapytał, kto, co, za co i dlaczego. Przerażenie zmieniło mu język w sztywny i suchy kołek.

Wsadzili go na konia, kazali jechać. Kilka godzin. Potem był fort z palisadą i wieżą. Podwórzec pełen butnego, hałaśliwego, obwieszonego bronią żołdactwa. I izba. W izbie trzech ludzi. Dowódca i dwóch podwładnych, zrazu było widać. Dowódca, nieduży, czarniawy, bogato odziany, był stateczny w mowie i nad podziw grzeczny. Nycklar aż gębę rozdziawił, gdy usłyszał, że przeprasza się go za kłopot i niewygody tudzież upewnia, że nie będzie mu krzywdy. Ale nie dał się nabrać. Ci ludzie za bardzo przypominali mu Bonharta.

Skojarzenie okazało się zadziwiająco trafne. Waśnie Bonhart ich interesował. Nycklar mógł się tego spodziewać. Bo przecież to jego własny jęzor wpędził go w tę kabałę.

Wezwany, zaczął opowiadać. Upomniano go, by mówił prawdę, by nie ubarwiał. Upomniano grzecznie, ale surowo i dobitnie, a ten, który upominał, ten bogato odziany, cały czas bawił się okutą pletnią, a oczy miał paskudne i złe.

Nycklar, syn trumniarza z osady Zazdrość, opowiedział prawdę. Całą prawdę i tylko prawdę. O tym, jak to w dniu dziewiątego września rankiem w osadzie Zazdrość Bonhart, łowca nagród, wyrżnął w pień bandę Szczurów, darowując życie tylko jednej rozbójniczce, najmłodszej, tej, którą nazywano Falką. Opowiedział, jak cała Zazdrość się zbiegła, by patrzeć, jak Bonhart będzie pojmaną sprawiał i kaźnił, ale zawiedli srodze się ludziska, bo Bonhart, o dziwo, Falki nie utrupił, nie torturował nawet! Nie uczynił jej nic nadto, co zwykły chłop czyni żonie w sobotę wieczorem, wracając z oberży — ot, zwyczajnie skopał, w papę strzelił kilka razy — i więcej nic.

Bogato odziany panek z pletnią milczał, a Nycklar opowiedział, jak później Bonhart na oczach Falki urzynał pozabijanym Szczurom głowy i jak z tych głów, niczym rodzynki z ciasta, wyskubywał złote kolczyki z kamykami. Jak Falka, patrząc na to, darła się i rzygała przywiązana do koniowiązu.

Opowiedział, jak potem Bonhart zapiął Falce na szyi obrożę, jak suce, jak zawlókł za tę obrożę do zajazdu "Pod Głową Chimery". A potem…

— A potem — gadał chłopak, co i rusz oblizując wargi — jegomość pan Bonhart piwa zaordynował, bo spocił się okrutnie i w gardle mu zaschło. Potem zasię zakrzyknął, że chętka go bierze, by kogoś obdarować dobrym koniem i całymi pięcioma florenami gotowizny. Tak właśnie rzekł, tymi właśnie słowy. To jam się zgłosił od razu, nie czekając, aż kto inny mię ubiegnie, bom okrutnie chciał konia mieć i trochę grosza własnego. Ojciec nie dają nic, cięgiem przepijają, co na trumnach zarobią. Zgłosiłem się tedy i pytam, który ten koń, pewnikiem jeden z tych Szczurowych, mogęż wziąć? A jegomość pań Bonhart popatrzył, aż ciarki mię przeszły i rzecze, pry, że wziąć to ino mogę kopa w rzyć, na insze rzeczy trza zapracować. Co było czynić? Kobyłka u płota, jako w przysłowiu, tak i naprawdę, bo Szczurze konie u koniowiązu stały, osobliwie ta kara Falki klacz, piękności rzadkiej koń. Tom się skłonił i pytam, co czynić przyjdzie, by zapracować. A pan Bonhart, że do Claremont trza jechać, po drodze do Fano wstępując. Na koniu, co go sobie wybiorę. Musiał widzieć, że mi się oko do onej karej kobyłki świeci, ale mi tej rychtyk zakazał brać. Tom sobie wybrał kasztankę z białą łysinką…

— Mniej o końskich maściach — upomniał sucho Stefan Skellen. - Więcej o konkretach. Gadaj, co ci Bonhart zlecił?

— Jegomość pań Bonhart pisania napisał, schować kazał dobrze. Do Fano i Ciaremont zlecił jechać, tamój wskazanym osobom pisania do rąk własnych oddać.

— Listy? Co w nich było?

— A mnie skąd to znać, panie złoty? Z czytaniem u mnie nie szybko, a to i zapieczętowane były listy pana Bonhartowym sygnetem.

— Ale do kogo listy były, pamiętasz?

— A jakżeby, pamiętam. Pań Bonhart z dziesięć razy powtarzać kazał, bym nie przepomniał. Dotarłem bez błądzenia, dokąd trzeba, komu trzeba pisania oddałem do własnych ich rąk. Owi chwalili mnie, żem łebski parob, a ów wielmożny pan kupiec nawet denara dał…

— Komu listy przekazałeś? Gadajże składniej!

— Pierwsze pisanie było do mistrza Esterhazy'ego, miecznika i płatnerza z Fano. Drugie zasię do wielmożnego Houvenaghela, kupca z Claremont.

— Listy przy tobie może otwierali? Może który co rzekł, czytając? Wytęż pamięć, chłopie.

— Kiedy nie pomnę. Nie uważałem tegdy, a i tera pamiętać się jakoś nie chce…

— Mun, Ola — Skellen skinął na adiutantów, wcale nie podnosząc głosu. - Wziąć chama na podwórze, spuścić portki, wyliczyć trzydzieści odlewanych nahajów.

— Pamiętam! — wrzasnął chłopak. - Wspomniałem zaraz!

— Na pamięć — wyszczerzył zęby Puszczyk — nie masz to jak orzechy z miodem albo nahajka nad dupą. Gadaj.

— Gdy w Claremont pan kupiec Houvenaghel pisanie czytał, to był tamój inny jeszcze jegomość, mały taki, istny niziołek. Pan Houvenaghel do onego rzekł… Eeee… Rzekł, że właśnie mu piszą, że tu wnet może być taka w szwalni heca, jakiej świat nie widział. Tak powiedział!

— Nie zmyślasz?

— Na matki mej mogiłę się klnę! Nie każcież mnie bić, panie złoty! Pomiłujcie!

— No, no, podnieś się, nie śliń butów! Naści tu denara.

— Stokrotne dzięki… Łaskawco…

— Mówiłem, nie śliń mi butów. Ola, Mun, wy pojmujecie coś z tego? Co ma wspólnego szwalnia…

— Szczwalnia — powiedział nagle Boreas Mun. - Nie szwalnia, ale szczwalnia.

— Ano! — krzyknął chłopak. - Tak rzekł! Jakbyście byli przy tym, panie złoty!

— Szczwalnia i heca! — Ola Harsheim uderzył pięścią o pięść. - Umówiony szyfr, ale nie nadto wymyślny. Łatwy. Heca, szczucie to ostrzeżenie przed pościgiem albo obławą. Bonhart ostrzegł ich, by umykali! Ale przed kim? Przed nami?

— Kto wie — powiedział w zamyśleniu Puszczyk. - Kto wie. Trzeba będzie posłać ludzi do Claremont… I do Fano też. Zajmiesz się tym, Ola, przydzielisz zadania grupom… Słuchaj no, chłopie…

— Na rozkaz, panie złoty!

— Gdy odjeżdżałeś z Zazdrości z listami Bonharta, on tam, jak rozumiem, nadal był? A sposobił się do drogi? Spieszył? Mówił może, dokąd zmierza?

— Nie mówił. A i do drogi nijak mu było się sposobić. Przyodzienie, co miał krwią okrutnie pobryzgane, prać i czyścić sobie nakazał, tedy sam w koszuli i gaciach jeno chodził, ale z mieczem przypasanym. Wżdy myślę, że spieszył. Przecie Szczurów pobił i głowy im urzezał dla nagrody, mus mu było jechać i się o ona upomnieć. A i tę Falkę też przecie po to ujął, by żywcem komuś dostarczyć. Taka przecie jego profesja, nie?

— Ta Falka… Przyjrzałeś się jej dobrze? Czego rechoczesz, durniu?

— Oj, panie złoty! Czyja się jej przyjrzał? I jeszcze jak! Z detalami!

*****

— Rozbieraj się — powtórzył Bonhart, a w jego głosie było coś takiego, że Ciri skuliła się odruchowo. Ale bunt natychmiast wziął górę.

— Nie!

Nie zobaczyła pięści, nawet nie złowiła okiem jego ruchu. W oczach błysnęło, ziemia zakołysała się, uciekła spod nóg i nagle boleśnie tupnęła w biodro. Policzek i ucho paliły jak ogniem — zrozumiała, że uderzył nie kułakiem, lecz wierzchem otwartej dłoni.

Stanął nad nią, przysunął do twarzy zaciśniętą pięść. Widziała ciężki sygnet w kształcie trupiej główki, który przed chwilą uciął ją w twarz jak szerszeń.

— Jesteś mi dłużna jeden przedni ząb — powiedział lodowato. - Dlatego następnym razem, gdy usłyszę od ciebie słowo «nie», wybiję ci od razu dwa. Rozbieraj się.

Wstała chwiejnie, trzęsącymi się rękoma zaczęła rozpinać klamry i guziki. Obecni w oberży "Pod Głową Chimery" osadnicy zaszemrali, zachrząkali, wybałuszyli oczy. Właścicielka zajazdu, wdowa Goulue, schyliła się pod kontuar, udając, że czegoś tam szuka.

- Ściągaj z siebie wszystko. Do ostatniej szmatki.

Ich tu nie ma, myślała, rozbierając się i tępo patrząc w podłogę. Nikogo tu nie ma. I mnie też tu nie ma.

— Stań w rozkroku.

W ogóle mnie tu nie ma. To, co się zaraz stanie, w ogóle mnie nie dotyczy. W ogóle. Ani trochę.

Bonhart zaśmiał się.

— Ty, zdaje mi się, pochlebiasz sobie zbytnio. Muszę rozwiać te mrzonki. Rozbieram cię, idiotko, by sprawdzić, czyś nie ukryła na sobie magicznych sigli, heksów albo amuletów. Nie po to, by radować oczy twą pożałowania godną golizną. Nie wyobrażaj sobie diabeł wie czego. Jesteś chudym, płaskim jak decha niedorostkiem, na domiar złego brzydkim jak trzydzieści siedem nieszczęść. Wierę, gdyby nawet bardzo mnie sparło, wolałbym wychędożyć indyka.

Zbliżył się, rozrzucił jej odzież czubkiem buta, otaksował wzrokiem.

— Mówiłem, wszystko! Kolczyki, pierścionki, naszyjnik, bransoletka!

Skrzętnie pozbierał jej biżuterię. Kopnięciami odrzucił w kąt kubraczek z kołnierzem z niebieskiego lisa, rękawiczki, kolorowe chustki i pasek ze srebrnych łańcuszków.

— Nie będziesz paradować jak papuga albo półelfka z zamtuza! W resztę szmatek możesz się ubrać. A wy, czego się gapicie? Goulue, przynieś jakiej strawy, bom zgłodniał! A ty, brzuchaty, sprawdź, co z moim odzieniem!

— Jam jest tutejszym eldormanem!

