ROZDZIAŁ X

Wiadomość o bliskich już urodzinach Franciszki ucieszyła Siergieja. To oznaczało, że nie będzie musiał czekać w nieskończoność. Uświadomił sobie bowiem, że nie może nic zrobić, póki nie pojawi się adwokat. Bo tylko on – i jeszcze jedna osoba – był w stanie mu pomóc. Wykluczone, by on sam zdołał dostać się do Franciszki.

Wciąż na nowo czytał jej list. Ze wzruszeniem wpatrywał się w nieporadnie sklecone zdania, szukając słów, przeznaczonych tylko dla niego. Jakże ogrzałyby jego samotną duszę! Ale przecież nie miała czasu…

Po zapoznaniu się z treścią listu udał się do miasta. Załatwił sprawura:itece, a potem przeprowadził rozmowę z głęboko wstrząśniętym człowiekiem, który, mimo że nie do końca mu wierzył, przystał na jego szaloną propozycję.

Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień. We dworze trwały gorączkowe przygotowania. Franciszkę nafaszerowano morfiną, a Bela na wszelki wypadek rozwinął pejcz i zagroził dziewczynie, że poczuje go na plecach, jeśli nie zrobi tego, co jej każą.

Siergiej również poczynił przygotowania. Najpierw podał stangretowi napój, po którym ten poczuł się źle. Dlatego sam pojechał do miasta, by odebrać słynnego adwokata, który zapowiedział swe przybycie. Wracając wiózł jednak nie jednego, a dwóch pasażerów, przy czym jeden z nich czuł się wielce urażony tym, że musi się ukrywać pod pledem. Adwokat był także oburzony z tego powodu, ale Siergiej powiedział stanowczo:

– Tu chodzi nie tylko o pańskie życie, lecz również o życie Franciszki. Jeśli ów mężczyzna pod pledem nam nie pomoże, za kilka dni będziecie oboje martwi.

– Bardzo proszę o wyjaśnienie, mój drogi stangrecie! – Nie jestem stangretem. Nazywam się Siergiej Rodan, służyłem w straży granicznej, a w tym przeklętym domu jestem jedynym przyjacielem panny Franciszki.

– Panny Franciszki? O ile mi wiadomo, wyszła za mąż za pana Sacka.

– Nie moja… to znaczy, nie prawdziwa Franciszka. Po drodze wszystko wyjaśnię!

Siergiej opowiedział historię Franciszki od początku do końca. Nie wspomniał tylko, rzecz jasna, o swoich do niej uczuciach. Adwokat słuchał go z powątpiewaniem, zaś mężczyzna pod kocem stwierdził:

– On jest szalony.

– Na to wygląda. Na twą korzyść, kapitanie, przemawiają jednak dwa fakty: po pierwsze, dość szczególna decyzja pani Zity Vardy, by pozostawić majątek córce i pozbawić męża, Kornela Sacka, prawa do spadku. Wszystkich w biurze adwokackim bardzo to zdziwiło. Nazwisko Sack wiele znaczy w naszych kręgach. Zastanawialiśmy się nawet, czy kobieta była w pełni poczytalna. Ale teraz zaczynam rozumieć. Poza tym pańska szczerość i desperacja sprawiły, że zgodziłem się na ten eksperyment.

– Ja również – odezwał się głos spod koca. Kapitan Rodan odetchnął z ulgą.

Najbardziej martwiło go to, że nie mógł się skontaktować z Franciszką. Dziewczyna nie znała jego planów, nie wiedziała też, co udało mu się do tej pory zdziałać. Samotna i przerażona przekraczała próg dorosłości.

Musiał przyznać, że popełnił błąd, oceniając jej wiek. A zresztą czy to rzeczywiście był błąd? Może po prostu starał się zatrzymać ją u siebie dłużej, niż miał do tego prawo? I oczywiście stało się to, co stać się musiało: jego uczucia przybrały zupełnie inny charakter. Od dawna kochał ją jak ojciec, ale oto w jego miłości nieoczekiwanie pojawił się element pożądania. A przecież nie godzi się pożądać dziecka! Oboje czuli się źle w tej sytuacji. Och, jaki był głupi, jaki ograniczony! Że też niczego nie pojmował! Czy to dziwne, że przez ostatni rok dziewczyna była taka przerażona?

