Rozdział siódmy

Pukacz, takoż zwań knaker, coblynau, polterduk, karkorios, rubezahl, skarbnik a. Pustecki, jest odmianą kobolda, którego wszelako P. rozmiarowzrostem i siłą znacznie przenosi. Noszą też P. zwyczajnie brodziska ogromne, których koboldy nosząc nie zwykły. Bytuje P. w sztolniach, szachtach, grużniach, przepaściach, ciemnych jamach, we wnętrzu skał, we wszelakich grotach, jaskiniach i postaciach kamiennych. Tam, gdzie żywię, niechybnie w ziemi bogactwa są skryte, jak to kruszce, rudy, karbon, sól a. olej skalny. Dlatego tez P. częstokroć w kopalniach napotkać można, osobliwie opuszczonych, ale i w czynnych lubi się pokazać. Złośliwy despetnik i szkodnik, przekleństwo i istny dopust boży dla górników i gwarków, których rozpanoszony P. na manowce wodzi, pukaniem w skalę mami i straszy, chodniki zawala, górniczy przyrząd i wszelaką chudobę kradnie i psowa, a od tego, by zza węgła pałą w łeb strzelić, też nie jest.

Ale przekupić go można, by nie psocił nad miarę, położywszy gdzie w chodniku ciemnym lubo w szachcie chleb z masłem, oscypek, połeć wędzonej szołdry — aleć najlepiej gąsiorek okowity, na tę bowiem P. okrutnie jest łakomy.

Physiologus

— Są bezpieczni — zapewnił wampir, popędzając muła Draakula. - Cała trójka. Milva, Jaskier i oczywiście Angouleme, ma się rozumieć, która w porę dopędziła nas w Dolinie Sansretour i o wszystkim opowiedziała, nie żałując różnych barwnych słów. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego u was, ludzi, większość przekleństw i obelg nawiązuje do sfer erotyki? Przecież seks jest piękny i kojarzy się z pięknem, radością, przyjemnością. Jak można nazwy narządu płciowego używać w charakterze wulgarnego synonimu…

— Trzymaj się tematu, Regis — przerwał Geralt.

— Oczywiście, przepraszam. Ostrzeżeni przez Angouleme przed nadciągającymi bandytami bezzwłocznie przekroczyliśmy rubież Toussaint. Milva, co prawda, nie była zachwycona, rwała się, by zawrócić i iść wam obu na odsiecz. Zdołałem jej to wyperswadować. A Jaskier, o dziwo, miast radować się z azylu, jaki dają granice księstwa, miał wyraźnie duszę na ramieniu… Czego on się tak lęka w Toussaint, nie wiesz przypadkiem?

— Nie wiem, ale się domyślam — odrzekł kwaśno Geralt. - Bo to nie byłoby pierwsze miejsce, gdzie nasz przyjaciel bard narozrabiał. Teraz to on się trochę ustatkował, bo obraca się w przyzwoitej kompanii, ale za młodu nie było dla niego świętości. Rzekłbym, że bezpieczne były przed nim jeże i te kobiety, które wlazły na sam czubek wysokiego drzewa. A mężowie kobiet często — gęsto mieli to trubadurowi za złe, nie wiedzieć czemu. W Toussaint niechybnie jest jakiś mąż, w którym na widok Jaskra mogą odżyć wspomnienia… Ale to w gruncie rzeczy nieważne. Wróćmy do konkretów. Co z pościgiem? Mam nadzieję, że…

— Nie sądzę — uśmiechnął się Regis — by przeszli za nami do Toussaint. Granica roi się od błędnego rycerstwa, które nudzi się niezwykle i szuka okazji do bitki. Nadto, myśmy wraz z grupą napotkanych na granicy pielgrzymów trafili od razu do świętego gaju Myrkvid. A miejsce to budzi strach. Nawet pielgrzymi i chorzy, którzy z najdalszych zakątków wędrują do Myrkvid po uzdrowienie, zatrzymują się w osiedlu niedaleko skraju lasu, nie śmiejąc wchodzić w głąb. Bo krążą plotki, że kto odważy się wejść do świętych dąbrów, kończy spalony na wolnym ogniu w Wiklinowej Babie.

Geralt wciągnął powietrze.

— Czyżby…

— Oczywiście — wampir znowu nie pozwolił mu dokończyć. - W gaju Myrkyid bytują druidzi. Ci, którzy dawniej mieszkali w Angrenie, w Caed Dhu, potem wywędrowali nad jezioro Monduim, a wreszcie do Myrkvid, do Toussaint. Było nam przeznaczone, że do nich trafimy. Nie pamiętam, mówiłem, że jest nam to przeznaczone?

Geralt odetchnął mocno. Jadący za jego plecami Cahir też.

— Twój znajomy jest wśród tych druidów?

Wampir uśmiechnął się znowu.

— To nie jest znajomy, lecz znajoma — wyjaśnił. - Owszem, jest wśród nich. Nawet awansowała. Przewodzi całemu Kręgowi.

— Hierofantka?

— Flaminika. Tak się nazywa najwyższy druidzki tytuł, gdy nosi go kobieta. Tylko mężczyźni bywają hierofantami.

— Prawda, zapomniałem. Rozumiem, że Milva i reszta…

— Są teraz pod opieką flaminiki i Kręgu — wampir swoim zwyczajem odpowiedział na pytanie w trakcie jego zadawania, po czym natychmiast przystąpił do odpowiedzi na pytania jeszcze nie zadane.

— Ja natomiast pospieszyłem na spotkanie z wami. Albowiem wydarzyła się rzecz zagadkowa. Flaminika, której zacząłem przedstawiać naszą sprawę, nie dała mi dokończyć. Oświadczyła, że wie o wszystkim. Że już od jakiegoś czasu spodziewa się naszego przybycia…

— Słucham?

— Ja też nie mogłem ukryć niedowierzania — wampir wstrzymał muła, stanął w strzemionach, rozejrzał się.

— Szukasz kogoś czy czegoś? - spytał Cahir.

— Już nie szukam, znalazłem. Zsiądźmy.

— Wolałbym jak najprędzej…

— Zsiądźmy. Wyjaśnię ci wszystko.

Musieli mówić głośniej, by móc porozumieć się w szumie wodospadu spadającego ze znacznej wysokości po pionowej ścianie skalnego urwiska. W dole, tam, gdzie wodospad wypłukał spore jeziorko, w skale ział czarny otwór jaskini.

— Tak, to właśnie tam — Regis potwierdził przypuszczenie wiedźmina. - Wyjechałem ci na spotkanie, bo polecono mi cię tu skierować. Do tej jaskini będziesz musiał wejść. Mówiłem ci, druidzi wiedzieli o tobie, wiedzieli o Ciri, wiedzieli o naszej misji. A dowiedzieli się tego od osoby, która, o, tam mieszka. Osoba ta, jeśli wierzyć druidce, pragnie z tobą porozmawiać.

— Jeśli wierzyć druidce — powtórzył z przekąsem Geralt. - Ja bywałem w tych okolicach. Wiem, co mieszka w głębokich jaskiniach pod Górą Diabła. Mieszkają tam różni mieszkańcy. Ale z przeważającą większością nie da się gawędzić, chyba że mieczem. Co jeszcze powiedziała ta twoja druidka? W co jeszcze mam uwierzyć?

— W sposób wyraźny — wampir utkwił w Geralcie czarne oczy — dała mi do zrozumienia, że nie przepada za osobnikami niszczącymi i zabijającymi żywą przyrodę w ogólności, a za wiedźminami w szczególności. Wyjaśniłem, że w chwili obecnej jesteś wiedźminem raczej tytularnym. Że absolutnie nie naprzykrzasz się żywej przyrodzie, o ile ta ostatnia tobie się nie naprzykrza. Flaminika, trzeba ci wiedzieć, ze jest to kobieta niezwykle bystra, zauważyła z miejsca, że wiedźmiństwa zaniechałeś nie wskutek zmian światopoglądowych, lecz zmuszony okolicznościami. Wiem doskonale, powiedziała, że nieszczęście spotkało bliską wiedźminowi osobę. Wiedźmin zmuszony był więc zaniechać wiedźmiństwa i pospieszyć na ratunek…

Geralt nie skomentował, ale jego spojrzenie było na tyle wymowne, że wampir pospieszył z wyjaśnieniami.

— Oświadczyła, cytuję: "Nie będący wiedźminem Wiedźmin udowodni, że stać go na pokorę i poświęcenie. Wstąpi w mroczną czeluść ziemi. Bezbronny. Zostawiwszy wszelki oręż, wszelkie ostre żelazo. Wszelkie ostre myśli. Wszelką agresję, gniew, złość, arogancję. Wejdzie w pokorze. A wówczas tam, w czeluści, pokorny niewiedźmin znajdzie odpowiedzi na pytania, które go dręczą. Znajdzie odpowiedzi na wiele pytań. Ale gdy Wiedźmin pozostanie wiedźminem, nie znajdzie niczego."

Geralt splunął w stronę wodospadu i jaskini.

— To zwykła gra — oświadczył. - Zabawa! Figle! Jasnowidztwo, poświęcenie, tajemnicze spotkania w grotach, odpowiedzi na pytania… Tak ograne chwyty można napotkać tylko u wędrownych dziadów bajarzy. Ktoś tu kpi sobie ze mnie. W najlepszym razie. A jeżeli to nie jest kpina…

— Kpiną nie nazwałbym tego w żadnym razie — powiedział stanowczo Regis. - W żadnym, Geralcie z Rivii.

— Co to więc jest? Jedno z osławionych druidzkich dziwactw?

— Nie będziemy wiedzieć — odezwał się Cahir — dopóki się nie przekonamy. Chodź, Geralt, wejdziemy tam razem…

— Nie — pokręcił głową wampir. - Flaminika była w tym względzie kategoryczna. Wiedźmin musi wejść tam sam. Bez broni. Daj mi twój miecz. Zaopiekuję się nim w czasie twej nieobecności.

— Niech mnie diabli… — zaczął Geralt, ale Regis szybkim gestem przerwał mu tok wypowiedzi.

— Daj mi twój miecz — wyciągnął rękę. - A jeśli masz jeszcze jakąś broń, zostaw mi ją także. Pamiętaj o słowach flaminiki. Żadnej agresji. Poświęcenie. Pokora.

— Czy ty wiesz, kogo tam napotkam? Kto… lub co czeka na mnie w tej jaskini?

— Nie, nie wiem. Najróżniejsze stwory zamieszkują podziemne korytarze pod Gorgoną.

— Szlag mnie trafi!

Wampir chrząknął cicho.

— Tego wykluczyć nie można — rzekł poważnie. - Ale musisz podjąć to ryzyko. Przecież wiem, że je podejmiesz.

*****

Nie zawiódł się — tak, jak oczekiwał, wejście do jaskini zawalone było imponującą stertą czaszek, żeber, piszczeli i gnatów. Nie czuło się jednak smrodu zgnilizny. Doczesne resztki były najwidoczniej wiekowe i pełniły rolę odstraszającej intruzów dekoracji.

Przynajmniej tak sądził.

Wszedł w ciemność, kości zachrzęściły i zachrupały pod stopami.

Wzrok szybko zaadaptował mu się do mroku.