— Dobrze się składa — wycedził Bonhart, a pod jego spojrzeniem eldorman Zazdrości, zdawałoby się, zaczął chudnąć. - Gdyby coś zniszczono w praniu, jako osobę urzędową pociągnę cię do konsekwencji. Jazda do pralni! Wy, reszta, też precz stąd! A ty, chłystku, czego tu jeszcze stoisz? Listy masz, koń osiodłany, ruszaj tedy na gościniec i w galop! I pamiętaj: skrewisz, listy zgubisz lub adresy poplączesz, odnajdę cię i tak oszelmuję, że matka rodzona nie pozna!

— Już pędzę, panie złoty! Już pędzę!

*****

— Tego dnia — Ciri zacisnęła usta — bił mnie jeszcze dwa razy: pięścią i harapem. Potem mu się odechciało.

Siedział tylko i gapił się na mnie bez słowa. Oczy miał takie… rybie jakieś. Bez brwi, bez rzęs… Takie wodniste kulki, w każdej zatopione czarne jądro. Wpijał we mnie te oczy i milczał. Przeraził mnie tym bardziej, niż biciem. Nie wiedziałam, co kombinuje.

Vysogota milczał. Po izbie biegały myszy.

— Wciąż pytał, kim jestem, ale ja milczałam. Jak wtedy, gdy na pustyni Korath schwytali mnie Łapacze, tak i teraz uciekłam głęboko w siebie, tak do środka, jeśli wiesz, co mam na myśli. Łapacze wtedy mówili, że jestem kukła i ja byłam taką kukłą z drewna, nieczułą i martwą. Na wszystko, co z tą kukłą robiono, patrzyłam jakoś tak z góry. Co z tego, że biją, co z tego, że kopią, że zakładają na szyję obrożę jak psu? To przecież nie ja, mnie tu w ogóle nie ma… Rozumiesz?

— Rozumiem — kiwnął głową Vysogota. - Rozumiem, Ciri.

*****

— Wtenczas, proszę wysokiego trybunału, przyszła kolej na nas. Na naszą grupę. Komendę nad nami objął Neratin Ceka, przydzielili nam też Boreasa Mima, tropiciela. Boreas Mun, wielmożny trybunale, rybę we wodzie, mówią, potrafił wytropić. Taki był! Opowiadają, że razu pewnego Boreas Mun…

- Świadek zechce powstrzymać się od dygresji.

— Słucham? Ach, tak… Pojmuję. Znaczy się, kazali nam wówczas co koń wyskoczy lecieć do Fano. Było to szesnastego września rankiem…

*****

Neratin Ceka i Boreas Mun jechali przodem, za nimi, bok w bok, Kabernik Turent i Cyprian Fripp Młodszy, dalej Kenna Selborne i Chloe Stitz, na końcu Andres Viemy i Dede Vargas. Dwaj ostatni śpiewali modną ostatnio żołnierską piosenkę, sponsorowaną i lansowaną przez Ministerstwo Wojny. Nawet pośród żołnierskich piosenek ta wyróżniała się przeraźliwą nędzą rymów i rozbrajającym brakiem poszanowania dla zasad gramatyki. Nosiła tytuł Na wojence, albowiem wszystkie zwrotki — a było ich ponad czterdzieści — zaczynały się od tych właśnie słów.


Na wojence bywa różnie,

Raz ktoś komuś głowę urżnie,

Raz znów dadzą znać o zmierzchu,

Że ktoś flaki ma na wierzchu.


Kenna cicho pogwizdywała do taktu. Była zadowolona, że została wśród znajomych, dobrze poznanych podczas długiej podróży z Etolii do Rocayne. Po rozmowie z Puszczykiem spodziewała się raczej przydziału przypadkowego, jakiejś doczepki do grupy złożonej z ludzi Brigdena i Harsheima. Do takiej grupy przydzielono Tila Echrade, ale elf znał większość swych nowych towarzyszy, a oni znali jego.

Jechali stępa, choć Dacre Silifant przykazał gnać co koń wyskoczy. Ale oni byli zawodowcami. Pogalopowali, wzbijając kurz, póki widziano ich z fortu, potem zwolnili. Zajeżdżanie koni i wariacki cwał dobre są dla smarkaczy i amatorów, a pośpiech, wiadomo, sprawdza się ino przy łapaniu pcheł!

Chloe Stitz, zawodowa złodziejka z Ymlac, opowiadała Kennie o swej dawnej współpracy z koronerem Stefanem Skellenem. Kabernik Turent i Fripp Młodszy wstrzymywali konie, przysłuchiwali się, oglądając często.

— Znam go dobrze. Kilka razy służyłam już pod nim…

Chloe zająknęła się lekko, połapawszy się w dwuznacznym charakterze wypowiedzi, ale natychmiast roześmiała się swobodnie i niefrasobliwie.

— Pod jego komendą też służyłam — parsknęła. - Nie, Kenna, nie lękaj się. Z tym nie ma musu u Puszczyka. Nie narzucał się, to ja sama wtedy okazji szukałam i znalazłam. A dla jasności rzeknę: nie da rady taką modą załatwić sobie u niego protekcji.

— Nie planuję niczego w tym guście — wydęła wargi Kenna, wyzywająco patrząc na obleśne uśmiechy Turenta i Frippa. - Okazji szukała nie będę, alem się też i wcale nie zlękła. Ja się nie dam przestraszyć byle czym. A już z pewnością nie kuśką!

— Wy o niczym innym nie umiecie gadać — stwierdza Boreas Mun, zatrzymując bułanego ogiera i czekając, aż Kenna i Chloe się z nim zrównają.

— A tu nie na kuśki wojować się będzie, moje panie! — podjął, kontynuując jazdę obok dziewczyn. - Bonhart, kto go zna, mało ma w mieczu sobie równych. Radbym, gdyby się pokazało, że nie ma między nim a panem Skellenem zwady ni wróżdy. Gdyby się wszystko po kościach rozlazło.

— A ja nie chwytam tego rozumem — przyznał się z tyłu Andres Vierny. - Podobnież czarownika jakiegoś mieliśmy tropić, po temu przecie nam czujną dali, Selborne Kenne tu obecną. Teraz zaś o jakimś Bonharcie się mówi i o jakiejś dziewczynie!

— Bonhart, łowca nagród — odchrząknął Boreas Mun — miał z panem Skellenem umowę. I skrewił. Choć przyobiecał panu Skellenowi, że ową dziewczynę ubije, przy życiu ją ostawił.

— Bo mu pewnie ktoś inszy większe pieniądze za żywą dawał, niźli Puszczyk za martwą — wzruszyła ramionami Chloe Stitz. - Tacy oni są, łowcy nagród. Honoru u nich, nie szukaj!

— Bonhart był inny — zaprzeczył, oglądając się, Fripp Młodszy. - Bonhart z raz danego słowa nie kłamał.

— Tym jest rzecz dziwniejsza, że nagle zaczął.

— A dlaczego to niby — spytała Kenna — ta dziewka taka ważna? Ta, co miała być zabita, a nie jest zabita?

— A nam co do tego? — skrzywił się Boreas Mun. - My mamy rozkazy! A pan Skellen w prawie jest swego dochodzić. Miał Bonhart Falkę zaciukać, nie zaciukał. Prawem pana Skellena jest zażądać, by mu z tego zdał sprawę…

- Ów Bonhart — powtórzyła z przekonaniem Chloe Stitz — zamiaruje za żywą wziąć większe pieniądze niż za martwą. Ot, cała tajemnica.

— Pan koroner — powiedział Boreas Mun — też zrazu tak myślał. Że Bonhart jednemu baronowi z Geso, co się na bandę Szczurów okrutnie zawziął, żywą Falkę przyobiecał, gwoli poswawolenia i umęczenia powolnego. Ale pokazało się, że to nieprawda. Nie włada, dla kogo Bonhart żywą Falkę chowa, ale na pewno nie dla owego barona.

— Panie Bonhart! — gruby eldorman Zazdrości wtoczył się do zajazdu, sapiąc i dysząc — Panie Bonhart, zbrojni w osadzie! Na koniach jadą!

— Też mi sensacja — Bonhart wytarł talerz chlebem. - Byłoby się czemu dziwować, gdyby jechali, dajmy na to, na małpach. Ilu?

— Czterech!

— A odzienie moje gdzie?

— Ledwo co wyprane… Nie wyschło…

— Niech was zaraza. Przyjdzie gości w gaciach powitać. Ale po prawdzie, jacy goście, takie i powitanie.

Poprawił zapięty na bieliźnie pas z mieczem, wetknął troczki od kalesonów w cholewy butów, szarpnął za łańcuch przytwierdzony do obroży Ciri.

— Na nogi, Szczurzyco.

Gdy wyprowadził ją na ganek, czwórka konnych już zbliżała się do zajazdu. Widać było, że mieli za sobą długą drogę przez bezdroża i niepogody — odzienie, uprząż i konie upstrzone były zeskorupiałym kurzem i błotem.

Było ich czterech, ale prowadzili luzaka. Na widok luzaka Ciri poczuła, że robi się jej nagle gorąco, choć dzień był bardzo chłodny. Była to jej własna dereszka, wciąż nosząca jej własny rząd i siodło. I naczółek, podarunek od Mistle. Konni należeli do tych, którzy zabili Hotsporna.

Zatrzymali się przed oberżą. Jeden, zapewne przywódca, podjechał bliżej, skłonił się Bonhartowi kunim kołpakiem. Był smagły i nosił czarny wąsik, wyglądający jak nakreślona węglem kreska nad górną wargą. Górna warga, zauważyła Ciri, kurczyła mu się co jakiś czas — tik powodował, że typ stale wyglądał na rozwścieczonego. A może i był wściekły?

— Czołem, panie Bonhart!

— Czołem, panie Imbra. Czołem waćpanom — Bonhart, nie spiesząc się, zaczepił łańcuch Ciri o hak na słupie. - wybaczcie, żem w ineksprymablach, alem się nie spodziewał. Daleka droga za wami, oj, daleka… Z Geso aż tu, do Ebbing was przygnało? A jak szanowny baron? Zdrów li?

— Jako ogóreczek — odrzekł obojętnie smagły, znowu kurcząc górną wargę. - Ale nie ma co czasu na gadki trawić. Pilno nam.

— Ja — Bonhart podciągnął pas i gacie — wcale was nie zatrzymuję.

— Doszła nas wieść, żeś Szczurów pobił.

— Prawda jest.

— I zgodnie z obietnicą baronowi daną — smagły nadal udawał, że nie widzi Ciri na ganku — Falkę żywą wziąłeś.

— I to też prawdą mi się widzi.

— Poszczęściło ci się tedy tam, gdzie nam się nie powiodło — smagły spojrzał na dereszkę. - Dobra. Zabierzem dziewkę i jedziem do dom. Rupert, Stavro, zabierzcie ją.

— Wolnego, Imbra — uniósł dłoń Bonhart. - Nikogo nie zabierzecie. A to z tej prostej przyczyny, że wam nie dam. Rozmyśliłem się. Zostawię tę dziewczynę sobie, do mego własnego użytku.

Nazwany Imbra smagły pochyli! się w kulbace, charknął i splunął, imponująco daleko, niemal na schody ganku.

— Przecie panu baronowi obiecałeś!

— Obiecałem. Alem się rozmyślił.

— Co? Czy ja dobrze słyszę?

— Jak ty słyszysz, Imbra, nie mój to frasunek.