Gdyby tylko mógł jej wszystko wyznać, wyjaśnić. Och, przeżyć dzisiejszy dzień! Zrobił, co było w jego mocy, nie mógł uczynić już nic więcej. Miejsce stajennego jest wszak w stajni. Gdyby ośmielił się zjawić we dworze, wzbudziłby tylko niepotrzebną sensację.

Ale nie był już sam. Razem z pasażerem na gapę obserwowali z ukrycia, co dzieje się w ogromnym salonie, w którym Kornel Sack przyjmował adwokata.

– Witam, witam, oczekiwaliśmy pana – rzekł Sack kordialnie, wychodząc gościowi naprzeciw. – Pozwoli pan, że przedstawię ochmistrzynię, pannę Marikę… Moja żona zaraz nadejdzie… Nie jest całkiem zdrowa… Wie pan, kobiety…

– Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia! Słyszałem w mieście, że się pan ożenił – rzekł uprzejmie adwokat, bacznie obserwując sędziego Sacka.

Wiele słyszał o tym człowieku, ale spotykał go po raz pierwszy. Sack cieszył się opinią znakomitego jurysty. Adwokat postanowił jednak wyrobić sobie własne zdanie na ten temat i przyjął postawę wyczekującą. Zastanawiało go wiele faktów: testament Zity Vardy, nagłe małżeństwo Kornela Sacka z pasierbicą, w końcu przedziwna opowieść kapitana Rodana. A te krwiożercze bulteriery, które strzegły parku? Mieszkańcy osady wiele o nich mówili, tymczasem on nie widział ani jednego psa.

Inna sprawa, że Sack nie przypadł adwokatowi do gustu, ale prawnik nie może pozwolić sobie na takie uprzedzenia. Przecież ma do czynienia z jednym z najznamienitszych sędziów w kraju! Czy nie powinien raczej wierzyć jemu niż jakiemuś nieokrzesanemu kapitanowi ze straży granicznej?

Otworzyły się drzwi i do salonu weszła Franciszka, wprowadzona przez Belę i jego żonę. Adwokat drgnął. Czy rzeczywiście ta pełna gracji młodziutka dziewczyna z własnej woli poślubiła swego ojczyma? To nieprawdopodobne! Adwokat powoli zaczynał rozumieć rolę kapitana Rodana w całej sprawie. Opiekun? No cóż, może po części, ale tutaj w grę wchodziły jeszcze inne uczucia. Coraz bardziej jednak był skłonny uwierzyć w jego wersję. Podobno dziewczynie podali morfinę, tak powiedział kapitan. Witając się z Franciszką i składając życzenia urodzinowe, adwokat dokładnie przyjrzał się jej oczom. Morfina? Tak, fachowa robota, gdyby nie został uprzedzony, pewnie zdołaliby go oszukać. Ale a•iedział i zwrócił uwagę na nienaturalnie powiększone źrenice dziewczyny. Poza tym dostrzegł coś jeszcze: paniczny strach, jaki budził w niej wysoki, zimny osobnik z pejczem. Słowa kapitana Rodana zgadzały się co do joty.

Ale mimo to… Czy powinien narażać się jednemu z najwybitniejszych jurystów w kraju, on, uzależniony od wpływu i przychylności możnych?

– Pani Sack – zwrócił się do Franciszki. Drgnęła, słysząc nazwisko, którego użył, ale poza tym zachowy= wała się spokojnie. – Jak pani z pewnością wiadomo, pani matka życzyła sobie, bym przekonał się osobiście, czy pani na pewno jest Franciszką Vardą.

Franciszka kiwnęła głową. Wydawało się, że niewiele ją obchodzi, co, dzieje się wokół niej. Adwokat wyjął jakiś dokument.

– Najpierw lewa łopatka, mogę zobaczyć? Tak, dziękuję. Teraz uszy, jeśli nie sprawi to pani większego kłopotu. Dziękuję. A teraz lewy łokieć…

Siergiej stał przy stajni i z ukrycia obserwował okna salonu.

W końcu adwokat pokiwał głową i stwierdził:

– Nie ulega wątpliwości, że to Franciszka Varda. Zgadzają się wszystkie szczegóły. Chciałbym jednak, by udali się państwo ze mną do miasta w celu podpi

Bania dokumentów.

Kornel Sack poderwał się gwałtownie.