Znajdował się w gigantycznej jaskini, skalnej kawernie, rozmiarów której oko nie było w stanie ogarnąć, albowiem proporcje łamały się i ginęły w lesie stalaktytów zwieszających się ze sklepienia malowniczymi festonami. Z błyszczącego wilgocią i mieniącego się różnobarwnym żwirem spągu wyrastały białe i różowe stalagmity, krępe i przysadziste u podstawy, smuklejące ku górze. Niektóre sięgały wierzchołkami wysoko ponad głowę wiedźmina. Niektóre łączyły się w górze ze stalaktytami, tworząc kolumniaste stalagnaty. Nikt go nie okrzyknął. Jedynym dającym się słyszeć odgłosem były dzwoniące echa pluszczącej i kapiącej wody.

Poszedł, wolno, wprost przed siebie, w mrok, między kolumny stalagnatów. Wiedział, że jest obserwowany.

Brak miecza na plecach dawał się odczuwać silnie, natrętnie i wyraziście — jak brak niedawno wykruszonego zęba.

Zwolnił kroku.

To, co jeszcze przed chwilą brał za leżące u podnóży stalagmitów okrągłe głazy, teraz wybałuszało na niego wielkie jarzące się ślepia. W zbitej masie szaroburyeh, pokrytych kurzem kudłów otwierały się ogromne paszczęki i błyskały stożkowate kły.

Barbegazi.

Szedł wolno, a stąpał uważnie — barbegazi były wszędzie, duże, średnie i małe, leżały na jego drodze, ani myśląc ustąpić. Jak do tej pory zachowywały się nad wyraz spokojnie, nie był jednak pewien, co będzie, gdy na któregoś nadepnie.

Stalagnaty były jak las, nie sposób było iść prosto, musiał kluczyć. Z góry, z najeżonego igłami sopleńców sklepienia kapała woda.

Barbegazi — zjawiało się ich coraz więcej — towarzyszyły mu w marszu, turlając się i tocząc po spągu. Słyszał ich monotonne gaworzenie i sapanie. Czuł ich ostry, kwaśny zapach.

Musiał się zatrzymać. Na jego drodze, między dwoma stalagmitami, w miejscu, którego ominąć nie mógł, leżał spory echinops, najeżony masą długich kolców. Geralt przełknął ślinę. Wiedział aż nadto dobrze, że echinops potrafił strzelać kolcami na odległość dziesięciu stóp. Kolce miały szczególną właściwość — wbite w ciało łamały się, a ostre końcówki wnikały i "wędrowały" coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie dosięgały jakiegoś wrażliwego organu.

— Wiedźmin głupi — usłyszał z mroku. - Wiedźmin tchórzliwy! Ma stracha, ha, ha!

Głos brzmiał osobliwie i obco, ale Geralt słyszał już takie głosy nie jeden i nie dwa razy. Tak mówiły istoty nie przyzwyczajone do porozumiewania się za pomocą mowy artykułowanej — przez to dziwnie akcentujące i intonujące, nienaturalnie przeciągające sylaby.

— Wiedźmin głupi! Wiedźmin głupi!

Powstrzymał się od komentarza. Zagryzł wargi i ostrożnie przeszedł obok echinopsa. Kolce potwora zafalowały jak macki ukwiału. Ale tylko na moment, potem echinops znieruchomiał i znów zaczął przypominać wielką kępę bagiennej trawy.

Dwa ogromne barbegazi przetoczyły się przez jego drogę, szwargocząc i powarkując. Z góry, spod sklepienia, dobiegł łopot błoniastych skrzydeł i syczący chichot, nieomylnie sygnalizujący obecność liścionosów i wespertylów.

— Przyszedł tutaj, morderca, zabijacz! Wiedźmin! — rozległ się w mroku ten sam głos, który słyszał uprzednio — Wlazł tutaj! Ośmielił się! Ale nie ma miecza, zabijacz. To jak chce zabijać? Wzrokiem? Ha, ha!

— A może — rozległ się drugi głos, z jeszcze bardziej nienaturalną artykulacją — to my jego zabijać? Haaaa?

Barbegazi zagaworzyły głośnym chórem. Jeden, wielki jak dojrzała dynia, przytoczył się bardzo blisko i klapnął zębami tuż przy piętach Geralta. Wiedźmin stłumił cisnące się na wargi przekleństwo. Poszedł dalej. Ze stalaktytów kapała woda, dzwoniąc srebrzystym echem.

Coś uczepiło się jego nogi. Powstrzymał się, by nie odtrącić gwałtownie.

Stworek był nieduży, niewiele większy od psa pekińczyka. Trochę też pekińczyka przypominał. Z oblicza. Z reszty przypominał małpkę. Geralt nie miał pojęcia, co to jest. - W życiu nie widział niczego podobnego.

— Widź-min! — wyartykułował wizgliwie, ale wcale wyraźnie pekińczyk, kurczowo wczepiony w but Geralta. - Widź-mm-min. Sukin-syn!

— Odczep się — rzekł przez zaciśnięte zęby. - Odczep się od buta, bo kopnę cię w dupę.

Barbegazi zagaworzyły głośniej, gwałtowniej i groźniej. W ciemnościach coś zaryczało. Geralt nie wiedział, co to było. Brzmiało jak krowa, ale Wiedźmin szedł o każdy zakład, że krowa to nie była.

— Widź-min, sukin-syn.

— Puść mój but — powtórzył, z trudem panując nad sobą. - Przyszedłem tu bezbronny, w pokoju. Przeszkadzasz mi…

Urwał i zakrztusił się falą obrzydliwego fetoru, od którego oczy łzawiły, a włosy zwijały się w kędziorki.

Wpity w jego łydkę pekińczykopodobny stworek wybałuszał oczy i defekował mu prosto na but. Ohydnemu smrodowi towarzyszyły jeszcze ohydniejsze odgłosy.

Zaklął adekwatnie do sytuacji i odepchnął nogą nachalne stworzonko. Dużo delikatniej, niż należało. Ale i tak stało się to, czego oczekiwał.

— Kopnął małego! — zaryczało coś z ciemności, ponad huraganowym wręcz szwargotaniem i skowytem barbegazi. - Kopnął małego! Skrzywdził mniejszego od siebie!

Najbliższe barbegazi przyturlały mu się do samych nóg. Poczuł, jak ich sękate i twarde jak kamienie łapska chwytają go i unieruchamiają. Nie bronił się, był zupełnie zrezygnowany. W futro największego i najbardziej agresywnego wytarł obfajdany but. Ciągnięty za ubranie, usiadł.

Coś wielkiego zsunęło się po stalagnacie, zeskakując na spąg. Od razu wiedział, co to jest. Pukacz. Krępy, pękaty, kosmaty, krzywonogi, szeroki w barach chyba na sążeń, z rudą brodą, która była jeszcze szersza.

Zbliżaniu się pukacza towarzyszyły wstrząsy gruntu, jak gdyby to nie pukacz się zbliżał, ale perszeron. Zrogowaciałe i szerokie stopy potwora miały — jakkolwiek by to śmiesznie brzmiało — po półtorej stopy długości każda.

Pukacz pochylił się nad nim i zionął wódką. Szelmy pędzą tu samogon, pomyślał machinalnie Geralt.

— Uderzyłeś mniejszego od siebie, wiedźminie — wyśmierdział mu w twarz pukacz. - Bez dania racji zaatakowałeś i skrzywdziłeś małe, łagodne, niewinne stworzonko. Wiedzieliśmy, że nie można ci ufać. Jesteś agresywny. Masz instynkty mordercy. Ilu naszych zabiłeś, kanalio?

Nie uznał za celowe odpowiadać.

— Ooooo! — pukacz jeszcze mocniej zionął na niego przetrawionym alkoholem. - Od dziecka o tym marzyłem! Od dziecka! Wreszcie spełniło się moje marzenie. Spójrz w lewo.

Spojrzał jak kto głupi. I dostał prawą pięścią w zęby, tak, że ujrzał wielką jasność.

— Oooooo! — pukacz wyszczerzył z gęstwy śmierdzącej brody wielkie krzywe zębiska. - Od dziecka o tym marzyłem! Spójrz w prawo.

— Dosyć — rozległ się gdzieś z głębi jaskini głośny i dźwięczny rozkaz. - Dosyć tych igraszek i figli. Proszę go puścić.

Geralt wypluł krew z rozciętej wargi. Obmył but w strumyczku ściekającej po skale wody. Skunks z facjatą pekińczyka szczerzył się na niego szyderczo, ale z bezpiecznej odległości. Pukacz też się szczerzył, masując pięść.

— Idź, wiedźminie — zawarczał. - Idź do niego, skoro cię wzywa. Ja poczekam. Bo przecież to tędy będziesz musiał wracać.

Jaskinia, do której wszedł, o dziwo, pełna była światła. Przez otwory w jeżącym się od sopleńców sklepieniu wpadały krzyżujące się słupy jasności, wydobywające ze skał i naciekowych formacji feerię blasków i kolorów. W powietrzu wisiała tu nadto płonąca jasnością magiczna kula, wspomagana refleksami kwarcu w ścianach. Mimo całej tej iluminacji kraniec jaskini ginął w mroku, w perspektywie kolumnady stalagnatów czaiła się czarna ciemność.

Na ścianie, którą natura wręcz przygotowała do tego celu, powstawało właśnie olbrzymie naskalne malowidło. Artystą malarzem był wysoki jasnowłosy elf ubrany w przybrudzoną farbą opończę. W magiczno-naturalnym blasku jego głowę wydawała się otaczać świetlista gloria.

— Usiądź — elf, nie odrywając wzroku od malowidła, ruchem pędzla wskazał Geraltowi głaz. - Nie zrobili ci krzywdy?

— Nie. Raczej nie.

— Musisz im wybaczyć.

— Faktycznie. Muszę.

— Są trochę jak dzieci. Strasznie cieszyli się na twoje przyjście.

— Zauważyłem.

Elf dopiero teraz spojrzał na niego.

— Usiądź — powtórzył. - Za chwilę będę do twojej dyspozycji. Już kończę.

Tym, co elf kończył, było stylizowane zwierzę, prawdopodobnie bizon. Na razie gotów był jedynie jego kontur — od imponujących rogów po nie mniej wspaniały ogon. Geralt usiadł na wskazanym głazie i poprzysiągł sobie być cierpliwy i pokorny — do granicy możliwości.

Elf, cichuteńko pogwizdując przez zaciśnięte zęby, zanurzył pędzelek w miseczce z farbą i szybkimi ruchami pokolorował swego bizona na fioletowo. Po chwili namysłu namalował na boku zwierza tygrysie pręgi.

Geralt przyglądał się w milczeniu.

Wreszcie elf cofnął się o krok, podziwiając naskalny fresk przedstawiające już całą scenę myśliwską. Fioletowego i pręgowatego bizona ścigały w dzikich podskokach chude, zarysowane niedbałymi ruchami pędzla figurki ludzi z łukami i dzidami.

— Co to ma być? - nie wytrzymał Geralt.

Elf spojrzał na niego przelotnie, wkładając czysty koniec pędzelka do ust.

— Jest to — oznajmił — prehistoryczne malowidło wykonane przez pierwotnych łudzi, którzy mieszkali w tej jaskini przed tysiącami lat i zajmowali się głównie polowaniem na dawno już wymarłe fioletowe bizony. Niektórzy z prehistorycznych łowców byli artystami, odczuwali głęboką potrzebę artystycznego odreagowania. Uwiecznienia tego, co im w duszach grało.

