Gdzież liczne czyny mężów ówczesnych się podziały,
Że nie zakwitły nigdzie na wiecznych pomnikach chwały?
Tymczasem świat naprawdę to jeszcze istny młodzik
I myślę, że niedawno dopiero się narodził.
Wiele umiejętności powstaje coraz nowych,
Inne się ulepszają. Patrz — w sprzęcie okrętowym
Ileż zmian! A muzyka — jakże jest jeszcze młoda!
Oto naukę naszą niedawno ludziom podał
Mistrz nasz, a ja dopiero wśród Rzymian jestem pierwszy.
Co ją wyjawiam słowem pięknych ojczystych wierszy…
O tym, jak Juli, syn Alechawa, przybył do miejsca zwanego Oldorando, gdzie jego potomkowie mieli mnożyć się szczęśliwie z nastaniem lepszych dni.
Juli był już prawie dorosłym, siedmioletnim mężczyzną, kiedy u boku ojca przycupnął pod skórami na skraju pustkowi nawet wówczas znanych jako Kampannlat. Z płytkiej drzemki wyrwało go szturchnięcie łokciem w żebra i ochrypły głos Alechawa:
— Wicher wstaje.
Wicher dął z zachodu przez trzy dni, niosąc śnieg i lodowe okruchy od dalekich Barier. Przeistaczając wszystko w białoburą ćmę, napełniał świat potężnym wyciem, jakimś potwornym krzykiem, nie do zniesienia dla człowieka. Grań, na której koczowali, niewielką tworzyła osłonę przed furią żywiołu; ojcu z synem nie pozostało nic innego, jak zakopać się pod skórami, gdzie na zmianę to przysypiali, to żuli po kawałku wędzonej ryby, podczas gdy nad nimi przewalała się nawałnica.
Wicher ustał i pojawiły się płatki śniegu; roztańczony puch zasypywał jałowy pejzaż. Co prawda łowcy bawili w tropikach, więc Freyr stał wysoko, ale jakby przymarznięty do nieboskłonu. Nad głowami ludzi falowały jego promienie podobne złotym zasłonom, których frędzle zdawały się tykać ziemi, fałdy zaś wznosiły się coraz wyżej i wyżej, ginąc w ołowiowym zenicie nieba. Niewiele dawały światła i ani odrobiny ciepła.
Ojciec i syn powstali instynktownie, przeciągając się, przytupując, zabijając gwałtownie ręce o pękate jak beczki tułowie. Nic nie mówili. Nie było o czym. Zamieć przeszła. Wiedzieli, że trzeba im czekać dalej. Że wkrótce nadejdą jajaki. Że wtedy skończy się czekanie.
Wszelka rzeźba falistego terenu przepadła pod okrywą śniegu i lodu. Wzgórza za plecami dwójki ludzi również niknęły w białej powłoce. Tylko hen na północy majaczyła ciemna, posępna szarzyzna tam, gdzie niebo jak posiniaczone ramię opadało na spotkanie morza. Jednak oczy ludzi uporczywie spoglądały na wschód. Przez pewien czas przytupywali i zabijali ręce, aż powietrze wokół nich wypełniło się kłębami pary z oddechów, po czym ponownie zalegli pod namiotem.
Alechaw ułożył się wsparty opatulonym w futro łokciem o skałę, dzięki czemu mógł wbić głęboko kciuk w zagłębienie lewego policzka, złożyć na nim ciężar głowy i osłonić oczy czterema zagiętymi palcami w rękawicy. Syn wyczekiwał z mniejszą cierpliwością. Wiercił się, jakby go gryzły szwy futra. Ani ojciec, ani syn nie byli stworzeni do tego rodzaju łowów. Z dziada pradziada chadzali w Bariery na niedźwiedzia. Lecz lodowaty dech z podniebnych, nieprzebytych, wichrowych krtani Barier zegnał ich wraz z chorą Onesą w dół, na cieplejsze niziny. Toteż Juli odczuwał niepokój i podniecenie.
Jego złożona chorobą matka, siostra oraz rodzina matki znajdowali się o parę mil stąd, wujowie jeszcze dalej, na ryzykownej wyprawie w zamarznięte morze, z saniami i oszczepami o kościanych grotach. Juliego pożerała ciekawość, jak też sobie radzą podczas parodniowej wichury, a może właśnie w tej chwili ucztują, gotując ryby albo kawały foczego mięsa w brązowym kociołku matki. Wspomniał aromat mięsa w ustach, chropowatość zmieszanej ze śliną papki w przełyku, smak… Od tych myśli zaburczało mu w pustym brzuchu.
— Patrz tam! — Ojcowski łokieć wraził mu się w biceps.
Stromy wał ołowianych chmur wypłynął raptownie na niebo przesłaniając Freyra, zasnuwając cieniem ziemię. U podnóża skarpy, na której przywarowali, rozpościerała się wielka, skuta lodem rzeka — Juli wiedział, że zwano ją Vark. Przykryta była tak grubą warstwą śniegu, że dopiero przechodząc przez nią odgadli, że mają pod sobą rzekę. Brnąc po kolana w puchowej zaspie usłyszeli cichutkie dzwonienie pod butami:
Alechaw zatrzymał się i przytknąwszy oszczep grotem do lodu, a tylcem do ucha, nasłuchiwał mrocznego nurtu wody gdzieś głęboko spod lodu. Niewyraźne zarysy pagórków znaczyły przeciwległy brzeg Varku, gdzieniegdzie upstrzony czarnymi plamami zwalonych drzew, na poły przysypanych śniegiem. Za nim biała pustynia biegła hen ku brunatnej linii wyrzynającej się z posępnych kurtyn wschodniej dali nieba. Mrużąc oczy Juli wpatrywał się w tę linię i wpatrywał. Oczywiście ojciec miał rację. Ojciec zawsze miał rację. Serce mu rosło, że to on jest Juli, syn Alechawa. Szły jajaki.
Niebawem rozróżnili pierwszy szereg zwierząt idących zbitą, szeroką ławą, poprzedzaną, jak dziób statku, falą śniegu, który pryskał spod chwackich kopyt. Szły ze spuszczonymi łbami, a za nimi następne i następne, bez końca. Juliemu wydawało się, że spostrzegły jego i ojca i że walą prosto na nich. Zerknął trwożliwie na Alechawa, który ostrzegawczo podniósł palec.
— Czekaj.
Juli dygotał pod swym niedźwiedzim futrem. Nadchodziło jedzenie, tyle jedzenia, że mogliby się najeść do syta wszyscy co do jednego członkowie wszystkich plemion, którym kiedykolwiek jaśniał Freyr z Bataliksą czy też uśmiech Wutry. W miarę zbliżania się stada sunącego równym tempem, zbliżonym do szybkiego kroku człowieka, Juli próbował uzmysłowić sobie jego ogrom. Białopłowe grzbiety maszerujących zwierząt wypełniły już połowę krajobrazu, a wciąż nowe wyłaniały się spoza wschodniego horyzontu. Któż wiedział, co kryje się w tamtej stronie, jakie tajemnice, jaka groza? Ale i tak nie mogło tam być nic gorszego od Barier, od ich ścinającego krew mrozu, od owej rzygającej lawą po dymiącym stoku, olbrzymiej czerwonej paszczy, która mignęła kiedyś Juliemu wśród kłębowiska gnanych wichrem chmur.
Można już było ocenić na oko, że żywa lawina zwierząt nie składa się z samych jajaków. W ich mrowiu tkwiły gromadki większych stworzeń, górując niczym bloki skalne nad ruchomą równiną. Te większe zwierzęta przypominały jajaki; taka sama wydłużona czaszka, uzbrojona po obu stronach w zgrabne, zakręcone rogi, taka sama kudłata grzywa, opadająca na zmierzwioną sierść, taki sam garb na grzbiecie, bliżej zadu. Za to wzrostem przewyższały jajaki o połowę. Były to olbrzymie bijajaki, potężne stworzenia, zdolne unieść na grzbiecie dwóch ludzi, jak powiedział Juliemu jeden z wujów.
Jako trzecie plątały się w tej gromadzie gunandu. Wszędzie ha obrzeżach stada Juli dostrzegał ich sterczące szyje. Podczas gdy chmara jajaków obojętnie parła naprzód, gunandu harcowały nerwowo po flankach, kręcąc małymi główkami na długich szyjach. Najbardziej widoczne były ich wielgachne uszy, którymi strzygły na wszystkie strony, nasłuchując wszelkich podejrzanych odgłosów. Para nóg, niczym wielkie tłoki, napędzała okryty długowłosym futrem tułów tego pierwszego dwunożnego zwierzęcia, jakie zobaczył Juli. Gunandu poruszały się dwakroć szybciej niż jajaki i bijajaki, przemierzały dwakroć większy dystans, jednak nie odłączając ani na chwilę od gromady. Potężny, głuchy, nie milknący łoskot poprzedzał nadejście stada. Leżący u boku ojca Juli bardziej odgadywał niż wypatrzył z ukrycia te trzy gatunki. Zwierzęta zlewały się bowiem ze sobą w pstrą mozaikę światła i cieni. Czarny wał chmur nadciągał szybciej niż stado i całkowicie przesłonił już Bataliksę: dzielna strażniczka znów pozostanie niewidoczna przez wiele dni. Po ziemi sunął rozfalowany żywy dywan, w którym ścieżki pojedynczych zwierząt ginęły jak prądy w rwącej rzece. Jeszcze bardziej skrywając zwierzęta wisiał nad nimi tuman powstały z potu, ciepła i drobnych skrzydlatych insektów, zdolnych mnożyć się jedynie w cieple tego stada krzepkokopytnych.
Oddychając szybciej Juli ponownie wytężył wzrok i oto pierwsze szeregi stworzeń docierały już do otulonych śniegiem brzegów Varku. Były blisko, coraz bliżej, cały świat był jednym niepowstrzymanym tabunem zwierząt. Rzucił ojcu błagalne spojrzenie. Alechaw dostrzegł ruch głowy syna, lecz wpatrywał się przed siebie nieporuszony, zaciskając zęby, zmrużywszy od zimna oczy pod krzaczastymi brwiami.
— Leż — rozkazał.
Żywa fala rozpełzła się brzegiem rzeki, wezbrała, runęła na niewidoczny lód. Niektóre stworzenia, dorosłe niezdary i rozbrykane źrebaki, potykały się o ukryte pnie drzew, jak oszalałe wierzgając długimi nogami, dopóki nie stratowała ich lawina kopyt.
Widać już było poszczególne sztuki. Nisko opuszczone łby. Wytrzeszczone ślepia w obwódkach szronu. Grube, zielonkawe sople śliny u pysków. Para buchająca z rozdętych chrap osiadała lodem na kudłatych czołach. Większość zwierząt była w opłakanym stanie — brnęły w mozole, uwalane błotem, odchodami i krwią, z sierścią zwisającą w luźnych strąkach, podartych rogami sąsiadów na strzępy. Zwłaszcza bijajaki z olbrzymimi pagórami szarych kudłów na kłębach, jakby świadome, że przed nimi czai się coś groźnego, ku czemu zmierzają nieuchronnie, z jakimś tłumionym niepokojem szły w morzu pomniejszych krewniaków, wywracając ślepiami na każdy kwik tych, które padały.
Horda przekraczała zamarzniętą rzekę, ubijając kopne śniegi. Odgłosy wyraźnie dolatywały dwóch czatowników; odgłosy nie tylko kopyt, ale i chrapanie; nie milknący chór stęknięć, parsknięć i prychnięć, trzaskanie rogu o róg, furkot uszu strzepujących uparte gzy.
Trzy bijajaki, bark w bark, zeszły na lód, który pękł z ostrym, donośnym trzaskiem. Kawały kry metrowej prawie grubości stanęły nad tonią dęba pod ciężarem prących na oślep zwierzaków. Jajaki ogarnęła panika. Te na rzece usiłowały rozbiec się we wszystkie strony. Wiele potykało się i już nie podnosiło spod nawały towarzyszy. Szczelina rosła. Szara, nieposkromiona woda trysnęła w powietrze — bystra, lodowata rzeka wciąż żyła. Rwała, kotłowała się i pieniła, jakby uradowana wolnością, zwierzęta zaś tonęły w jej nurcie, rycząc, z otwartymi pyskami. Nic nie mogło powstrzymać nadciągających zwierząt. Stanowiły żywioł na równi z rzeką. Napływały niestrudzenie przykrywając padłych współbraci, przykrywając świeżo otwarte w Varku rany, wypełniając je masą ciał, aż wreszcie zalały drugi brzeg.
Teraz Juli podniósł się na kolana i z ogniem w oczach potrząsnął kościanym oszczepem. Ojciec chwycił go za ramię i przygniótł do ziemi:
— Patrz, durniu, fagory — rzekł zmierzywszy syna wściekłym, pełnym wzgardy spojrzeniem i wyciągniętym oszczepem wskazał niebezpieczeństwo.
Wstrząśnięty Juli znów przypadł do ziemi, wystraszony gniewem ojca nie mniej niż myślą o fagorach. Stado jajaków tłoczyło się wokół ich skały, przepływając z obu stron jej zwietrzałego podnóża. Brzęczące nad nerwowo rozedrganymi grzbietami muchy i tnące insekty spowiły teraz chmurą i Alechawa, i Juliego, który wytrzeszczył oczy, aby w tym tumanie dojrzeć fagory. Początkowo nic nie zobaczył. Jak okiem sięgnąć widać było jedynie żywą, kudłatą lawinę, wprawioną w ruch siłami nieodgadnionymi przez człowieka. Otuliła zamarzniętą rzekę, otuliła brzegi, otuliła szary świat po daleki horyzont, wsuwając się tam pod bure chmury jak koc pod poduchę. Wessała setki tysięcy zwierząt, nad którymi kąśliwe muchy zawisły czarną, bezkresną mgławicą.
Alechaw ściągnął syna w dół i krzaczastą brwią wskazał jakiś punkt w lewo. Na pół ukryty pod służącą im za namiot skórą Juli wlepił spojrzenie we wskazaną stronę. Dwa ogromne bijajaki kroczyły prosto na ich stanowisko obserwacyjne. Potężne, porośnięte białym włosem barki niemal sięgały skalnego ganku. Juli zdmuchnął muszki sprzed oczu i białe kudły okazały się kudłami fagorów. Cztery fagory, po dwa na grzbiecie każdego bijajaka, kurczowo czepiały się sierści swoich wierzchowców. Jak mógł nie zauważyć ich wcześniej. Choć stopione z ogromnymi rumakami, prezentowały światu butę tych, co jadą, gdy inni maszerują. Jak przyrośnięte do grzbietów bijajaków, fagory zwróciły posępne, bycze twarze ku wyżynie w dali, gdzie stado zatrzyma się na popas. Pod wygiętymi do góry rogami świeciły oczy. Co rusz któryś wysuwał biały mlecz i zapuszczając go w szczeliny potężnych nozdrzy wymiatał dokuczliwe muszki. Niezgrabne głowy siedziały na cielskach w całości porośniętych długim białym włosem. Fagory były białe od stóp do głów — z wyjątkiem różowo-szkarłatnych oczu. Jechały na bijajakach, jakby stanowiły z nimi jedno. Za ich plecami bujały się prymitywne skórzane juki z pałkami i innym orężem.
Wyczulony już na zagrożenie Juli dostrzegł inne fagory. Jedynie uprzywilejowani jechali wierzchem. Fagorze pospólstwo wędrowało na piechotę, dotrzymując kroku zwierzętom. W napięciu, nie ośmielając się nawet spędzić much z powiek, Juli dojrzał grupkę czterech fagorów przechodzących kilka metrów od miejsca, gdzie leżał z ojcem. Bez trudu wraziłby oszczep między łopatki idącego na czele, gdyby Alechaw rzucił taki rozkaz. Ze szczególnym zainteresowaniem patrzył na mijające go rogi, para za parą. Chociaż w nikłym świetle wyglądały na gładkie, wewnętrzna i zewnętrzna krawędź każdego rogu była ostra od nasady po szpic. Dużo by dał za jeden taki róg. W dzikich ostępach Barier rogi fagorów służyły za broń. Właśnie z ich powodu uczeni mężowie w odległych miastach, kryjących się po zacisznych dolinach, nazwali fagory rasą ancipitów: gatunkiem obosiecznych ostrzy.
Ancipita na czele niezmordowanie wyciągał nogi. Z braku normalnego stawu kolanowego jego krok wydawał się nienaturalny. Fagor maszerował jak automat, zapewne od wielu już długich mil. Odległość nie stanowiła żadnej przeszkody. Typowym dla fagorów zwyczajem długą, wysuniętą do przodu głowę zwiesił między barkami. Do każdego ramienia miał przypięty rzemieniem, skierowany na zewnątrz, róg zakończony metalowym bolcem. Tymi rogami mógł odsuwać od siebie zwierzęta, które podeszły za blisko. Poza tym nie miał broni, tyle że jeden z jajaków wiózł tobołek z jego dobytkiem, w skład którego wchodziły włócznie i myśliwski harpun. Sąsiednie zwierzęta chcąc nie chcąc dźwigały bagaże innych fagorów z tej gromadki. Za przywódcą podążały jeszcze dwa samce, jak się zdawało Juliemu, oraz samica — lżejszej budowy, z przytroczoną do pasa torbą. Pod długim, białym włosem majtały jej się różowawe wymiona. Na ramionach niosła małe, niepewnie uczepione sierści matczynej szyi, z głową złożoną na jej głowie i z zamkniętymi oczami. Pagórka stąpała machinalnie, jakby w transie. Można było tylko snuć domysły, ile już dni idzie tak z towarzyszami, czy z jak daleka.
Przeciągały kolejne fagory, z rzadka rozsiane po obrzeżach stada. Zwierzęta nie zwracały na nie uwagi, pogodziwszy się z nimi jak z gzami, nie mając wyboru. Łoskotowi bijących o ziemię kopyt towarzyszyło sapanie, rzężenie i puszczanie wiatrów. I jeszcze jeden dźwięk. Fagor wiodący mały oddziałek wydawał jakieś pomruki czy warknięcia, jazgotliwe tony różnej wysokości, modulowane drgającym językiem, być może dla podniesienia na duchu prowadzonej przez niego trójki. Ten odgłos napełniał Juliego przerażeniem. Wkrótce ucichł w miarę oddalania się czwórki fagorów. Dalsze zwierzęta, a potem dalsze fagory płynęły nieprzerwanie, niepowstrzymanie. Juli z ojcem, plując muszkami od czasu do czasu, leżeli bez ruchu i czekali odpowiedniej chwili, żeby uderzyć i zdobyć potrzebne im jak nigdy dotąd mięso.
Przed zachodem słońca zerwał się znowu wicher, tak jak poprzednio wiejąc od lodowatych czap Barier prosto w pyski wędrownej armii. Ciągnące w jej szeregach fagory maszerowały z opuszczonymi głowami, z oczami jak szparki, a z kącików ich ust rozpryskiwały się długie strużki śliny, zamarzając im na piersiach, jak zamarza ciśnięte na lód sadło.