– To niemożliwe! Moja żona wiele ostatnio chorowała. Najlepiej, jeśli załatwimy wszystko tu na miejscu. Moja ochmistrzyni i zarządca mogą wystąpić w roli świadków, chyba spełniają ~•arunki. A jeśli mogę rzec własne zdanie, to nie sądzę, by w mieście znalazł pan lepsze zaplecze prawne niż w moim domu dodał uśmiechając się z ironią.

Adwokat popatrzył na niego przez chwilę. Przynęta chwyciła.

– Jak pan sobie życzy – odrzekł krótko. – Pani Sack, pani matka chciała się upewnić, czy przez te wszystkie lata, które upłynęły od jej śmierci, nie działa się pani krzywda.

Zapadła cisza, ale po chwili usłyszeli ciche „nie” Franciszki. Adwokatowi zdawało się, że widzi paniczne przerażenie w jej oczach. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczyło. Położył na stole przed Franciszką plik dokumentów. Poprosił, by podpisywała się swym panieńskim nazwiskiem, bo takie figurowało w papierach, w• miejscach, które jej wskazywał. Potem podszedł do okna i wychyliwszy się, popatrzył w stronę stajni. Gdy wrócił do stołu, powiedział:

– Jest jeszcze tylko jedna sprawa. Pewna osoba pragnie przywitać się z Franciszką Vardą.

– Kogo pan ma na myśli? – zareagował ostro Sack. Rozległo się pukanie do drzwi.

– Bela! – rzucił Sack pośpiesznie.

– Proszę się uspokoić, to nic groźnego – rzekł adwokat. – Nie ma chyba łagodniejszej osoby. Proszę wejść, przyjacielu!

Do salonu wkroczył ksiądz. Marika krzyknęła przerażona i usiłowała się wymknąć, ale adwokat chwycił ją za ramię. Twarz Sacka okrył ciemny rumieniec.

– O co tu chodzi? – rzekł ostro. – Jak wasza wielebność dostała się do środka?

– Ksiądz przyjechał razem ze mną – odpowiedział adwokat. – Ojcze, czy zechciałbyś przywitać się z panią Sack? Przed rokiem udzielałeś przecież jej sakramentu małżeństwa, prawda?

– Owszem. Miło znowu widzieć, pani Franciszko rzekł ksiądz, zwracając się do Mariki.

– Błąd, ojcze – spokojnie rzekł adwokat. – To jest prawdziwa Franciszka Varda!

– Nigdy jej nie widziałem na oczy – zdziwił się duchowny. – A może… ależ tak! Ta młoda dama jest bardzo podobna do dziecka, które widziałem przed kilkunastoma laty. To na pewno ta sama osoba.

– W takim razie, panie Sack, sądzę, że musi pan wyjaśnić nam kilka szczegółów – rzekł adwokat.

W salonie zapadła pełna napięcia cisza.

Jedynie Franciszka pozostała niewzruszona, tak jakby niczego nie pojmowała. Naraz rozległ się krzyk gospodarza:

– Bela!

Zarządca błyskawicznie podbiegł do drzwi i zaryglował je.

– Ależ panie sędzio – odezwał się ksiądz ze zdumieniem. – Na co pan sobie pozwala? Jestem przedstawicielem kościoła, a adwokat…

– Co dla mnie znaczy ksiądz albo adwokat! – prychnął pogardliwie Sack. – Przez siedemnaście lat czekałem na tę chwilę! Nie pozwolę, by ktokolwiek stanął mi teraz na drodze. Nie pozwolę! Spreparujemy jakiś zgrabny wypadek w powrotnej drodze, takie sprawy ' to specjalność Beli. Mój przyjaciel, komendant policji, pomoże mi uniknąć bardziej szczegółowego śledztwa.

Ksiądz wpatrywał się w Sacka, nie wierząc własnym uszom.

– No cóż, dla mnie zaplanowaf pan wypadek już wcześniej, nieprawdaż? – spytał adwokat, starając się zachować spokój. – A panna Franciszka także miała zniknąć po cichu.

– No właśnie!

Adwokat rozmyślał gorączkowo, co robić. Na pozór obojętnie przeszedł w stronę okna i wyjrzał przez nie. Ani on, ani ksiądz nie przypuszczali, że Sack jest człowiekiem aż tak złym. Miał nad nimi zdecydowaną przewagę i gotów był na wszystko. Adwokat zdawał sobie sprawę, że we dworze roi się od rzezimieszków pracujących dla Sacka, lecz postanowił walczyć do końca.