— Fascynujące.

— Pewnie, że tak — zgodził się elf. - Wasi uczeni od lat łażą po jaskiniach i szukają śladów praczłowieka. A ilekroć znajdą takowe, są niepomiernie zafascynowani. Znajdują bowiem dowód na to, że na tym lądzie, i w tym świecie zarazem, nie jesteście przybłędami. Dowód na to, że wasi przodkowie zamieszkiwali tu od wieków, do ich spadkobierców zatem ten świat należy. Cóż, każda rasa ma prawo do jakichś tam korzeni. Nawet wasza, ludzka, której korzeni trzeba wszak szukać na czubkach drzew. Ha, śmieszny kalambur, nie uważasz? Wart epigramatu. Lubisz lekką poezję? Jak myślisz, co by tu jeszcze dorysować?

— Dorysuj praludzkim łowcom wielkie, wzwiedzione fallusy.

— To jest myśl — elf zanurzył pędzelek w farbce. - Kult falliczny był typowy dla prymitywnych cywilizacji. Może to również posłużyć powstaniu teorii, że rasa ludzka ulega fizycznej degeneracji. Przodkowie mieli fallusy jak maczugi, potomkom zostały śmieszne, szczątkowe kutasiki… Dziękuję, wiedźminie.

— Nie ma za co. Ot, grało mi w duszy. Farba wygląda bardzo świeżo, jak na prehistoryczną.

— Za trzy, cztery dni barwy zblakną pod wpływem soli, którą wydziela ściana i malunek zrobi się tak prehistoryczny, że proszę siadać. Wasi uczeni posikają się z radości, gdy to zobaczą. Żaden, głowę daję, nie pozna się na mojej krotochwili.

— Pozna się.

— A to jakim sposobem?

— Przecież nie wytrzymasz, by nie podpisać arcydzieła. Elf zaśmiał się sucho.

— Celnie! Rozszyfrowałeś mnie bezbłędnie. Ech, ogniu próżności, jakże trudno artyście ugasić cię w sobie. Ja już podpisałem malowidło. O, tutaj.

— To nie jest ważka?

— Nie. To ideogram oznaczający moje imię. Nazywam się Crevan Espane aep Caomhan Macha. Dla wygody używam aliasu Avallac'h i tak też możesz zwracać się do mnie.

— Nie omieszkam.

— Ciebie zaś zwą Geraltem z Rivii. Jesteś wiedźmiaem. Aktualnie nie gromisz jednak potworów i bestii, zajęty poszukiwaniem zaginionych dziewcząt.

— Zadziwiająco szybko rozchodzą się wieści. Zadziwiająco daleko. I zadziwiająco głęboko. Podobno przewidziałeś, że zjawię się tutaj. Umiesz tedy przepowiadać przyszłość, jak rozumiem?

— Przepowiadać przyszłość — Ayallac'h wytarł ręce w szmatkę — potrafi każdy. I każdy to robi, bo to wszakże łatwe. Nie jest żadną sztuką przepowiadać. Sztuką jest przepowiadać trafnie.

— Wywód zgrabny i wart epigramatu. Ty, jasna rzecz, umiesz przepowiadać trafnie.

— Nader często. Ja, drogi Geralcie, umiem sporo i wiem sporo. Wskazuje zresztą na to mój, jak to powiedzielibyście wy, ludzie, tytuł naukowy. W pełnym brzmieniu: Aen Saeyheme.

— Wiedzący.

— W samej rzeczy.

— I zechcący, mam nadzieję, podzielić się wiedzą?

Ayallac'h milczał przez chwilę.

— Podzielić się? - powiedział wreszcie przeciągle. - Z tobą? Wiedza, mój drogi, to przywilej, a przywileje dzieli się tylko z równymi sobie. A dlaczegóż to niby ja, elf, Wiedzący, członek elity, miałbym dzielić się czymkolwiek z potomkiem istoty, która zjawiła się we wszechświecie zaledwie pięć milionów lat temu, wyewoluowawszy z małpy, szczura, szakala czy innego ssaka? Istoty, która potrzebowała coś około miliona lat na odkrycie, że za pomocą dwóch włochatych rąk może dokonać jakiejś operacji ogryzioną kością? Po czym wetknęła sobie tę kość w odbytnicę i zakwiliła ze szczęścia?

Elf zamilkł, odwróciwszy się i utkwiwszy oczy w swoim malowidle.

— Dlaczegóż to — powtórzył — ośmielasz się sądzić, że podzielę się z tobą jakąkolwiek wiedzą, człowieku? Powiedz mi!

Geralt wytarł but z resztek gówna.

— Może dlatego — odrzekł sucho — że to nieuniknione?

Elf odwrócił się gwałtownie.

— Co — zapytał przez zaciśnięte zęby — jest nieuniknione?

— Może to — Geraltowi nie chciało się podnosić głosu — że minie dalszych parę lat i ludzie po prostu wezmą sobie każdą wiedzę, nie bacząc, czy ktoś zechce dzielić się nią z nimi, czy nie? W tym także i wiedzę o tym, co ty, elf i Wiedzący, sprytnie ukrywasz za naskalnymi freskami? Licząc na to, że ludzie nie zechcą rozwalać kilofami tej ściany, zamalowanej fałszywym dowodem praludzkiego istnienia? Co? Mój ty ogniu próżności?

Elf parsknął. Wcale wesoło.

— O, tak — powiedział. - Próżnością iście posuniętą do głupoty byłoby mniemać, że czegoś nie rozwalicie. Rozwalicie wszystko. Tylko co z tego? Co z tego, człowieku?

— Nie wiem. Powiedz mi. A jeśli nie uznasz za stosowne, to sobie pójdę. Najchętniej innym wyjściem, bo przy tamtym czekają na mnie twoi swawolni kompani pragnący nadwerężyć mi żeber.

— Proszę — elf gwałtownym ruchem rozpostarł ręce, a ściana skalna rozwarła się ze zgrzytem i trzaskiem, brutalnie dzieląc fioletowego bizona przez pół. - Wyjdź tędy. Stąpaj ku światłu. W przenośni czy dosłownie, to z reguły właściwa droga.

— Szkoda trochę — mruknął Geralt. - Mam na myśli fresk.

- Żartujesz chyba — powiedział po chwili milczenia elf, zadziwiająco wręcz łagodnie i przyjaźnie. - Freskowi nic nie będzie. Identycznym zaklęciem zamknę skałę, nawet śladu rysy nie zostanie. Chodź. Wyjdę z tobą, przeprowadzę cię. Doszedłem do wniosku, że mam ci jednak coś do powiedzenia. I do pokazania.

Wewnątrz panowała ciemność, ale Wiedźmin z miejsca wiedział, że jaskinia jest ogromna — poznał to po temperaturze i ruchu powietrza. Żwir, po którym szli, był mokry Avallac'h wyczarował światło — elfią modą, tylko gestem, bez wypowiadania zaklęcia. Jarząca się kula wzleciala ku sklepieniu, formacje kryształu górskiego w ścianach groty zapłonęły miriadem refleksów i lśnień, zatańczyły cienie. Wiedźmin westchnął mimo woli.

Nie pierwszy raz widział elfie rzeźby i posągi, ale za każdym razem wrażenie bylo takie samo. Że zastygłe w pół ruchu, w pól drgnienia postaci elfów i elfek nie są dziełem dłuta rzeźbiarza, lecz efektem potężnego czaru, zdolnego zmienić żywą tkankę w biały marmur z Amell.

Najbliższa statua przedstawiała elkę siedzącą na podkurczonych nogach na bazaltowej płycie. Elfka odwracała głowę, jak gdyby zaalarmowana szmerem zbliżających się kroków. Była zupełnie naga. Biały i wygładzony do mlecznego blasku marmur sprawiał, że wręcz czuło się emanujące z posągu ciepło.

Ayallac'h zatrzymał się i oparł o jedną z kolumn, wytyczających drogę wśród alei posągów.

— Po raz drugi — odezwa! się cicho — błyskotliwie mnie rozszyfrowałeś, Geralcie. Tak, miałeś rację, bizonie malowidło na skale to był kamuflaż. Mający zniechęcić do rozkuwania i przebijania ściany. Mający uchronić to wszystko tutaj przed grabieżą i dewastacją. Każda rasa, elfia również, ma prawo do korzeni. To, co widzisz, to są nasze korzenie. Stąpaj, proszę, ostrożnie. To jest w gruncie rzeczy cmentarz.

Tańczące po górskich kryształach refleksy światła wydobywały z mroku dalsze szczegóły — za aleją posągów widać było kolumnady, schody, amfiteatralne krużganki, arkady i perystyle. Wszystko z białego marmuru.

— Chcę — podjął Ayallac'h, zatrzymując się i wskazując dłonią — by to przetrwało. Nawet gdy my odejdziemy, gdy cały ten kontynent i cały ten świat znajdzie się pod milową warstwą lodu i śniegu, Tir na Bea Arainne przetrwa. Odejdziemy stąd, ale kiedyś tu powrócimy. My, elfy. Przyrzeka nam to Aen Ithlinnespeath, proroctwo Ithlinne Aegli aep Aevenien.

— Wy naprawdę w nią wierzycie? W tę wieszczbę? Aż tak głęboki jest wasz fatalizm?

— Wszystko — elf nie patrzył na niego, lecz na marmurowe kolumny pokryte delikatną jak pajęczyna płaskorzeźbą — zostało przewidziane i wyprorokowane. Wasze przybycie na kontynent, wojny, przelew elfiej i ludzkiej krwi. Wzrastanie waszej rasy, dekadencję naszej. Walkę władców Północy i Południa. I powstanie oto król Południa przeciw królom Północy i zaleje ich ziemie jak powódź, będą oni zdruzgotani, a narody ich zniszczone…

I tak zacznie się zagłada świata. Pamiętasz tekst Itliny, wiedźminie? Kto jest daleko, umrze od zarazy; kto jest blisko, padnie od miecza; kto uchowa się, umrze z głodu, kto przetrwa, tego zgubi mróz… Albowiem nadejdzie Tedd Deireadh, Czas Końca, Czas Miecza i Topora, Czas Pogardy, Czas Białego Zimna i Wilczej Zamieci…

— Poezja.

— Wolisz mniej poetycko? Wskutek zmiany kąta padania promieni słonecznych przesunie się, i to znacznie, granica wiecznej zmarzliny. To góry zmiażdży i odepchnie daleko na południe sunący z północy lód. Wszystko przysypie biały śnieżek. Warstwą grubą na ponad milę. I zrobi się bardzo, ale to bardzo zimno.

— Będziemy nosić cieple gacie — zapowiedział bez emocji Geralt. - Kożuszki. I futrzane czapki.

— Z ust mi to wyjąłeś — zgodził się spokojnie elf. - I w tych gaciach i czapkach przetrwacie, by któregoś dnia wrócić tu, kopać doły i szperać w tych jaskiniach, by niszczyć i kraść. Wieszczba Itliny tego nie mówi, ale ja to wiem. Nie sposób całkowicie zniszczyć ludzi i karaluchów, zawsze zostanie co najmniej parka. Co do nas, elfów, Itlina jest bardziej zdecydowana: ocaleją tylko ci, którzy pójdą za Jaskółką. Jaskółka, symbol wiosny, jest wybawicielką, tą, która otworzy Zakazane Drzwi, wskaże drogę wybawienia. I umożliwi odrodzenie świata. Jaskółka, Dziecko Starszej Krwi.