— Trzy dni na zamku goszczony byłeś. Za dawane panu baronowi obietnice trzy dni piłeś i żarłeś. Najlepsze wina z piwniczki, pawie pieczone, sarninę, pasztety, karasie w śmietanie. Trzy noce jak król w puchach spałeś. A teraz żeś się rozmyślił? Tak?

Bonhart milczał, zachowując obojętny i znudzony wyraz twarzy. Imbra zacisnął zęby, by stłumić drganie wargi.

— A wiesz ty, Bonhart, że my możem Szczurzycę siłą ci odjąć?

Twarz Bonharta, do tej pory znudzona i rozbawiona, stężała momentalnie.

— Spróbujcie. Was czterech, ja jeden. I do tego w gaciach. Ale ja na takich zasrańców portek nie muszę odziewać.

Imbra znowu splunął, szarpnął wodze, obrócił konia.

— Tfu, Bonhart, co się z tobą porobiło? Zawsześ tym słynął, żeś solidny był, prawy zawodowiec, żeś słowa danego niezawodnie dotrzymywał. A nynie wychodzi, że twoje słowo mniej gówna warte! A że po słowie człeka się ocenia, tedy wychodzi, żeś ty…

— Jeśli już o słowach mowa — przerwał zimno Bonhart, opierając dłonie na sprzączce pasa — to bacz, Imbra, by ci się wypadkiem w trakcie gadania zbyt grube nie wypsło. Bo może boleć, gdy ci je będę na powrót w grdykę wtłaczał.

- Śmiały jesteś na czterech! A starczy ci na czternastu śmiałości? Bo to ci zaręczyć mogę, że baron Casadei zniewagi płazem nie puści!

— Powiedziałbym ci, co ja robię sobie z barona twego, ale ot, tłum się zbiega, a w nim niewiasty są i dzieci. Tedy powiem ci tylko, że ja za jakieś dziesięć dni w Claremont stanę. Kto chce praw dochodzić, zniewag mścić albo Falkę mi odbierać, niechaj do Claremont przybywa.

— Ja tam przybędę!

— Będę tam czekał. A teraz wynoście się stąd.

*****

— Bali się go. Potwornie się go bali. Czułam bijący od nich strach.

Kelpie zarżała głośno, szarpnęła łbem.

— Było ich czterech, uzbrojonych po zęby. A on jeden, w pocerowanych kalesonach i wystrzępionej koszulinie z przykrótkimi rękawami. Byłby śmieszny, gdyby… Gdyby nie był straszny.

Vysogota milczał, mrużąc załzawione od wiatru oczy. Stali na wzniesieniu, górującym nad bagnami Pereplutu, niedaleko od miejsca, gdzie dwa tygodnie temu starzec znalazł Ciri. Wiatr kładł trzciny, marszczył wodę na rozlewiskach rzeki.

— Jeden z tych czterech — podjęła Ciri, pozwalając klaczy wejść w wodę i pić — miał taką małą kuszę u siodła, ręka mu się w stronę tej kuszy wyciągała. Niemal słyszałam jego myśli, czułam jego przerażenie. "Czy zdążę napiąć? Strzelić? I co będzie, jeśli chybię?" Bonhart też widział tę kuszę i tę rękę, też słyszał te myśli, pewna jestem. I pewna jestem, że ten jeździec nie zdążyłby napiąć kuszy.

Kelpie uniosła łeb, zaparskała, zadzwoniła kółkami munsztuka.

— Coraz lepiej rozumiałam, w czyje ręce wpadłam. Ciągle nie rozumiałam jednak jego motywów. Słyszałam ich rozmowę, pamiętałam, co wcześniej mówił Hotsporn. Ten cały baron Casadei chciał mnie żywą i Bonhart mu to obiecał. A potem się rozmyślił. Dlaczego? Czy chciał wydać komuś, kto zapłaci więcej? Czy niewiadomym sposobem rozpoznał, kim naprawdę jestem? I zamierzał wydać Nilfgaardczykom?

— Odjechaliśmy z tej osady przed wieczorem. Pozwolił mi jechać na Kelpie. Ale ręce mi skrępował i cały czas trzymał za łańcuch przy obroży. Cały czas. A jechaliśmy, nie zatrzymując się prawie, calutką noc i calutki dzień. Myślałam, że umrę z wycieńczenia. A po nim w ogóle nie było zmęczenia widać. To nie człowiek. To wcielony diabeł.

— Dokąd cię zawiózł?

— Do mieściny, która nazywała się Fano.

*****

— Gdyśmy wjechali do Fano, wielmożny trybunale, mrok już był, ćma choć oko wykol, niby dopiero szesnasty września, ale dzień pochmurny i zimny jak diabli, rzekłbyś, listopad. Długo szukać warsztatu płatnerza nie musieliśmy, bo największe to obejście w całym miasteczku, a do tego dzwon młotów kujących żelazo nieprzerwanie szedł stamtąd. Neratin Ceka… Próżno pan pisarz to imię zapisuje, bo nie pamiętam, czy mówiłam o tym, ale Neratin nie żyje już, zabili go we wsi zwanej Goworożec…

— Proszę nie pouczać protokolanta. Proszę kontynuować zeznania.

— Neratin do wrót zakołatał. Grzecznie rzekł, kto my i z czym my, grzecznie posłuchania prosił. Wpuścili. Warsztat miecznika piękną był budowlą, wręcz warownia to była, palisada z sosnowych tramów, wieżyczki z dębowej klepki, wewnątrz na ścianach gładzony modrzew…

— Sądu nie interesują szczegóły architektury. Świadek zechce przejść do rzeczy. Przedtem zaś proszę powtórzyć do protokołu nazwisko miecznika.

— Esterhazy, wielmożny trybunale. Esterhazy z Fano.

*****

Miecznik Esterhazy długo patrzył na Boreasa Muna, nie spiesząc się z odpowiedzią na zadane pytanie.

— Może Bonhard tu był — powiedział wreszcie, bawiąc się zawieszoną na szyi kościaną gwizdawką. - A może go tu nie było? Kto wie? Tutaj, moi państwo, mamy warsztat produkujący miecze. Na wszelkie pytania dotyczące mieczów odpowiemy chętnie, szybko, płynnie i wyczerpująco. Ale nie widzę powodu, by odpowiadać na pytania dotyczące naszych gości i klientów.

Kenna wyciągnęła z rękawa chustkę, udała, że wyciera nos.

— Powód może się znaleźć — powiedział Neratin Ceka. - Możecie go znaleźć wy, panie Esterhazy. Mogę ja. Zechcecie wybrać?

Pomimo pozorów zniewieściałości, twarz Neratina potrafiła być twarda, a głos złowróżbny. Ale miecznik tylko parsknął, bawiąc się gwizdawką.

— Wybrać między przekupstwem a groźbą? Nie zechcę. Jedno i drugie uważam za warte wyłącznie plunięcia.

— Tylko jedna maleńka informacja — odchrząknął Boreas Mun. - Czy to tak wiele? Znamy się przecie nie od dziś, panie Esterhazy, a i nazwisko koronera Skellena obce wam przecie też nie jest…

— Nie jest — przerwał miecznik- Żadną miarą nie jest. Sprawki i wyczyny, z którymi to nazwisko się kojarzy, też nie są nam obce. Ale tu mamy Ebbing, królestwo autonomiczne i samorządne. Choć pozornie, ale zawsze. Dlatego nic wam nie powiemy. Idźcie sobie w swoją drogę. Na osłodę przyrzekamy wam, że jeśli za tydzień lub miesiąc ktoś będzie wypytywał o was, usłyszy od nas równie mało.

— Ależ, panie Esterhazy…

— Trzeba wyraźniej? Proszę bardzo. Wynocha stąd!

Chloe Stitz syknęła wściekle, dłonie Frippa i Vargasa popełzły ku rękojeściom, Andres Vierny oparł pięść o wiszący na udzie nadziak. Neratin Ceka nie poruszył się, twarz nie drgnęła mu nawet. Kenna widziała, że nie spuszcza oka z kościanej gwizdawki. Nim weszli, Boreas Mun ostrzegł ich — gwizd gwizdawki był hasłem dla czekających w ukryciu ochroniarzy, zawołanych rębajłów, których w warsztacie miecznika nazywano "kontrolerami jakości wyrobów".

Ale przewidziawszy wszystko, Neratin i Boreas zaplanowali następny ruch. Mieli w zanadrzu kozerną kartę.

Kennę Selborne. Czujną.

Kenna już wcześniej sondowała miecznika, delikatnie kłuła go impulsami, ostrożnie zapuszczała się w gąszcz jego myśli. Teraz była gotowa. Przyłożywszy do nosa chustkę — zawsze istniało niebezpieczeństwo krwotoku — wdarła się do mózgu pulsacją i rozkazem. Esterhazy zakrztusił się, poczerwieniał, oburącz ucapił blat stołu, za którym siedział, jak gdyby bał się, że stół uleci do ciepłych krajów razem z plikiem faktur, kałamarzem i przyciskiem do papierów przedstawiającym nereidę, w ciekawy sposób figlującą z dwoma trytonami na raz.

Spokojnie, rozkazała Kenna, to nic, nic się nie dzieje. Po prostu masz ochotę opowiedzieć nam o tym, co nas ciekawi. Przecież wiesz, co nas ciekawi, a słowa aż rwą się z ciebie na wolę. Dalejże więc. Zaczynaj. Zobaczysz, gdy tylko zaczniesz mówić, w głowie przestanie ci szumieć, w skroniach huczeć, a w uszach kłuć. I skurcz szczęk też odpuści.

— Bonhart — powiedział chrapliwie Esterhazy, otwierając usta częściej, niż wynikałoby z sylabicznej artykulacji — był tu cztery dni temu, dwunastego września. Miał ze sobą dziewczynę, którą nazywał Falką. Spodziewałem się tej wizyty, bo dwa dni wcześniej dostarczono mi list od niego…

Z lewej dziurki nosa pociekła mu cieniutka strużka krwi.

Mów, rozkazała Kenna. Mów. Mów wszystko. Zobaczysz, jak ci ulży.

*****

Miecznik Esterhazy z ciekawością przypatrywał się Ciri, nie wstając zza dębowego stołu.

— Dla niej — odgadł, postukując obsadką pióra w przedstawiający dziwaczną grupę przycisk do papierów — ten miecz, o który prosiłeś w liście. Prawda, Bonhart? No, tedy oceńmy… Sprawdźmy, czy zgadza się z tym, co napisałeś. Wzrostu pięć stóp i dziewięć cali… I tak jest. Wagi stu dwunastu funtów… No, dalibyśmy jej mniej niż sto dwanaście, ale to drobny detal. Ręka, pisałeś, na którą rękawiczka numer piąty pasuje… Pokażmy rękę, jaśnie panno. No, i to zgadza się.

— U mnie zawsze się zgadza — rzekł sucho Bonhart. - Masz dla niej jakieś przyzwoite żelazo?

— W mojej firmie — odrzekł dumnie Esterhazy — nie wytwarza się i nie oferuje żelaza innego niż przyzwoite. Rozumiem, że chodzi o miecz do walki, nie do galowej dekoracji. Ach, prawda, pisałeś. Jasna rzecz, broń dla tej panny znajdzie się bez trudności. Do takiego wzrostu i takiej wagi idą miecze trzydzieści osiem cali, wykonanie standard. Ona do jej lekkiej budowy i małej ręki potrzebuje minibastarda z rękojeścią przedłużoną do dziewięciu cali i kulistą głowicą. Moglibyśmy też zaproponować elfią taldagę albo zerrikańską saberrę, względnie lekką viroledankę…

— Pokaż towar, Esterhazy.