Świat sposępniał. Wutra, bóg niebios, zwinął kurtyny światłości i spowił swoje królestwo w całun chmur. Pewnie przegrał kolejną bitwę. Freyr wyjrzał spod tej ciemnej zasłony, kiedy dotykał już horyzontu. Pasma chmur podwinęły się, odsłaniając złote popioły, w których żarzył się strażnik. Dziarsko świecił nad pustkowiem, maleńki, lecz pełen blasku, świecił mocniej i bardziej oślepiająco niż jego gwiezdna druhna Bataliksa, mimo że miał trzy razy mniejszą tarczę. Pogrążył się w łonie ziemi i zniknął. Nastał półdzień, który przeważał latem i jesienią i który stanowił bodajże jedyną różnicę między tymi porami roku a jeszcze sroższymi miesiącami. Półdzień zalał nocne niebo mętną poświatą. Jedynie na Nowy Rok Bataliksa z Freyrem wschodziły razem. Obecnie pędziły samotny żywot, często skryte wśród chmur, stanowiących kłęby dymu z pożogi wojennej Wutry.
Z tego, jak dzień przechodził w półdzień, Juli wróżył pogodę. Smagające wiatry wyczarują niebawem śnieg swymi podmuchami. Przypomniała mu się rymowanka śpiewana w praolonecie, języku magii, rzeczy minionych, czerwonych ruin, języku katastrofy, pięknych kobiet, olbrzymów i obfitości pożywienia, języku niedostępnego wczoraj. Rymowanka ożyła w dusznych jaskiniach Barier:
Wutra w nędzy
Freyra zwędzi,
Nas w dymie uwędzi.
Jakby w odpowiedzi na zmianę jasności mrowie jajaków przebiegło powszechne drżenie i wszystkie naraz stanęły. Postękując kładły się tak jak stały na udeptanej ziemi, podwijając nogi pod siebie. U przeogromnych bijajaków byłoby to niemożliwe. Pozostały na nogach tam, gdzie im wypadło, uszami osłaniając oczy. Poszczególne grupki fagorów skupiały się dla towarzystwa; większość najzwyczajniej legła obojętnie na ziemi i tak zapadła w sen, plecami wparta w boki znieruchomiałych jajaków.
Posnęło wszystko. Dwie postacie, rozpłaszczone na skalnym występie, naciągnęły skórzaną osłonę na głowy i drzemały o pustych brzuchach, ukrywszy twarze w skrzyżowanych ramionach. — Spało wszystko oprócz chmary tnących i ssących insektów. Istoty zdolne do marzeń sennych przedzierały się przez senne zwidy, które przyniósł półdzień. Ktoś, kto by po raz pierwszy spojrzał na ten cały obraz pozbawiony cieni, za to pełen nieodstępnej niedoli, wziąłby go nie tyle za wizerunek świata, co scenę oczekiwania na formalny akt stworzenia.
W tym stanie zupełnego bezruchu coś poczęło ruch na niebie, chyba nieśpieszniej od rozkwitania zorzy, która uprzednio zawisła nad sceną. Od strony morza nadleciało samotne marzysko, szybując w powietrzu kilka metrów nad leżącą pokotem masą żywych istot. Z wyglądu było tylko wielkim skrzydłem, rozjarzonym czerwienią jak żar dogasającego ogniska, bijącym z ospałą jednostajnością. Zwierzęta drgały i rzucały się, kiedy nad nimi przelatywało. Przefrunęło nad skałą, na której leżały dwie istoty ludzkie, Juli z ojcem, tak jak jajaki, drgali i rzucali się we śnie, pod wpływem dziwnych wizji. Po czym zjawa odleciała samotnie w stronę gór na południu, zostawiając za sobą ogon czerwonych iskier, które gasły w powietrzu jak jej echa.
Po jakimś czasie zwierzęta obudziły się i podniosły na nogi. Strzepnęły uszami, krwawiącymi po gzich umizgach, i znów ruszyły naprzód. Ruszyły i bijajaki, i biegające tam i z powrotem gunandu. Ruszyły fagory. Przebudzeni ludzie przyglądali się ich odejściu. Przez cały drugi dzień ciągnęła wielka procesja i szalała zamieć, oblepiając zwierzęta śniegiem. Pod wieczór, gdy wicher gnał strzępy chmur po niebie, a mróz ciął jak nóż, Alechaw dostrzegł tyły stada. Nie były tak zwarte jak czoło. Maruderzy wlekli się w ogonie rozciągnięci na parę mil za stadem. Niektóre zwierzęta kulały, inne rzęziły boleśnie. Za nimi i po bokach przemykały podłużne puszyste stworzenia, czyhające tylko na okazję, żeby capnąć za pęcinę i powalić ofiarę na ziemię. Ostatnie fagory wcześniej minęły skalną półkę. Nie szły w ogonie, czy to z szacunku dla szorujących brzuchami po śniegu drapieżników, czy dlatego, że trudno byłoby maszerować po tak stratowanym terenie, przez góry łajna.
Teraz wstał i ojciec, kiwając na syna. Odstawszy chwilę z oszczepami w garściach, ześliznęli się na równy grunt.
— Bardzo dobrze — powiedział Alechaw.
Śnieg usłany był padliną, zwłaszcza nad brzegami Varku. Ścierwa potopionych zwierząt zatkały wyrwę w lodzie. Z tych, które legły na ziemię, by odpocząć, wiele zamarzło na śmierć i zdążyło już obrócić się w lód. Przeświecały teraz jako czerwone jądra brył lodu, nie do rozpoznania po przejściu zamieci.
Z radości, że może rozprostować nogi, młody Juli popędził susami, wydzierając — się na całe gardło. Dopadł rzeki i przeskakując lekkomyślnie z jednej bezkształtnej bryły lodu na drugą, śmiał się i wymachiwał rękami. Ojciec ostro przywołał go do siebie i wskazał na lód. Krążyły pod nim niewyraźne czarne kształty, niepełne kontury w warkoczach pęcherzyków powietrza. Smużyły szkarłatem mętny żywioł, uwijając się na podlodowej biesiadzie wydanej na ich cześć.
Powietrzem przybywali inni drapieżcy, wielkie białe ptaszyska nadlatujące ze wschodu i ponurej północy. Siadały z ciężkim łopotem i wspaniałymi dziobami kuły lodową skorupę, dobierając się do mięsa. Napychały żołądki, utkwiwszy w łowcy i jego. synu źrenice pełne ptasiego wyrachowania. Lecz Alechaw nie tracił na nie czasu. Przyzwał Juliego i skierował się na miejsce, gdzie stado wpadło między zwalone pnie; po drodze krzyczał i wymachiwał oszczepem, żeby odpędzić drapieżniki. Tu mieli łatwy dostęp do martwych zwierząt. Choć stratowane, zachowały jeden nie naruszony fragment anatomii — czaszki. Im to Alechaw poświęcił uwagę. Podważał nożem martwe szczęki i zręcznie wycinał grube ozory. Krew skapywała mu z nadgarstków w śnieg. Juli tymczasem wdrapał się pomiędzy pnie drzew i nazbierał drewna. Spod zwalonego pnia odgarnął nogą śnieg, zyskując osłonięty dołek, w którym mógł rozniecić niewielkie ognisko. W cięciwę małego łuku wkręcił zaostrzony patyk, którym zaczął obracać to w jedną, to w drugą stronę. Próchno zatliło się. Podmuchał delikatnie. Wystrzelił maleńki płomyczek, taki sam, jaki często ożywał pod magicznym tchnieniem Onesy. Kiedy ogień rozpalił się na dobre, Juli umieścił na nim swój brązowy kociołek, napełnił go śniegiem i dosypał soli ze skórzanego kapciucha wszytego w futro. Był gotów, kiedy ojciec przyniósł naręcze śliskich ozorów i wrzucił je do kociołka. Cztery ozory dla Alechawa, trzy dla Juliego. Jedli pomrukując z zadowolenia, a Juli starał się uchwycić spojrzenie ojca i uśmiechem okazać radość, lecz Alechaw żuł z marsem na czole i wzrokiem utkwionym w stratowany śnieg. Mieli przed sobą huk roboty. Jeszcze nie skończyli jedzenia, gdy Alechaw podniósł się i kopniakiem rozrzucił żar ogniska. Ścierwojady poderwały się w jednej chwili, by zaraz siąść z powrotem do swej uczty. Juli opróżnił kociołek i przytroczył go do pasa.
Znajdowali się niemal u zachodniego kresu wędrówki ogromnego stada zwierząt. Tu na wyżynie zwierzęta będą wygrzebywać spod śniegu porosty i żerować na zielonych kosmykach brodatego mchu, który otulał modrzewiowe lasy. Tutaj też, na niewielkim płaskowyżu, na część zwierząt przyjdzie czas rozwiązania i wydadzą na świat młode. W szarawym świetle dnia Alechaw z synem zdążali do tego właśnie, odległego o niecałą milę, płaskowyżu. W oddali widzieli ciągnące w tę samą stronę inne grupki łowców, którzy świadomie ignorowali nawzajem swoją obecność… Juli zauważył, że jedynie ich wyprawa liczy zaledwie dwóch ludzi; taką karę płacił ród za pochodzenie z Barier, nie z równin. Im wszystko przychodziło z większym trudem.
Zgięci we dwoje wspinali się na pochyłość. Szlak usiany był otoczakami, pozostałością po starożytnym morzu, które ongiś ustąpiło przed nacierającym zimnem — lecz oni nic nie wiedzieli i nic nie chcieli wiedzieć o tych sprawach; dla Alechawa i jego syna liczył się dzień dzisiejszy.
Na skraju płaskowyżu, osłoniwszy oczy przed kąśliwym zimnem, zatrzymali się przepatrując teren. Większość stada odeszła. Jedynym śladem po żwawych jeszcze szeregach były sporadyczne roje insektów w powietrzu i duszący smród. Na płaskowyżu pozostały tylko te osobniki, którym przyszło urodzić młode. Oprócz jajaków były wśród nich i mizerniejsze gunandu, i masywne cielska olbrzymich bijajaków. Leżały pokotem na rozległej przestrzeni, martwe lub prawie martwe, z rzadka jeszcze robiące bokami. Jakaś obca grupa łowców podchodziła do konających zwierząt. Chrząknąwszy, Alechaw skręcił w stronę kępy połamanych sosen, pod którą leżało kilka jajaków. Juli stanął nad jednym i przyglądał się, jak ojciec zabija bezradne zwierzę, i tak już jedną nogą na szarych łąkach wieczności. Podobnie jak jego olbrzymi krewniak bijajak oraz gunandu, jajak był nekrorodny — rodził tylko poprzez własną śmierć. Każdy osobnik był hermafrodytą — raz samcem, raz samicą. Zwierzęta te miały zbyt prymitywną budowę, by posiadać takie organy ssaków, jak jajniki i macice. Po sparzeniu, ze wstrzykniętej spermy wewnątrz ciepłych ciał rozwijały się maleńkie niby-larwy, które rosnąc pożerały żołądek żywiciela. Aż wreszcie przychodził moment, w którym larwy jajaka docierały do głównej tętnicy. Wówczas, niczym nasiona na wietrze, rozprzestrzeniały się po całym organizmie rodzicielki, w krótkim okresie powodując jej zgon. Następowało to nieuchronnie z chwilą dotarcia wielkich stad do płaskowyżu, u kresu ich wędrówek na zachód. I tak od stuleci.
Właśnie gdy Alechaw z Julim stanęli nad zwierzakiem, jego brzuch oklapł jak stary worek. Jajak podrzucił łbem i skonał. Rytualnym zwyczajem Alechaw przebił go oszczepem. Obaj z synem uklękli w śniegu i nożami rozpruli mu brzuch. W środku były larwy — tak małe, że prawie niewidoczne, za to w masie cudownie smakowite i bardzo pożywne. Lekarstwo dla chorej Onesy.
Larwy ginęły na mrozie, pozostawione w spokoju żyłyby bezpiecznie pod skórą żywiciela. W swoim małym, mrocznym świecie pożerały się nawzajem bez skrupułów, staczając krwawe boje po aortach i tętnicach. Zwycięzcy rośli w kolejnych metamorfozach, powiększając swoje rozmiary i zmniejszając szeregi. W końcu dwa czy może trzy maleńkie, chyże jajaczki wyłoniłyby się z gardzieli lub odbytnicy, stając oko w oko z wygłodzonym światem. Narodziny te nastąpiłyby w samą porę, by młode uszły śmierci przez stratowanie, kiedy stada pomału ściągały na płaskowyż, stanowiący punkt zborny przed ich powrotną wędrówką na północny wschód, ku dalekiemu Chalce.
Rozrzucone po płaskowyżu, wśród jednocześnie rodzących i konających zwierząt, sterczały potężne słupy z kamienia. Wbili je tutaj przedstawiciele dawniejszej rasy ludzi. Wyciosano na nich proste godło: koło czy też koło z mniejszym kółkiem w środku. Od środkowego kółka do koła zewnętrznego rozchodziły się w przeciwne strony dwa wygięte w łuk promienie. Nikt z obecnych na tym wyrzeźbionym przez morskie fale płaskowyżu, ani zwierzęta, ani łowcy, nie zwracał najmniejszej uwagi na zdobne słupy.
Juli był całkowicie pochłonięty zdobyczą. Z podartej w pasy skóry splótł naprędce prymitywną torbę i zgarnął w nią zdychające larwy jajaka. Ojciec rozbierał tuszę. Każdy skrawek martwego ciała nadawał się do wykorzystania. Z najdłuższych kości zbudują sanie powiązane pasami skóry, rogi zaś miały posłużyć za płozy, żeby łatwiej im. było zaciągnąć sanie do domu. Powiozą one piękne kawały mostka„ łopatki i udźców, okryte resztką skóry. Pracowali obaj, postękując z wysiłku, z dłońmi ubabranymi krwią, w obłokach pary własnych oddechów, w których niepostrzeżenie zbierały się roje gzów. Nagle Alechaw z przeraźliwym krzykiem runął na plecy, na próżno usiłując wstać i uciekać. Juli spojrzał w popłochu. Trzy wielkie białe fagory podpełzły do nich ze swej kryjówki wśród sosen. Dwa skoczyły na wstającego Alechawa i pałkami obaliły go w śnieg. Trzeci natarł na Juliego. Juli wrzasnął i poturlał się w bok. Na śmierć zapomnieli o fagorach i o zachowaniu czujności. To się turlając, to zrywając na nogi i unikając ciosów pałki Juli dostrzegał w sąsiedztwie innych łowców, którzy ze spokojem obrabiali zdychającego jajaka dokładnie tak samo, jak oni z ojcem przed chwilą. Ludzie ci tak się palili, żeby skończyć robotę, zbudować sanie i zmykać, tak bliscy byli śmierci głodowej, że nie przerywali pracy, od czasu do czasu tylko zerkając na bójkę. Inny miałaby przebieg, gdyby pochodzili z rodu Alechawa i Juliego. Byli to jednak mieszkańcy równin, krępi, nieprzyjaźni ludzie. Juli daremnie przyzywał ich na pomoc. Któryś z najbliższych cisnął okrwawioną kością w fagory. I to wszystko.
Uchyliwszy się przed spadającą pałką Juli zaczął uciekać, pośliznął się — i upadł. Fagor runął na niego jak burza. Juli instynktownie przyjął pozycję obronną, klękając na jednym kolanie. Kiedy fagor na niego skoczył, z zamachem dźgnął od dołu nożem w obszerny kałdun napastnika. Osłupiały, zobaczył, że ręka znika mu w sztywnej jak drut sierści i że sierść w jednej chwili chlusta gęstą, złotą posoką, tryskającą na wszystkie strony. Potoczył się, walnięty ciałem fagora — a potem toczył się już z własnej woli, byle dalej od niebezpieczeństwa, toczył się do byle jakiego ukrycia, toczył się dysząc aż pod sterczącą łopatkę martwego jajaka, spod której wyjrzał na świat, tak nagle wrogi. Napastnik Juliego upadł. Teraz dźwigając się na nogi niańczył ową złotą plamę na brzuchu w swoich rogowych łapskach i zawodził:
— Aoch, aoch, aochchch, aochchch…
Runął na twarz i tym razem już się nie poruszył. Za jego trupem Alechaw legł pod pałkami. Legł jak łachman, lecz dwa fagory natychmiast go dźwignęły i jeden z nich zarzucił sobie człowieka na plecy. Rozejrzały się oba, następnie popatrzyły przez ramię na poległego kompana, spojrzały po sobie, mruknęły, obróciły się do Juliego plecami i pomaszerowały w przeciwną stronę.
Juli wstał. Czuł, że dygocą mu nogi w futrzanych nogawkach spodni. Nie miał pojęcia, co robić. Bezmyślnie obszedł trupa zabitego przez siebie fagora — jakże będzie się chełpił przed matką i wujami — i pobiegł z powrotem na miejsce starcia. Podniósł swój oszczep i po chwili wahania wziął również oszczep ojca. Po czym ruszył w ślad za fagorami. Brnęły przed nim z mozołem pod górę, taszcząc swoje brzemię. Wkrótce wyczuły, że chłopak lezie za nimi, i oglądając się co jakiś czas próbowały od niechcenia odpędzić Juliego pogróżkami i gestem. Najwyraźniej było im szkoda włóczni na młokosa. Kiedy Alechaw oprzytomniał, fagory postawiły go na nogi i powiodły między sobą poganiając biciem. Juli parokrotnym gwizdaniem dał znać ojcu, że jest niedaleko, ale ilekroć Alechaw usiłował spojrzeć w tył, zaraz obrywał od któregoś z fagorów takiego kuksańca, że aż się zataczał. Pomału fagory dogoniły inną grupkę swoich, samicę i dwa samce. Jeden z nich, stary, szedł z kijem jak on sam wysokim, wspierając się na nim ciężko w trakcie wspinaczki i co chwila potykając o sterty odchodów jajaków. Stopniowo coraz rzadsze kupy łajna zniknęły w końcu razem ze smrodem. Wyszli na stromą ścieżkę, którą stado ominęło. Na stoku rosły świerki i podmuchy wiatru tu nie docierały. Pod górę wchodziło kilka grup fagorów, uginając się pod ciężarem ścierwa jajaków. A na samym końcu, z trwogą w sercu, podążał siedmioletni człowiek, usiłując nie stracić z oczu swego ojca.
Powietrze zgęstniało i tak dusiło, jakby rzucono zły czar. Tempo spadło; świerki napierały z obu stron i fagory musiały ścieśnić kolumnę. Zabrzmiał ich prymitywny śpiew, spływając z szorstkich języków mruczandem, które niekiedy wznosiło się ostrym crescendo, po czym znów cichło. Przerażony Juli został bardziej w tyle, przebiegając od drzewa do drzewa. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Alechaw nie wyrwie się swoim oprawcom, nie zbiegnie na dół, gdzie znów chwyciłby swój oszczep i gdzie stanęliby ramię w ramię i wytłukli wszystkie kudłate fagory do nogi. Tymczasem ojciec pozostawał w niewoli, a w półmroku pod drzewami jego smuklejsza postać zniknęła już w ciżbie obcych. Chrapliwy zaśpiew buchnął głośniej i ucichł. W przedzie rozjarzyło się mgliste, zielonkawe światło, zwiastujące nowe nieszczęście. Juli śmignął za kolejne drzewo. Przed nim stała jakaś budowla z dwuskrzydłową bramą od frontu, z lekka uchyloną. W szparze świecił nikły ognik. Na wrzaski fagorów brama uchyliła się szerzej. W progu fagor trzymał żagiew nad głową.
— Ojcze! Ojcze! — zawołał Juli. — Uciekaj, ojcze! Jestem tutaj!
Nie otrzymał odpowiedzi. W pomroce jeszcze mętniejszej z powodu żagwi w żaden sposób nie mógł dojrzeć, czy Alechawa już wepchnięto przez bramę do środka, czy nie. Kilka fagorów obejrzało się obojętnie na jego krzyki, odpędzając chłopaka bez złości.