— Czyli Ciri? — nie wytrzymał Geralt. - Albo dziecko Ciri? Jak? I dlaczego?

Ayallac'h, zdawałoby się, nie dosłyszał.

— Jaskółka ze Starszej Krwi — powtórzył. - Z jej krwi. Chodź. I spójrz.

Nawet spośród innych niesamowicie wręcz realistycznych, uchwyconych w ruchu lub geście posągów wskazywany przez Avallac'ha wyróżniał się. Biała marmurowa elfka, półleżąca na płycie, sprawiła wrażenie, jak gdyby — przebudzona — miała za chwilę usiąść i wstać. Była obrócona twarzą ku pustemu miejscu u jej boku, a uniesiona dłoń zdawała się dotykać tam czegoś niewidzialnego.

Na twarzy elfki malował się wyraz spokoju i szczęścia.

Długo trwało, zanim Ayallac'h przerwał ciszę.

— To jest Lara Dorren aep Shiadhal. Oczywiście, to nie grób, lecz cenotaf. Dziwi de pozycja posągu? Cóż, nie znalazł poparcia projekt, by wykuć w marmurze oboje legendarnych kochanków: Larę i Cregennana z Lod. Cregennan był człowiekiem, byłoby świętokradztwem marnować amellski marmur na jego statuę. Byłoby bluźnierstwem stawiać statuę człowieka tutaj, w Tir na Bea Arainne.

Z drugiej strony, jeszcze większą zbrodnią byłoby z premedytacją niszczyć pamięć o tym uczuciu. Sięgnięto więc po złoty środek. Cregennana… formalnie tutaj nie ma. A jednak jest. W spojrzeniu i pozie Lary. Kochankowie są razem. Nic nie zdołało ich rozdzielić. Ani śmierć, ani niepamięć… Ani nienawiść.

Wiedźminowi zdawało się, że obojętny głos elfa zmienił się na moment. Ale to chyba nie było możliwe.

Avallac'h zbliżył się do posągu, ostrożnym, delikatnym ruchem pogładził marmurowe ramię. Potem odwrócił się, a na jego trójkątnej twarzy zjawił się znowu zwykły, lekko drwiący uśmiech.

— Czy wiesz, wiedźminie, co jest największym minusem długowieczności?

— Nie.

— Seks.

— Co?

— Dobrze słyszałeś. Seks. Po niecałych stu latach staje się nudny. Nie ma w nim już nic, co mogłoby fascynować i ekscytować, co miałoby podniecający urok nowości. Wszystko już było… Takim czy innym sposobem, ale było. I wtedy nagle przychodzi Koniunkcja Sfer i pojawiacie się tutaj wy, ludzie. Pojawiają się tu niedobitki ludzi, przybyłe z innego świata, z waszego dawnego świata, który udało wam się totalnie zniszczyć, waszymi własnymi, wciąż owłosionymi rękami zniszczyć, zaledwie pięć milionów lat po wykształceniu się jako gatunek. Jest was garstka, średnią życia macie śmiesznie niską, wasze przetrwanie zależy więc od tempa rozrodu, wobec tego wyuzdana żądza nigdy was nie opuszcza, seks rządzi wami totalnie, jest to popęd silniejszy nawet niż instynkt samozachowawczy. Umrzeć, czemu nie, jeśli wcześniej da się pochędożyć: oto w niewielkim skrócie cała wasza filozofia.

Geralt nie przerywał i nie komentował, choć ochotę miał wielką.

— I co się nagle okazuje? — podjął Ayallac'h. - Elfy, znudzone znudzonymi elfkami, biorą się za zawsze chętne ludzkie kobiety, znudzone elfki oddają się z perwersyjnej ciekawości zawsze pełnym wigoru i werwy ludzkim samcom. I dzieje się coś, czego wytłumaczyć nie potrafi nikt: elfki, które normalnie mają owulację raz na dziesięć, dwadzieścia lat, spółkując z człowiekiem zaczynają owulować przy każdym silnym orgazmie. Zadziałał jakiś ukryty hormon, może kombinacja hormonów. Elfki rozumieją, że dzieci mogą mieć w praktyce tylko z ludźmi. To elki sprawiły, że nie eksterminowaliśmy was, gdy jeszcze byliśmy silniejsi. A potem już wy byliście silniejsi i zaczęliście eksterminować nas. Ale w elfkach wciąż mieliście sprzymierzeńców. To one były orędowniczkami współżycia, współpracy i współistnienia… i nie chciały się przyznać, że w gruncie rzeczy chodzi o współspanie.

— Co to ma — chrząknął Geralt — wspólnego ze mną?

— Z tobą? Absolutnie nic. Ale z Ciri wiele. Ciri jest wszak potomkiem Lary Dorren aep Shiadhal, a Lara Dorren była orędowniczką współistnienia z ludźmi. Głównie z jednym człowiekiem. Z Cregennanem z Lod, ludzkim czarodziejem. Lara Dorren współistniała z owym Cregennanem często i skutecznie. Mówiąc prościej: zaszła w ciążę.

Wiedźmin i tym razem zachował milczenie.

— Problem tkwił w tym, że Lara Dorren nie była zwykłą elfką. Była ładunkiem genetycznym. Specjalnie przygotowywanym. Rezultatem wieloletnich prac. W połączeniu z innym ładunkiem, elfim, ma się rozumieć, miała urodzić dziecko jeszcze bardziej specjalne. Poczynając z nasienia człowieka, pogrzebała te szansę, zmarnowała rezultaty setek lat planowania i przygotowań. Tak przynajmniej wówczas myślano. Nikt nie przypuszczał, by spłodzony przez Cregennana metys mógł odziedziczyć po pełnowartościowej matce coś pozytywnego. Nie, taki mezalians nie mógł przynieść niczego dobrego…

— I dlatego — wtrącił Geralt — został surowo ukarany.

— Nie tak, jak myślisz — Ayallac'h spojrzał na niego szybko. - Chociaż związek Lary Dorren i Cregennana przyniósł nieobliczalne szkody elfom, a ludziom mógł wyjść tylko na dobre, jednak to ludzie, nie elfy, zamordowali Cregennana. Ludzie, nie elfy, zgubili Larę. Tak właśnie było, mimo tego, że wielu elfów miało powody, by nienawidzić kochanków. Również osobiste.

Geralta już po raz drugi zastanowiła nieznaczna zmiana w głosie elfa.

— Tak czy inaczej — podjął Avallac'h — współistnienie pękło jak bańka mydlana, rasy skoczyły sobie do gardeł. Zaczęła się wojna, która trwa do dziś. A tymczasem materiał genetyczny Lary… Istnieje, jak się już zapewne domyśliłeś. I nawet rozwinął się. Niestety, zmutował. Tak, tak. Twoja Ciri jest mutantem.

Elf i tym razem nie doczekał się komentarza.

— Maczali w tym oczywiście palce wasi czarodzieje, sprytnie łącząc hodowlane osobniki w parki, ale im również wymknęło się to spod kontroli. Mało kto domyśla się, jakim cudem materiał genetyczny Lary Dorren odrodził się tak potężnie w Ciri, co było wyzwalaczem. Myślę, że wie o tym Vilgefortz, ten sam, który na Thanedd porachował ci kości. Czarodzieje, którzy eksperymentowali z potomstwem Lary i Riannon, prowadząc przez czas jakiś regularną hodowlę, nie doszli do oczekiwanych rezultatów, znudzili się i zaniechali eksperymentu. Ale eksperyment trwał, z tym, że teraz już samorzutnie. Ciri, córka Pavetty, wnuczka Calanthe, prapraprawnuczka Riannon, była prawdziwym potomkiem Lary Dorren. Vilgefortz dowiedział się o tym, prawdopodobnie przypadkiem. Wie o tym też Emhyr var Emreis, cesarz Nilfgaardu.

— I wiesz o tym ty.

— Ja wiem nawet więcej niż oni obaj. Ale to nie ma znaczenia. Młyn przeznaczenia działa, żarna losu mielą… To, co przeznaczone, musi się stać.

— A co musi się stać?

— To, co przeznaczone. Co zostało ustalone odgórnie, w przenośnym rzecz jasna znaczeniu. Coś, o czym przesądza działanie niezawodnie funkcjonującego mechanizmu, u podstaw którego leżą Cel, Plan i Rezultat.

— To jest albo poezja, albo metafizyka. Albo jedno i drugie, bo czasami trudno rozgraniczyć. Czy możliwe są jakieś konkrety? Choćby minimalne? Chętnie podyskutowałbym z tobą o tym i owym, ale tak się składa, że mi pilno.

Avallac'h zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

— A dokąd to tak ci pilno? Ach, wybacz… Ty, jak mi się zdaje, nie zrozumiałeś nic z tego, co mówiłem. Powiem więc prosto: twoja wielka wyprawa ratunkowa pozbawiona jest już sensu. Całkowicie go straciła.

— Powodów jest kilka — podjął elf, patrząc na kamienną twarz wiedźmina. - Po pierwsze, jest już za późno, zasadnicze zło już się dokonało, nie jesteś już w stanie ocalić przed nim dziewczyny. Po drugie, teraz, gdy wstąpiła już na właściwą drogę, Jaskółka świetnie poradzi sobie sama, zbyt potężną moc nosi w sobie, by lękać się czegokolwiek. Twoja pomoc jest jej zbędna. A po trzecie… Hmmm…

— Ja cię cały czas słucham, Ayallac'h. Cały czas.

— Po trzecie… Po trzecie, ktoś inny jej teraz pomoże. Chyba nie jesteś aż tak arogancki, by myśleć, że tę dziewczynę tylko i wyłącznie z tobą powiązało przeznaczenie.

— To wszystko?

— Tak.

— Do widzenia zatem.

— Zaczekaj.

— Mówiłem. Pilno mi.

— Załóżmy przez chwilę — rzekł spokojnie elf — że ja faktycznie wiem, co się stanie, że widzę przyszłość. Jeżeli powiem ci, że to, co ma się stać, stanie się i tak, niezależnie od czynionych przez ciebie wysiłków? Od podejmowanych inicjatyw? Jeśli zakomunikuję ci, że mógłbyś wyszukać sobie jakieś spokojne miejsce na ziemi i siedzieć tam, nic nie robiąc, czekając na nieuniknione konsekwencje biegu wydarzeń, czy zdecydujesz się na coś takiego?

— Nie.

— A jeżeli zakomunikuję ci, że twoja aktywność, świadcząca o braku wiary w niezachwiane mechanizmy Celu, Planu i Rezultatu, może, choć prawdopodobieństwo jest nikłe, rzeczywiście zmienić co nieco, ale wyłącznie na gorsze? Czy przemyślisz sprawę ponownie? Ach, już z twojej miny widzę, że nie. Zapytam więc po prostu: dlaczego nie?

— Naprawdę chcesz wiedzieć?

— Naprawdę.