— W gorącej wodzie kąpani jesteśmy, hę? No, to pozwólmy. Pozwólmy tędy… Ejże, Bonhart? Co to jest, u czarta? Dlaczego ty ją prowadzisz na smyczy?

— Pilnuj swego zasmarkanego nosa, Esterhazy. Nie suń go, gdzie nie należy, bo jeszcze coś go przytrzasnąć gotowo!

Esterhazy, bawiąc się zawieszoną na szyi gwizdawką, patrzył na łowcę bez strachu ni respektu, choć patrzeć musiał mocno w górę. Bonhart podkręcił wąsa, odchrząknął.

— Ja — powiedział, ciszej nieco, lecz nadal złowrogo — nie wtrącam się do twoich spraw i interesów. Dziwi cię, że żądam wzajemności?

— Bonhart — miecznikowi nie drgnęła nawet powieka. - Gdy opuścisz mój dom i moje podwórze, gdy zamkniesz za sobą moją bramę, wtedy uszanuję twą prywatność, sekretność twoich interesów, specyfikę profesji. I nie wtrącę się do nich, bądź pewny. Ale w moim domu nie pozwolę na poniewieranie ludzkiej godności. Zrozumiałeś mnie? Za moją bramą możesz tę dziewczynę włóczyć za koniem, jeśli wola. W moim domu zdejmiesz jej tę obrożę. Natychmiast.

Bonhart sięgnął do obroży, odpiął ją, nie odmawiając sobie szarpnięcia, które omal nie zwaliło Ciri na kolana. Esterhazy, udając, że tego nie widział, wypuścił gwizdawkę z palców.

— Tak lepiej — powiedział sucho. - Chodźmy.

Przeszli galeryjką na drugi, mniejszy nieco dziedziniec, przylegający do zaplecza kuźni i jedną stroną otwarty na sad. Pod wspartym na rzeźbionych słupach zadaszeniem stał tu długi stół, na który pachołkowie kończyli właśnie wykładać miecze. Esterhazy gestem dał znać, by Bonhart i Ciri podeszli do ekspozycji.

— Proszę, oto moja oferta.

Podeszli.

— Tutaj — Esterhazy wskazał dłuższy rząd mleczów na stole — mamy moją produkcję, wszystkie głownie tutaj kute, widać zresztą podkowę, moją puncmarkę. Ceny w przedziale od pięciu do dziewięciu florenów, bo to standardy. Te natomiast, które o, tutaj leżą, są u mnie tylko montowane i wykańczane. Głownie są z importu. Skąd, poznać po puncach. Te z Mahakamu mają wypuncowane skrzyżowane młoty, te z Poviss koronę albo głowę konia, a te z Viroledy słońce i słynną firmową inskrypcję. Ceny zaczynają się od dziesięciu florenów.

— A kończą?

— Różnie. O, ta dla przykładu piękna viroledanka — Esterhazy wziął z lady miecz, zasalutował nim, potem przeszedł do pozycji szermierczej, zręcznie obracając dłonią i przedramieniem w skomplikowanej fincie zwanej «angelika». - Ta kosztuje piętnaście. Dawna robota, kolekcjonerska głownia. Widać, że robiona na zamówienie. Motyw wycyzelowany na zastawie wskazuje, że broń była przeznaczona dla kobiety.

Obrócił mieczem, zatrzymał dłoń w tercji, płazem klingi do nich.

— Jak na wszystkich głowniach z Viroledy, tradycyjny napis: "Nie dobywaj bez przyczyny, nie chowaj bez honoru". Ha! Wciąż cyzeluje się w Viroledzie takie napisy. A jak świat długi i szeroki, kling tych dobywają szubrawcy i głupcy. Jak świat długi i szeroki, honor bardzo staniał, bo niechodliwy to dzisiaj towar…

— Nie gadaj tyle, Esterhazy. Daj jej ten miecz, niech zamierzy do ręki. Weź broń, dziewczyno.

Ciri ujęła lekki miecz, od razu czując, jak jaszczurcza rękojeść pewnie przyrasta do dłoni, a ciężar klingi zaprasza ramię do złożenia i cięcia.

— To minibastard — przypomniał Esterhazy. Niepotrzebnie. Umiała posługiwać się dłuższą rękojeścią, trzema palcami na kulistej głowicy.

Bonhart cofnął się o dwa kroki, na dziedziniec. Wyciągnął swój miecz z pochwy, zawinął nim, aż zasyczało.

— Nuże! — powiedział do Ciri. - Zabij mnie. Masz miecz i masz okazję. Masz szansę. Wykorzystaj. Bo nieprędko dam ci drugą.

— Czy wyście poszaleli?

— Zamknij się, Esterhazy.

Zmyliła go spojrzeniem w bok i oszukańczym drgnieniem barku, uderzyła jak piorun, z płaskiego sinistru. Klinga zadzwoniła o paradę, tak silną, że Ciri zachwiała się, musiała odskoczyć, zawadzając biodrem o stół z mieczami. Próbując odzyskać równowagę, odruchowo opuściła miecz — wiedziała, że w tym momencie, gdyby chciał, zabiłby ją bez najmniejszego problemu.

— Czy wyście poszaleli? — podniósł głos Esterhazy, a gwizdawkę znowu miał w ręku. Służący i rzemieślnicy przyglądali się w osłupieniu.

— Odłóż żelazo — Bonhart nie spuszczał Ciri z oka, na płatnerza w ogóle nie zwracał uwagi. - Odłóż, mówię. Bo odrąbię ci rękę!

Usłuchała po chwili wahania. Bonhart uśmiechnął się upiornie.

— Ja wiem, kim ty jesteś, żmijo. Ale zmuszę cię, byś sama mi to wyznała. Słowem albo czynem! Zmuszę cię, byś wyznała, kim jesteś. I wtedy cię zabiję.

Esterhazy syknął, jakby ktoś go zranił.

— A ten miecz — Bonhart nawet nie spojrzał na niego — był dla ciebie za ciężki. Przez to byłaś zbyt wolna. Byłaś wolna jak ślimak w ciąży. Esterhazy! To, co jej dałeś, było za ciężkie o co najmniej cztery uncje.

Miecznik był blady. Wodził oczami od niej do niego, od niego do niej, a twarz miał dziwnie zmienioną. Wreszcie skinął na pachołka, półgłosem wydał mu rozkaz.

— Mam coś — powiedział wolno — co powinno cię usatysfakcjonować, Bonhart.

— Dlaczego więc nie pokazałeś mi tego od razu? — warknął łowca. - Pisałem, że chcę czegoś ekstra. Może sądzisz, że na lepszy miecz mnie nie stać?

— Ja wiem, na co ciebie stać — rzekł z naciskiem Esterhazy. - Nie od dziś to wiem. A że nie pokazałem od razu? Nie mogłem przecież wiedzieć, kogo do mnie przyprowadzisz… na smyczy, z obrożą na szyi. Nie mogłem się domyślić, dla kogo ma być miecz i do czego ma służyć. Teraz już wiem wszystko.

Pachołek wrócił, niosąc podłużne pudło.

— Zbliż się, dziewczyno — powiedział cicho Esterhazy. - Spójrz.

Ciri zbliżyła się. Spojrzała. I westchnęła głośno. Obnażyła miecz, szybkim, ruchem. Ogień z komina oślepiająco zapłonął na faliście zarysowanym szwie ostrza, zajarzył się czerwono w ażurowaniach zastawy.

*****

— To ten — powiedziała Ciri. - Jak się pewnie domyślasz. Weź do ręki, jeśli chcesz. Ale uważaj, jest ostrzejszy od brzytwy. Czujesz, jak rękojeść klei się do dłoni? Zrobiona jest ze skóry takiej płaskiej ryby, co ma na ogonie jadowity kolec.

— Raja.

— Chyba. Ta ryba ma w skórze malutkie ząbki, dlatego rękojeść nie ślizga się w ręku, nawet gdy się ręka spoci. Zobacz, co jest wytrawione na klindze.

Vysogota pochylił się, przyjrzał, mrużąc oczy.

— Elfia mandala — powiedział po chwili, unosząc głowę. - Tak zwana blathan caerme, girlanda losu: stylizowane kwiaty dębu, tawuły i żarnowca. Wieża, rażona piorunem, u Starszych Ras symbol chaosu i destrukcji… A nad wieżą…

— Jaskółka — dokończyła Ciri. - Zireael. Moje imię.

*****

— Faktycznie, niebrzydka rzecz — powiedział wreszcie Bonhart. - Gnomia robota, od razu widać. Tylko gnomy takie ciemne żelazo kuły. Tylko gnomy ostrzyły płomieniście i tylko gnomy ażurowały klingi, by zmniejszyć wagę… Przyznaj się, Esterhazy. To replika?

— Nie — zaprzeczył miecznik. - Oryginał. Prawdziwy gnomi gwyhyr. Ta głownia ma ponad dwieście lat. Oprawa, ma się rozumieć, jest o wiele młodsza, ale repliką bym jej nie nazwał. Gnomy z Tir Tochair robiły ją na moje zamówienie. Według dawnych technik, metod i wzorców.

— Cholera. Może być, że faktycznie nie będzie mnie stać. Ileż to zawinszujesz sobie za ten brzeszczot?

Esterhazy milczał czas jakiś. Twarz miał nieprzeniknioną.

— Ja go oddam za darmo, Bonhart — powiedział wreszcie głuchym głosem. - W podarunku. Żeby wypełniło się, co ma się wypełnić.

— Dziękuję — rzekł Bonhart, widocznie zaskoczony. - Dziękuję Ci, Esterhazy. Królewski podarunek, iście królewski… Przyjmuję, przyjmuję. I jestem twym dłużnikiem…

— Nie jesteś. Miecz jest dla niej, nie dla ciebie. Podejdź, dziewczyno nosząca obrożę na szyi. Przyjrzyj się znakom wytrawionym na klindze. Nie rozumiesz ich, to oczywiste. Ale ja ci je objaśnię. Spójrz. Linia wytyczona przez los jest kręta, ale wiedzie ku tej oto wieży. Ku zagładzie, ku zniszczeniu ustalonych wartości, ustalonego porządku. Ale oto nad wieżą, widzisz? Jaskółka. Symbol nadziei. Weź ten miecz. Niechaj wypełni się, co ma się wypełnić.

Ciri ostrożnie wyciągnęła rękę, delikatnie pogładziła ciemny brzeszczot z lśniącymi jak lustra krawędziami.

— Weź go — rzekł powoli Esterhazy, patrząc na Ciri szeroko rozwartymi oczami. - Weź go. Weź go do ręki, dziewczyno. Weź…

— Nie! — krzyknął nagle Bonhart, podskakując, chwytając Ciri za ramię i odpychając ją gwałtownie i mocno. - Precz!

Ciri upadła na kolana, żwir podwórza boleśnie zakłuł dłonie, którymi się podparła.

Bonhart zatrzasnął pudło.

— Jeszcze nie teraz! — zawarczał. - Jeszcze nie dziś! Jeszcze nie nadszedł czas!

— Najwidoczniej — przytaknął spokojnie Esterhazy, patrząc mu w oczy. - Tak, najwidoczniej jeszcze nie nadszedł. Szkoda.