— Idźź i krzycz na wiatrr! — wrzasnął mu któryś w olonecie. Na niewolników potrzebowali tylko dorosłych.
Kiedy ostatnia zwalista postać wkroczyła do budynku, przy akompaniamencie dalszych wrzasków zamknięto wierzeje. Juli popędził pod bramę z krzykiem; waląc w surowe drewno słyszał, jak z drugiej strony zgrzytają zasuwy. Długo stał z czołem przyciśniętym do deski, nie mogąc pogodzić się z tym, co zaszło. Wrota siedziały w kamiennym murze z luźno spasowanych ciosów, na których wykwitły liszaje długobrodych mchów. Cała budowla stanowiła jedynie wejście do podziemi, w których — jak Juli wiedział — bytowały fagory. Te leniwe stworzenia wolały, żeby pracowali na nich ludzie. Jakiś czas krążył pod wrotami, aż wspiąwszy się na stromą skarpę znalazł coś, co spodziewał się tam znaleźć. Był to komin trzykrotnie od Juliego wyższy, o imponującym obwodzie. Łatwy do wspinaczki, bo nachylony ku szczytowi, jak i dlatego, że kamienne bloki, z których go postawiono, z grubsza tylko spasowane, zapewniały dogodne oparcie stopom. Kamienie były nie tak zimne, jak można by oczekiwać, i nie oblodzone. Na samym szczycie Juli nieopatrznie wysunął twarz za krawędź i natychmiast go odrzuciło; puścił się i zleciał, lądując na prawym barku i koziołkując w śniegu. Odrzucił go strumień gorącego smrodliwego powietrza zmieszany z dymem palonego drzewa i stęchłymi wyziewami. Komin służył jako wywietrznik nor fagorzych. Zrozumiał, że nie dostanie się do nich tą drogą. Został odcięty od ojca, utracił go na zawsze.
Zrozpaczony siadł na śniegu. Stopy miał obute w skóry zasznurowane wysoko na łydkach. Uszyte przez matkę spodnie i kaftan z niedźwiedziego futra nosił włosem do ciała. Ciepło dodatkowo zapewniała mu futrzana kurtka z kapturem. W dniach, kiedy zdrowie jej dopisywało, Onesa przybrała kurtkę na ramionach białymi omykami śnieżnego królika, po trzy omyki z każdej strony, a kołnierz przyozdobiła wyszywanką z czerwonych i niebieskich paciorków. Mimo to Juli przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy: kurtka wytytłana w resztkach jedzenia i upaprana tłuszczem, futrzana odzież cała zabłocona i silnie zalatująca potem. Twarz jasnożółtą czy śniadą, gdy czysta, pokrywały teraz brunatnoczarne brudne zacieki, tłuste włosy oblepiały strąkami szyję i skronie. Płacząc i waląc pięścią w śnieg Juli pocierał płaski nos, a szerokie, zmysłowe wargi, wygięte w podkówkę, odsłaniały na przedzie złamany ząb pośród białej braci. Po jakimś czasie chłopak wstał i powlókł się między ponure świerki, ciągnąc za sobą ojcowski oszczep. Nie miał wyboru, jak tylko zawrócić po własnych śladach do chorej matki, o ile potrafi odnaleźć drogę do domu przez śnieżne pustkowia. Uświadomił też sobie, że jest głodny. Opuszczony przez cały świat jeszcze raz wszczął raban pod zamkniętymi wrotami. Na próżno. Zaczął sypać śnieg, z wolna, lecz nieustępliwie. Juli stanął z pięściami podniesionymi do nieba. Splunął prosto na wrota. To dla ojca. Nienawidził go za to, że okazał się cherlakiem. Wspomniał wszystkie lania, jakie otrzymał z ojcowskiej ręki — dlaczego ojciec nie pobił fagorów? Wreszcie zawrócił rozgoryczony od bramy i w sypiącym śniegu ruszył w dół. Cisnął ojcowski oszczep w krzaki.
Głód idąc o lepsze ze zmęczeniem zagnał go ponownie aż nad brzegi Varku. Nadzieje Juliego prysły w jednej chwili. Martwe jajaki zostały zeżarte do ostatniego. Przybyli ze wszystkich stron drapieżcy obrali je z mięsa. Nad rzeką oczekiwały go jedynie szkielety i sterty nagich gnatów. Zawył z wściekłości i rozpaczy. Rzeka znowu zamarzła i na twardej pokrywie lodu leżał śnieg. Juli odgarnął śnieg nogą, spojrzał w dół. Ścierwa potopionych zwierząt wciąż tkwiły w lodzie; zauważył jednego jajaka z głową zwieszoną w ciemny nurt pod lodem. Wielkie ryby wyjadały mu oczy. Oszczepem i ostrym rogiem Juli wywiercił z mozołem dziurę w lodzie, poszerzył otwór i zaczaił się nad nim z uniesionym drzewcem. Płetwy przecięły toń. Uderzył. Niebiesko nakrapiana ryba z rozdziawionym ze zdumienia pyskiem rozbłysła na grocie, gdy wyciągnął ociekający wodą oszczep. Była długa na dwie rozpostarte dłonie, zetknięte kciukami. Upieczona na maleńkim ognisku smakowała wspaniale. Beknął, wcisnął się między kłody i spał przez godzinę. Później pomaszerował ledwo widocznym po przejściu stada tropem na południe. Freyr z Bataliksą zmieniali się na straży nieba, a on wciąż szedł — jedyna sylwetka poruszająca się w pustkowiach.
— Matka — zawołał na żonę stary Hasele, jeszcze zanim wszedł do chaty. — Matka, zobacz, co znalazłem pod Trzema Pajacami.
I jego ślubna stara Lorel, kulawa od dziecka, przykuśtykała na próg i wysunąwszy nos na kąsający ziąb rzekła:
— Nieważne, coś znalazł. Panowie z Pannowalu czekają, żeby ubić z tobą interes.
— Z Pannowalu, powiadasz? Poczekaj, aż zobaczą, co znalazłem pod Trzema Pajacami. Potrzebuję tu pomocy, matka. Chodź, nie jest zimno. Życie przesiedzisz w tym domostwie.
Domostwo prymitywne było pod każdym względem. Składały się na nie spiętrzone głazy, niektóre wyższe od człowieka, poprzekładane dylami i deskami, przykryte dachem ze skór, który porósł darnią. Szpary między głazami utkane zostały mchem i gliną dla ochrony przed wiatrem, a dyle i pnie drzew podpierające budowlę ze wszystkich stron upodobniały ją do zdechłego jeżozwierza. Do głównej konstrukcji przylegały dodatkowe pomieszczenia, zrodzone z tego samego ducha improwizacji. Brązowe kominy strzelały w zasępione niebo, dymiąc leciutko; w części pomieszczeń suszyły się skóry i futra; w innych je sprzedawano. Hasele był handlarzem i traperem i dorobił się na tyle, że teraz, pod koniec życia, mógł sobie pozwolić na żonę i sanie z trójką psów w zaprzęgu. Domostwo Hasele rozsiadło się na niskiej skarpie biegnącej zakolem dalej na południe na przestrzeni kilku mil. Skarpę zawalały popękane głazy, miejscami spiętrzone jeden na drugim. Głazy dawały schronienie drobnej zwierzynie i stanowiły doskonałe tereny łowieckie dla starego trapera, mniej już skłonnego do tak dalekich wypraw w teren, jak za czasów młodości. Okazalszym piramidom skalnym ponadawał nazwy, jak na przykład Trzy Pajace. Pod Trzema Pajacami dobywał minerały potrzebne do wyprawiania skór. Do zalegających stok mniejszych i większych kamieni przytuliły się zaspy śnieżne niczym treny różnego kształtu i wielkości, ale wszystkie wyciągnięte na wschód, w kierunku przeciwnym do dalekich Barier, od których ze świstem dął wicher. Kiedyś była tu plaża na dawno nie istniejącym brzegu morza, północne wybrzeże kontynentu Kampannlat za lepszych dni. Od wschodniej strony Trzech Pajaców rosła niewielka kępa głogów, dzięki granitowej osłonie wypuszczając tu i ówdzie zielone listowie. Stary Hasele cenił te zielone listki w swoim garnku, toteż obstawiał krzaki sidłami, aby nie dopuścić do nich zwierząt. Zaplątany w cierniste gałęzie, nieprzytomny, tam właśnie leżał chłopak, którego Hasele wciągnął teraz z pomocą Lorel w zadymione sanktuarium swej chaty.
— To nie jest dzikus — powiedziała Lorel z zachwytem. — Popatrz tylko na te niebieskie i czerwone paciorki przy kurtce. Śliczne, prawda?
— Mniejsza o nie. Daj mu, matka, łyżkę rosołu.
Tak też zrobiła, masując mu szyję, aż pacjent przełknął, poruszył się, odkaszlnął, usiadł i szeptem poprosił o jeszcze. Karmiąc go Lorel ze zmarszczonym czołem spozierała na policzki, powieki i uszy chłopaka opuchłe od niezliczonych krwawych ukłuć gzów, po których za kołnierzem zostały mu skrzepy. Juli zjadł jeszcze trochę rosołu, po czym osunął się z jękiem i stracił przytomność. Lorel przytuliła go do siebie, objęła i wsunąwszy mu ramię pod pachę, zaczęła go kołysać, wspominając dawne szczęście, którego nawet nie potrafiła już nazwać.
Z poczuciem winy rozejrzała się za Hasele, który poszedł do panów z Pannowalu ubijać interes. Zdjęła z kolan ciemną głowę młodzieńca i westchnąwszy podążyła za mężem. Łykał gorzałkę z dwoma zwalistymi handlarzami. Ich kurtki parowały w cieple izby. Lorel pociągnęła Hasele za rękaw.
— Może ci dwaj panowie zabiorą chłopaka ze sobą do Pannowalu. Nie możemy go karmić. Sami tu przymieramy głodem. Pannowal ma wszystkiego w bród.
— Odejdź, matka. My handlujemy — wyniośle odparł Hasele. Pokuśtykawszy na tyły domostwa przypatrywała się, jak szurając spętanymi nogami ich niewolnik fagor zapędza psy do śniegowej budy. Podniosła spojrzenie z jego przygiętych pleców na szarobury krajobraz, na mile pustkowi zlewających się z pustką nieba. Skądś z głębi tych pustkowi przybył ów chłopak. Ze dwa razy w roku, w pojedynkę bądź parami, z lodowych pustyń wyłaniali się ludzie u kresu sił. Lorel nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, skąd przychodzili — wiedziała tylko, że za pustynią są jeszcze zimniejsze góry. Jeden z uciekinierów bełkotał coś o zamarzniętym morzu, które można przejść. Uczyniła znak świętego koła na zwiędłych piersiach. Za młodu dręczyła się ową pustką wyobraźni. Opatulona wychodziła wówczas i wystawała na skarpie, spoglądając ku północy. A nad nią przelatywały marzyska wymachując pojedynczymi skrzydłami i rzucając ją na kolana oszołamiającą wizją ludzi, świętych i w wielkiej masie, którzy przetaczają ogromne płaskie koło świata w jakieś miejsce, gdzie nie zawsze sypie śnieg i nie zawsze hula wiatr. Wracała pod dach z płaczem, nienawidząc nadziei przyniesionych jej przez marzyska.
Mimo że stary Hasele tak wyniośle odprawił żonę, jak zwykle zapamiętał sobie, co powiedziała. Po dobiciu targu z dwoma panami z Pannowalu, kiedy niewielka kupka drogocennych ziół, przypraw, wełnianej włóczki i mąki leżała już naprzeciw skór, które goście mieli załadować na swoje sanie, Hasele poruszył sprawę zabrania przez nich z powrotem do cywilizacji chorego chłopaka. Zaznaczył, że młodzieniec nosi piękną zdobioną kurtkę, a przeto — całkiem niewykluczone, panowie — jest kimś ważnym lub chociażby synem kogoś ważnego.
Dość nieoczekiwanie dla niego obaj panowie z wielką radością zgodzili się zabrać młodzieńca ze sobą. Będą musieli trochę sobie doliczyć, jedną skórę jajaka na okutanie wyrostka i pokrycie dodatkowych kosztów. Hasele pozrzędził trochę, po czym ustąpił ochoczo; nie stać go było na żywienie chłopaka, gdyby wyżył, a gdyby umarł — karmienie psów szczątkami ludzkimi nigdy nie sprawiało mu przyjemności, zaś miejscowy rytuał mumifikowania i napowietrznego pochówku mu nie odpowiadał.
— Zgoda — rzekł i poszedł po skórę, najmarniejszą, jaką miał pod ręką.
Chłopak tymczasem się ocknął. Lorel dała mu jeszcze rosołu i odgrzane udko śnieżnego królika. Słysząc kroki mężczyzn zamknął powieki i legł na plecach, wsunąwszy dłoń pod kurtkę. Ledwo rzuciła na niego obojętnym okiem i odeszli. Zamierzali załadować na sanie nabytą partię skór, parę godzin zabawić w gościnie u Hasele i jego małżonki, upić się, odespać przepicie, a potem wyruszyć w śmiałą podróż na południe do Pannowalu. Zamiary wprowadzili w czyn, narobiwszy niezłego hałasu przy trunkach. Hałasowali nawet, gdy już posnęli na kupie skór, chrapiąc ogłuszająco. Lorel zaś doglądała Juliego, karmiąc go, obmywając mu twarz, głaszcząc po gęstej czuprynie, obściskując ukradkiem.
Wczesnym półdniem, o zachodzie Bataliksy, zabrano go i położono, wciąż w udawanym omdleniu, na sanie; panowie strzelili z batów, nachmurzyli czoła, by postawić jakiś obronny mur między kacem a szczypiącym mrozem, i odjechali. Owi dwaj panowie, których życie nie głaskało po głowach, obrabowali Hasele i rabowali ile wlezie każdego trapera na swej drodze, w pełni świadomi, że sami zostaną obrabowani i okpieni, kiedy im z kolei przyjdzie przehandlować skóry. Oszustwo było dla nich jednym ze sposobów na przeżycie, jak ciepłe ubranie. Ich prosty plan zakładał, że gdy tylko stracą z oczu walące się domostwo Hasele. poderżną gardło świeżo nabytemu inwalidzie, cisną zwłoki w najbliższą zaspę i zadbają o to, by jedynie piękna zdobiona kurtka — być może w komplecie z kaftanem i spodniami — bezpiecznie dotarła na pannowalski rynek. Zatrzymali psy i wyhamowali sanie. Jeden z mężczyzn wyciągnął lśniący metalowy sztylet i przystąpił do leżącej postaci. W tej samej chwili postać podniosła się z wrzaskiem, zarzuciła panu z Pannowalu skórę na głowę i kopnąwszy go okrutnie w brzuch popędziła zygzakiem w siną dal, aby uniknąć lecących włóczni.
Uznawszy, że jest dostatecznie daleko, chłopak skręcił za szary głaz, przykucnął i wyjrzał, czy go nie ścigają. W bladym świetle sanie zdążyły mu już zniknąć z oczu. Nie było śladu po dwóch panach. Wszystko zamarło, oprócz świstu zachodniego wiatru. Został sam na lodowej pustyni, na kilka godzin przed wschodem Freyra.
Wielki strach padł na Juliego. Po tym, jak fagory porwały mu ojca do swych podziemnych siedzib, przez więcej dni, niż umiał zliczyć, błądził po pustkowiach, otumaniony z zimna i braku snu, doprowadzany do szału przez insekty. Zagubiony i bliski śmierci zwalił się w krzak głogu. Odrobina snu i pożywienia szybko jednak przywróciła mu siły. Dał się załadować na sanie nie dlatego, żeby ufał dwóm pannowalczykom, którzy śmierdzieli mu podłością na milę, po prostu nie mógł znieść starej baby, która go tak uparcie obmacywała. I tak po krótkiej przerwie znów tu wylądował — znów na pustkowiu, na lodowatym szczypiącym w uszy wichrze. Wrócił myślą do matki, do Onesy i jej choroby. Kiedy ją widział po raz ostatni, kaszlała, a z ust sączyła jej się spieniona krew. Jakże przerażonym odprowadzała go spojrzeniem, gdy wychodził z Alechawem. Dopiero teraz Juli zrozumiał, co znaczył ten przerażony wzrok: bała się, że go już nigdy nie zobaczy. Nie warto szukać drogi powrotnej do matki, skoro jest już trupem.
Zatem co dalej?
Jeśli miał przeżyć, pozostała tylko jedna możliwość. Podniósł się i równym, wolnym truchtem podążył śladem sań.
Sanie ciągnęło siedem wielkich rogatych psów rasy asokin. Przodownikiem zaprzęgu była suka wabiąca się Strzyga. Całą tę sforę znano jako zaprzęg Strzygi. Co godzina asokiny odpoczywały przez dziesięć minut, a na co drugim postoju rzucano im cuchnące suszone ryby z worka. Dwaj pannowalczycy na zmianę to szli za saniami, to na nich jechali. Wkrótce Juli zrozumiał, że takie są reguły. Trzymał się daleko w tyle. Nawet gdy sanie znikały mu z oczu, jego wrażliwy nos, dopóki nie wiało, chwytał smród podążających przed nim psów i ludzi. Niekiedy zbliżał się, aby podpatrywać pannowalczyków. Chciał sam poznać tajniki powożenia psim zaprzęgiem.
Po trzech dniach nieprzerwanej wędrówki, gdy asokiny wymagały dłuższych odpoczynków, dotarli do następnej siedziby. Tutejszy traper wzniósł sobie mały drewniany fort, przystrojony porożami dzikich zwierząt. Porozwieszane skóry sztywno łopotały na wietrze. Freyr zszedł z nieba, zgasła też blada Bataliksa i jaśniejszy strażnik wstał ponownie, a dwaj panowie nadal bawili w gościnie, to przekrzykując się z gospodarzem po pijanemu, to pochrapując. Juli ukradł z sań trochę sucharów i spał niespokojnie, owinąwszy się w skórę po zawietrznej sań.
I dalej w drogę.
Jeszcze dwa postoje przedzielone kilkudniową podróżą. Zaprzęg Strzygi uparcie podążał na południe. Z każdym dniem słabł lodowaty dech wiatru. W końcu nie ulegało już wątpliwości, że dojeżdżają do Pannowalu. Mglistość dali, ku której zmierzał zaprzęg, okazała się litą skałą. Z równiny na wprost podniosły się stoki gór pod grubą pokrywą śniegów. Podniosła się i sama równina i brnęli teraz podgórzem, gdzie obaj panowie musieli maszerować przy saniach, a nawet je popychać. Wznosiły się tu również kamienne wieże, niekiedy obsadzone czatami, którym musieli się opowiadać. Juli też musiał.
— Idę za ojcem i wujem — odkrzyknął.
— Zostajesz w tyle. Dopadną cię marzyska.
— Wiem, wiem. Ojcu pilno do domu, do matki. Mnie też. Przepuścili go machnięciem ręki, uśmiechając się pobłażliwie do młodego zucha.