— Dlatego, że ja zwyczajnie nie wierzę w twoje metafizyczne komunały o celach, planach i odgórnych zamysłach stwórców. Nie wierzę również w waszą słynną wieszczbę Itliny i inne proroctwa. Mam je, wyobraź sobie, za taki sam kit i humbug, jak twoje naskalne malowidło. Fioletowy bizon, Avallac'h. Nic więcej. Nie wiem, czy nie potrafisz, czy też nie chcesz mi pomóc. Nie mam jednak do ciebie żalu…

— Powiadasz, nie potrafię czy też nie chcę ci pomóc. A w jaki sposób mógłbym?

Geralt zastanawiał się przez moment, absolutnie świadom, że od właściwego sformułowania pytania zależy wiele.

— Odzyskam Ciri?

Odpowiedź była natychmiastowa.

— Odzyskasz. Po to tylko, by natychmiast ją utracić. I to na zawsze, nieodwołalnie. Zanim do tego dojdzie, stracisz wszystkich, którzy ci towarzyszą. Jednego z twych towarzyszy stracisz w ciągu najbliższych tygodni, może nawet dni. Może nawet godzin.

— Dziękuję.

— Jeszcze nie skończyłem. Bezpośrednim i rychłym skutkiem twojej ingerencji w mielące żarna Celu i Planu będzie śmierć kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Co zresztą nie ma wielkiego znaczenia, albowiem niedługo później życie straci kilkadziesiąt milionów ludzi. Świat, jakim go znasz, po prostu zniknie, przestanie istnieć, by po upływie stosownego czasu odrodzić się w zupełnie odmienionej postaci. Ale na to akurat nikt nie ma i nie będzie miał żadnego wpływu, nikt nie jest w stanie temu zapobiec ani odwrócić kolei rzeczy. Ani ty, ani ja, ani czarodzieje, ani Wiedzący. Ani nawet Ciri. Co ty na to?

— Fioletowy bizon. Tym niemniej dziękuję ci, Avallac'h.

— Swoją drogą — wzruszył ramionami elf — trochę ciekawi mnie, co może zdziałać kamyczek wpadający w tryby żaren… Czy jeszcze coś mogę dla ciebie zrobić?

— Raczej nie. Bo pokazać mi Ciri, jak sądzę, nie możesz?

— Kto tak powiedział?

Geralt wstrzymał oddech.

Ayallac'h skierował szybkie kroki w stronę ściany jaskini, dając znak, by Wiedźmin szedł za nim.

- Ściany Tir na Bea Arainne — wskazał na skrzące się górskie kryształy — mają szczególne właściwości. A ja, bez pychy, mam szczególne umiejętności. Połóż na tym ręce. Wpatrz się. Myśl intensywnie. O tym, jak ona bardzo cię teraz potrzebuje. I zadeklaruj, że się tak wyrażę, mentalną chęć pomocy. Myśl o tym, że chcesz biec na ratunek, być u boku, coś w tym guście. Obraz powinien pojawić się sam. I być wyraźny. Patrz, ale powstrzymuj się od gwałtownych reakcji. Nic nie mów. To będzie wizja, nie komunikacja.

Usłuchał.

Pierwsze wizje, wbrew obietnicy, nie były wyraźne. Były niejasne, ale za to tak gwałtowne, że cofnął się odruchowo. Odrąbana ręka na blacie stołu… Krew rozbryzgnięta na szklistej tafli… Kościotrupy na szkieletach koni… Yennefer, zakuta w kajdany…

Wieża? Czarna wieża? A za nią, w tle… Zorza polarna?

I nagle, bez ostrzeżenia, obraz stał się klarowny. Aż nadto klarowny.

— Jaskier! — wrzasnął Geralt. - Milva! Angouleme!

— Hę? - zainteresował się Avallac'h. - Ach, tak. Zdaje mi się, żeś wszystko zepsuł.

Geralt odskoczył od ściany jaskini, o mało nie przewracając się o bazaltowy postument.

— Nieważne, do cholery! — krzyknął. - Słuchaj, Avallac'h, ja muszę jak najprędzej dostać się do tego druidzkiego lasu…

— Caed Myrkvid?

— Bodajże! Moim druhom grozi tam śmiertelne niebezpieczeństwo! Walczą o życie! W zagrożeniu są również inni ludzie… Którędy najprędzej… Ach, do diabla! Wracam po miecz i konia…

- Żaden koń — przerwał spokojnie elf — nie zdoła zanieść cię do Gaju Myrkyid przed zapadnięciem zmroku…

— Ale ja…

— Jeszcze nie skończyłem. Idź po ten twój słynny miecz, a ja tymczasem załatwię ci wierzchowca. Doskonałego wierzchowca na górskie ścieżki. Jest to wierzchowiec trochę, powiedziałbym, nietypowy… Ale dzięki niemu będziesz w Caed Myrkvid za niecałe pół godziny.

*****

Pukacz śmierdział jak koń — i tu kończyło się podobieństwo. Geralt oglądał kiedyś w Mahakamie urządzone przez krasnoludy zawody w ujeżdżaniu górskich muflonów i wydało mu się to sportem absolutnie ekstremalnym. Ale dopiero teraz, siedząc na grzbiecie pędzącego jak wariat pukacza, dowiadywał się, czym jest prawdziwa ekstremalność.

Aby nie spaść, kurczowo wpijał palce w szorstkie kudły i ściskał udami kosmate boki potwora. Pukacz śmierdział potem, uryną i wódką. Gnał jak opętany, od uderzeń jego gigantycznych stóp ziemia dudniła, jak gdyby podeszwy miał ze spiżu. W niewielkim stopniu zwalniając, piął się na zbocza, a zbiegał z nich tak szybko, że powietrze wyło w uszach. Pędził po graniach, perciach i półkach tak wąskich, że Geralt zaciskał powieki, by nie patrzeć w dół. Przesadzał wodogrzmoty, kaskady, przepaście i rozpadliny, których nie przeskoczyłby muflon, a każdemu udanemu skokowi towarzyszył dziki i ogłuszający ryk. To znaczy, jeszcze dzikszy i bardziej ogłuszający niż zwykle pukacz ryczał bowiem praktycznie bez przerwy.

— Nie pędź tak! — pęd powietrza wciskał słowa z powrotem do gardła.

— Bo co?

— Piłeś!

— Uuuaaahaaaaaaaa!

Gnali. W uszach świszczało.

Pukacz śmierdział.

Łoskot olbrzymich stóp o skałę ścichł, zagrzechotały gołoborza i piargi. Potem grunt zrobił się mniej kamienisty, zielono mignęło coś, co mogło być kosodrzewiną. Potem migało zielono i brązowo, bo pukacz w szalonych susach sadził przez jodłowy las. Zapach żywicy zmieszał się ze smrodem potwora.

— Uaaahaaaaaa!

Jodły się skończyły, zaszumiały opadłe liście. Teraz było czerwono, bordowe, ochrowo i żółto.

— Wolnieeeeej!

— Uaaaahahhahaha!

Pukacz długim susem przesadził stertę zwalonych drzew. Geralt o mało nie odgryzł sobie języka.

*****

Dzika jazda skończyła się równie bezceremonialnie, Jak się zaczęła. Pukacz wrył pięty w ziemię, zaryczał i zrzucił wiedźmina na usłane liśćmi poszycie. Geralt leżał przez chwilę, z braku tchu nie mogąc nawet złorzeczyć. Potem wstał, sycząc i masując kolano, w którym znowu odezwał się ból.

— Nie spadłeś — stwierdził fakt pukacz, a głos miał zdziwiony. - No, no.

Geralt nie skomentował.

— Jesteśmy na miejscu — pukacz wskazał kosmatą łapą. - Oto Caed Myrkvid.

W dole pod nimi leżała kotlina, szczelnie wypełniona mgłą. Z oparu przeświecały wierzchołki wielkich drzew.

— Ta mgła — uprzedził pytanie pukacz, węsząc — nie jest naturalna. Ponadto czuć stamtąd dym. Na twoim miejscu pospieszyłbym się, Eeech, poszedłbym z tobą… Aż mnie mdli z ochoty do bitki! A już jako dziecko marzyłem, by kiedyś móc zaszarżować na ludzi z wiedźminem na grzbiecie! Ale Avallac'h zabronił mi pokazywać się. Idzie o bezpieczeństwo całej naszej społeczności…

— Wiem.

— Nie miej za złe, że dałem ci w zęby.

— Nie mam.

— Jesteś równy chłop.

— Dziękuję ci. Również za podwiezienie.

Pukacz wyszczerzył zęby z rudej brody i zionął wódką.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

*****

Mgła zalegająca Las Myrkvid była gęsta i miała nieregularny kształt, przywodzący na myśl kupę bitej śmietany nasadzonej na tort przez kucharkę będącą niespełna rozumu. Mgła ta przypomniała wiedźminowi Brokilon — Las Driad często zasnuwal się podobnie gęstym ochronnym i kamuflującym magicznym oparem. Podobna do brokliońskiej była też dostojna i groźna atmosfera puszczy, tutaj, na skraju, w przeważającej części składającej się z olch i buków.

I zupełnie jak w Brokilonie, już na skraju lasu, na zasłanej liśćmi drodze, Geralt niemal potknął się o trupy.

Okrutnie zarąbani ludzie nie byli druidami ani Nilfgaardczykami, nie należeli też z pewnością do hassy Słowika i Schirru. Zanim jeszcze Geralt wypatrzył we mgle zarysy wozów, przypomniał sobie, że Regis mówił o pielgrzymach. Wynikało, że dla niektórych pielgrzymów pielgrzymka zakończyła się niezbyt szczęśliwie.

Smród dymu i spalenizny, nieprzyjemny w wilgotnym powietrzu, stawał się coraz wyraźniejszy, wskazywał drogę. Wkrótce potem drogę wskazały też głosy. Okrzyki. I fałszywa, kocia muzyka gęśli.

Geralt przyspieszył kroku.

Na rozkisłej od deszczu drodze stał wóz. Obok jego kół leżały kolejne trupy.

Jeden z bandytów buszował po wozie, wywalając na drogę przedmioty i sprzęty. Drugi trzymał wyprzężone konie, trzeci zdzierał z zabitego pielgrzyma szubę z lisów krzyżaków. Czwarty piłował smykiem znalezione widać wśród łupów gęśle, za nic w świecie nie mogąc wydobyć z instrumentu choćby jednej czystej nuty.

Kakofonia przydała się — stłumiła kroki Geralta.

Muzyka urwała się raptownie, struny gęśli jęknęły rozdzierająco, zbójca runął na liście i zbryzgał je posoką. Trzymający konie nie zdołał nawet krzyknąć, sihill przeciął mu tchawicę. Trzeci zbój nie zdążył zeskoczyć z wozu, spadł, rycząc, z rozsiekaną arterią udową. Ostatni zdołał nawet wydobyć miecz z pochwy. Ale unieść go już nie zdążył.

Geralt strząsnął kciukiem krew ze zbroczą.

— Tak, synkowie — powiedział w kierunku lasu i zapachu dymu. - To był głupi pomysł. Nie należało słuchać Słowika i Schirru. Trzeba było zostać w domu.

*****

Wkrótce natknął się na następne wozy i następnych zabitych. Wśród licznych porąbanych i pokłutych pielgrzymów leżeli również druidzi w ubroczonych białych szatach. Dym z niezbyt już odległego pożaru snuł się nisko przy ziemi.