*****

— Nie na wiele to się zdało, wielmożny trybunale, myśli tego miecznika czytać. Myśmy tam szesnastego września byli, trzy dni przed pełnią. A gdyśmy wracali z Fano do Rocayne, doszedł nas podjazd, Ola Harsheim i siedem koni. Nakazał pan Ola co koń wyskoczy gnać za resztą oddziału. Bo dzień wcześniej, piętnastego września, była masakra w Claremont… Niepotrzebnie ja chyba o tym, wielmożny trybunał niechybnie wie o masakrze w Claremont…

— Proszę zeznawać, nie troszcząc się o to, co trybunał wie.

— Bonhart nas o dzień wyprzedził. Piętnastego września przywiózł Falkę do Claremont…

*****

— Claremont — powtórzył Vysogota. - Znam to miasteczko. Dokąd cię zawiózł?

— Do wielkiego domu w rynku. Z kolumnami i arkadami przy wejściu. Od razu było widać, że mieszka tam bogacz…

*****

Ściany komnat pokrywały bogate arrasy i przepyszne tapiserie przedstawiające sceny religijne, myśliwskie i sielanki z udziałem rozebranych kobiet. Meble lśniły intarsjami i mosiądzem okuć, a dywany były takie, że przy stąpnięciu stopa zagłębiała się po kostkę. Ciri nie zdążyła zaobserwować szczegółów, bo Bonhart kroczył szparko i ciągnął za łańcuch.

— Witaj, Houyenaghel.

W tęczy kolorów, rzucanej przez witraż, na tle myśliwskiej tapiserii, stał mężczyzna o imponującej tuszy, ubrany w kapiący od złota kaftan i obszywaną wyporkami delię. Choć w sile wieku męskiego, był mocno łysy, a policzki zwisały mu jak u ogromnego buldoga.

— Witaj, Leo — powiedział. - I ty, pani…

- Żadna pani — Bonhart pokazał łańcuch i obrożę. - Witać nie trzeba.

— Grzeczność nic nie kosztuje.

— Oprócz czasu — Bonhart pociągnął za łańcuch, podszedł, bezceremonialnie poklepał grubasa po brzuchu.

- Ładnieś przybrał — ocenił. - Na honor, Houvenaghel, gdy stoisz na drodze, łatwiej cię przeskoczyć, niż obejść.

— Dobrobyt — wyjaśnił jowialnie Houvenaghel i zatrząsł policzkami. - Witaj mi, witaj, Leo. Miłym mi jesteś gościem, bom też dziś i radosny niezmiernie. Interesy idą nad podziw dobrze, że aż się chce od uroku pluć, kassa tylko brzęczy! Tylko dziś, daleko nie szukając, jeden nilfgaardzki rotmistrz rezerwy, prowiant-majster zajmujący się transportami sprzętu na front, opylił mi sześć tysięcy wojskowych łuków, które ja z dziesięciokrotnym przebiciem sprzedam w detalu myśliwym, kłusownikom, zbójcom, elfom i innym bojownikom o wolność. Tanio kupiłem też od jednego tutejszego markiza zamek…

— A na cholerę ci zamek?

— Muszę mieszkać reprezentacyjnie. Wracając do interesów: jeden wręcz zawdzięczam tobie, Leo. Beznadziejny zdawałoby się dłużnik uiścił. Dosłownie przed chwilą. Ręce mu się trzęsły, gdy uiszczał. Typ widział cię i myślał…

— Wiem, co myślał. Dostałeś mój list?

— Dostałem — Houyenaghel usiadł ciężko, potrącając brzuchem stół, aż zadzwoniły karafki i puchary. - I wszystko przygotowałem. Nie widziałeś afiszów? Pewnie hołota zdarła… Ludzie już schodzą się do teatru. Kassa brzęczy… Siadaj, Leo. Mamy czas. Pogadamy, napijemy się wina…

— Nie chcę twojego wina. Pewnie kazionne, ukradzione z nilfgaardzkich transportów.

— Kpisz chyba. To Est Est z Toussaint, grona zebrane, gdy nasz miłościwy cesarz Emhyr był o, takim maleńkim pędrakiem srywającym w becik. Był to dobry rok. Dla win. Twoje zdrowie, Leo.

Bonhart w milczeniu odsalutował roztruchanem. Houvenaghel zamlaskał, nader krytycznie przyglądając się Ciri.

— Ta więc oto wielkooka sarenka — powiedział wreszcie — ma zagwarantować przyrzeczoną w liście zabawę? Wiadomym mi jest, że Windsor Imbra jest już pod miastem. Że prowadzi ze sobą kilku niezłych rezunów. A i paru lokalnych rębajłów widziało afisze…

— Czyś ty się kiedy zawiódł na moim towarze, Houyenaghel?

— Nigdy, fakt. Alem też i dawno nic od ciebie nie miał.

— Pracuję rzadziej niż dawniej. Myślę też o tym, by całkiem przejść na emeryturę.

— Do tego potrzebny kapitał, by mieć się z czego sustentować. Miałbym może na to sposób… Wysłuchasz?

— Z braku innej rozrywki — Bonhart nogą podsunął krzesło, zmusił Ciri, by usiadła.

— Nie myślałeś, żeby ruszyć na północ? Do Cintry, na Stoki albo i za Jarugę? Czy wiesz, że każdemu, kto tam pociągnie i zechce osiedlić się na zdobytych terenach, cesarstwo gwarantuje nadział czterech łanów gruntu? I wolniznę od podatku na lat dziesięć?

— Ja — odrzekł spokojnie łowca — nie nadaję się na rolnika. Nie mógłbym kopać w ziemi ani hodować żadnych bydląt. Jestem zbyt wrażliwy. Na widok gówna albo glizdy zbiera mi się na rzyganie.

— To tak jak mnie — zatrząsł policzkami Houyenaghel. - Z całego rolnictwa toleruję jedynie bimbrownictwo. Reszta jest odrażająca. Mówią, że rolnictwo to podstawa ekonomiki i że gwarantuje dobrobyt. Uważam jednak za niegodne i upokarzające, by o moim dobrobycie przesądzało coś, co śmierdzi nawozem. Poczyniłem w tym kierunku starania. Ziemi nie ma musu uprawiać, Bonhart, nie ma musu hodować na niej bydląt. Wystarczy ją mieć. Jeśli ma się odpowiednio dużo, można ładne ciągnąć intraty. Można, wierz mi, żyć naprawdę dostatnio. Tak, poczyniłem w tym kierunku pewne starania, stąd zresztą moje pytanie o podróż na północ. Bo widzisz, Bonhart, ja miałbym tam dla ciebie zajęcie. Stałe, dobrze płatne, nie absorbujące. I w sam raz dla człeka wrażliwego: żadnych gówien, żadnych dżdżownic.

— Gotów jestem wysłuchać. Niezobowiązująco, oczywista.

— Z nadziałów, które cesarz gwarantuje osadnikom, można przy odrobinie przedsiębiorczości i niewielkim kapitale zakładowym złożyć do kupy całkiem ładne latyfundium.

— Pojmuję — łowca przygryzł wąs. - Pojmuję, ku czemu zmierzasz. Już wiem, jakie to starania czynisz względem własnego dobrobytu. Trudności nie przewidujesz?

— Przewiduję. Dwojakie. Po pierwsze, trzeba znaleźć najmitów, którzy udając osadników pojadą na północ brać od osadźców i obejmować nadziały. Formalnie dla siebie, praktycznie dla mnie. Ale znalezieniem najmitów zajmę się ja. Ciebie dotyczy druga z trudności.

— Zamieniam się w słuch.

— Niektórzy najmici obejmą ziemię i nie będą skłonni oddać. Zapomną o umowie i o pieniądzach, jakie wzięli. Nie uwierzysz, Bonhart, jak głęboko oszustwo, podłość i skurwysyństwo zakorzenione są w naturze ludzkiej.

— Uwierzę.

— Trzeba będzie więc przekonywać nieuczciwych, że nieuczciwość nie popłaca. Że jest karana. Tym zajmiesz się ty.

— Brzmi pięknie.

— Brzmi tak, jakie jest. Ja mam praktykę, ja już robiłem takie przekręty. Po formalnej inkluzji Ebbing do Cesarstwa, gdy rozdawano nadziały. I później, gdy wszedł w życie Akt o Ogradzaniu. Tym sposobem Claremont, to urocze miasteczko, stoi na mojej ziemi, a więc należy do mnie. Cały ten teren należy do mnie. Aż tam, hen, po zasnuty siwą mgiełką horyzont. Wszystko to jest moje. Całe sto pięćdziesiąt łanów. Łanów cesarskich, nie kmiecych. To daje sześćset trzydzieści włók. Czyli osiemnaście tysięcy dziewięćset mórg.

— O nierządne cesarstwo i zginienia bliskie — wyrecytował szyderczo Bonhart, — Upaść musi imperium, w którym wszyscy kradną. W prywacie i samolubstwie słabość jego tkwi.

— W tym tkwi moc jego i siła — zatrząsł policzkami Houvenaghel. - Ty, Bonhart, mylisz złodziejstwo z indywidualną przedsiębiorczością.

— Nader często — przyznał beznamiętnie łowca nagród.

— Jak więc będzie z naszą spółką?

— A nie za wcześnie dzielimy te północne grunta? Może by tak dla pewności zaczekać, aż Nilfgaard wygra tę wojnę?

— Dla pewności? Nie żartuj sobie. Wynik wojny jest przesądzony. Wojny wygrywa się pieniędzmi. Cesarstwo je ma, Nordlingowie ich nie mają.

Bonhart chrząknął wymownie.

— Jeśli już o pieniądzach mowa…

— Załatwione — Houvenaghel pogrzebał w leżących na stole dokumentach. - Tu jest czek bankierski na sto florenów. Tu akt umowy o cesji zobowiązań, na mocy którego wyciągnę od Vamhagenów z Geso nagrodę za głowy bandytów. Podpisz. Dziękuję. Należy ci się jeszcze procent z wpływów z przedstawienia, ale nie zamknięto jeszcze rachunków, kassa wciąż brzęczy. Jest duże zainteresowanie, Leo. Naprawdę duże. Ludziom w moim miasteczku okrutnie dokuczają nuda i chandra.

Urwał, popatrzył na Ciri.

— Mam szczerą nadzieję, że się nie mylisz co do tej osoby. Że zapewni nam ona godziwą rozrywkę… Że zechce kooperować gwoli wspólnego zysku…

— Dla niej — Bonhart zmierzył Ciri obojętnym spojrzeniem — nie będzie w tym żadnego zysku. Ona o tym wie.

Houyenaghel skrzywił się i żachnął.

— To niedobrze, do diabła, niedobrze, że o tym wie! Nie powinna wiedzieć! Co z tobą, Leo? A jeśli ona nie zechce być rozrywkowa, jeśli okaże się złośliwie niespolegliwa? Co wtedy?

Bonhart nie zmienił wyrazu twarzy.

— Wtedy — powiedział — poszczujemy na nią na arenie twoje brytany. One, jak pamiętam, zawsze były rozrywkowo spolegliwe.

*****

Ciri milczała długo, trąc okaleczony policzek.

— Zaczynałam rozumieć — powiedziała wreszcie. - Zaczynałam pojmować, co chcą ze mną zrobić. Spięłam się, byłam zdecydowana uciekać przy pierwszej sposobności… Gotowa byłam na każde ryzyko. Ale nie dali mi okazji. Pilnowali mnie dobrze.

Vysogota milczał.

— Zawlekli mnie na dół. Tam czekali goście tego grubego Houvenaghela. Następne oryginały! Skąd na świecie bierze się tylu dziwacznych rarogów, Vysogoto?