Wreszcie panowie zarządzili postój. Strzydze i jej zaprzęgowi rzucono suszone ryby i uwiązano psy do palików. Panowie wybrali sobie przytulną kotlinkę na stoku, okutali się w futra, namaścili od środka gorzałką i zapadli w sen. Juli podkradł się bliżej, gdy tylko usłyszał ich chrapanie. Obu mężczyzn należało załatwić niemal jednocześnie. Żadnemu nie sprostałby w otwartej walce, zatem musi ich wziąć przez zaskoczenie. Rozważał dźgnięcie nożem lub rozłupanie czaszek kamieniem; oba sposoby były ryzykowne. Rozejrzał się, czy nikt go nie widzi. Odczepił z sań rzemień, podpełzł do pannowalczyków i zręcznie powiązał prawą kostkę jednego z lewą drugiego, aby ten, który zerwie się pierwszy, został przytrzymany przez towarzysza. Panowie chrapali dalej. Odczepiając rzemień Juli zauważył na saniach pęk włóczni. Może wozili je na wymianę i nie znaleźli nabywcy. Nie zastanawiał się nad tym. Wyciągnął jedną z wiązadeł, zważył w dłoni i stwierdził, że nie nadaje się do rzucania. Ale grot miała chwalebnie ostry. Powrócił do kotlinki i trącił nogą jednego z panów, który z jękiem przekręcił się na plecy. Juli podniósł włócznię, jakby się zamierzał na rybę, i przeszył mężczyznę na wylot przez kurtkę, żebra i serce. Pannowalczyk wykonał konwulsyjny ruch. Ze straszną miną, z wybałuszonymi oczami siadł, schwycił za drzewce włóczni, oklapł na niej, a potem pomalutku z przeciągłym westchnieniem, zakończonym kaszlnięciem, opadł z powrotem na plecy. Z ust pociekła mu krew i wymioty. Jego kompan poruszył się tylko i coś wymamrotał. Juli z taką siłą przedziurawił pannowalczyka, że włócznia ugrzęzła mu w ziemi na dobre. Wrócił do sań po drugą i potraktował drugiego z panów tak jak pierwszego — z równym sukcesem. Sanie były jego. Wraz z zaprzęgiem.
Łomotało mu w skroni. Żałował, że panowie z Pannowalu nie byli fagorami. Zaprzągł warczące i skowyczące asokiny i odjechał. Wysoki grzbiet górski przesłonił falę mętnego światła na niebie. Biegła tu teraz wyraźna droga, trakt z każdą milą szerszy. Piął się zakosami, znikając za wyniosłą skalną turnią. Z drugiej strony tej skały otwierała się zaciszna, głęboka dolina, do której bronił dostępu potężny zamek. Częściowo zbudowano go z kamienia, częściowo wykuto w skale. Miał szerokie okapy, aby śnieg zsuwał się z dachu na drogę u jego stóp. Pod zamkiem zbrojna warta w sile czterech ludzi stała w szeregu przy drewnianym szlabanie zamykającym drogę. Juli zatrzymał się i czekał, aż podejdzie do niego wartownik w futrze błyszczącym od mosiężnych sprzączek.
— Coś za jeden, chłopcze?
— Jestem z dwoma przyjaciółmi. Jeździliśmy na handel, jak widzisz. Zostali w tyle z drugimi saniami.
— Nie widzę ich.
Jego olonet obco brzmiał w uszach Juliego, inaczej niż mowa Barier.
— Zjawią się. Nie poznajesz zaprzęgu Strzygi? — strzelił z bata w stronę zwierząt.
— A poznaję. Oczywiście. Tę sukę nie na darmo nazwano Strzygą. — Ustąpiwszy z drogi wartownik podniósł krzepkie prawe ramię. — Przepuścić Strzygę! — zawołał.
Otwarto szlaban, świsnął bat, Juli krzyknął i przejechali. Widok Pannowalu zaparł mu dech w piersiach. Przed nim wznosiła się ogromna ściana urwiska, tak stroma, że nie trzymały się jej śniegi. W ścianie była wykuta kolosalna postać Wielkiego Akhy. Przykucnięta w tradycyjnej pozie: kolana przy barkach, ramiona owinięte wokół kolan, ręce splecione dłońmi do góry, trzymającymi święty płomień życia. Olbrzymią głowę wieńczyła kępka włosów. Półczłowiecza twarz budziła grozę. Same jej policzki napełniały lękiem. Jednak wielkie migdałowe oczy patrzyły dobrotliwie, a w uniesionych kącikach warg i majestatycznych brwiach kryły się zarówno łaskawość, jak i okrucieństwo.
Otwór w skale przy jego lewej stopie wydawał się bardzo mały. Podjeżdżając bliżej saniami Juli zobaczył jednak, że sam wylot jest przeogromny; chyba na trzykrotny wzrost człowieka. W głębi Juli dostrzegał światła i straże o obcym wyglądzie, obcej wymowie i z obcymi myślami w głowach. Wyprostował swoje młode ramiona i śmiało ruszył naprzód. Oto jak Juli przybył do Pannowalu.
Miał nigdy nie zapomnieć powitania Pannowalu i pożegnania nieba. Oszołomiony przeprowadził sanie pod szlabanem, przez zagajnik rachitycznych drzew i zatrzymał je przed bramą, aby ogarnąć wzrokiem rozległe sklepienie, pod którym tak wielu ludzi przeżyło swoje dni.
Za bramą mgła łączyła się z ciemnością, rodząc widmowy świat kształtów bez konturów. Była noc; samotni przechodnie, okutani w grube szaty, paradowali w obłokach mgły, kłębiącej się nad ich głowami i snującej się ospale za ludźmi jak wystrzępione poły płaszczy. Wokół tylko kamień i kamień, pocięty na ściany i mury, na kramy, komory i magazyny, i kondygnacje schodów, gdyż ta ogromna tajemnicza jaskinia, biegnąca coraz większą stromizną w głąb góry, została w ciągu stuleci posiekana na niewielkie tarasy, oddzielone jeden od drugiego schodami i bocznymi ścianami. Z przymusowej oszczędności pojedyncze kagańce u szczytu każdej kondygnacji schodów migotały przekrzywionymi w lekkim przeciągu płomieniami, oświetlając nie tyle drogę, co mglistą pomrokę i własny kopeć. Niestrudzony żywioł wody przez tworzące wieczność stulecia wypłukał w skale szereg połączonych grot różnej wielkości i na różnych poziomach. Niektóre z nich były zamieszkane i obrobione ręką człowieka. Otrzymały nazwy i wyposażono je w podstawowe urządzenia i sprzęty domowe.
Dzikus przystanął, nie mogąc podążyć dalej bez przewodnika w głąb tej oazy ciemności.
Nieliczni goście przybywający do Pannowalu trafiali tak jak Juli do jednej z większych jaskiń, zwanej przez mieszkańców Rynkiem. Tu wykonywano większość prac niezbędnych w życiu społeczności, ponieważ sztuczne oświetlenie wcale czy prawie wcale nie było potrzebne, gdy tylko oczy przywykły do półmroku. Za dnia miejsce rozbrzmiewało gwarem i bezładnym kuciem młotów.
Na Rynku Juli wymienił asokiny i sanie z towarem na rzeczy potrzebne mu do nowego życia. Musi tu zostać. Nie ma dokąd iść. Stopniowo oswoił się z mrokiem, dymem, pieczeniem oczu i pokasływaniem pannowalczyków, kojarząc sobie to wszystko z poczuciem bezpieczeństwa. Przychylny los zetknął go z wyjątkowej zacności i dobroci kupcem imieniem Kyale, który wspólnie z żoną prowadził kram na jednym z placyków w Rynku. Kyale był smętnym człowieczkiem, z wiecznie nieszczęśliwą miną i obwisłym czarniawym wąsem. Nie wiedzieć czemu obdarzył Juliego przyjaźnią chroniąc go przed wydrwigroszami. Nie szczędził też trudu, by wprowadzić przybysza w nowy dla niego świat. Z chórem dźwięków rozbrzmiewających w Rynku łączył swój głos strumień Vakk, płynący w głębi własnej czeluści na tyłach jaskini. Juli pierwszy raz w życiu oglądał płynący swobodnie strumień, który stał się dla niego jednym z cudów osady. Lubił słuchać plusku wody, w swojej animistycznej duszy uważając Vakk za istotę na poły żywą.
Brzegi Vakku spinał most, a za mostem Rynek kończył się stromizną z mnóstwem schodów i szerokim balkonem na ich szczycie, gdzie zasiadł olbrzymi, ciosany w skale Akha. Tę figurę, jej wynurzające się z mroku ramiona, widać było nawet z drugiego końca Rynku. Akha w wyciągniętych dłoniach trzymał najprawdziwszy ogień, regularnie podsycany przez kapłana, który wychodził przez drzwiczki w brzuchu posągu.
Lud Akhy gorliwie bił czołem u stóp swego boga, składając mu w ofierze wszelkiego rodzaju dary, odbierane przez kapłanów, prawie niewidocznych pod szatami w czarne i białe pasy. Wierni leżeli twarzami do ziemi, a nowicjusz zamiatał posadzkę miotełką z piór i dopiero gdy skończył, podnosili pełne nadziei spojrzenie na oczy z czarnego kamienia hen ponad nimi, w pajęczynie cieni, i wracali na mniej święty grunt.
Te obrzędy były dla Juliego tajemnicą. Zapytał o nie Kyala i otrzymał wykład, po którym czuł się jeszcze głupszy. Nikt nie objaśni swojej religii obcemu. Mimo to Juli nabrał przeświadczenia, że owa przedstawiona w kamieniu pradawna istota odpiera moce szalejące w świecie zewnętrznym, zwłaszcza władcę nieba Wutrę i wszelkie złe siły sprzymierzone z niebiosami. Akha niezbyt interesował się ludźmi, drobiazg ludzki uchodził jego uwagi. Pragnął od nich jedynie regularnych ofiar, żeby mieć siłę do walki z Wutrą, zaś potężny kler akhański czuwał nad zaspokajaniem boskich pragnień, żeby na ludzi nie spadło nieszczęście.
Pannowalem rządzili kapłani w sojuszu z milicją; nie było tu absolutnego władcy, chyba żeby za takiego uznać Akhę we własnej osobie, który wedle powszechnego mniemania grasował z niebiańską maczugą po górach, szukając Wutry i jego straszliwych wspólników, takich jak wij.
Juli był zaskoczony. Znał Wutrę. Do wielkiego ducha Wutry Alechaw i Onesa, rodzice Juliego, wznosili modły w godzinie trwogi. Wutra jawił im się jako dobroczyńca, dawca światła. I przenigdy, jak sięgał pamięcią, nie wspomnieli o Akhce.
Rynek i sąsiednie komory łączyły się systemem korytarzy pokrętnych jak stanowione przez kapłanów prawa. Do jednych komór wstęp był wolny, do innych wzbroniony zwykłym śmiertelnikom. O zakazanych rejonach mieszkańcy woleli nie rozmawiać. Juli sam wkrótce zauważył, jak wloką grzeszników z rękami skrępowanymi na plecach, jak wiodą ich mrocznymi schodami wśród monumentalnych cieni, jednych do Ziemi Świętej, innych do karnego gospodarstwa za Rynkiem, zwanego Oborą. Z biegiem czasu Juli zaczął chadzać wąskim, najeżonym schodami korytarzem prowadzącym do wielkiej, równej jak stół jaskini noszącej nazwę
Stodoły. Stodoła również miała swój ogromny posąg Akhy w łańcuchu z podobizną jakiegoś zwierzaka zawieszonym na szyi bóstwa patronującego tutaj sportom; w Stodole odbywały się pozorowane walki, pokazy, zawody atletów i pojedynki gladiatorów. Ściany pomalowano w spiralne desenie o barwach od karmazynu do amarantu. Na ogół Stodoła była niemal wyludniona i w jej pustych przestrzeniach dudniły głucho głosy; zachodzili tam wówczas co pobożniejsi pannowalczycy, wznosząc błagalne mogły pod kopułą ciemności. Za to z okazji zawodów Stodoła jarzyła się światłem i rozbrzmiewała muzyką, a tłum wypełniał ją po brzegi.
Z Rynku prowadziły wejścia do dalszych ważnych grot. Od wschodniej strony, przez szereg maleńkich tarasów czy też dużych podestów połączonych schodami z solidną balustradą, wchodziło się do rozległej mieszkalnej groty zwanej Vakk, od strumienia, który stąd wypływał, szemrząc na dnie głębokiego wąwozu. Ponad ogromnym portalem Vakku znajdowała się niezwykle kunsztowna płaskorzeźba, przedstawiająca dziwne, obłe kształty pośród fal i gwiazd, prawie zniszczona w jakimś dawnym zawale. Vakk była najstarszą po Rynku jaskinią, w całości zajętą przez „kwatery”, jak je nazywano, jeszcze sprzed wielu stuleci. Przybyszowi z zewnętrznego świata, gdy stanął w progu i oglądał czy raczej odgadywał spiętrzone tarasy ulatujące w mrok, ledwo rozjaśniony Vakk zdawał się nocną marą, gdzie ciała nie sposób oddzielić od cienia, toteż serce dziecięcia Barier zatrzepotało płochliwie. Zaiste trzeba było mocy Akhy, żeby zbawić tego, czyja noga stanęła w tej zatłoczonej nekropolii.
Ale Juli przystosował się z właściwą młodym łatwością. Zaczął patrzeć na Vakk jak na marnotrawne miasto. W gronie rówieśników, uczniów gildii, wałęsał się po labiryncie skupionych na wielu poziomach kwater, często ze sobą połączonych. Bez końca piętrzyły się jedna na drugiej izby z wyrosłymi z nich meblami, które wyciosano w tej samej skale co podłogi i ściany, w jednym nieprzerwanym ciągu linii i powierzchni. Równie złożona była struktura praw własności publicznej i prywatnej w tym pełnym ładu mrowisku, zawsze jednak wiązało się to z gildyjską organizacją Vakku i zawsze przypadki sporne rozsądzał kapłan.
W jednej z takich kwater Tuska, łagodna małżonka Kyala, znalazła Juliemu mieszkanie, zaledwie o trzy kwatery od własnej. W okrągłej izbie bez sufitu czuł się jak wewnątrz kamiennego kwiatu. Vakk wznosił się stromo, rozjaśniony mętnym światłem naturalnym, mętniejszym niż w Rynku. Powietrze było gęste od kopcia łojowych lamp, chociaż wcale nimi nie szafowano — na glinianej podstawie każdej lampy został odciśnięty numer i kler pobierał od niej podatek. Tajemnicze mgły trapiące Rynek nie miały takiej władzy nad Vakkiem. Stąd wiodła galeria bezpośrednio do Stodoły. Pod nie wygładzonym sklepieniem na niższym poziomie przechodziło się do wysokiej jaskini zwanej Groblą, z czystym, świeżym powietrzem. Mieszkańcy Vakku uważali jednak tych z Grobli za barbarzyńców, głównie dlatego, że należeli oni do niższych gildii, jak rzeźników, garbarzy, kopaczy nertu, gliny i skamieniałego drewna. W skalnym plastrze miodu przyległym do Grobli i Stodoły znajdowała się jeszcze jedna wielka jaskinia, pełna siedzib ludzi i bydła. Była to Turma, przez obcych omijana z daleka. Juli zawędrował tam akurat wtedy, gdy pełną parą szły roboty gildii skalników nad poszerzaniem jaskini. Turma zbierała z pozostałych rejonów wszelkie nieczystości karmiąc nimi świnie i ciemnolubne, rosnące w cieple płody rolne. Niektórzy chłopi z Turmy hodowali dodatkowo rają, ptaka o świecących oczach i luminescencyjnych plamach na skrzydłach. Raje trzymane w klatkach rozjaśniały nieco kwatery Vakku i Grobli, chociaż i od nich kapłani Akhy ściągali podatek.
„W Grobli gbury, w Turmie chłopy jak tury” — głosiło miejscowe porzekadło. Tymczasem Juli zauważył, że ludzie są tu wszędzie otępiali i ożywiają się tylko na igrzyskach, z wyjątkiem garstki handlarzy i traperów zamieszkujących tarasy swojej gildii w Rynku, i z błogosławieństwem Akhy regularnie wyprawianych w interesach na świat zewnętrzny, jak owi dwaj znajomi mu panowie. Ze wszystkich jaskiń większych i mniejszych biegły w głąb litej skały chodniki i tunele, jedne do góry, inne w dół. Pannowal był pełen legend o czarodziejskich potworach przybywających z ciemności pierwotnej skały lub o ludziach mocą czarów porwanych w samo serce góry. Lepiej więc siedzieć na tyłku w Pannowalu, pod opiekuńczym ślepym okiem Akhy, niż szukać gdzieś guza. Lepszy też Pannowal i podatki niż uściski mrozu na zewnątrz. Owe legendy ożywiała gildia bajarzy, której członkowie obstawiali schody lub czyhali na tarasach, snując swoje fantastyczne opowieści. W tym świecie mglistej pomroki słowa były jak latarnie.
Do jednej z dzielnic Pannowalu wymienianej przez ludzi najczęściej szeptem Juli miał wstęp wzbroniony. Była to Ziemia Święta. Szło się tam galerią lub z Rynku schodami, lecz wejść strzegła milicja, a ludzie omijali je z powodu złej sławy. Nikt z własnej nieprzymuszonej woli nie przemierzył krętych dróg do Ziemi Świętej. Mieszkała w niej milicja, zawsze na straży prawa Pannowalu, oraz kapłani, zawsze na straży pannowalskiego ducha.
Splendor tutejszych porządków przesłonił Juliemu ich nikczemność. Niewiele potrzebował czasu, aby poznać żelazny rygor, w jakim żyli ludzie. Nikogo tu nie dziwił ład, w jakim się urodził, ale nawykłego do otwartych przestrzeni i prostych zasad przetrwania dzikusa zdumiewał ścisły nadzór nad każdym krokiem człowieka. Pannowalczycy na dodatek uważali się za szczególnie uprzywilejowanych.
Uczciwie zdobyte skóry przeznaczył Juli na zakup kramu w sąsiedztwie Kyala, zamierzając otworzyć interes. Okazało się, że istnieje mnóstwo przepisów zakazujących nawet tak prostej rzeczy. Nie mógł również handlować bez kramu, nie posiadając specjalnego zezwolenia, aby je zaś uzyskać, trzeba się było urodzić członkiem gildii domokrążców.
Potrzebna mu była gildia, terminowanie i pewne przywileje — rodzaj egzaminu — które nadawali jedynie kapłani. Potrzebne mu było również dwuczęściowe zaświadczenie od milicji, razem z ubezpieczeniem i referencjami. Nie mógł też handlować, dopóki nie miał kwatery na własność. By jednak zostać właścicielem wynajętej mu przez Tuskę izby, musiałby być zameldowany na stałe przez milicję. A nie mógł spełnić nawet najbardziej podstawowego warunku: wiary w Akhę i wykazania się regularnymi ofiarami.
— To proste. Wy jako dzikus musicie najpierw służyć u kapłana.
Oto co usłyszał od kapitana milicji o surowym obliczu, przed którym przyszło mu stanąć. Kapitan przyjmował Juliego w małej kamiennej salce z balkonem umieszczonym może metr nad jednym z tarasów Rynku, skąd widać było całą ruchliwą scenerię. Zwyczajowe skóry kapitan przykrył biało-czarnym, długim niemal do podłogi płaszczem. Na głowie miał brązowy hełm, udekorowany świętym symbolem Akhy, kołem o dwóch szprychach. Skórzane buty sięgały mu do połowy łydki. Za nim stał fagor z czarno-białą opaską na białym kudłatym czole.
— Patrzcie na mnie — warknął kapitan.