Tym razem zbójcy byli czujniejsi. Udało mu się podejść tylko jednego, zajętego ściąganiem tandetnych pierścionków i bransolet z zakrwawionych rąk zabitej kobiety. Geralt, nie deliberując, ciął bandytę, bandyta zaryczał, a wówczas pozostali — zbójcy przemieszani z Nilfgaardczykami — rzucili się na niego z wrzaskiem.

Odskoczył w las, pod najbliższe drzewo, by pień chronił mu plecy. Ale nim jeszcze zbójcy dobiegli, załomotały kopyta, a z krzaków i mgły wyłonił się olbrzymi koń okryty kropierzem w złoto-czerwoną ukośną szachownicę. Koń dźwigał jeźdźca w pełnej zbroi, śnieżnobiałym płaszczu i hełmie z wyciągniętą w dziób dziurkowaną zasłoną. Zanim bandyci zdążyli ochłonąć, rycerz już siedział im na karkach i rąbał mieczem w lewo i prawo, a krew sikała fontannami. Piękny był to widok.

Geralt nie miał jednak czasu się przyglądać, sam mając na karku dwóch, zbójcę w wiśniowym kubraku i czarnego Nilfgaardczyka. Zbójcę, który odsłonił się przy wypadzie, ciął przez gębę, Nilfgaardczyk, zobaczywszy latające zęby, wziął nogi za pas i zniknął we mgle.

Geralta omal nie stratował koń w szachownicowym kropierzu. Biegnący bez jeźdźca.

Nie zwlekając, skoczył przez zarośla ku miejscu, z którego dobiegały krzyki, klątwy i łomot.

Rycerza w białym płaszczu trzej bandyci ściągnęli z siodła, teraz usiłowali go ukatrupić. Jeden, stanąwszy w rozkroku, grzmocił toporem, drugi rąbał mieczem, trzeci, mały i rudy, podskakiwał obok jak zając, szukając okazji i nie osłoniętego miejsca, w które mógłby wrazić rohatynę. Obalony rycerz wrzeszczał niezrozumiale z wnętrza hełmu i odbijał razy trzymaną oburącz tarczą. Za każdym ciosem topora tarcza była coraz niżej, już prawie opierała się o napierśnik. Było oczywiste — jeszcze jeden, dwa takie uderzenia i rycerzowi flaki wyjdą wszystkimi szczelinami pancerza.

Geralt w trzech susach znalazł się wśród kłębowiska, ciął w kark podskakującego rudzielca z rohatyną, szeroko chlasnął przez brzuch tego z toporem. Rycerz, zwinny mimo zbroi, wyrżnął trzeciego zbójcę w kolano rantem tarczy, zwalonego trzykrotnie grzmotnął w twarz, aż krew spryskała puklerz. Zerwał się na kolana, macał wśród paproci w poszukiwaniu miecza, bucząc jak ogromny blaszany truteń. Nagle zobaczył Geralta i znieruchomiał.

— W czyimże jestem ręku? — zatrąbił z głębin hełmu.

— W niczyimże. Ci, którzy tu leżą, to również moi wrogowie.

— Aha… — rycerz usiłował unieść zasłonę hełmu, ale blacha była pogięta i mechanizm się zablokował. - Na honor! Dzięki wam stokrotne za pomoc.

— Wam. Przecież to wyście przyszli z pomocą mnie.

— Doprawdy? Kiedy?

Nic nie widział, pomyślał Geralt. Nawet mnie nie zauważył przez dziurki w tym żelaznym garnku.

— Jak wasze miano? — spytał rycerz.

— Geralt. Z Rivii.

— Herbu?

— Nie czas, panie rycerzu, na heraldykę.

— Na honor, prawiście, mężny kawalerze Geralcie — rycerz odnalazł swój miecz, wstał. Jego poszczerbioną tarczę — podobnie jak kropierz konia — zdobiła złoto-czerwona ukośna szachownica, w polach której widniały naprzemiennie litery A i H.

— To nie jest mój rodowy herb — zahuczał wyjaśniająco. - To są inicjały mej suzerenki, księżnej pani Anny Henrietty. Ja zwę się Rycerzem Szachownicy. Jestem rycerzem błędnym. Imienia mego i klejnotu nie wolno mi wyjawiać. Uczyniłem ślub rycerski. Na honor, jeszcze raz dzięki ci za pomoc, kawalerze.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

Jeden z powalonych bandytów zajęczał i zaszeleścił w liściach. Rycerz Szachownicy doskoczył i potężnym pchnięciem przygwoździł go do ziemi. Zbój zatrzepał rękami i nogami jak przekłuty szpilką pająk.

— Pospieszajmy — rzekł rycerz. - Hultajstwo jeszcze się tu sroży. Na honor, jeszcze nie czas odpoczywać!

— Prawda — przyznał Geralt. - Banda grasuje po lesie, zabija pielgrzymów i druidów. Moi przyjaciele są w opałach…

— Przepraszam na chwilę.

Drugi zbój dawał znaki życia. Też został zamaszyście przygwożdżony, a zadartymi nogami wywinął takiego hołubca, że aż mu buty pospadały.

— Na honor — Rycerz Szachownicy wytarł miecz o mech. - Ciężko tym łapserdakom rozstać się z życiem! Niech cię nie dziwi, kawalerze, że ranionych dożgiwam. Na honor, dawniej tego nie czyniłem. Ale ci urwipotcie wracają do zdrowia tak szybko, że uczciwy człowiek może tylko pozazdrościć. Odkąd z jednym szelmą zdarzyło mi się mieć sprawę trzy razy pod rząd, zacząłem wykańczać ich pieczołowiciej. Tak, żeby już na amen.

— Rozumiem.

— Ja, widzicie, jestem błędny. Ale, na honor, nie obłąkany! O, jest mój koń. Chodź tu, Bucefał!

*****

Las zrobił się przestronniej szy i jaśniejszy, zaczęły w nim dominować wielkie dęby o rozłożystych, lecz rzadkich koronach. Dym i smród pożaru czuli już z bliska. A po chwili zobaczyli.

Płonęły kryte trzcinowymi strzechami chaty, całe nieduże osiedle. Płonęły płachty wozów. Między wozami leżały trupy — wiele w widocznych z daleka białych druidzkich szatach.

Bandyci i Nilfgaardczycy, dodając sobie odwagi rykiem i kryjąc się za popychanymi przed sobą wozami, atakowali duży stojący na palach dom, oparty o pień gigantycznego dębu. Dom zbudowany był z solidnych bali i kryty spadzistym gontem, po którym nieszkodliwie staczały się ciskane przez bandytów pochodnie. Oblężony dom bronił się i skutecznie odgryzał — na oczach Geralta jeden ze zbójców niebacznie wychylił się zza wozu i runął, jak rażony gromem, ze strzałą w czaszce.

— Twoi przyjaciele — popisał się domyślnością Rycerz Szachownicy — muszą być w owym budynku! Na honor, w srogiej są obieży! Dalejże, pośpieszajmy z pomocą!

Geralt usłyszał skrzekliwe wrzaski i rozkazy, poznał rozbójnika Słowika z obandażowaną facjatą. Widział też przez moment półelfa Schirru, kryjącego się za plecami Nilfgaardczyków w czarnych płaszczach.

Nagle zaryczały rogi, aż liść sypnął się z dębów. Zadudniły kopyta bojowych rumaków, zabłysły zbroje i miecze szarżującego rycerstwa. Zbójcy z wrzaskiem rozbiegli się w różne strony.

— Na honor! — ryknął Rycerz Szachownicy, spinając konia. - To moi druhowie! Ubiegli nas! Do ataku, by i nam się trochę chwały dostało! Bij, zabij!

Cwałując na Bucefałe, Rycerz Szachownicy wpadł na czmychających zbójców pierwszy, błyskawicznie zarąbał dwóch, resztę rozproszył jak jastrząb wróble. Dwóch skręciło w stronę nadbiegającego Geralta, Wiedźmin rozprawił się z nimi w mgnieniu oka.

A trzeci strzelił do niego z gabriela. Miniaturowe samostrzały wymyślił i opatentował niejaki Gabriel, rzemieślnik z Verden. Reklamował je sloganem: "Obroń się sam". Dookoła srożą się bandytyzm i przemoc, głosiła reklama. Prawo jest bezsilne i nieporadne. Obroń się sam! Nie wychodź z domu bez poręcznego samostrzału marki «Gabriel». Gabriel to twój stróż, Gabriel uchroni przed bandytą ciebie i twoich bliskich.

Sprzedaże były rekordowe. Wkrótce poręczne przy napadach gabriele nosili wszyscy bandyci.

Geralt był wiedźminem, umiał uchylić się przed bełtem. Ale zapomniał o obolałym kolanie. Unik był o cal spóźniony, liściowaty grot rozorał mu ucho. Ból oślepił, ale tylko na moment. Zbójca nie zdążył napiąć samostrzału i obronić się sam. Rozzłoszczony Geralt rąbnął go po rękach, a potem wypruł z niego kiszki szerokim cięciem sihilla.

Nie zdążył nawet obetrzeć krwi z ucha i szyi, gdy zaatakował go mały i ruchliwy jak łasica typek o nienaturalnie błyszczących oczach, uzbrojony w krzywą zerrikańską saberrę, którą obracał z podziwu godną wprawą. Sparował już dwa cięcia Geralta, szlachetna stal obu kling dzwoniła i sypała iskrami.

Łasica był bystry i spostrzegawczy — momentalnie zauważył, że Wiedźmin kuleje, momentalnie zaczął okrążać i atakować z korzystnej dla siebie strony. Był niesamowicie szybki, ostrze saberry aż wyło w cięciach wykonywanych niebezpieczną krzyżową sztuką. Geralt unikał ciosów z coraz większą trudnością. I coraz bardziej utykał, zmuszany do stawania na obolałą nogę.

Łasica skulił się nagle, skoczył, wykonał zręczny zwód i fintę, ciął od ucha. Geralt sparował ukośnie i odbił. Bandyta wykręcił się zwinnie, już szedł ze złożenia do wrednego dolnego cięcia, gdy nagle wybałuszył oczy, kichnął potężnie i usmarkał się, na moment opuszczając zastawę. Wiedźmin błyskawicznie ciął go w szyję, a ostrze doszło aż do kręgów.

— No i niech mi ktoś powie — wydyszał, patrząc na drgającego trupa — że używanie narkotyków nie jest szkodliwe.

Atakujący go ze wzniesioną maczugą bandyta potknął się i runął nosem w błoto, z potylicy sterczała mu strzała.

— Idę, wiedźminie! — krzyknęła Milva. - Idę! Trzymaj się!

Geralt obrócił się, ale nie było już kogo rąbać. Milva zastrzeliła jedynego zbójcę, który pozostał w okolicy. Reszta uciekła w las, ścigana przez kolorowe rycerstwo. Kilku prześladował na Bucefale Rycerz Szachownicy. Dopadł, bo słychać było z lasu, jak strasznie się sroży.

Jeden z Czarnych Nilfgaardczyków, niedokładnie zabity, zerwał się nagle i rzucił do ucieczki. Milva błyskawicznie podniosła i napięła łuk, zawyły lotki, Nilfgaardczyk padł na liście z szaropiórą strzałą między łopatkami.

Łuczniczka westchnęła ciężko.