– Szybko dokumenty! – usłyszał. – Dla was zabawa już się zakończyła!

– Nie tak prędko! Sądzi pan, że ruszam w drogę z tak ważnymi dokumentami nieuzbrojony? – rzekł spokojnie adwokat. Wyciągnął zza paska ciężki pistolet i wycelował w gospodarza.

– A co to za żarty? Szkoda czasu, i tak nic nie zdziałasz! – krzyknął Sack.

Adwokat doskonale o tym wiedział, tym bardziej że wcześniej nie załadował broni, ale nie zamierzał tak łatwo umrzeć. Sytuacja była bardzo trudna. Tuż za nim stał Bela. Prawnik kątem oka dostrzegł, że ubrany na czarno zarządca niepokojąco zbliża się do sennej Franciszki. Marika tymczasem porwała ze stołu dokumenty i razem z żoną Beli wymknęła się przez drzwi.

Chyba się nie nadaję do roli bohatera, pomyślał ze smutkiem adwokat. Kapitan Rodan lepiej by sobie z tym poradził. Zarządca był już przy drzwiach, zasłaniając się Franciszką jak żywą tarczą. Pierwszy zrozumiał, że adwokat nie użyje broni. Przybysz z miasta czuł w głowie pustkę. Na pomoc księdza nie miał co liczyć, duchowny stał oniemiały w szoku.

Bela nie odwracając się otworzył drzwi i wycofywał się tyłem. Adwokat zdawał sobie sprawę, że jeśli zarządcy uda się wydostać z salonu, zaraz naśle na nich sforę psów. Ale nagle ktoś chwycił Belę za szyję i ścisnął tak mocno, że stracił przytomność. Do salonu wpadł Siergiej, wyminął leżące ciało i wyjął pistolet z rąk adwokata.

– Co takiego? Mój stajenny! – syknął rozwścieczony Sack.

– Nazywam się Siergiej Rodan – rzekł Siergiej, rzucając księdzu sznur. Razem z adwokatem związali Belę i Sacka.

– Kapitan Rodan – wysyczał z wściekłością Sack.

A więc to ty! Jesteś mi winien paru ludzi i psy. Drogo za to zapłacisz!

– Nie sądzę – rzekł Siergiej niewzruszony. Rzucił pospieszne spojrzenie w stronę Franciszki, ale ona zdawała się go nie widzieć. Poczuł ścisk w gardle. Jaka jest blada i wychudzona… wygląda jak cień. Gdyby tylko mógł porwać ją w ramiona i wynieść stąd! Dziewczyna z trudem utrzymywała się na nogach, jej spojrzenie prześlizgnęło się po nim obojętnie, bez wyrazu.

Sack klął, gdy krępowali go sznurem.

– Idioci! Myślicie, że uda się wam stąd uciec?! Moi ludzie…

– Śpią – przerwał mu Siergiej. – Miałem dziś rano coś do załatwienia w kuchni i przy okazji wsypałem do kaszy środki usypiające. – Pozostaje mieć nadzieję, że wszyscy lubią kaszę, pomyślał ponuro.

– Ale my mamy dokumenty!

– Nie pan, panie Sack! Maje panna Marika. Nie jestem wcale taki pewien, że zechce dzielić się swym szczęściem z panem. Skoro to ona oficjalnie uchodzi za Franciszkę Vardę, może sama pójść do banku i podjąć tyle pieniędzy, ile zechce.

Sack zaklął.

– Ale nie zdoła tam dotrzeć – dodał Siergiej. – Zamknąłem bramę i klucze mam przy sobie.

Podał je duchownemu i powiedział:

– Ojcze, proszę pojechać co koń wyskoczy do miasta i wrócić tu z policją. A jeśli policja odmówi, proszę zwołać tylu mężczyzn, ile się da. Chętnie oczyszczą tę posiadłość. Pośpiesz się, ojcze, bo służba nie będzie spać w nieskończoność.

Duchowny skinął głową, trochę przestraszony.

– I zamknij, proszę, za sobą bramę, tak żeby kobiety się nie wymknęły.

Загрузка...