Lecz Juli łapał się na tym, że wciąż ucieka spojrzeniem ku milczącemu fagorowi, dziwiąc się jego obecności. Ancipita stał jak niemy posąg, niezgrabną głowę wysunąwszy do przodu. Rogi miał stępione, krótko przyrżnięte, a ich tnące krawędzie spiłowane pilnikiem. Juli zauważył skórzaną obrożę ze smyczą, na poły ukrytą w białej sierści na szyi, znak posłuszeństwa człowiekowi. Nawet taki fagor był groźny dla pannowalczyków. Wielu oficerów paradowało z posłusznym fagorem u boku; ceniono je, ponieważ widziały w ciemności. Cywile lękali się tych niezgrabnych stworów mówiących uproszczonym olonetem.
Jak to możliwe — zastanawiał się Juli — żeby ludzie współżyli z tymi bestiami, które mu porwały w niewolę ojca, z bestiami znienawidzonymi w pustkowiach od dziecka? Już rozmowa z kapitanem była przygnębiająca, a najgorsze go jeszcze czekało. Nie może tu żyć nie przestrzegając reguł, a tym nie było końca; nie ma innego sposobu — wbijał mu Kyale do głowy — jak tylko podporządkować się. Aby zostać obywatelem Pannowalu, musisz myśleć i czuć jak pannowalczyk.
Został więc przydzielony do służby u kapłana w alei kwater, przy której miał swoją izbę. Musiał uczęszczać na liczne sesje, podczas których nauczano go zrytualizowanej historii Pannowalu (”zrodzonego z Cienia Wielkiego Akhy na wiecznych śniegach”…) i zmuszano do wkuwania wielu wersetów na pamięć. Musiał również robić wszystko, co tylko kapłan Sataal mu zlecił, łącznie z nudnym lataniem w te i we w te na posyłki, leniwego z natury Sataala. Niewielką pociechę znajdował Juli w tym, że pannowalskie dzieci przechodziły podobne szkolenie w młodym wieku.
Sataal był masywnej budowy, twarz miał bladą, uszy małe, rękę ciężką. Głowę golił, brodę zaplatał w warkocze zwyczajem wielu kapłanów swojego zakonu. W warkoczach bielały mu siwe sploty. Miał czarno-biały chałat do kolan. I głębokie dzioby na twarzy. Juli dopiero po jakimś czasie zorientował się, że Sataal pomimo siwych włosów nie przekroczył wieku średniego, że dobija zaledwie dwudziestki. Chodził jednak przygarbiony, przez co wydawał się i starszy, i pobożniejszy.
Sataal zawsze zwracał się do Juliego uprzejmie, choć bez poufałości, na dystans. Juli odzyskał równowagę ducha przy tym człowieku, który jak gdyby mówił: to jest nasze wspólne zadanie, a ja nie zamierzam go komplikować zgłębianiem twoich prawdziwych pobudek. Juli w milczeniu uczył się więc wszystkich tych niezbędnych, górnolotnych wersetów.
— Ale co to znaczy? — spytał w pewnym momencie, zupełnie skołowany.
Sataal powstał i z wolna obrócił się w maleńkiej kwaterze; cień skrywał postać kapłana, tylko Jego ramiona majaczyły na tle łuny dalekiej lampy. Nikły refleks zamigotał mu na łysinie, gdy nachylając głowę ku Julie-mu, rzekł ostrzegawczo:
— Najpierw nauka, młodzieńcze, potem interpretacja. Nauczysz się, mniej będzie wtedy kłopotów z interpretacją. Ucz się na pamięć; nie musisz brać tego na rozum. Akha nigdy nie wymaga od swego ludu zrozumienia, tylko posłuszeństwa.
— Powiedziałeś, że Akha nie dba o nikogo w Pannowalu.
— Sedno jest w tym, Juli, że Pannowal dba o Akhę. No więc, jeszcze raz:
Kto się Freyra raczy jadem
Jako ryba Jadłem chorym,
Temu Freyr późniejszej pory
Ogniem pożre ciało słabe
— Ale co to znaczy? — obstawał przy swoim Juli. — Jak mam się tego nauczyć, skoro nic nie rozumiem.
— Powtarzaj, synu — surowo rzekł Sataal. — „Kto się…”
Juli wsiąkł w nocne miasto. Schwytało jego duszę w sieć cieni, tak jak w świecie zewnętrznym mężczyźni chwytali w sieci ryby pod lodem. W snach odwiedzała go matka, z jej ust leciała krew. Budził się wówczas i leżąc na wąskiej pryczy kierował spojrzenie w górę, wysoko ponad ściany izby w kształcie kwiatu, do sklepienia Vakku. Czasem, gdy powietrze było czyste, dostrzegał odległe szczegóły, wiszące tam nietoperze i stalaktyty, i na skale błysk kropli rosy nie będącej rosą, i pragnął uciec jak najdalej od sideł, w jakich się znalazł. Tylko że nie miał dokąd pójść. Pewnego razu, w czarnonocnej rozpaczy, przekradł się do mieszka” nią małżonków Kyale, szukając pocieszenia. Kyale był zły, że go wyrwano ze snu, i kazał mu się wynosić, lecz Tuska powitała chłopaka czułym słowem jak własnego syna. Pogłaskała po ramieniu i ujęła jego dłoń w swoje dłonie. Po chwili wybuchnęła cichym płaczem i powiedziała, że sama ma syna mniej więcej w tym samym wieku, też takiego dobrego i miłego chłopca imieniem Usilk. Ale Usilka zabrała jej milicja za zbrodnię, której wcale nie popełnił, jest tego pewna. Każdej nocy leżąc bezsennie myślała o-nim, zamkniętym w jednym z owych strasznych zakamarków Ziemi Świętej pod strażą fagotów, niepewna, czy go jeszcze zobaczy.
— Milicja i kapłani są tu bardzo niesprawiedliwi — szepnął jej Juli. — Moi pobratymcy na pustkowiach przymierają głodem, ale wszyscy są równi w obliczu zimna.
— Są w Pannowalu ludzie — po chwili milczenia odezwała się Tuska — i kobiety, i mężczyźni, którzy nie uczą się wersetów i zamierzają obalić tych, co panują. Jednak bez naszych panów zniszczy nas Akha.
— I myślisz, że Usilka zabrano… ponieważ chciał obalić panów?
Ściszonym głosem, ściskając kurczowo jego dłoń, odparła:
— Nie zadawaj takich pytań, bo będziesz miał kłopoty. Usilk zawsze się buntował… to możliwe, pewnie wpadł w złe towarzystwo…
— Skończcie te swoje pogawędki — zawołał Kyale. — Wracaj, babo, do łóżka… i ty też, Juli.
Juli taił te sprawy w sobie przez cały czas, odbywając sesje z Sataalem.
— Nie jesteś głupcem, choć jesteś dzikusem, a to da się zmienić — rzekł Sataal. — Wkrótce przejdziesz na wyższy poziom. Bowiem Akha jest bogiem ziemi i podziemia, a ty pojmiesz cos z tego, jak ziemia żyje, a my w jej żyłach. Żyły te zwą się oktawami śródziemnymi i żaden człowiek nie może być ani. szczęśliwy, ani zdrowy, jeśli nie żyje w swojej własnej oktawie śródziemnej. Po trochu możesz dojść do objawienia. A jeśli się postarasz, to kto wie, sam może zostaniesz kapłanem i będziesz służył Akhce w godniejszy sposób.
Juli trzymał język na wodzy. Nie mógł powiedzieć kapłanowi, że nie potrzeba mu żadnych wyjątkowych łask Akhy, że jego nowe życie w Pannowalu jest jednym wielkim objawieniem. Spokojnie płynęły dni, jeden za drugim. Niezłomna cierpliwość Sataala zaczęła wywierać wrażenie na Julim, który z coraz mniejszą niechęcią odnosił się do swoich lekcji. Nawet będąc z dala od kapłana myślał o jego naukach. Wszystko było nowe j dziwnie podniecające. Sataal mówił mu o pewnych kapłanach, którzy odprawiając głodówkę porozumiewali się z umarłymi, nawet z postaciami historycznymi. Juli nigdy nie słyszał o czymś takim, ale wzdrygał się nazwać to bzdurą. Zasmakował w samotnych wędrówkach po peryferiach miasta, a gęste cienie nabrały wreszcie swojskiego kolorytu. Przysłuchiwał się rozmowom ludzi, często na temat religii, oraz bajarzom, którzy bajali na rogach ulic, równie często wplatając motywy religijne do swych opowieści.
Religia stanowiła pieśń ciemności, tak jak strach pieśń Barier, gdzie plemienne bębny odpędzały złe duchy. Pomału Juli zaczął dostrzegać w religijnych dysputach nie próżnię, a jądro prawdy: życie i śmierć człowieka musi mieć jakieś wyjaśnienie. Tylko dzikusy nie potrzebują wyjaśnień. Postrzeganie jest jak odkrycie tropu zwierzyny na śniegu.
Kiedyś znalazł się w cuchnącej części Turmy, gdzie ludzkie nieczystości wylewano do długich rowów, w których rosły wegetujące w ciemności zboża. Tutaj ludzie byli jak tury, jeśli wierzyć porzekadłu. Jakiś człowiek z krótką, potarganą czupryną, a zatem ani kapłan, ani bajarz, wskoczył na taczkę do rozwożenia nieczystości.
— Przyjaciele — zwrócił się do obecnych. — Posłuchajcie mnie chwilę, dobrze? Odłóżcie robotę i wysłuchajcie, co mam do powiedzenia. Mówię nie w swoim imieniu, lecz w imieniu wielkiego Akhy, którego duch żyje we mnie. Muszę przemówić w jego imieniu, chociaż ryzykuję życiem, albowiem kapłani fałszują słowa Akhy do swoich własnych celów.
Mężczyźni przystanęli i słuchali. Dwóch próbowało stroić sobie żarty z młodego człowieka, lecz reszta, łącznie z Julim, uległa ciekawości.
— Przyjaciele, kapłani powiadają, że musimy tylko składać ofiary Akhce i nic więcej, że to wystarczy, aby on uchował nas w wielkim sercu swojej góry. A ja powiadam, że to kłamstwo. Kapłani są zadowoleni, ich nie obchodzi nasze cierpienie, cierpienie szarych ludzi. Moimi usty Akha ogłasza wam, że powinniśmy czynić więcej. Powinniśmy być lepsi w naszych sercach. Żyjemy sobie zbyt wygodnie — złożymy ofiary, zapłacimy podatki i nic nas nie obchodzi. W głowie nam tylko przyjemności i igrzyska. Jakże często słyszycie, że Akha się o nas nie troszczy, że dba jeno o swoją wojnę z Wutrą. Musimy go zmusić, by się o nas troszczył, musimy stać się godni jego troski. Musimy się poprawić Tak, poprawić! I wygodniccy kapłani też muszą się poprawić…
Ktoś nadbiegł z wieścią, że idzie milicja. Młody człowiek zawahał się.
— Na imię mi Naab. Zapamiętajcie moje słowa. I dla nas jest miejsce w wielkiej wojnie Nieba z Ziemią. Wrócę głosić to przesłanie, jeśli zdołam… przesłanie do całego Pannowalu. Poprawmy się! Poprawmy się, póki nie jest za późno…
Już zeskakiwał na ziemię, gdy zafalowała gromada gapiów. Roztrącił ich wielki fagor na uwięzi, z żołnierzem trzymającym koniec smyczy. Zrogowaciałe, potężne łapska ucapiły Naaba za ramię. Naab krzyknął z bólu, ale włochata biała łapa zacisnęła mu się na gardle i odprowadzono go w stronę Rynku i Ziemi Świętej.
— Nie powinien wygadywać takich rzeczy — mruknął siwowłosy-mężczyzna w pierzchającym tłumie.
Juli odruchowo poszedł za nim i pociągnął mężczyznę za rękaw.
— Ten człowiek Naab nie powiedział ani słowa przeciwko Akhce… dlaczego zabrała go milicja?
Mężczyzna rozejrzał się ukradkiem.
— Poznaję cię. Jesteś dzikusem, inaczej nie zadawałbyś takich głupich pytań.
Juli w odpowiedzi podniósł pięść.
— Nie jestem głupi; gdybym był, nie zadałbym mojego pytania.
— Gdybyś nie był głupi, siedziałbyś cicho. Jak myślisz, kto tutaj ma władzę? Kapłani, rzecz jasna. Skoro gardłujesz przeciwko nim…
— Ale ta władza należy do Akhy…
Siwowłosy umknął w ciemność. A tam, w owej ciemności, w tej wszechwidzącej ciemności, wyczuwało się jakąś upiorną obecność. Akhy?
Pewnego dnia w Stodole miały się odbyć wielkie zawody sportowe. Wtedy to Juli, zadomowiony już w Pannowalu, uległ szczególnej przemianie duchowej. Na zawody śpieszył z Kyalem i Tuską. W niszach płonęły lampy łojowe, wskazując drogę z Vakku do Stodoły; ludzie tłumnie walili wąskimi skalnymi korytarzami, pięli się na wytarte schody, i wśród nawoływań stawali rzędami wokół areny. Niesiony falą ludzką Juli dostrzegł nagle w dali komorę Stodoły, jej migotliwy od świateł kamienny krąg. Początkowo widział zaledwie skrawek jaskini zamknięty żyłkowanymi ścianami tunelu i ciżbą idących. W miarę jak się zbliżał, rosła mu w oczach ta jakby ujęta w ramy panorama, a w niej wyrastał sam Akha wysoko nad głowami tłumów. Juli przestał słuchać, co mówi do niego Kyale. Spoglądał nań Akha, upiór z ciemności ukazywał swoje oblicze.
W Stodole grała muzyka, piskliwa i podniecająca. Grała dla Akhy. Akha szeroko — i strasznobrewy stał i patrzył ogromnymi oczyma z kamienia, niewidzącymi, a przecież widzącymi wszystko, oświetlony od dołu pochodniami. Wargi wykrzywiała mu pogarda.
Pustkowia nie znały niczego podobnego. Pod Julim ugięły się kolana. W jego duszy jakiś potężny głos, w którym z ledwością rozpoznawał swój własny, zawołał: „O Akho, nareszcie wierzę w ciebie. Tyś jest panem. Wybacz mi, pozwól zostać twoim sługą”. Jednak wraz z głosem tego, kto pragnął oddać się w niewolę, drugi głos przemawiał w sposób bardziej wyrachowany. Mówił: „Pannowalczycy muszą poznać wielką prawdę, dla której warto iść drogą wskazaną przez Akhę”. Zdumiewał się tym wewnętrznym zamętem, walką, która nie osłabła z wkroczeniem do jaskini, gdy kamienny bóg ukazał się w całej okazałości. Naab powiedział: „Dla ludzi jest miejsce w wojnie Nieba z Ziemią”. Czuł, że ta wojna wre w nim samym.
Zawody były pasjonujące. Po wyścigach biegaczy i rzutach włócznią przyszła kolej na zapasy ludzi z fagorami, którym uprzednio amputowano rogi. Następnie odbyło się strzelanie do nietoperzy, i Juli otrząsnął się ze swych pobożnych rozterek, podekscytowany widowiskiem. Bał się nietoperzy. Wysoko nad tłumem aż czarno było od puchatych stworków, które zwisały ze stropu głowami w dół, otulone w błoniaste skrzydła. Łucznicy występowali kolejno, szyjąc do nich z łuków uwiązanymi na jedwabnej nici strzałami. Trafione nietoperze spadały z trzepotem skrzydeł na ziemię, by później wylądować w garnkach. Zwyciężyła dziewczyna. W jaskrawoczerwonej sukni zapiętej pod szyję i długiej do ziemi, naciągała łuk i strzelała celniej od wszystkich mężczyzn. Miała długie, czarne włosy. Nazywała się Iskadora i tłum wiwatował jak szalony na jej cześć — a Juli najgłośniej.
Wreszcie przyszła kolej na walki gladiatorów, ludzi z ludźmi i ludzi z fagorami, kolej na krew i śmierć. Jednak przez cały czas, nawet gdy Iskadora napinała swój łuk i swą wdzięczną kibić, nawet wtedy myśli Juliego z radością wracały do zdumiewającego odkrycia w sobie wiary. Przypuszczał, że lepsze jej poznanie uśmierzy w nim duchowy zamęt. Wspomniał opowieści zasłyszane przy ojcowskim ognisku. Starsi prawili o parze Strażników Nieba i o tym, jak ludzie na ziemi obrazili niegdyś Boga Niebios imieniem Wutra. Przeto Wutra odegnał ziemię od ciepła swego ognia. Teraz Strażnicy wypatrują godziny powrotu Wutry, który znowu łaskawym okiem spojrzy na ziemię, by zobaczyć, czy ludzie sprawują się lepiej. Jeśli się poprawili, zdejmie okowy mrozu. Tak — musiał przyznać Juli — Sataal ma rację, moi pobratymcy to dzikusy; jakże inaczej ojciec dałby się powlec fagorom? W tamtych opowieściach musi jednak tkwić ziarno prawdy. Tutaj, w Pannowalu, trafniej przedstawiają tę historię. Wutra jest już tylko pośledniejszym bóstwem, za to mściwym i hasającym po niebie. Właśnie z nieba grozi niebezpieczeństwo. Akha zaś to wielki bóg ziemi, panujący w jej wnętrzu, tu gdzie bezpiecznie. Strażnicy nie są życzliwi; będąc w niebiosach należą do Wutry i mogą obrócić się przeciwko rodzajowi ludzkiemu. Zapamiętane wersety poczęły teraz nabierać sensu. Biła z nich światłość wiedzy, aż Juli z przyjemnością wyszeptał to, co uprzednio było mu torturą, utkwiwszy wzrok w obliczu Akhy:
Nieba zwidy jeno ronią,
Z nieba płyną przeciwności:
Od niebios wszelkiej podłości
Akhy ziemia nam obroną.
Nazajutrz pokornie udał się do Sataala i oznajmił mu, że został nawrócony. Widział zwróconą ku sobie bladą, poważną twarz kapłana; Sataal bębnił palcami w kolano.
— Jak zostałeś nawrócony? Kłamstwo chodzi po ludziach w dzisiejszych czasach.
— Spojrzałem w oblicze Akhy. Pierwszy raz zobaczyłem je wyraźnie. Moje serce stoi teraz otworem.
— Onegdaj aresztowano kolejnego fałszywego proroka.
Juli walnął się w pierś.
— To, co czuję w sercu, nie jest fałszywe, ojcze.
— To nie jest takie łatwe — rzekł kapłan.
— Och, jest łatwe, jest łatwe, teraz wszystko będzie łatwe! — Padł kapłanowi do nóg, wykrzykując w uniesieniu.
— Nic nie jest łatwe.
— Mistrzu, tobie zawdzięczam wszystko. Pomóż mi. Chcę zostać kapłanem, być takim, jak ty.
Parę następnych dni szwendał się po zaułkach i kwaterach, dostrzegając nowe rzeczy. Już nie czuł się spowity w całun mroku, pogrzebany pod ziemią. Przebywał w łaskawej krainie, chroniony od wszelkich żywiołów, które dawniej Czyniły z niego dzikusa. W nikłym świetle poczuł się Jak ryba w wodzie. Zobaczył, jak piękny jest Pannowal, wszystkie jego jaskinie. Zamieszkałe z dawien dawna, upiększone przez rzesze artystów. Całe powierzchnie ścian były ozdobione freskami i płaskorzeźbami, z których wiele przedstawiało żywot Akhy i stoczone przez niego wielkie bitwy, a także bitwy, jakie stoczy, gdy więcej ludzi znów uwierzy w jego moc. Na stare i wyblakłe malowidła nakładano nowe. Artyści pracowali bez wytchnienia, często usadowieni ryzykownie na szczycie rusztowań podobnych do szkieletu jakiegoś mitycznego zwierzęcia o długiej, sięgającej stropu szyi.