— Mnożą się. Dobór naturalny.

Pierwszy z mężczyzn był niski i grubiutki, przypominał raczej niziołka niż człowieka, nawet nosił się jak niziołek — skromnie, ładnie, schludnie i pastelowo. Drugi mężczyzna, choć niemłody, miał strój i postawę żołnierza, był przy mieczu, a na ramieniu jego czarnego kubraka błyszczał srebrny haft przedstawiający smoka o nietoperzych skrzydłach. Kobieta była jasnowłosa i chuda, miała lekko haczykowaty nos i wąskie wargi. Jej pistacjowej barwy suknia była mocno wydekoltowana. Nie był to najlepszy pomysł. Dekolt miał do pokazania niewiele, jeśli nie liczyć pomarszczonej i pergaminowo suchej skóry pokrytej grubą warstwą różu i blanszu.

— Jaśnie urodzona markiza de Nementh — Uyyar — przedstawił Houvenaghel. - Pan Declan Roś aep Maelchlad, rotmistrz rezerwy wojsk konnych jego imperatorskiej mości cesarza Nilfgaardu. Pan Pennycuick, burmistrz Claremont. A to pan Leo Bonhart, mój krewniak i dawny komiliton.

Bonhart ukłonił się sztywno.

— To więc jest owa mała rozbójniczka, która ma nas dziś zabawić — stwierdziła fakt chuda markiza, wpijając w Ciri bladoniebieskie oczy. Głos miała chrapliwy, seksownie wibrujący i okropnie przepity. - Niezbyt piękna, rzekłabym. Ale nieźle zbudowana… Całkiem przyjemne… ciałeczko.

Ciri szarpnęła się, odepchnęła natrętną rękę, blednąc ze wściekłości i sycząc jak wąż.

— Proszę nie dotykać — rzekł zimno Bonhart. - Nie karmić. Nie drażnić. Nie biorę odpowiedzialności.

— Ciałeczko — markiza oblizała wargi, nie zwracając na niego uwagi — można zawsze przywiązać do łóżka, wtedy jest bardziej przystępne. Może byście mi ją odsprzedali, panie Bonhart? Lubimy z moim markizem takie ciałeczka, a pan Houyenaghel czyni nam wyrzuty, gdy chwytamy tutejsze pasterki i chłopskie dzieci. Markiz zresztą nie może już polować na dzieciaki. Nie może biegać, a to z powodu tych szankrów i kondylomatów, które mu się w kroczu pootwierały…

— Dość, dość, Matyldo — rzekł łagodnie, ale szybko Houvenaghel, widząc na twarzy Bonharta wyraz rosnącego obrzydzenia. - Musimy już iść do teatru. Panu burmistrzowi doniesiono właśnie, że do miasta wjechał Windsor Imbra z oddziałem knechtów barona Casadei. Znaczy, na nas czas.

Bonhart wyciągnął z kalety flakonik, przetarł rękawem onyksowy blat stoliczka, wysypał na niego malutki wzgórek białego proszku. Przyciągnął Ciri za łańcuch przy obroży.

— Wiesz, jak tego używać?

Ciri zacisnęła zęby.

— Wciągnij do nosa. Albo weź na pośliniony palec i wetrzyj w dziąsło.

— Nie!

Bonhart nawet nie odwrócił głowy.

— Zrobisz to sama — powiedział cicho — albo zrobię to ja, ale takim sposobem, by wszyscy obecni mieli uciechę. Masz śluzówkę nie tylko w ustach i w nosie, Szczurzyco. W kilku innych zabawnych miejscach również. Zawołam pachołków, każę cię rozebrać, przytrzymać i użyję tych zabawnych miejsc.

Markiza de Nementh — Uyvar zaśmiała się gardłowo, patrząc, jak Ciri drżącą ręką sięga po narkotyk.

— Zabawne miejsca — powtórzyła i oblizała wargi. - Ciekawy pomysł. Warto by któregoś dnia wypróbować! Ejże, ejże, dziewczyno, ostrożnie, nie trwoń dobrego fisstechu! Zostaw trochę dla mnie!

Narkotyk był o wiele silniejszy od tego, którego próbowała u Szczurów. W kilka chwil po użyciu Ciri ogarnęła oślepiająca euforia, kształty wyostrzyły kontury, światło i barwy zakłuły oczy, zapachy podrażniły nos, dźwięki zrobiły się nieznośnie głośne, a wszystko dookoła stało się nierealne, ulotne niczym senne marzenie. Były schody, były śmierdzące ciężkim kurzem arrasy i tapiserie, był chrapliwy śmiech markizy de Nementh — Uyvar. Było podwórze, były szybkie krople deszczu na twarzy, szarpnięcie obroży, którą wciąż miała na szyi. Ogromny budynek z drewnianą wieżą i wielkim, obrzydliwie kiczowatym malunkiem na frontonie. Malunek przedstawiał psy kąsające potwora — ni to smoka, ni to gryfa, ni to wiwernę. Przed wejściem do budynku byli ludzie. Jeden krzyczał i gestykulował.

— To wstrętne! Wstrętne i grzeszne, panie Houyenaghel, by będący niegdyś świątynią przybytek wykorzystywać do tak bezbożnego, nieludzkiego i obrzydliwego procederu! Zwierzęta też czują, panie Houvenaghel! Też mają swą godność! To zbrodnia, by dla zysku szczuć jedne na drugie ku uciesze gawiedzi!

— Uspokójcie się, świątobliwy mężu! I nie wtrącajcie mi się do prywatnej przedsiębiorczości! A tak w ogóle, to nie będzie się tu dziś szczuć zwierząt. Ani jednego zwierzęcia! Wyłącznie ludzie!

— A to przepraszam.

Wewnątrz budynku pełno było ludzi siedzących na rzędach ław tworzących amfiteatr. W jego centrum był wykopany w ziemi dół, koliste zagłębienie o średnicy jakichś trzydziestu stóp, ostemplowane grubymi balami, otoczone balustradą. Smród i hałas oszałamiały. Ciri znowu poczuła szarpnięcie obroży, ktoś chwycił ją pod pachy, ktoś popchnął. Nie wiedząc kiedy znalazła się na dnie ostemplowanego balami dołu, na mocno ubitym piasku.

Na arenie.

Pierwsze uderzenie minęło, teraz narkotyk jedynie podniecał i wyostrzał zmysły. Ciri przycisnęła dłonie do uszu — wypełniająca ławy amfiteatru ciżba huczała, buczała, gwizdała, hałas był nieznośny. Zobaczyła, że prawy przegub i przedramię opina jej ciasno skórzany ochraniacz. Nie pamiętała momentu, kiedy go jej zapinano.

Usłyszała znajomy przepity głos, zobaczyła chudą pistacjową markizę, nilfgaardzkiego rotmistrza, pastelowego burmistrza, Houvenaghela i Bonharta, zajmujących górującą nad areną lożę. Znowu chwyciła się za uszy, bo ktoś walnął nagle w miedziany gong.

— Spojrzyjcie, ludzie! Dziś na arenie nie wilk, nie goblin, nie endriaga! Dziś na arenie mordercza Falka z bandy Szczurów! Zakłady przyjmuje kassa przy wejściu! Nie żałujcie grosza, ludzie! Rozrywki nie zjesz, nie wypijesz, ale jeśli na nią poskąpisz, nie zyskasz, a stracisz!

Tłum ryczał i klaskał. Narkotyk działał. Ciri dygotała z euforii, jej wzrok i słuch rejestrowały wszystko, każdy szczegół. Słyszała rechot Houvenaghela, przepity śmiech markizy, poważny głos burmistrza, zimny bas Bonharta, wrzaski kapłana obrońcy zwierząt, piski kobiet, płacz dziecka. Widziała ciemne zacieki krwi na ogradzających arenę balach, ziejącą w nich zakratowaną, śmierdzącą dziurę. Błyszczące od potu, bydlęco wykrzywione gęby nad balustradą.

Nagłe poruszenie, podniesione głosy, przekleństwa. Zbrojni ludzie, rozpychający tłum, ale grzęznący, utykający na murze straży uzbrojonej w partyzany. Jednego z tych ludzi widziała już, pamiętała smagłą twarz i czarny wąsik wyglądający jak kreska namalowana węglem nad drgającą w tiku górną wargą.

— Pań Windsor Imbra? — głos Houyenaghela. - Z Geso? Selieszal jaśnie urodzonego barona Casadei? Witamy, witamy zagranicznych gości. Zajmijcie miejsce, widowisko zaraz się zacznie. Ale nie zapomnijcie, proszę, zapłacić przy wejściu!

— Ja tu nie na rozrywki, panie Houvenaghel! Ja tu po sprawach służby! Bonhart wie, o czym mówię!

— Doprawdy? Leo? Wiesz, o czym mówi pan seneszal?

— Bez kpin! Nas tu piętnastu jest! Po Falkę przyjechaliśmy! Dawajcie nam ją, bo będzie źle!

— Nie pojmuję twej ekscytacji, Imbra — zmarszczył brwi Houvenaghel. - Ale zwracam uwagę, tu nie Geso ani ziemie waszego barona sobiepana. Będziecie hałasy czynić i inkomodować, to was każę stąd bizunami przepędzić!

— Bez urazy, panie Houvenaghel — zmitygował się Windsor Imbra. - Ale prawo za nami! Obecny tu Bonhart przyobiecał Falkę panu baronowi Casadei. Słowo dał. Niechże się z danego słowa wywiąże!

— Leo? — Houvenaghel zatrząsł policzkami. - Wiesz, o czym on gada?

— Wiem i rację mu przyznaję — Bonhart wstał, niedbale machnął ręką. - Nie będę oponował ani czynił subiekcji. Dziewczyna ot, gdzie, wszyscy widzą. Komu wola, niech ją bierze.

Windsor Imbra osłupiał, warga zadrgała mu silnie.

- Że jak?

— Dziewczyna — powtórzył Bonhart, mrugając do Houvenaghela — jest dla tego, kto ją zechce z areny zabrać. Żywą lub martwą, podług gustu i smaku.

- Że jak?

— Psiakrew, pacjencję tracę pomału! — Bonhart udatnie udał złość. - Nic, ino jak i jak! Katarynka cholerna! Jak? A tak, jak sobie chcesz! Wola twoja, to mięso zatruj jadem, rzuć jej, jak wilczycy. Ale nie wiem, czy ona zeżre. Na głupią nie wygląda, co? Nie, Imbra. Kto chce ją dostać, musi się do niej sam pofatygować. Tam, na arenę. Chcesz Falki? To bierz ją!

— Ty mi tę Falkę pod nos podsuwasz, niby sumowi żabę na wędzie — zawarczał Windsor Imbra. - Nie ufam ci, Bonhart. Nosem czuję, że żelazny hak w tej przynęcie ukryty siedzi!

— Czułego na żelazo nosa pogratulować — Bonhart wstał, wyjął spod lawy otrzymany w Fano miecz, wyciągnął go z pochwy i rzucił na arenę, tak zręcznie, że brzeszczot wbił się w piasek pionowo, dwa kroki przed Ciri. - Ot, jest i żelazo. Jawne, wcale nie ukryte. Bo ja o tę dziewkę nie stoję, kto chce, niech ją bierze. Jeśli ją wziąć zdoła.

Markiza de Nementh — Uyvar zaśmiała się nerwowo.