— Będziemy wisieć — powiedziała.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Tu przecie Nilfgaard. A już drugi miesiąc idzie, jak ja strzelam przeważną miarą do Nilfgaardczyków.

— Tu jest Taussaint, nie Nilfgaard — Geralt pomacał bok głowy, odjął rękę całą we krwi.

— Cholera. Co tam jest, zobacz, Milva? Łuczniczka przyjrzała się uważnie i krytycznie.

— Tylko ucho ci urwało — stwierdziła wreszcie. - Nie ma się czym przejmować.

- Łatwo ci mówić. Ja bardzo lubiłem to ucho. Pomóż mi czymś to owiązać, bo mi ciecze za kołnierz. Gdzie są Jaskier i Angouleme?

— W chałupie, z pielgrzymami… O, zaraza… Załomotały kopyta, z mgły wyłonili się trzej jeźdźcy na bojowych rumakach, powiewający w galopie płaszczami i proporcami. Nim jeszcze przebrzmiał ich bojowy krzyk, Geralt ucapił Milvę za ramię i wciągnął ją pod wóz. Nie było żartów z kimś, kto szarżował uzbrojony w kopię o długości czternastu stóp, dającą efektywny zasięg dziesięciu stóp przed głowę konia.

— Wyłazić! - Rumaki rycerzy ryły podkowami ziemię wokół wozu. - Rzucić broń i wyłazić!

— Będziemy wisieć — mruknęła Milva. Mogła mieć rację.

— Ha, opryszki! — zaryczał brzękliwie jeden z rycerzy, noszący na tarczy czarną byczą głowę na srebrnym polu.

— Ha, łajdacy! Na honor, będziecie wisieć!

— Na honor! — zapiał młodzieńczym głosem drugi, z tarczą jednolicie błękitną. - Na miejscu ich rozsiekajmy!

— Hola, hola! Stać!

Z mgły wyłonił się na Bucefale Rycerz Szachownicy. Udało mu się wreszcie podnieść wykrzywioną zasłonę hełmu, spod której wyglądały teraz bujne płowe wąsy.

— Uwolnijcie ich co żywo! — zawołał. - To nie są grasanci, lecz prawi i uczciwi ludzie. Niewiasta mężnie stawała w obronie pielgrzymów. A ten kawaler to dobry rycerz!

— Dobry rycerz? — Bycza Głowa podniósł zasłonę hełmu, przyjrzał się Geraltowi nader niedowierzająco. - Na honor! Nie może to być!

— Na honor! — Rycerz Szachownicy walnął się w napierśnik pancerną pięścią. - Może to być, parol daję! Mężny ten kawaler życie mi zratował w opresji, gdym przez hultajów na ziemię był zwalon. Zwie się Geralt z Rivii.

— Herbu?

— Nie wolno mi wyjawiać — burknął Wiedźmin — ni prawdziwego imienia, ni klejnotu. Uczyniłem ślub rycerski. Jestem błędny Geralt.

— Ooo! — wrzasnął nagle znajomy bezczelny głos. - Popatrzcie, co też kot przyniósł! Ha, mówiłam ci, ciotka, że Wiedźmin przybędzie nam w sukurs!

— I w samą porę! - krzyknął nadchodzący z Angouleme i grupką przestraszonych pielgrzymów Jaskier, niosący lutnię i swój nieodłączny tubus. - Ni o sekundę za wcześnie. Masz dobre wyczucie dramatyzmu, Geralt. Powinieneś pisać sztuki dla teatrów!

Zamilkł nagle. Bycza Głowa pochylił się w siodle, oczy mu zabłysły.

— Wicehrabia Julian?

— Baron de Peyrac-Peyran?

Zza dębów wyłoniło się następnych dwóch rycerzy. Jeden, w gamczkowym hełmie ozdobionym wielce udatną podobizną białego łabędzia z rozłożonymi skrzydłami, prowadził na arkanie dwóch jeńców. Drugi rycerz, błędny, ale praktyczny, przygotowywał stryczki i wypatrywał dobrej gałęzi.

— Ani Słowik — Angouleme zauważyła spojrzenie wiedźmina — ani Schirru. Szkoda.

— Szkoda — przyznał Geralt. - Ale spróbujemy naprawić. Panie rycerzu…

Ale Bycza Głowa — czy raczej baron de Peyrac-Peyran — nie zwracał na niego uwagi. Widział, zdawałoby się, tylko Jaskra.

— Na honor — powiedział przeciągle. - Nie myli mnie wzrok! To pan wicehrabia Julian we własnej osobie. Ha! Ucieszy się księżna pani!

— Kto to jest wicehrabia Julian? — zaciekawił się Wiedźmin.

— To ja jestem — powiedział półgębkiem Jaskier. - Nie mieszaj się do tego, Geralt.

— Ucieszy się pani Anarietta — powtórzył baron de Peyrac-Peyran. - Ha, na honor! Zabieramy was wszystkich do zamku Beauclair. Tylko bez wymówek, wicehrabio, żadnym wymówkom ucha nie dam!

— Część grasantów zbiegła — Geralt pozwolił sobie na dość zimny ton. - Najpierw proponuję ich wyłapać. Potem pomyślimy, co robić z tak interesująco zaczętym dniem. Co wy na to, panie baronie?

— Na honor — rzekł Bycza Głowa — nie będzie z tego nic. Pościg jest niemożliwy. Przestępcy zbiegli za strumień, a nam za strumień nogą nawet stąpnąć nie lza, nawet skrawkiem kopyta. Tamta część Lasu Myrkyid jest nietykalnym sanktuarium, a to w myśl kompaktatów zawartych z druidami przez łaskawie panującą nad Toussaint jej miłość księżnę Annę Henriettę…

— Zbójcy tam uciekli, cholera! — przerwał Geralt, robiąc się wściekły. - Będą w tym nietykalnym sanktuarium mordować! A wy mi tu o jakichś kompaktatach…

— Daliśmy słowo rycerskie! — baronowi de Peyrac-Peyran, jak się okazywało, bardziej przystawałaby w tarczy barania, niż bycza głowa. - Nie wolno! Kompaktaty! Ani krokiem na druidzki teren!

— Komu nie wolno, temu nie wolno — parsknęła Angouleme, ciągnąc za frezie dwa zbójeckie konie. - Porzuć te puste gadki, wiedźminie. Jedziemy. Ja mam wciąż nie zamknięte rachunki ze Słowikiem, ty, jak mniemam, chciałbyś jeszcze pogawędzić z półelfem!

— Ja z wami — powiedziała Milva. - Zaraz sobie jakąś kobyłę wyszukam.

— Ja też — wybąkał Jaskier. - Ja też z wami…

— O, co to, to nie! — zawołał byczogłowy baron. - Na honor, pań wicehrabia Julian pojedzie z nami do zamku Beauclair. Księżna nie wybaczyłaby nam, gdybyśmy go spotkawszy nie przywiedli. Was nie zatrzymuję, wolniście w swych planach i zamysłach. Jako kompanionów wicehrabiego Juliana jej łaskawość pani Anarietta z chęcią podjęłaby was godnie i ugościła na zamku, ale cóż, jeśli gardzicie jej gościną…

— Nie gardzimy — przerwał Geralt, groźnym spojrzeniem mitygując Angouleme, która za plecami barona wykonywała zgiętym łokciem różne paskudne i obelżywe gesty. - Dalecy jesteśmy od tego, by gardzić. Nie omieszkamy pokłonić się księżnej i złożyć jej należny hołd. Pierwej jednak załatwimy to, co mamy do załatwienia. My też daliśmy słowo, można powiedzieć, że też zawarliśmy kompaktaty. Gdy się z nich wywiążemy, niezwłocznie skierujemy się do zamku Beauclair. Przybędziemy tam niezawodnie.

— Choćby tylko po to — dodał znacząco i z naciskiem — by dopilnować, by żadna ujma i dyshonor nie spotkały tam naszego druha Jaskra. To znaczy, tfu, Juliana.

— Na honor! — zaśmiał się nagłe baron. - Żadna ujma ni dyshonor nie spotkają wicehrabiego Juliana, parol na to dać gotowym! Bom przepomniał wam powiedzieć, wicehrabio, że książęciu Rajmundowi zmarło się dwa lata temu na apopleksję.

— Ha, ha! — zawołał Jaskier, promieniejąc gwałtownie. - Książę kipnął! A to dopiero wspaniała i radosna nowina! To znaczy, chciałem rzec, smutek i żal, szkoda i strata… Niech mu ziemia lekką będzie… Jeśli jednak tak jest, to jedźmy do Beauclair co żywiej, panowie rycerze! Geralt, Milva, Angouleme, do zobaczenia na zamku!

*****

Przebrodzili strumień, wpędzili konie w las, między rozłożyste dęby, w sięgające strzemion paprocie. Milva bez trudu znalazła trop uciekającej szajki. Pojechali tak szybko, jak było można — Geralt obawiał się o druidów. Bał się, że niedobitki bandy, poczuwszy się bezpieczne, zechcą wywrzeć na druidach zemstę za pogrom doznany od błędnych rycerzy z Toussaint.

— A to się Jaskrowi trafiło — powiedziała nagle Angouleme. - Gdy nas Słowikowi obiegli w tej chałupie, wyznał mi, przed czym miał w Toussaint stracha.

— Domyślałem się — odrzekł Wiedźmin. - Nie wiedziałem tylko, że tak wysoko wycelował. Księżna pani, ho, ho!

— To było ładnych parę lat temu. A książę Rajmund, ten, który wykitował, poprzysiągł podobno, że wyrwie poecie serce, każe je upiec, poda niewiernej księżnej na wieczerzę i zmusi, by zjadła. Ma Jaskier szczęście, że nie wpadł księciu w łapy, gdy jeszcze żył. My też mamy szczęście…

— To się dopiero pokaże.

— Jaskier twierdzi, że owa księżna Anarietta kocha go do szaleństwa.

— Jaskier zawsze tak twierdzi.

— Zawrzyjcie gęby! — warknęła Milva, ściągając wodze i sięgając po łuk.

Klucząc od dębu do dębu pędził w ich stronę zbójca, bez czapki, bez broni, na oślep. Biegł, przewracał się, wstawał, biegł znowu. I krzyczał. Cienko, przeraźliwie, okropnie.

— Co jest? — zdziwiła się Angouleme.

Milva w milczeniu napięła łuk. Nie strzelała, czekała, aż zbójca się przybliży, a ów pędził wprost na nich, jakby nie ich widział. Przebiegł między koniem wiedźmina i koniem Angouleme. Widzieli jego twarz, białą jak twaróg i wykrzywioną zgrozą, widzieli wybałuszone oczy.

— Ki diabeł? - powtórzyła Angouleme.

Milva otrząsnęła się ze zdumienia, odwróciła w siodle i posłała uciekającemu strzałę w krzyże. Zbój zaryczał i runął w paprocie.

Ziemia zatrzęsła się. Tak, że z pobliskiego dębu posypały się żołędzie.

— Ciekawe — powiedziała Angouleme — przed czym on tak wiał…

Ziemia zatrzęsła się znowu. Zaszeleściły krzaki, zatrzeszczały łamane gałęzie.

— Co to jest? — wyjąkała Milva, stając w strzemionach.

— Co to jest, wiedźminie?

Geralt spojrzał, zobaczył i westchnął głośno. Angouleme też zobaczyła. I zbladła.