— Co ci jest, Juli? Niczym się nie zajmujesz — zauważył Kyale.
— Zostaję kapłanem. Podjąłem decyzję.
— Nigdy cię nie przyjmą, jesteś obcy.
— Mój kapłan rozmawia z władzami.
Kyale przypatrywał mu się smętnie, poskubując nos; powoli jego dłoń opadła, aż wreszcie zamiast czubka nosa zaczął skubać koniec wąsów. Wzrok Juliego był już tak przyzwyczajony do mroku, że odbiera wszelkie niuanse wyrazu twarzy przyjaciela. Kiedy Kyale bez słowa odszedł na zaplecze kramu, Juli podążył za nim. Ponownie ujmując wąs dli dodania sobie pewności Kyale położył mu drugą dłoń na ramieniu.
— Dobry z ciebie chłopak. Przypominasz mi Usilka, lecz mniejsza o to… Posłuchaj mnie: Pannowal nie jest taki, jak za mojego dzieciństwa kiedy latałem na bosaka po bazarach. Nie wiem, co się dzieje, ale nie ma tu już spokoju. Całe to gadanie o zmianach… bzdury, na mój rozum Nawet kapłani się tym zarazili, a jacyś szaleńcy bredzą o poprawie Powiadam ci, lepsze jest wrogiem dobrego — jeśli rozumiesz, co mam m myśli.
— Tak, rozumiem, co masz na myśli.
— To dobrze. Pewnie wydaje ci się, że kapłan ma łatwe życie. Może i miał. Ale odradzałbym kapłaństwo w dzisiejszych czasach. Już nie jest takie… takie bezpieczne jak dawniej, że tak powiem. Tam zaczął się ferment. Chodzą słuchy, że w Ziemi Świętej często uśmiercają kapłanów heretyków. Lepiej miałbyś się tutaj, u mnie, terminując i pomagając mi. Mówię to wszystko dla twojego dobra, rozumiesz?
Juli utkwił spojrzenie w wydeptanym chodniku.
— Nie umiem tego wyrazić, jak się czuję, Kyale. Jestem jakby pełen nadziei… Myślę, że wszystko powinno się zmienić. Ja sam pragnę się zmienić, ale nie wiem jak.
Westchnąwszy Kyale zdjął dłoń z ramienia Juliego.
— No cóż, chłopcze, skoro taka twoja wola… Tylko nie mów, że ci nie ostrzegałem…
Juli wzruszył się nietajoną troską w szorstkich słowach Kyala Kyale zaś przekazał żonie wieść o zamiarach Juliego. I gdy wieczorem Juli wrócił do swej maleńkiej okrągłej izdebki, zastał w niej Tuskę.
— Kapłani mają wszędzie dostęp. Jeśli cię przyjmą, wszystkie drzwi staną przed tobą otworem. Będziesz chadzał po Ziemi Świętej jak po Rynku.
— Chyba tak.
— Mógłbyś wtedy odkryć, co się stało z Usilkiem. Zrób to dla mnie I przyjdź, i powiedz mi, jak się czegoś dowiesz.
Położyła mu dłoń na ramieniu. Juli uśmiechnął się do niej.
— Masz dobre serce, Tusko. Czy ci wasi buntownicy, którzy pragną obalić możnych Pannowalu, nie mają żadnych wieści o twoim synu? Przestraszyła się.
— Juli, ty się zmienisz nie do poznania, jak zostaniesz kapłanem. Dlatego nie powiem ci nic więcej, boję się, że ściągnę nieszczęście na całą moją rodzinę.
Juli spuścił wzrok.
— Niech mnie Akha położy trupem, jeśli kiedykolwiek cię skrzywdzę. Kiedy następnym razem zjawię się przed Sataalem, w cieniu za kapłanem stał żołnierz z fagorem na smyczy. Kapłan zapytał Juliego, czy porzuci wszystko, aby pójść drogą Akhy.
— Porzucę — odparł Juli.
— Niechaj tak się stanie.
Kapłan klasnął w dłonie i żołnierz odmaszerował. Juli zrozumiał, że właśnie utracił swój skromny dobytek; oprócz przyodziewku na grzbiecie i rzeźbionego przez matkę noża wszystko odbierało mu wojsko. Kiwnąwszy Juliemu palcem Sataal bez jednego słowa ruszył w głąb Rynku. Juli z bijącym sercem podążył za nim. Przed wejściem na drewniany most przerzucony nad czeluścią, w której Vakk ciskał się i miotał, Juli obejrzał się i ponad rojnym targowiskiem, za sklepieniem dalekiej bramy, jego spojrzenie wyłowiło biel śniegu. Nie wiadomo dlaczego pomyślał o Iskadorze, dziewczynie z kaskadą czarnych włosów. I zaraz pośpieszył za kapłanem.
Minęli święte tarasy, gdzie wierni tłoczyli się, aby złożyć ofiarę u stóp posągu Akhy. Ściany za posągiem pokryte były zawiłymi freskami. Sataal przemknął koło nich i po niskich schodkach wprowadził Juliego w wąski, korytarz. Za zakrętem ogarnęły ich ciemności. Brzęknął dzwon. Juli potknął się, z duszą na ramieniu. Dotarł do Ziemi Świętej prędzej, niż się spodziewał.
W przeludnionym Pannowalu pierwszy raz otaczała go pustka. Echo powtarzało kroki. Juli mc nie. widział; kapłan w przedzie był przywidzeniem, nicością, czernią w czerni. Juli nie śmiał przystanąć ani wyciągnąć ręki, ani zawołać — teraz wymagano, aby podążał na ślepo, a wszystko, co go spotka, musi przyjąć jako próbę swoich intencji. Skoro Akha kocha grobowe ciemności, to Juli też ma je kochać. Mimo to ciążyła mu owa nieobecność wszystkiego, próżnia wpisująca się w jego zmysły samym szelestem.
Całą wieczność wędrowali do wnętrza ziemi, a przynajmniej tak się zdawało. Światło wtargnęło łagodnie, choć znienacka, snopem jak pal wrażony w toń jeziora stojącej ciemności, tworząc na dnie, świetlisty krąg, do którego zdążali niczym para utopców. To światło zarysowało masywną sylwetkę kapłana w czarno-białej, zwiewnej szacie. Pozwoliło Juliemu zorientować się nieco w otoczeniu.
Zniknęły ściany.
Było to straszniejsze niż całkowite ciemności. Tak już się zdążył przyzwyczaić do zatłoczonej osady, do tego, że ma zawsze w zasięgu ręki skałę, mur, męskie plecy czy kobiece ramiona, że poczuł lęk przestrzeni. Rymnął jak długi na posadzkę, aż mu dech zaparło. Kapłan nie obejrzał się. Dotarłszy do jasnej plamy maszerował dalej klap-klap równym krokiem, niemal w okamgnieniu znikając za kolumną mętnego blasku. Zrozpaczony, że go porzucają — chłopak zerwał się i pobiegł przed siebie. Podniósł spojrzenie, przyszpilony snopem światła. Wysoko nad głową zobaczył otwór, przez który wpadała jasność dnia. Tam w górze znajdowała się wszystko, co poznał w życiu, czego wyrzekał się dla boga ciemności. Dostrzegł chropowatą skałę. Nareszcie pojął, że znajduje się w komorze większej niż reszta Pannowalu i wyższej. Na jakiś sygnał — zapewne uderzenie dzwonu, które słyszał wcześniej — ktoś otworzył górne wyjście na świat zewnętrzny. Ku przestrodze? Dla pokusy? Czy żeby tylko zrobić na nim większe wrażenie? Być może i jedno, i drugie, i trzecie, są przecież o wiele sprytniejsi ode mnie — pomyślał i rzucił się w pogoń za znikającą postacią kapłana. Po chwili wyczuł bardziej, niż spostrzegł, że zgasło za nim światło; zamknięto górne wyjście. Wróciła czarna noc. W końcu dotarli na drugą stronę gigantycznej jaskini. Juli usłyszał, jak kapłan zwalnia kroku. Sataal nieomylnie trafił do furty i zastukał. Niebawem otworzono im. Zamigotała łojowa lampka, którą trzymała nad głową podstarzała kobieta, bez przerwy pociągająca nosem. Wpuściła ich do kamiennego korytarza, zapierając za nimi furtę. Juli zauważył maty na posadzce. Szereg drzwi. Z obu stron biegł po ścianie na wysokości biodra wąski ornament, któremu Juli chciał przyjrzeć się bliżej, ale nie śmiał; ornament stanowił jedyną ozdobę ścian. Pociągająca nosem baba zastukała do jednych z drzwi. Usłyszawszy odpowiedź Sataal pchnął je i gestem zaprosił Juliego do środka. Chyląc głowę Juli minął wyciągniętą rękę nauczyciela i wszedł do pokoju. Drzwi zamknęły mu się za plecami. Nigdy już nie zobaczył Sataala.
Na żelaznym stojaku paliła się podwójna lampa. Meble z kamienia były przenośne, zarzucone barwnymi kilimami. Za kamiennym stołem siedzieli dwaj mężczyźni, którzy bez uśmiechu podnieśli wzrok znad jakichś dokumentów. Jeden był kapitanem milicji; hełm z godłem w postaci koła spoczywał na stole przy jego łokciu. Siedzący obok wysuszony siwy kapłan o przyjaznym obliczu zamrugał jakby oślepiony samym widokiem twarzy Juliego.
— Juli z Zewnątrz? Przychodząc tutaj uczyniłeś krok na długiej drodze do tego, aby zostać kapłanem Wielkiego Akhy — powiedział piskliwym głosem. — Jestem ojciec Sifans i muszę cię najpierw napytać, czy popełniłeś grzechy, które nie dają spokoju twemu sumieniu i z których chciałbyś się wyspowiadać.
Nagłe odejście Sataala bez jednego słowa pożegnania speszyło Juliego, wszelako wiedział, że musi teraz wyrzec się takich przyziemnych spraw, jak miłość i przyjaźń.
— Nie mam się z czego spowiadać — rzekł ponuro, nie patrząc wysuszonemu kapłanowi w oczy.
Kapłan odchrząknął. Głos zabrał kapitan.
— Młodzieńcze, spójrz na mnie. Jestem kapitan Ebron ze Straży Północnej. Wjechałeś do Pannowalu saniami ciągnionymi przez zaprzęg asokinów zwany sforą Strzygi. Zostały one skradzione dwóm znamienitym obywatelom naszego miasta o imionach Atrimb i Prast, kupcom z Vakk. Ich zwłoki znaleziono niewiele mil stąd, nadziane na włócznie, jak gdyby obu zakłuto podczas snu. Co nam powiesz o tej zbrodni?
Juli utkwił spojrzenie w podłodze.
— Nic o niej nie wiem.
— A nam się zdaje, że wiesz o niej wszystko… Gdyby to przestępstwo popełniono na terenie Pannowalu, groziłaby za nie kara śmierci. Co masz do powiedzenia?
Juli poczuł, że drży. Nie tego się spodziewał.
— Nie mam nic do powiedzenia.
— W porządku. Nie możesz zostać kapłanem, dopóki ciąży na tobie ta wina. Musisz wyspowiadać się ze zbrodni. Pozostaniesz w zamknięciu tak długo, aż się przyznasz.
Kapitan Ebron klasnął w dłonie. Weszli dwaj żołnierze i chwycili Juliego. Chwilę szarpał się z nimi, próbując, jak silni są napastnicy, po czym dał się wyprowadzić z wykręconymi do tyłu rękami. Tak — myślał — Ziemia Święta… pełna kapłanów i żołnierzy. Załatwili mnie na cacy. Ale ze mnie głupek, ale ofiara. Och ojcze, czemuś mnie porzucił…
Żeby chociaż naprawdę potrafił zapomnieć owych dwóch panów. Podwójne zabójstwo wciąż mu ciążyło na duszy, mimo że usiłował je usprawiedliwiać przypominaniem sobie, że przecież oni chcieli go zabić. Ileż to nocy, leżąc na pryczy w Vakku i wpatrując się w odległe sklepienie, widział oczy pannowalczyka, tego, który usiadł i próbował wyrwać włócznię ze swych wnętrzności.
Cela była mała, wilgotna i ciemna. Ochłonąwszy z szoku samotności zbadał ją po omacku. Jego więzienie składało się z gołych ścian, jeśli nie liczyć śmierdzącego rynsztoka i niskiej półki do spania. Juli siadł na niej i ukrył twarz w dłoniach.
Dano mu mnóstwo czasu do namysłu. W czarnej jak smoła ciemności jego myśli żyły własnym życiem niczym majaki chorej wyobraźni. Ludzie znani mu i zupełnie obcy kręcili się wokół, zajęci tajemniczymi sprawami.
— Matko! — zawołał. Oto Onesa, taka jak przed chorobą, smukła i pełna życia, z powagą na pociągłej twarzy, w każdej chwili gotowa zajaśnieć uśmiechem do syna — co prawda uśmiechem powściągliwym, ledwo rozchyliwszy wargi. Szła z ogromną wiązką chrustu na plecach. W przedzie biegły czarne rogate prostaczki. Niebo pałało błękitem w promieniach Bataliksy i Freyra. Jasność oślepiła Onesę i Juliego, którzy wyszli ścieżyną z mrocznych modrzewi. Nigdy jeszcze nie było takiego błękitu; zdawało się, że barwi śnieżne zaspy i zalewa cały świat. Przed nimi sterczały ruiny jakiejś budowli. Mimo że została solidnie postawiona w zamierzchłej przeszłości, złe pogody skruszyły ją niczym starą hubę. Od frontu wiodły do niej niskie schodki, obecnie w ruinie. Cisnąwszy chrust Onesa wbiegła na nie prawie w podskokach, taka rozpierała ją radość. Uniosła dłonie w rękawicach i nawet zanuciła fragment piosenki w rześkim powietrzu. Rzadko oglądał Juli matkę w podobnym natroju. Dlaczego była w takim humorze? Dlaczego tak rzadko? Nie mając odwagi zadać tych pytań wprost, a spragniony jej słów, zapytał:
— Kto to zbudował, matko?
— Och, to zawsze tu stało. Jest tak stare, jak wzgórza…
— Ale kto to zbudował, matko?
— Nie wiem… pewnie rodzina mojego ojca, dawno temu. Wielcy byli z nich ludzie, mieli spichlerze pełne zboża.
Doskonale znał legendę o wielkości rodu matki i spichlerzach ze zbożem. Wszedł na rozwalone schody i pchnął oporne drzwi. Przestąpił próg, wzniecając tuman śniegu. W środku było ziarno, sterty złocistego ziarna, tyle, że wystarczyłoby dla wszystkich do końca świata. Ruszyło na niego rzeką, wielkie góry zboża toczyły się kaskadą w dół, po schodach. A spod nich wygrzebały się na wierzch dwa trupy i brnęły na oślep ku światłu.
Siadł z głośnym krzykiem„ skoczył na nogi, na posadzkę, przemierzył ją do drzwi celi. Nie miał pojęcia, skąd wzięły się te zatrważające majaki; nie wyglądały na cząstkę jego jaźni.
Marzenia są nie dla ciebie, cwaniaku — pomyślał. — Jesteś zbyt twardy. Teraz wspominasz matkę, ale nigdy nie okazałeś jej miłości. Za bardzo bałeś się pięści ojca. Wiesz co, ja chyba naprawdę nienawidziłem ojca. I chyba się ucieszyłem, gdy porwały go fagory… a ty nie?
Nie, nie… To tylko dlatego, że życie uczyniło mnie twardym. Twardziel jesteś, cwaniaku, twardziel i okrutnik. Zabiłeś tamtych dwóch facetów. Co z ciebie wyrośnie? Najlepiej przyznaj się do zabójstw i niech się dzieje, co chce. Spróbuj mnie pokochać, spróbuj pokochać…
Tak mało wiem. Otóż to. Wszystko… chciałbyś wiedzieć. Akha wie na pewno. Tamte oczy widzą wszystko. Aleja… ty jesteś tyci, cwaniaczku…, życie jest niczym więcej, jak tylko jednym z owych dziwnych wrażeń, kiedy marzysko szybuje nad głową.
Dziwował się własnym myślom. Wreszcie krzyknął na straże, aby otworzyły celę, i okazało się, że przesiedział w zamknięciu trzy dni.
Rok i dzień służył Juli w Ziemi Świętej jako nowicjusz. Nie wolno mu było opuszczać klauzury, przebywał tylko w klasztornej nocy, nie wiedząc, czy Freyr i Bataliksa żeglują po niebie razem, czy osobno. Pragnienie, żeby przemierzać białe bezdroża, opuszczało go stopniowo, zagłuszone mrocznym majestatem Ziemi Świętej.
Przyznał się do zabójstwa obu pannowalczyków. Nie ściągnęło to na niego żadnej kary. Mistrzem Juliego i pozostałych nowicjuszy był ojciec Sifans, wysuszony siwy kapłan o mrugających oczkach.
— Tamta nieszczęsna sprawa zabójstw — rzekł splótłszy palce — jest już zamknięta za murami przeszłości. Nigdy jednak nie wolno ci pogrzebać jej w niepamięci, żebyś nie zaczął wierzyć, że to się nie zdarzyło. Tak jak różne dzielnice tworzą jeden Pannowal, tak i w życiu wszystko się ze sobą splata. Twój grzech i twoje pragnienie służenia Akhce idą ze sobą w parze. Myślałeś, że to bogobojność skłania ludzi do służenia Akhce? Nic podobnego. Grzech jest potężniejszą siłą sprawczą. Uwierz w ciemność — poprzez grzech pogodziłeś się z własną ułomnością.
Słowo „grzech” często gościło wówczas na wargach ojca Sifansa. Juli nie odrywał od nich oczu, z ciekawością ucznia chłonąc słowa mistrza. Ruchy tych warg naśladował później w samotności, powtarzając to wszystko, czego musiał nauczyć się na pamięć.
Ojciec Sifans miał własne mieszkanie, do którego wracał po naukach, Juli zaś z resztą podobnych sobie sypiał w dormitorium, — najciemniejszym zakamarku ciemności. W przeciwieństwie też do ojców, nowicjuszy obowiązywał zakaz wszelkich uciech; śpiewy, trunki, dziewki i gry były zabronione, jadło bardziej niż skromne — nędzne resztki z codziennych ofiar, które wierni składali Akhce.
— Nie mogę się skupić. Jestem głodny — użalił się raz Juli przed swoim mistrzem.
— Głód jest powszechną normą. Nie oczekujmy od Akhy, że będzie nas tuczył. On nas broni przed wrogimi mocami z zewnątrz, pokolenie za pokoleniem.
— Co jest ważniejsze: przetrwanie gatunku czy jednostki?
— Jednostka jest ważna we własnych oczach, ale pokolenia mają pierwszeństwo.
Krok po kroku uczył się dyskutować na sposób kapłana.
— Ale pokolenia składają się z jednostek.
— Pokolenia nie są prostą sumą jednostek. Obejmują również aspiracje, plany, historię, prawa, a nade wszystko ciągłość. Obejmują zarówno przeszłość, jak i przyszłość. Akha odżegnuje się od współdziałania z poszczególnymi jednostkami, toteż jednostki należy podporządkować, ujarzmić, jeśli zachodzi konieczność.