— Jeśli ją wziąć zdoła! — powtórzyła swym przepitym kontraltem. - Bo teraz już ciałeczko ma miecz. Brawo, mości Bonhart. Wstrętnym mi się zdawało ciałeczko bezbronne wydać na pastwę tych łapserdaków.

— Panie Houvenaghel — Windsor Imbra wziął się pod boki, nie zaszczycając chudej arystokratki nawet spojrzeniem. - To pod pańską się auspicją te jasełka wyprawia, bo wżdy teatrum wasze. Rzeknijcie mi jeno, wedle czyich reguł i prawideł igrać tu mamy, waszych li czy też Bonhartowych?

— Według teatralnych — zarechotał Houvenaghel, trzęsąc brzuchem i buldożymi policzkami. - Bo choć prawdą jest, że teatrum moje, to wszakże klient nasz pan, on płaci, on wymaga! To klient ustanawia reguły. My zaś, kupcy, wedle tych reguł postępować musimy: czego klient żąda, to trzeba jemu dać.

— Klient? Znaczy, te ludzie? — Windsor Imbra szerokim gestem powiódł po wypełnionych ławach. - Te wszystkie ludzie przyszli tu i zapłacili, by się dziwowisku dziwować?

— Interes jest interes — odrzekł Houvenaghel. - Jeśli jest na coś popyt, czemu tego nie sprzedawać? Płacą ludzie za bój wilków? Za walki endriag i aardvarków? Za szczwanie psów na borsuka w beczce albo na wiwernę? Czemu ty się tak dziwisz, Imbra? Ludziom igrzyska i hece są jak chleb potrzebne, ba, bardziej aniżeli chleb. Wielu z tych, co tu przyszli, od ust sobie odjęto. A spójrz na nich, jak im się oczy świecą. Doczekać się nie mogą, by się heca zaczęła.

— Ale na hecy — dodał Bonhart, uśmiechnięty zjadliwie — pozory choć sportu zachowane być muszą. Jaźwiec, nim go, sobakę, z beczki wywleką, może kąsać zębiskami, tak jest sportowo. A dziewczyna ma klingę. Niech i tu będzie sportowo. Co, dobrzy ludzie? Mam rację?

Dobrzy ludzie nieskładnym, acz gromkim i radosnym chórem potwierdzili, że Bonhart ma rację w całej rozciągłości.

— Baron Casadei — rzekł wolno Windsor Imbra — nierad będzie, panie Houvenaghel, ręczę wam, że będzie nierad. Nie wiem, czy warto wam w zwadę z nim wchodzić.

— Interes jest interes — powtórzył Houvenaghel i poruszył policzkami. - Baron Casadei wie o tym dobrze, siła pieniędzy on u mnie na mały procent pożyczył, a gdy przyjdzie, by jeszcze pożyczyć, wtedy jakoś nasze zwady załadzimy. Ale nie będzie mi się jakiś zagraniczny pan baron wtrącał w prywatną i indywidualną przedsiębiorczość. Tu są zakłady porobione, a ludzie za wejście zapłacili. W ten piasek, tam, na arenie, musi wsiąknąć krew.

— Musi? — rozdarł się Windsor Imbra. - Łajno psie! Ot, korci mnie, by wam pokazać, że nie musi wcale! Ot, wyjdę stąd i precz sobie pojadę, wstecz się ani oglądając. Wtedy własną se tu krew wytaczajcie! Mnie mierzi sama myśl, by motłochowi uciechy przysparzać!

— Niechże idzie — z tłumu wystąpił nagle zarośnięty aż po oczy typ w kubraku z końskiej skóry. - Niechże idzie, jeśli jego mierzi. Mnie tam nie mierzi. Mówili, że kto tę Szczurzycę usiecze, weźmie nagrodę. Ja się zgłaszam i na arenę wchodzę.

— A takiego! — zawrzasnął nagle jeden z ludzi Imbry, niewysoki, lecz żylasty i mocno zbudowany mężczyzna. Włosy miał bujne, potargane i skołtunione. - Myśwa pierwsi byli! Prawda, chłopy?

— Ba, wierę! - zawtórował drugi, chudy, ze spiczastą bródką. - Przy nas pierwszeństwo! A ty się honorem nie unoś, Windsor! Co z tego, że czerń się przygląda? Falka na arenie, wystarczy rękę wyciągnąć i wziąć. A chamstwo niech wytrzeszcza gały, nam pluć na to!

— I jeszcze nam coś skapnąć na boku gotowo! — zarżał trzeci, ustrojony w dublet o żywej barwie amarantu. - Jak sport, to sport, nie tak li, panie Houvenaghel? Jak heca, to heca! Była tu o jakiejsi nagrodzie mowa!

Houvenaghel uśmiechnął się szeroko i przytaknął kiwnięciem głowy, dumnie i majestatycznie trzęsąc obwisłymi policzkami.

— A jak- zaciekawił się ten z bródką — zakłady stoją?

— Na razie — zaśmiał się kupiec — wyniku walki jeszcze się nie obstawia! Na razie jeno trzy do jednego stoi, że ni jeden z was nie ośmieli się wejść do ogrodzieńca.

— Phuuuu! — wrzasnął Końska Skóra. - Ja się ośmielę! Jam gotów!

— Usuń się, rzekłem! — odwrzasnął Kołtun. - Myśwa pierwsi byli i przy nas pierwszeństwo. Dalejże, na co czekamy?

— W ilu możem tam do niej, na plac? — Amarant okręcił pas. - Azali tylko pojedynczo lżą?

— Ach, wy skurwysyny! — ryknął nagle całkiem niespodziewanie pastelowy burmistrz, byczym głosem zupełnie nie przystającym do postury. - Może w dziesięciu chcecie na nią samojedną? Może konno? Może na rydwanach? Może wam katapultę z cekhauzu wypożyczyć, byście z daleka głazami w dziewkę miotać mogli? Co?

— Dobra, dobra — przerwał Bonhart, konsultując coś szybko z Houvenaghelem. - Niechaj będzie sport, ale i uciecha jakaś też niech będzie. Można po dwu. Parą, znaczy.

— Ale nagroda — uprzedził Houvenaghel — nie będzie podwojona! Jeśli we dwu, to będzie się trzeba podzielić.

— Jaką parą? Jakie we dwu? — Kołtun gwałtownym ruchem strząsnął z ramion płaszcz. - Nie wstyd wam, chłopy? Toż to tylko dziewka! Tfu! Odsuńta się. Sam pójdę i położę ją. Wielki mi szysz!

— Ja chcę Falkę mieć żywą! - zaprotestował Windsor Imbra. - Cholera na wasze walki i pojedynki! Ja na Bonhartową hecę nie pójdę, ja chcę dziewki! Żywej! Pójdziecie we dwu, ty i Stavro. I wywleczecie ją stamtąd.

— Dla mnie — powtórzył Stavro, ten z bródką — despekt jest we dwóch iść na tego chuderlawca.

— Baron ci ten despekt florenami osłodzi. Ale tylko za żywą!

— Znaczy się, baron jest skąpiec — zarechotał Houvenaghel, trzęsąc brzuchem i buldożymi policzkami. - I ducha sportowego nie ma w nim ni krztyny. Ani woli, by u innych ducha nagradzać! Ja zaś sport popieram. I niniejszym nagrodę podwyższam. Kto samojeden na tę arenę wejdzie i sam, na własnych nogach, z niej zejdzie, tą oto ręką, z tego oto puzdra nie dwadzieścia, ale trzydzieści florenów mu wypłacę.

— Na co tedy czekamy? — wrzasnął Stavro. - Ja idę pierwszy!

— Wolnego! — zaryczał znowu mały burmistrz. - Dziewka ma jeno cienki len na grzbiecie! Skiń tedy i ty brygantynę, żołnierzu. To jest sport!

— Mór na was! — Stavro zdarł z siebie nabijany żelazem kaftan, po czym ściągnął koszulę poprzez głowę, odsłaniając chude, zarośnięte jak u pawiana ramiona i pierś.

— Mór na was, wielmożni, i na wasz sport zasrany! Tak pójdę, z gołą skórą! O wa! Portki też zdjąć?

— Zdejmij i femurały! — wychrypiała seksownie markiza de Nementh — Uyyar. - Okaże się, czyliś męski nie jedynie w gębie!

Nagrodzony hucznym aplauzem goły do pasa Stavro dobył broni, przełożył nogę przez bale bariery, uważnie obserwując Ciri. Ciri skrzyżowała ręce na piersi. Nie zrobiła nawet kroku w stronę wbitego w piasek miecza.

Stavro zawahał się.

— Nie rób tego — powiedziała Ciri, bardzo cicho. - Nie zmuszaj mnie… Ja nie pozwolę się dotknąć.

— Nie miej żalu, dziewko — Stavro przeskoczył przez barierę. - Nic do ciebie nie mam. Ale interes jest interes…

Nie dokończył, bo Ciri już była przy nim, już miała w ręku Jaskółkę — tak już w myśli nazywała gnomi gwyhyr. Zastosowała najprostszy, dziecinny wręcz wypad, fintę zwaną "trzy kroczki" — ale Stavro dał się na to złapać.

Zrobił krok do tyłu i odruchowo uniósł miecz, a wtedy był już na jej łasce — po odskoku oparł się plecami o ogradzające arenę bale, a ostrze Jaskółki miał o cal od czubka nosa.

— Ta sztuczka — wyjaśnił Bonhart markizie, przekrzykując ryk i brawa — nazywa się "trzy kroczki, zmyłka i wypad tercją". Tani numer, oczekiwałem od dziewki czegoś bardziej wyrafinowanego. Ale trzeba przyznać — gdyby chciała, typek już by nie żył.

— Zabij go! Zabij! — darli się widzowie, a Houvenaghel i burmistrz Pennycuick pokazywali kciuk skierowany w dół. Z twarzy Stavro odpłynęła krew, na policzkach brzydko uwidoczniły się pryszcze i dzioby po ospie.

— Mówiłam ci, nie zmuszaj mnie — syknęła Ciri. - Nie chcę cię zabijać! Ale nie pozwolę się dotknąć. Wracaj tam, skądżeś przyszedł.

Cofnęła się, odwróciła, opuściła miecz i spojrzała w górę, w stronę loży.

— Bawicie się mną? - krzyknęła łamiącym się głosem. - Chcecie mnie zmusić do walki? Do zabijania? Nie zmusicie! Nie będę walczyć!

— Słyszałeś, Imbra? — rozbrzmiał w ciszy drwiący głos Bonharta. - Czysty zysk! I żadnego ryzyka! Ona nie będzie walczyć. Można ją więc zabrać z areny i zawieźć żywą baronowi Casadei, by sobie z nią poigrał do woli. Można ją brać bez hazardu! Gołą ręką!

Windsor Imbra splunął. Wciąż przyciśnięty plecami do bali Stavro dyszał, ściskając miecz w dłoni. Bonhart zaśmiał się.

— Ale ja, Imbra, stawiam brylanty przeciw orzechom, że się wam to nie uda.

Stavro odetchnął mocno. Wydało mu się, że odwrócona do niego plecami dziewczyna jest rozkojarzona, zdekoncentrowana. Wrzał z gniewu, wstydu i nienawiści. I nie wytrzymał. Zaatakował. Szybko i zdradziecko.

Widownia nie zauważyła uniku i odwrotnego ciosu. Zobaczyła tylko, jak rzucający się na Falkę Stavro wykonuje nagle iście baletowy podskok, po którym w mało baletowy sposób pada brzuchem i twarzą w piach, a piach momentalnie nasiąka krwią.