— O, kurwa!

Koń Milvy też zobaczył. Zarżał panicznie, stanął dęba, a potem podrzucił zadem. Łuczniczka wyleciała z siodła i ciężko rymnęła na ziemię. Koń pognał w las. Wierzchowiec wiedźmina bez namysłu popędził za nim, nieszczęśliwie wybierając drogę pod nisko zwisającym konarem dębu. Konar zmiótł wiedźmina z siodła. Wstrząs i ból w kolanie omal nie pozbawiły go przytomności.

Angouleme najdłużej udawało się panować nad rozszalałym koniem, ale wreszcie i ona wylądowała na ziemi, a koń uciekł, o mało co nie tratując wstającej Milvy.

I wówczas dokładniej zobaczyli to coś, co na nich szło. I całkiem, ale to całkiem przestali się dziwić panice zwierząt.

Stwór przypominał gigantyczne drzewo, rosochaty wiekowy dąb — a może i był dębem. Ale bardzo nietypowym dębem. Miast stać sobie gdzieś na polanie wśród opadłych liści i żołędzi, miast pozwalać biegać po sobie wiewiórkom i srać na siebie makolągwom, ten dąb raźno maszerował lasem, miarowo tupał grubaśnymi korzeniskami i wymachiwał konarami. Pękaty pień — lub tułów — potwora miał na oko ze dwa sążnie średnicy, a ziejąca w nim dziupla nie była chyba jednak dziuplą, ale paszczą, bo kłapała z odgłosem przypominającym trzaskanie ciężkimi drzwiami.

Choć pod jego straszliwym ciężarem ziemia dygotała w sposób komplikujący utrzymanie równowagi, stwór sadził przez wądoły nad podziw zwinnie. I nie robił tego bez celu.

Na ich oczach potwór zamachał konarami, świsnął gałęziami i wyłowił z wykrotu ukrywającego się tam bandytę, równie zręcznie, jak bocian wyławia skrytą wśród traw żabę. Opleciony gałęziami opryszek zawisł wśród konarów, wyjąc, aż litość brała. Geralt zobaczył, że potwór niósł już trzech w podobny sposób schwytanych zbójców. I jednego Nilfgaardczyka.

— Uciekajcie… — wystękał, nadaremnie usiłując wstać. Miał odczucie, jakby w kolano ktoś rytmicznymi uderzeniami młota wbijał mu rozpalony do białości gwóźdź. - Milva… Angouleme… Uciekajcie…

— Nie zostawimy cię!

Dębopotwór usłyszał ich, przytupnął radośnie korzeniami i popędził w ich stronę. Angouleme, nadaremnie próbując podnieść Geralta, zaklęła w sposób wyjątkowo szkaradny. Milva drżącymi rękoma usiłowała osadzić strzałę na cięciwie. Całkiem bezsensownie.

— Uciekajcie!

Było za późno. Dębopotwór już był przy nich. Sparaliżowani grozą, widzieli teraz dokładnie jego łup, czterech zbójców, wiszących w oplocie gałęzi. Dwóch żyło, bo wydawali z siebie ochrypłe skrzeki i wierzgali nogami. Trzeci, chyba zemdlony, zwisał bezwładnie. Potwór w oczywisty sposób starał się chwytać żywcem. Ale z czwartym schwytanym mu nie wyszło, chyba przez nieuwagę zbyt mocno ścisnął — co dało się miarkować po wybałuszonych oczach ofiary i języku, wywalonym daleko, aż na zapaprany krwią i wymiociną podbródek.

W następnej sekundzie wisieli już w powietrzu, opleceni gałęziami, wszyscy troje drąc się wniebogłosy.

— Paś, paś, paś — usłyszeli z dołu, od strony korzeni. - Paś, paś, Drzewko.

Za dębopotworem, lekko poganiając go liściastą witką, kroczyła młoda druidka w białej szacie i kwietnym wianuszku. na głowie.

— Nie krzywdź, Drzewko, nie ściskaj. Delikatnie. Paś, paś, paś.

— Nie jesteśmy zbójcami… — zastękał z góry Geralt, z ledwością dobywając głosu z miażdżonej oplotem konara piersi. - Każ mu, by nas puścił… Jesteśmy niewinni…

— Wszyscy tak mówią — druidka odpędziła motylka, krążącego nad jej brwią. - Paś, paś, paś.

— Posikałam się… - zajęczała Angouleme. - Psiakrew, posikałam się!

Milva tylko zacharczała. Głowa opadła jej na pierś. Geralt zaklął plugawie. Było to jedyne, co mógł zrobić.

Poganiany przez druidkę dębopotwór raźno pobiegł lasem. Podczas tego biegu wszyscy — ci, którzy byli przytomni — dzwonili zębami w rytm podskoków stwora. Aż szło echo.

Po niedługim czasie znaleźli się na obszernej polanie. Geralt zobaczył grupę biało odzianych druidów, a obok nich drugiego dębopotwora. Ten drugi miał słabszy połów — z jego konarów zwisało tylko trzech bandytów, z tego żył chyba tylko jeden.

— Przestępcy, zbrodniarze, ludzie niegodziwi! — przemówił z dołu jeden z druidów, starzec wsparty na długim posochu. - Przyjrzyjcie się dobrze. Popatrzcie, jaka kara spotyka w Lesie Myrkvid zbrodniarzy i niegodziwców. Przypatrzcie się i zapamiętajcie. Wypuścimy was, byście mogli o tym, co za chwilę ujrzycie, opowiedzieć innym. Na przestrogę!

Na samym środku polany piętrzył się wielki stos bierwion i chrustu, a na stosie, wsparta drągami, stała upleciona z wikliny klatka mająca kształt wielkiej pałubowatej kukły. Klatka pełna była wrzeszczących i szamoczących się ludzi. Wiedźmin wyraźnie słyszał żabie, ochrypłe od zgrozy skrzeki rozbójnika Słowika. Widział białą jak płótno i wykrzywioną panicznym strachem twarz półelfa Schirru, przyprasowaną do wiklinowych splotów.

— Druidzi! — wrzasnął Geralt, mobilizując do tego wrzasku wszystkie siły, by być słyszanym wśród ogólnego rejwachu. - Pani flaminiko! Jestem Wiedźmin Geralt!

— Słucham? — odezwała się z dołu wysoka i chuda kobieta z włosami koloru szarej stali, opadającymi na plecy, ściśniętymi na czole wiankiem z jemioły.

— Jestem Geralt… Wiedźmin… Przyjaciel Emiela Regisa…

— Powtórz, bo nie dosłyszałam.

— Geraaaaalt! Przyjaciel wampiiiiira!

— Ach! Trzeba było tak od razu!

Na dany przez stalowowtosą druidkę znak dębopotwór postawił ich na ziemi. Niezbyt delikatnie. Upadli, żadne nie mogło wstać o własnych siłach. Milva była nieprzytomna, krew ciekła jej z nosa. Geralt podniósł się z trudem, ukląkł nad nią.

Stalowowłosa flaminika stanęła obok, chrząknęła. Twarz miała bardzo szczupłą, chudą wręcz, budzącą nieprzyjemne skojarzenia z trupią czaszką obciągniętą skórą. Jej błękitne jak bławatki oczy były miłe i łagodne.

— Ma chyba połamane żebra — powiedziała, patrząc na Milvę. - Ale zaraz temu zaradzimy. Nasi uzdrowiciele niezwłocznie udzielą jej pomocy. Ubolewam nad tym, co się stało. Ale skąd mogłam wiedzieć, kim jesteście? Nie zapraszałam was do Caed Myrkvid i nie udzielałam zgody na wejście do naszego sanktuarium. Emiel Regis ręczył za was, co prawda, ale obecność w naszym lesie wiedźmina, płatnego mordercy żywych stworzeń…

— Wyniosę się stąd bez chwili zwłoki, czcigodna flaminiko — zapewnił Geralt. - Gdy tylko…

Urwał, widząc druidów z zapalonymi luczywami, podchodzących do stosu i pelnej ludzi wiklinowej kukły.

— Nie! — krzyknął, zaciskając pięści. - Stójcie!

— Ta klatka — powiedziała flaminika, jakby go nie słysząc — miała początkowo służyć jako zimowy paśnik dla głodującej zwierzyny, miała stać w lesie napełniona sianem. Ale gdy schwytaliśmy tych łotrów, przypomniałam sobie wredne plotki i kalumnie, które o nas ludzie rozpowiadają. Dobrze, pomyślałam, będziecie mieli waszą Wiklinową Babę. Samiście ją wyssali z palca, jako budzący zgrozę koszmar, to ja wam ten koszmar zafunduję…

— Każ im się wstrzymać — wydyszal Wiedźmin. - Czcigodna flaminiko… Nie podpalajcie… Jeden z tych bandytów ma ważne dla mnie informacje…

Flaminika splotła ręce na piersi. Jej bławatkowe oczy nadal były miękkie i łagodne.

— O, nie — powiedziała sucho. - Nic z tego. Ja nie wierzę w instytucję świadka koronnego. Wymigiwanie się od kary jest niemoralne.

— Stać! - wrzasnął Wiedźmin. - Nie podkładać ognia! Sta…

Flaminika wykonała ręką krótki gest, a Drzewko, wciąż stojące w pobliżu, zatupało korzeniami i położyło wiedźminowi konar na ramieniu. Geralt usiadł i to z rozmachem.

— Podkładać ogień! - rozkazała flaminika. - Przykro mi, wiedźminie, ale tak być musi. My, druidzi, cenimy i czcimy życie pod każdą postacią. Ale darowywanie życiem zbrodniarzy jest zwykłą głupotą. Zbrodniarzy odstrasza wyłącznie groza. Damy im więc przykład grozy. Wielką nadzieję pokładam w tym, że nie będę musiała tego przykładu powtarzać.

Chrust zajął się błyskawicznie, stos buchnął dymem i ożył płomieniami. Dobiegające z Wiklinowej Baby ryki i wrzaski podnosiły włosy na głowie. Oczywiście, nie było to możliwe we wzmaganej trzaskiem ognia kakofonii, ale Geraltowi zdawało się, że rozróżnia rozpaczliwe skrzeki Słowika i wysokie, pełne bólu krzyki półelfa Schirru.

Miał rację, pomyślał. Śmierć nie zawsze jest taka sama.

A potem — po czasie jednak makabrycznie długim — stos i Wiklinowa Baba litościwie eksplodowały piekłem huczącego ognia, ognia, w którym nie mogło przetrwać nic.

— Twój medalion, Geralt — powiedziała stojąca obok niego Angouleme.

— Słucham? — odchrząknął, bo gardło miał ściśnięte. - Co mówiłaś?

— Twój srebrny medalion z wilkiem. Schirru go miał. Teraz już go straciłeś na amen. Stopił się w tym żarze.

— Trudno — powiedział po chwili, patrząc w bławatkowe oczy flaminiki. - Nie jestem już wiedźminem. Przestałem być wiedźminem. Na Thanedd, w Wieży Mewy. W Brokilonie. Na moście nad Jarugą. W jaskini pod Gorgoną. I tutaj, w Lesie Myrkvid. Nie, ja już nie jestem wiedźminem. Będę się więc musiał nauczyć obywać bez wiedźmińskiego medalionu.

Загрузка...