Ojciec sprytnie nauczył Juliego sztuki dowodzenia własnych racji. Z jednej strony uczeń musiał ślepo wierzyć, z drugiej potrzebny mu był rozum. Żywcem pogrzebana społeczność musiała na długą wędrówkę przez lata zabezpieczyć się na wszystkie strony, potrzebne jej były i modlitwa, i bystrość umysłu. Święte wersety głosiły, że kiedyś w przyszłości Akha może ponieść klęskę w swej samotnej walce i świat zostanie wydany na pastwę ognia, który spłynie z nieba. Jednostka ujarzmiona nie spłonie w pożarze.
Juli krążył po grobowych komnatach, a po głowie Juliego krążyły owe myśli, wywracające całe pojmowanie świata do góry nogami. Na tym zresztą polegała ich atrakcyjność — wszelkie bowiem nowe spojrzenie podkreślało jedynie jego poprzednią niewiedzę. W tym oszołomieniu wyzutą z wszystkiego duszę koiła pewna zmysłowa rozkosz. Niebawem miał dostąpić wtajemniczenia w sekretne arkana czytania z murów, które prowadziło kapłanów przez labirynt ciemności. I jeszcze jedną znajdował rozkosz, jak drogowskaz wśród bezdroży. Muzykę. Początkowo Juli w swej naiwności wyobrażał sobie, że słyszy z góry głosy duchów. Nie kojarzył z niczym pieściwej linii melodycznej, wygrywanej na jednostrunnej krucie. Nigdy nie widział kruty. Jeśli to że duch, to może lament wiatru w jakiejś skalnej szczelinie?
Tak skrywał swoją rozkosz, że nikogo nie spytał o te dźwięki, nawet innych nowicjuszy, aż pewnego razu ojciec Sifans wprowadził go niespodziewanie na nabożeństwo… Chóry miały tu duże znaczenie, ale monodia chyba jeszcze większe — z solowym śpiewem rozchodzącym się po zakamarkach mroku. Juli najbardziej ukochał jednak głosy nieczłowiecze, głosy pannowalskich instrumentów.
Bariery nie znały podobnej pieśni. Jedyną muzyką nękanych tam plemion były przewlekłe rytmy bębna ze skóry, klekot zwierzęcych kości uderzanych jedna o drugą i klaskanie ludzkich dłoni, do wtóru monotonnych zaśpiewów. I właśnie ów przepych i bogactwo formy nowej muzyki utwierdziły Juliego w przekonaniu, że budzące się w nim dopiero życie duchowe jest realne. Szczególnie jedna wspaniała melodia „Oldorando” zawojowała go bez reszty. Zawierała partię dla instrumentu, którego dźwięki to wzbijały się ponad inne, to nurkowały w ich gąszczu, by w końcu znaleźć bezpieczną przystań we własnym motywie.
Dla Juliego muzyka stała się niemalże alternatywą światła. Rozmowy z innymi nowicjuszami przekonały go, że w niewielkim stopniu podzielają oni jego uniesienia. Za to silniejsze w nich były — uświadomił sobie — zręby wiary w Akhę, silniejsze niż w nim samym. Juli nie wyssał ani miłości, ani nienawiści do Akhy z mlekiem matki, nie miał boga We krwi, jak większość nowicjuszy.
W czasie krótkich godzin przeznaczonych na sen opadały go duchowe rozterki i poczucie winy, że jest inny niż pozostali nowicjusze. Kochał muzykę Akhy. Była nowym językiem. Ale czyż muzyka nie jest bardziej dziełem ludzi niż…
Opędziwszy się od tej wątpliwości natychmiast popadł w drugą. A jak to jest z językiem religii? Czy to również nie wymysł ludzi, być może miłych, słabych ludzi, takich jak ojciec Sifans? „Wiara to nie spokój ducha, lecz katusze; jedynie Wielka Wojna niesie spokój”. Przynajmniej ta część wyznania wiary głosiła prawdę. Tymczasem Juli zamknął się w sobie i tylko powierzchownie bratał z towarzyszami.
Zbierali się na rekolekcjach w niskiej, wilgotnej, mglistej sali zwanej Szparą. Czasami siedzieli w absolutnych ciemnościach, czasem w blasku kapłańskich łojówek. Zawsze pod koniec lekcji kapłan kładł dłoń na czole nowicjusza, odwołując się do jego rozumu gestem, z którego później nowicjusze kpili w dormitorium. Kapłani mieli szorstkie palce od czytania z murów, dzięki któremu żwawo przemierzali labirynty Ziemi Świętej nawet w najczarniejszej ciemności.
W Szparze nowicjusze siedzieli w osobliwego kształtu kojcach z glinianej cegły, twarzą do nauczyciela. Każdy kojec oznakowany był odrębnym półreliefem dla ułatwienia identyfikacji w mroku. Nauczyciel zasiadał naprzeciwko, wyżej od nich, okrakiem na glinianym siodełku.
Minęło zaledwie kilka tygodni nowicjatu, gdy ojciec Sifans podjął temat herezji. Mówił ściszonym głosem, często przerywając, gdyż trapił go kaszel.
Od niewiary gorsza jest zła wiara. Juli pochylił się w stronę ojca. Nie mieli z Sifansem lampki, ale miał ją nauczyciel w sąsiednim boksie, migotliwe światełko, które otaczało głowę Sifansa mgiełką pomarańczowej aureoli, kryjąc cieniem jego twarz. Czarno-biała szata jeszcze bardziej wtapiała sylwetkę starca w mrok komory. Strzępy mgły błądziły po kątach i snuły się za każdym, kto przechodził w pobliżu, ćwicząc czytanie murów. Niziutką grotę wypełniały pokasływania i szepty przypominające dzwoneczki; krople wody kapały nieustannie.
— Ofiara z człowieka, ojcze, powiedziałeś, ofiara z człowieka?
— Ciało ceni się wysoko, ducha nisko. On występował przeciwko kapłanom, mówiąc, że powinni być skromniejsi w wyręczaniu Akhy… Jesteś dostatecznie zaawansowany w naukach, powinieneś być przy egzekucji… Rytuał z barbarzyńskich dni…
Niespokojne oczy, dwie pomarańczowe iskierki, mrugały w ciemności jak sygnały przekazywane z wielkiej dali.
W oznaczonej porze Juli wkroczył w ponurą galerię, nerwowymi palcami usiłując czytać z murów. Weszli do największej groty Ziemi Świętej, zwanej Stanową. Zakazano świateł. Juli ukradkiem trzymał się poły ojca Sifansa, żeby go nie zgubić. Mrok wypełniały szepty schodzących się kapłanów. Później głos kapłana recytujący dzieje długiej wojny Akhy z Wutrą. Do Akhy należy noc, a do kapłanów obrona wiernych przez długą noc bitwy. Ci, którzy przeciwstawiają się obrońcom, muszą umrzeć.
— Wprowadzić więźnia.
Wiele mówiono w Ziemi Świętej o więźniach, lecz ten stanowił wyjątek. Dał się słyszeć tupot ciężkich sandałów milicji, jakieś szurania. Potem jasność. Snop światła. Nowicjuszom zaparło dech. Juli rozpoznał ogromną komorę, przez którą dawno temu wiódł go Sataal. Tak jak i wówczas, źródło jasności znajdowało się wysoko nad morzem głów. W jej kręgu stała drewniana rama, a na niej rozpięta postać ludzka ź rozpostartymi ramionami i nogami; w pozycji pionowej i naga. Więzień krzyknął i w tejże chwili Juli poznał tę pełną żaru, szczerą twarz pod krótko ostrzyżoną czupryną. Był to Naab — ów młody mówca, którego kiedyś słyszał w Turmie. Głos i przesłanie Naaba również były mu znajome.
— Choć macie mnie za wroga, kapłani, jam nie wrogiem waszym, lecz przyjacielem. Z pokolenia na pokolenie, coraz głębiej toniecie w bezczynności, topnieją wasze szeregi, Pannowal umiera. Nie wystarczy nam być jeno biernymi czcicielami Akhy. Nie! Musimy walczyć u jego boku. My też musimy cierpieć, brać udział w wielkiej wojnie Nieba z Ziemią. Musimy się poprawić i oczyścić.
Za plecami przywiązanej postaci stali w błyszczących hełmach milicjanci z eskorty. Nowi wchodzili z dymiącymi żagwiami i z fagorami na krótkich smyczach. Zatrzymali się. Obrócili w stronę więźnia. Wysoko nad głowy wznieśli żagwie, a dym leniwymi spiralami wzlatywał do góry. Drobnym kroczkiem wysunął się naprzód zasuszony kardynał, zgięty pod brzemieniem czarno-białej szaty i kunsztownej mitry. Trzykroć uderzył złotym pastorałem w ziemię, wykrzykując piskliwie w świętym olonecie:
— Policzone, zważone, rozdzielone… O Wielki Akho, Boski Wojowniku, przybywaj!
Uderzył dzwon. Drugi snop oślepiającego białego światła raczej utrwalił, niż rozproszył pierścień mroku. Za więźniem, za fagorami i szeregiem żołnierzy ukazał się Akha królujący pod sklepieniem. Tłum zaszemrał w podnieceniu. Niemal przezroczyste cienie milicjantów i ciężkich białych bestii, kredowobiały Akha w snopie światła — cały ten widmowy obraz był zaklęty w obsydianie. Swoją na poły człowieczą głowę bóg miał wysuniętą do przodu, usta otwarte. Oczy jak zawsze niewidzące.
— Przyjmij to grzeszne życie, o Wielki Akho, przyjmij jako odkupienie grzechu.
Do skazańca żwawo doskoczyli milicjanci z eskorty. Jeden chwycił za osadzoną z boku ramy korbę i wprawił ją w ruch. Rama skrzypiąc zaczęła się składać. Więźniowi wymknął się cichy okrzyk, gdy przegięła 2,0 w tył. Zawiasy ramy rozwarły się obnażając całą bezsilność wygiętego w łuk ciała. Z szeregu wystąpił fagor w asyście dwóch kapłanów po bokach. Stępione rogi wielkiej bestii, zakończone srebrnymi skuwkami, sięgały niemal uszu żołnierzy. W przeciągu Stanowej leciutko falowała długa, biała sierść fagora, który stanął w typowej, nieruchomej postawie, z głową i piersią wysuniętą do przodu. Znowu zabrzmiała zagłuszająca krzyk Naaba muzyka: bęben, gongi i kruty, zaś nad nie wzbijał się nieprzerwany tryl hornu. Naraz wszystko ucichło.
Ciało było już złożone we dwoje, stopy i nogi wykręcone gdzieś i niewidoczne, głowa odrzucona daleko w tył, wystawione gardło i pierś połyskiwały blado w snopie światła.
— Przyjmij, o Wielki Akho! Przyjmij, co już jest Twoje! Wyrwij z korzeniami!
Na krzyk kapłana fagor zrobił krok w przód i pochylił się. Otworzył szuflowaty pysk i przyłożył rzędy tępych zębów z obu stron wystawionego gardła. Zacisnął szczęki. Podniósł głowę, a razem z nią wielki ochłap ciała. Zawrócił na swoje miejsce pomiędzy dwójką żołnierzy, przełykając bez apetytu. Po białej piersi spływała mu czerwona strużka. Zgasł drugi snop światła. Akha odpłynął z powrotem w swoją macierzystą ciemność. Wielu nowicjuszy zemdlało.
— Ale po co wysługiwać się tymi diabelskimi fagorami? — zapytał Juli, gdy przepychali się do wyjścia. — Są wrogami człowieka. Należałoby je wybić do nogi.
— Są stworzeniami Wutry, o czym świadczy ich kolor. Trzymamy je, żeby przypominały nam o wrogu — powiedział Sifans.
— A co będzie z… z ciałem Naaba?
— Nie zmarnuje się. Wszystko ma jakieś zastosowanie. Całe zwłoki mogą pójść na opał… może dla garncarzy, którzy stale coś wypalają w piecach. Nie wiem dokładnie. Wolę trzymać się z dala od spraw gospodarczych.
Wyczuwając niechęć w głosie starego kapłana Juli nie odezwał się więcej. W myśli powtarzał sobie: diabelskie fagory. Diabelskie nasienie. Akha nie powinien mieć z nimi nic wspólnego.
Jednak jak Ziemia Święta długa i szeroka. Wszędzie kręciły się fagory, wszędzie słychać było ich niezmordowane człapanie wśród kroków milicji, wszędzie zapalały się ich świecące w mroku oczy, łypiące spod krzaczastych brwi.
Pewnego razu Juli ośmielił się wyjawić swojemu mistrzowi, jak to fagory na pustkowiach porwały i zabiły jego ojca.
— Nie ma pewności, że go zabiły. Fagory nie zawsze bywają tak całkiem złe. Czasami Akha ujarzmia ich ducha.
— Jestem pewny, że on już nie żyje. Zresztą nie ma chyba sposobu, żeby się przekonać?
Usłyszał, jak kapłan oblizuje z wahaniem wargi, jak się ku niemu nachyla w ciemności.
— Jest taki sposób, mój synu.
— No tak, gdyby wysłać z Pannowalu wielką ekspedycję na północ…
— Nie, nie… są inne sposoby, subtelniejsze. Któregoś dnia lepiej poznasz pannowalskie labirynty. Albo i nie poznasz. Istnieją bowiem inne zakony kapłańskie, bractwa żołnierzy mistyków, o których nie wiesz. Ale chyba lepiej będzie, jak już nic więcej nie powiem…
Juli nie dał mu jednak spokoju. Głos kapłana przycichł jeszcze bardziej, ginąc niemal w pluskach kapiącej obok wody.
— Tak, żołnierz? mistycy, którzy zaparli się rozkoszy ciała i w zamian posiedli tajemne moce…
— Przecież tego właśnie orędownikiem był Naab i za to został zamordowany.
— Stracony z wyroku sądu. Zakony Wyższe życzą sobie, abyśmy my, zakony administracyjne, pozostali tacy, jacy jesteśmy… Lecz oni… oni porozumiewają się z umarłymi. Gdybyś był jednym z nich. mógłbyś porozmawiać ze swoim ojcem po jego śmierci.
W ciemnościach Juli aż się zająknął ze zdumienia.
— Wiele jest ludzkich i boskich zdolności, które można w sobie rozwinąć, mój synu. Ja sam, kiedy zmarł mój ojciec, z rozpaczy zacząłem morzyć się głodem i po upływie wielu dni zobaczyłem go wyraźnie, jak wisi w ziemi Akhy niby w jakimś innym żywiole, zatkawszy sobie dłońmi uszy, jakby słyszał niemiły dźwięk. Śmierć nie jest kresem, tylko naszą kontynuacją w Akhce — przypomnij sobie nauki, mój synu.
— Wciąż jestem zły na ojca. Pewnie dlatego jest mi ciężko. Bo on się na koniec okazał słaby. Ja chcę być silny. Gdzie są owi… owi żołnierze mistycy, o których mówisz, ojcze?
— Skoro, jak wyczuwam, nie wierzysz moim słowom, nie ma sensu, żebym ci dalej o nich opowiadał.
W głosie kapłana krył się cień starannie skalkulowanej irytacji.
— Przepraszam, ojcze. Masz rację, dzikus ze mnie… Uważasz, że kapłani powinni się poprawić, jak twierdził Naab, prawda?
— Ja wybieram złoty środek.
Spięty i pochylony w przód siedział przez chwilę, mrugając, jakby miał wiele więcej do powiedzenia, a Juli słyszał trzepot jego wysuszonych powiek.
— Wiele schizm dzieli Ziemię Świętą, Juli, o czym przekonasz się, jeśli przyjmiesz święcenia. Życie nie jest takie beztroskie, jak wówczas, kiedy byłem młody. Czasami zdaje mi się…
Krople wody kapały kap-kap kap; w oddali ktoś zakasłał.
— Co, ojcze?
— Och… masz dosyć własnych heretyckich myśli, żebym jeszcze ja miał zasiewać ci nowe. Sam nie wiem, po co z tobą gadam. Koniec lekcji na dzisiaj, chłopcze.
Nie od Sifansa, który kochał się w enigmatycznych niedomówieniach, lecz w rozmowach ze swymi towarzyszami Juli stopniowo zaczął dowiadywać się czegoś o strukturze władzy jednoczącej społeczeństwo Pannowalu. Rządy sprawowali kapłani pospołu z milicją, wspierając jedni drugich. Nie było tu najwyższego sędziego, żadnego wielkiego wodza w rodzaju przywódców plemion z pustkowia. Nad jednym zakonem kapłańskim stały następne. Ginęły w metafizycznym mroku, w tajemnych hierarchiach bez żadnego szczytu, bez zakonu, który miałby władzę nad wszystkimi innymi. Krążyły słuchy, że pewne zakony zamieszkują odleglejsze jaskinie łańcucha gór. W Ziemi Świętej panowała swoboda obyczajów. Kapłani mogli służyć jako żołnierze, żołnierze jako kapłani. Kobiety umilały życie jednym i drugim. Akha przebywał gdzieś indziej. Gdzieś… gdzie była większa wiara. Gdzieś w tym rozciągniętym łańcuchu władzy — myślał Juli — musi znajdować się zakon wojowników mistyków Sifansa, którzy potrafią przywoływać umarłych i dokonują innych zdumiewających czynów. Ciche pogłoski, doprawdy nie więcej warte posłuchu niż szmer wody ściekającej po ścianie, przebąkiwały o zakonnikach osiadłych w jakimś innym miejscu nad głowami mieszkańców Ziemi Świętej, zwanych, jeśli już w ogóle ich nazywano, arcystróżami.
Arcystróże, jak poszeptywano, byli do sekty wybierani. Pełnili podwójną służbę żołnierską i kapłańską. Byli stróżami wiedzy. Wiedzieli o sprawach nie znanych nawet w Ziemi Świętej i owa wiedza dawała im władzę. Jako stróże przeszłości rościli sobie prawa do przyszłości.
— Kim są ci arcystróże? Czy my ich widujemy? — spytał Juli.
Tajemnica podniecała go i jak tylko usłyszał o arcystróżach, zaczął marzyć o wstąpieniu do tajemniczej sekty. Teraz, pod koniec nowicjatu, znów nagabywał ojca Sifansa. Z upływem czasu wydoroślał, nie opłakiwał już swoich rodziców i nie nudził się w Ziemi Świętej. Ostatnio odkrył w swoim mistrzu wielką słabość do plotek. Szybsze mruganie oczu, drżenie warg kapłana zdradzało, że zaraz wymknie mu się coś ciekawego. Podczas codziennych wspólnych zajęć w zakonnej sali modłów ojciec Sifans pozwalał sobie za każdym razem na drobną porcję rewelacji.
— Arcystróże mogą być wśród nas-. Nie wiemy, którzy to są. Zewnętrznie niczym się od nas nie różnią. Dla ciebie równie dobrze i ja mogę być arcystróżem.
Nazajutrz po modlitwie ojciec Sifans przywołał Juliego gestem dłoni.
— Chodź — rzekł. — Ponieważ twój nowicjat dobiega końca, coś ci pokażę. Przypominasz sobie, o czym mówiliśmy wczoraj?
— Oczywiście.