— Instynkty biorą górę! - przekrzyczał tłum Bonhart. - Odruchy działają! Co, Houvenaghel? Nie mówiłem? Zobaczysz, brytany nie będą potrzebne!

— Cóż za piękne i zyskowne widowisko — Houvenaghel aż zmrużył oczy z rozkoszy.

Stavro uniósł się na drgających z wysiłku ramionach, zaszamotał głową, zakrzyczał, zachrypiał, rzygnął krwią i opadł na piasek.

— Jak się nazywał ten cios, mości Bonhart? — seksownie wychrypiała markiza de Nementh-Uyvar, pocierając kolanem o kolano.

— To była improwizacja — spod wargi łowcy nagród, który w ogóle na markizę nie patrzył, błysnęły zęby. - Piękna, twórcza i wręcz, rzekłbym, wisceralna improwizacja. Słyszałem o miejscu, gdzie uczą takiego improwizowanego wypruwania flaków. Założę się, że nasza panienka zna to miejsce. Ja już wiem, kim ona jest.

— Nie zmuszajcie mnie! — wrzasnęła Ciri, a w głosie jej zadygotała iście upiorna nuta. - Nie chcę! Rozumiecie? Nie chcę!

— Ty dziwko z piekła rodem! — Amarant zwinnie przeskoczył barierę, momentalnie okrążając arenę, by odwrócić uwagę Ciri od wskakującego z przeciwnej strony Kołtuna. Za Kołtunem barierę przesadził Końska Skóra.

— Nieczysta gra! — zaryczał czuły na czystość gier mały jak niziołek burmistrz Pennycuick, a wraz z nim ryczał tłum.

— Trzech na nią idzie! Nieczysta gra!

Bonhart zaśmiał się. Markiza oblizała wargi i zaczęła mocniej przebierać nogami.

Plan trójki był prosty — przyprzeć cofającą się dziewczynę do bali, a potem dwóch blokuje, trzeci zabija. Nic z tego nie wyszło. Z prostej przyczyny. Dziewczyna nie cofnęła się, lecz zaatakowała.

Wśliznęła się między nich baletowym piruetem, tak zwiewnie, że prawie nie znacząc piasku. Kołtuna uderzyła w przelocie, dokładnie tam, gdzie należało uderzyć. W tętnicę szyjną. Cięcie było tak lekkie, że nie straciła rytmu, tanecznie wywinęła się w odwrotny zwód, tak szybko, że nie spadła na nią nawet kropla krwi, buchającej z szyi Kołtuna strumieniem długim niemal na sążeń. Amarant, który znalazł się za nią, chciał rąbnąć ją w kark, ale zdradziecki cios zadzwonił o błyskawiczną paradę wyrzuconej za plecy klingi. Ciri odwinęła się jak sprężyna, cięła oburącz, wzmacniając siłę ciosu ostrym skrętem bioder. Ciemna gnomia klinga była jak brzytwa, rozchlastała brzuch z sykiem i mlaśnięciem. Amarant zawył i runął na piach, zwijając się w kłębek. Końska Skóra, doskakując, zadał dziewczynie sztych w gardło, ona zaś wywinęła się w uniku, obróciła płynnie i krótko sieknęła go środkiem klingi w twarz, rozwalając oko, nos, usta i podbródek.

Widownia wrzeszczała, gwizdała, tupała i wyła. Markiza de Nementh — Uyvar włożyła obie dłonie pomiędzy ściśnięte uda, oblizywała błyszczące wargi i śmiała się przepitym, nerwowym kontraltem. Nilfgaardzki rotmistrz rezerwy był blady jak welinowy papier. Jakaś kobieta próbowała zasłonić oczy wyrywającemu się dzieciakowi. Siwy staruszek z pierwszego rzędu wymiotował gwałtownie i głośno, opuściwszy głowę między kolana.

Końska Skóra łkał, trzymając się za twarz, spod palców lała się zmieszana ze śliną i śluzem posoka. Amarant tarzał się i kwiczał jak wieprz. Kołtun przestał drapać bale, śliskie od krwi, posikującej z niego w takt skurczów serca.

— Ratuuujtaaaa — wył Amarant, kurczowo przytrzymując wywalające się z brzucha wnętrzności. - Kamraaaty! Ratuuuuujtaaaaa!

— Phyyy.. bhuuu… bhyyy… — pluł i smarkał krwią Końska Skóra.

— Za-bij-go! Za-bij-go! — skandowała widownia, tupiąc do rytmu. Rzygającego staruszka zepchnięto z ławki i wykopano do galerii.

— Brylanty przeciw orzechom — rozległ się wśród rejwachu drwiący bas Bonharta — że nikt już nie odważy się wejść na arenę. Brylanty przeciw orzechom, Imbra! A, co mi tam — nawet przeciw pustym orzechom!

— Za-bić! - Ryk, tupanie, klaskanie. - Za-bić!

— Mościa panno! — zawrzasnął Windsor Imbra, gestami przywołując podkomendnych. - Poranionych pozwól zabrać! Pozwól wejść na arenę i zabrać ich, nim się wykrwawią i pomrą! Bądźże ludzka, mościa panno!

— Ludzka — powtórzyła z wysiłkiem Ciri, czując, jak dopiero teraz zaczyna bić w nią adrenalina. Opanowała się szybko, serią wyuczonych oddechów. - Wejdźcie i zabierzcie ich — powiedziała. - Ale wejdźcie bez broni. Bądźcie i wy ludzcy. Chociaż raz.

— Nieeeee! — ryczał i skandował tłum. - Za-bić! Za-bić!

— Wy podłe bydlaki! — Ciri odwróciła się tanecznie, wiodąc wzrokiem po trybunach i ławkach. - Wy nikczemne świnie! Wy kanalie! Wy skurwysyny parszywe! Chcecie krwi? Chodźcie tu, zejdźcie, posmakujcie i powąchajcie! Wyliżcie, póki nie skrzepła! Bydlaki! Wampiry!

Markiza jęknęła, zadygotała, przewróciła oczami i miękko przylgnęła do Bonharta, nie wyjmując rąk spomiędzy ud. Bonhart skrzywił się i odsunął ją od siebie, wcale nie siląc się na delikatność. Tłum wył. Ktoś rzucił na arenę pogryzioną kiełbasę, ktoś inny but, jeszcze ktoś cisnął ogórkiem, celując w Ciri. Rozsiekła ogórek uderzeniem miecza, wzbudzając jeszcze głośniejszy ryk.

Windsor Imbra i jego ludzie podnieśli Amaranta i Końską Skórę. Amarant, gdy go ruszono, zaryczał, Końska Skóra natomiast zemdlał. Kołtun i Stavro nie dawali już żadnych znaków życia. Ciri cofnęła się tak, by stać jak najdalej, jak tylko pozwalała arena. Ludzie Imbry też starali się trzymać od niej na dystans.

Windsor Imbra stał nieruchomo. Czekał, aż wytaszczą rannych i zabitych. Patrzył na Ciri spod zmrużonych powiek, a dłoń miał na rękojeści miecza, którego mimo przyrzeczenia nie odpasał, wchodząc na arenę.

— Nie — ostrzegła, ledwo poruszając wargami. - Nie zmuszaj mnie. Proszę.

Imbra był blady. Tłum tupał, ryczał i wył.

— Nie słuchaj jej! — Bonhart znowu przekrzyczał rejwach. - Dobądź miecza! W przeciwnym razie pójdzie w świat, żeś tchórz i zasraniec! Od Alby po Jarugę głośno będzie, że Windsor Imbra uciekł przed małoletnią dziewczyną, podkuliwszy ogon jak kundel!

Klinga Imbry na cal wysunęła się z pochwy.

— Nie — powiedziała Ciri.

Klinga schowała się.

— Tchórz! — zaryczał ktoś z tłumu. - Gównojad! Zajęcza skóra!

Imbra z kamienną twarzą podszedł do skraju areny. Nim chwycił wyciągnięte z góry ręce kamratów, odwrócił się jeszcze raz.

— Chyba wiesz, co cię czeka, dziewko — powiedział cicho. - Chyba już wiesz, kim jest Leo Bonhart. Chyba już wiesz, co Leo Bonhart potrafi. Co go podnieca. Będziesz wypychana na areny. Będziesz zabijać na uciechę takim świniom i swołoczom, jak te tutaj. I jeszcze gorszym od nich. A gdy już to, że ty zabijasz, przestanie ich bawić, gdy Bonharta znudzi zadawany ci gwałt, wtedy zabiją ciebie. Wypuszczą na arenę tylu, że nie zdołasz obronić pleców. Albo wypuszczą psy. I psy cię roztargają, a czerń na widowni będzie niuchać krew i bić brawo. A ty zdechniesz na ubroczonym piasku. Tak, jak dzisiaj ci, których posiekałaś. Wspomnisz moje słowa.

Dziwne, ale dopiero teraz zwróciła uwagę na niewielką tarczę herbową na jego emaliowanym ryngrafie. Srebrny wspięty jednorożec na czarnym polu.

Jednorożec.

Ciri opuściła głowę. Patrzyła na ażurową klingę miecza.

Nagle zrobiło się bardzo cicho.

— Na Wielkie Słońce — odezwał się nagle milczący do tej pory Declan Ros aep Maelchlad, nilfgaardzid rotmistrz rezerwy. - Nie. Nie rób tego, dziewczyno. Ne tuv'en que'ss, luned!

Ciri powoli obróciła Jaskółkę w dłoni, oparła głowicę o piasek. Zgięła kolano. Przytrzymując brzeszczot prawą dłonią, lewą precyzyjnie wycelowała sztych pod mostek. Ostrze momentalnie przebiło odzież, ukłuło.

Tylko się nie rozpłakać, pomyślała Ciri, coraz silniej napierając na miecz. Tylko nie płakać, nie ma po czym i nad czym. Jeden mocny ruch i będzie po wszystkim… Po wszystkim…

— Nie zdołasz — rozległ się w zupełnej ciszy głos Bonharta. - Nie zdołasz, wiedźminko. W Kaer Morhen nauczyli cię zabijać, więc zabijasz jak maszyna. Odruchowo. Do tego, by zabić siebie, trzeba charakteru, siły, determinacji i odwagi. A tego oni nie mogli cię nauczyć.

*****

— Jak widzisz, miał rację — powiedziała z wysiłkiem Ciri. - Nie zdołałam.

Vysogota milczał. Trzymał skórkę nutrii. Nieruchomo. Od dłuższego czasu. Niemal zapomniał o tej skórce, słuchając.

— Stchórzyłam, Byłam tchórzem. I zapłaciłam za to. Tak, jak płaci każdy tchórz. Bólem, hańbą, paskudnym upokorzeniem. I okropnym wstrętem do siebie samej.

Vysogota milczał.

*****

Gdyby tej nocy ktoś podkradł się do chaty z zapadniętą strzechą, gdyby zajrzał przez szparę w okiennicy, zobaczyłby w skąpo oświetlonym wnętrzu białobrodego starca i popielatowłosą dziewczynę, siedzących przy kominie. Spostrzegłby, że oboje milczą, zapatrzeni w żarzące się rubinowe węgle.

Ale tego nikt nie mógł zobaczyć. Chata z zapadniętą i omszałą strzechą była dobrze ukryta wśród mgieł i oparów, wśród bezkresnych trzcinowisk, na moczarach Pereplutu, dokąd nikt nie odważał się zapuszczać.

Загрузка...