Ojciec Sifans zasznurował usta, z całej siły zacisnął powieki, wycelował swoim małym, ostrym jak u czarownicy nosem w sklepienie i kilkanaście razy kiwnął energicznie głową. Po czym ruszył sztywnym, drobnym kroczkiem, pewny, że Juli podąży za nim. W tej części Ziemi Świętej rzadko zdarzały się światła, w innych rejonach były całkowicie zakazane. Obaj szli pewnie w absolutnej niebawem ciemności. Wyciągniętymi palcami prawej dłoni Juli muskał leciutko skomplikowany ornament wijący się wzdłuż ściany korytarza. Mijali Warrborw i tu Juli czytał już z murów. Schody zostały zapowiedziane z daleka. Para świetlistookich rajów trzepotała się w plecionej klatce na rozdrożu głównego korytarza, bocznego chodnika i schodów na górę. Juli i stary mistrz wytrwale tupali klap-klap-klap, po schodach w górę, przez korytarze poprzecinane kolejnymi schodami, instynktownie wymijając innych wędrowców w gęstym jak wapień mroku. Właśnie szli przez Podzwonną. Powiedział o tym Juliemu ornament na skale pod jego palcami. W nigdy nie powtarzającym się deseniu splecionych gałązek igrały drobne zwierzątka, które, zdaniem Juliego, musiały być wytworem wyobraźni jakiegoś dawno zmarłego artysty — zwierzęta skakały, pływały, wspinały się i pełzały. Nie wiedzieć czemu, Juli przedstawił je sobie w żywych kolorach. Pasma muralnych ornamentów ciągnęły się na skale kilometrami we wszystkich kierunkach, nigdzie nie szersze od dłoni. To był jeden z sekretów Ziemi Świętej; nikt nie zabłądził w labiryncie jej ciemności, jeśli tylko zapamiętał wzory rozpoznawcze sektorów i zaszyfrowane symbole, oznaczające zakręty, schody czy odcinki korytarzy, wplecione w ornament.
Skręcili w niską galerię, w której echo odbijało tylko ich kroki. Tutaj ornament ścienny przedstawiał osobliwych ludzi, którzy z odwróconymi do góry dłońmi siedzieli przed drewnianymi chatami. Oni muszą przebywać gdzieś na zewnątrz — pomyślał Juli, zachwycony scenerią, którą wyczuwał pod ręką. Wpadł na Sifansa, który zatrzymał się, nagle. Oparty o ścianę staruszek nie słuchał przeprosin.
— Zamilknij i daj mi spokojnie odsapnąć — rzekł. Po chwili, jakby żałując surowości swego tonu, dodał:
— Starzeję się. W najbliższe urodziny skończę, dwadzieścia pięć lat. Ale śmierć jednostki jest niczym dla naszego Pana Akhy.
Juli lękał się o niego. Ojciec obmacywał ścianę. Spływająca po skale woda nasycała wszystko wilgocią.
— Ha, tak, tutaj…
Mistrz otworzył maleńką klapę; zalało ich oślepiające światło. Juli musiał na moment przysłonić oczy. Niebawem stanął przy ojcu Sifansie i wyjrzał przez otwór. Aż dech mu zaparło ze zdumienia. W dole na wzgórzu rozłożyło się miasteczko. We wszystkich kierunkach biegły kręte uliczki, miejscami wśród nader okazałych budynków. Uliczki krzyżowały się z zaułkami, między którymi chaotyczna zabudowa tworzyła mieszkaniowy labirynt. Z jednej strony miasteczko opływała rzeka w głębokim kanionie, a na samej krawędzi urwiska ryzykownie przycupnęły domy. Ludzie drobni jak mrówki wędrowali Uliczkami i tłoczyli się w pozbawionych stropów izbach. Uliczny gwar dolatywał słabym echem aż do miejsca, z którego obaj spoglądali w dół.
— Gdzie my jesteśmy?
Sifans wyciągnął rękę.
— To jest Vakk. Zapomniałeś go, prawda?
Z pewnym rozbawieniem, marszcząc nos, obserwował Juliego, który gapił się w dół z rozdziawioną gębą. Jaki ze mnie głupek — myślał Juli. Zamiast rozpoznać Vakk, musiałem się pytać, niby jakiś dzikus. Widział w dali łuk wejścia do Stodoły, niewyraźny jak lód na horyzoncie. Bliżej, patrząc z ukosa, rozróżniał znajome kwatery i zaułek, przy którym była jego izba, i mieszkanie Kyala i Tuski. Na ich wspomnienie — ich oraz ślicznej czarnowłosej Iskadory — ogarnęła go tęsknota — a raczej cień tęsknoty, gdyż nie ma sensu tęsknić za tym, co minione. Kyale i Tuska z pewnością zapomnieli o nim, tak jak i on o nich. Najbardziej zaskoczyła go jasność Vakku, zapamiętał bowiem miejsce pełne głębokich cieni, wyprane z wszelkich barw. Ta przemiana wskazywała, jak bardzo poprawił mu się wzrok podczas pobytu w Ziemi Świętej.
— Przypominasz sobie, jak mnie pytałeś, kim są arcystróże — rzekł ojciec Sifans. — Pytałeś, czy ich widujemy. Oto moja odpowiedź. — Wskazał na leżące pod nim miasto. — Ludzie tam w dole nie widzą nas. Nawet jeśli podniosą wzrok, nie zdołają nas wypatrzyć. Stoimy ponad nimi. Tak samo arcystróże stoją ponad zwyczajnymi członkami bractwa kapłanów. Wewnątrz naszej fortecy leży ukryta forteca.
— Ojcze Sifansie, pomóż mi. Czy owa, ukryta forteca jest… czy jest nam przyjazna? „Ukryte” nie zawsze znaczy „przyjazne”.
Ojciec zamrugał powiekami.
— Powinieneś raczej zapytać, czy ukryta forteca jest nam potrzebna dla przetrwania. Wtedy odpowiedź brzmi: „Tak — za wszelką cenę”. Dziwna może ci się wydawać taka odpowiedź, zwłaszcza z moich ust. Jestem za złotym środkiem we wszystkim, z wyjątkiem tego jednego. Ostateczności naszego żywota, przed którym Akha usiłuje nas bronić, wymagają ostatecznych środków. Arcystróże są stróżami Prawdy. Pismo Święte podaje, że nasz świat wycofał się tu przed ogniem Wutry. Wiele pokoleń temu lud Pannowalu ośmielił się odwrócić od Akhy i zamieszkał poza wnętrzem chroniącej nas świętej góry. Miasta podobne Vakkowi, który mamy przed sobą, budowano pod gołym niebem. Wówczas zostaliśmy pokarani pożogą zesłaną przez Wutrę i jego kohorty. Garstka tych, co przeżyli, powróciła do naszego naturalnego domu, tutaj. To nie tylko Pismo Święte, Juli. Wybacz mi bluźnierstwo owego „tylko”. To jest Pismo Święte, powinienem był rzec. I to jest też historia naszego ludu. Arcystróże w swej ukrytej fortecy stróżują przy tej historii i wielu innych rzeczach, które przetrwały do dnia dzisiejszego z okresu gołych niebios. Wierzę, że dla ich oczu odkryte jest to, co jest zakryte dla naszych.
— Dlaczego nas z Ziemi Świętej uważają za niedorosłych do poznania tych rzeczy”!
— Wystarczy, że znamy je w postaci Pisma Świętego, jako przypowieść. Moim skromnym zdaniem nagą prawdę zamyka się przed nami, po pierwsze, dlatego, że ci, którzy są u władzy, zawsze wolą kryć wiedzę dającą im władzę, a po drugie, ponieważ uważają, że uzbrojeni w takową wiedzę moglibyśmy znów pokusić się o powrót w zewnętrzny świat gołych niebios, w porze gdy Wielki Akha przegna śniegi.
Myśli Juliego wirowały jak na karuzeli. Zaskoczyła go szczerość ojca Sifansa. Skoro wiedza to władza, czym w takim razie jest religia? Przyszło mu do głowy, że zapewne poddają go próbie, i zdawał sobie sprawę, że kapłan z żywym zainteresowaniem oczekuje od niego odpowiedzi. Nie chcąc się za bardzo wychylić, podparł ją imieniem Akhy.
— Chyba Akha przeganiając śniegi zaprasza tym samym do powrotu w podniebny świat? Nie jest zgodne z naturą mężczyzn i kobiet, żeby rodzić się i umierać w ciemności.
Ojciec Sifans westchnął.
— Tak powiadasz… ale tyś urodził się pod niebem.
— I mam nadzieję, że pod niebem umrę — powiedział Juli z żarliwością, która zadziwiła jego, samego. Obawiał się, czy ta spontaniczna odpowiedź nie wzbudzi gniewu mistrza, ale staruszek położył mu tylko dłoń na ramieniu.
— Każdym z nas targają sprzeczne pragnienia… — Walczył ze sobą, czy to żeby przemówić, czy może zamilczeć, po czym rzekł łagodnie: — Chodź, wracamy, ty poprowadzisz. Zaczynasz czytać ścienne hieroglify jak mistrz.
Spuścił zasłonę na Vakk. Popatrzyli na siebie w powracającej falą nocy. Po czym zawrócili przez ciemną odnogę galerii.
Wyświęcenie Juliego na kapłana było wielkim wydarzeniem. Z zawrotami głowy po czterech długich dniach postu stawił się w Wysokim Rogu przed swoim kardynałem. Wraz z nim stawili się trzej inni młodzieńcy w wieku Juliego, którzy tak jak on mieli złożyć śluby kapłańskie, jak on mieli stać w nakrochmalonych szatach i przez dwie godziny śpiewać bez akompaniamentu muzyki, i jak on wyuczyli się całej liturgii na pamięć z tej okazji. Ich cienkie głosy w ogromnej mrocznej świątyni rozbrzmiewały głucho jak w studni.
Bądź nam Ciemności
Strojem i strunę grzeszną trąć w nas,
Niech gra. My śpiewajmy wraz,
My kapłanów kwiat,
Akha nam światłem światłości
Orężem prawda prawd.
Pomiędzy nimi a siedzącą postacią kardynała płonęła samotna świeca. Starzec nie poruszył się przez całą uroczystość; zapewne przysnął. Lekki powiew wychylał chybotliwy płomień świecy w jego stronę. W głębi stali trzej mistrzowie, wprowadzający nowicjuszy w szeregi kapłanów. Juli widział w cieniu swojego Sifansa, jak marszczy nos niczym jędza w ekstazie i kiwa głową do taktu. Nie dostrzegł milicji ani fagorów. Na zakończenie inicjacji sztywna, starcza postać, strojna w czerń, biel i złoto łańcuchów, dźwignęła się na nogi i wysoko wzniósłszy ręce zaintonowała modlitwę nowicjuszy:
— … i racz wskazać nam, Akho Wiekuisty, drogę do coraz dalszych jaskiń myśli twojej, aż odnajdziemy w sobie tajemnice owego oceanu nieskończoności bez kresu i bez miary, który świat zowie życiem, a który dla nas nielicznych wybrańców jest Wszystkim, co jest ponad Śmierć i Życie…
Ozwały się horny, głośniejąca muzyka wypełniła i Wysoki Róg, i serce Juliego, Nazajutrz otrzymał swoje pierwsze zadanie; miał pójść między więźniów Pannowalu i wysłuchiwać ich skarg.
Świeżo wyświęceni kapłani podlegali ustalonemu porządkowi. Najpierw odbywali służbę w Karnej Kolonii, następnie przechodzili do służby bezpieczeństwa, a dopiero później wypuszczano ich do pracy wśród zwykłych obywateli. W tym procesie hartującym krzepli poprzez oderwanie od ludzi, którzy ich doprowadzili do święceń.
Karna Kolonia była pełna gwaru i płonących głowni. Była też pełna dozorców, rekrutowanych spośród milicjantów, razem z fagorami. Mieściła się w wyjątkowo wilgotnej grocie. Prawie cały czas rosił drobny deszcz. Wystarczyło popatrzeć w górę, by dostrzec lecące łukiem w dół koraliki wody, które powiew wiatru strącał ze stalaktytów uczepionych sklepienia. Dozorcy nosili buty na grubych zelówkach, którymi stukali po chodnikach. Nieodłączne białogrzywe fagory nie nosiły nic, dostatecznie wyposażone przez naturę.
Brat Juli miał pełnić służbę na zmianie jednego z trzech poruczników straży, nieokrzesanego prostaka imieniem Drawog, który chodził tak, jakby rozgniatał karaluchy, a mówił, jakby je przeżuwał. Nieustannie, z irytującym bębnieniem, uderzał się kijem po cholewach. Wszystkiemu, co dotyczyło więźniów — z samymi więźniami włącznie — towarzyszyły uderzenia. Wszelkie czynności wykonywano pod uderzenia gongów, wszelką zwłokę karano uderzeniami kija. Zgiełk był na porządku dziennym. Więźniowie stanowili złowrogą bandę. Juli musiał sankcjonować powszechną przemoc i często opatrywać jej ofiary.
Wkrótce zrodził się w nim bunt przeciwko bezrozumnej brutalności Drawoga, zaś nie słabnąca wrogość więźniów szarpała mu nerwy. Szczęśliwe były dni pod skrzydłami ojca Sifansa, nawet jeśli Juli nie zawsze to doceniał. W tym nowym surowym otoczeniu tęsknił za gęstym mrokiem, ciszą, modlitwą, a nawet za samym Sifansem, za jego nieśmiałą życzliwością. Drawog nie wiedział, co to jest życzliwość.
W skład Karnej Kolonii wchodziła znana mu wcześniej Obora. Brygady więźniów wyburzały w niej tylną ścianę, powiększając przestrzeń roboczą. Praca nie miała końca.
— To są niewolnicy i musisz ich bać, żeby się ruszali — rzekł Drawog.
Uwaga ta otworzyła Juliemu oczy na ponury fragment historii — pewnie kawał Pannowalu został otwarty w ten sposób. Wybrany gruz wywożono w ciężkich drewnianych wózkach dwukołowych, z trudem popychanych przez pary więźniów. Wózki toczyły się do skraju głębokiej przepaści, gdzieś w głębi lochów, gdzie hen w dole rwał Vakk i było dość miejsca na cały gruz świata.
W Oborze znajdowało się gospodarstwo rolne, w którym pracowali więźniowie. Uprawiali ciemnolubny jęczmień na chleb i hodowali ryby w stawie zasilanym przez wypływający ze skał potok. Codziennie odławiano partię większych ryb. Chore ryby zakopywano w długich zagonach, na których rosły jadalne grzyby ogromnych rozmiarów. Ich ostra woń uderzała w nos każdego, kto wkraczał do Obory.
W sąsiednich jaskiniach były podobne gospodarstwa oraz kopalnie czertu. Jednak Juli miał ograniczone możliwości poruszania się niemal tak samo, jak więźniowie; granice Obory były równe granicom jego rewiru. Zaskoczony usłyszał, jak Drawog w rozmowie z jakimś dozorcą mówił, że pewien boczny korytarz prowadzi z Obory do Rynku. Rynek! Ta nazwa odświeżyła w pamięci obraz; tłumnego świata, który pozostawił w innym życiu, i z nostalgią wspomniał Kyala i jego żonę. Nigdy nie będziesz prawdziwym kapłanem — powiedział sobie w duchu.
Gongi biły, dozorcy wrzeszczeli, więźniowie wytężali odmawiające posłuszeństwa ciała. Pagóry człapały tam i z powrotem, chlastając mleczami po szparach nozdrzy, z rzadka wymieniając między sobą jakieś pomruki. Juli nienawidził ich obecności. Obserwował, jak czwórka więźniów pod okiem któregoś z dozorców Drawoga trałuje staw rybny. W tym celu zmuszono ich do wejścia po pas w lodowatą wodę. Kiedy włók się napełnił, mogli wyleźć i wyciągnąć połów na brzeg. Łowili guty. Bladożółte, o ślepych niebieskich oczach. Rzucały się bezradnie, wyrwane z naturalnego żywiołu. Obok dwójka więźniów przetaczała wózek z tłuczniem. Koło wózka zawadziło o kamień. Więzień przy lewym drążku potknął się i runął. Padając trącił jednego z rybaków, młodzika, który pochylony łapał za sznur sieci; chłopak wpadł głową do wody.
Dozorca podniósł krzyk i kij, waląc, kogo popadło. Jego fagor dopadł leżącego wózkarza i usunął go z drogi. Drawog z drugim dozorcą nadbiegli w porę, by dołożyć kijami po głowie młodemu więźniowi, gramolącemu się właśnie ze stawu. Juli chwycił Drawoga za ramię.
— Zostawcie go. To był wypadek. Pomóżcie mu się wykaraskać.
— Jemu nie wolno włazić samowolnie do stawu — rzucił z wściekłością Drawog i odepchnąwszy łokciem Juliego młócił kijem dalej.
Więzień gramolił się ociekając wodą i krwią. Przybiegł jeszcze trzeci dozorca ze skwierczącą na deszczu żagwią, z fagorem depczącym mu po piętach; ślepia fagora różowiły się w mroku. Nowo przybyły pokrzykiwał zmartwiony, że ominęła go zabawa. Zdążył jednak przyłączyć się do Drawoga i kompanii i do ich kopniaków, którymi odprowadzono półprzytomnego więźnia do celi w sąsiedniej grocie. Kiedy wrzaski ucichły i tłum się rozproszył, Juli cichaczem zaszedł tam, w samą porę, aby usłyszeć wołanie z przyległej celi:
— Żyjesz, Usilk?
Juli pomaszerował do kancelarii Drawoga i zabrał z niej klucz, uniwersalny. Otworzył drzwi celi Usilka, wziął lampę łojową z niszy w korytarzu i przekroczył próg.
Więzień leżał na podłodze w kałuży wody. Wsparta na rękach, wystawiał łopatki sterczące pod koszulą, jakby miały ją przedziurawić. Krwawiła mu głowa i policzek. Z ponurą miną spojrzał na Juliego, po czym z tą samą miną opuścił głowę. Juli zerknął na mokrą i poranioną czaszkę. W udręce przykucnął przy więźniu, odstawiwszy lampę na zapaskudzoną posadzkę.
— Spieprzaj, mnichu — warknął więzień.
— Pomógłbym ci, gdybym mógł.
— Nie możesz pomóc. Spieprzaj!
Trwali w tych samych pozach, bez ruchu i bez słowa, a woda i krew mieszały się w kałuży.
— Zdaje się, że masz na imię Usilk?
Milczenie. Więzień nie odrywał pokiereszowanej głowy od posadzki.
— Czy twój ojciec nazywa się Kyale? Mieszka w Vakku?
— Odczep się.
— Znam… znałem go dobrze. I twoją matkę. Opiekowała się mną.
— Słyszałeś, co powiedziałem…
W nagłym przypływie sił więzień rzucił się na Juliego, zadając mu niemrawe ciosy. Juli przekoziołkował i uwolnił się podskoczywszy niczym asokin. Już miał ruszyć do ataku, ale przystanął w pół drogi. Wysiłkiem woli opanował się i cofnął. Bez dalszych słów wziął lampę i wyszedł z celi.
— Niebezpieczny, taki owaki — widząc jego wzburzenie Drawog pozwolił sobie na złośliwy uśmieszek pod adresem kapłana. Juli skrył się w kaplicy zakonnych bracia wznosząc modły do zimnego jak głaz Akhy.
W Rynku Juli słyszał opowieść, nieobcą również duchownym z Ziemi Świętej, opowieść o pewnym wiju. Wij był nasłany przez Wutrę, złego boga niebios. Wutra wpuścił wiją do labiryntu korytarzy w świętej górze Akhy. Wij jest wielki i długi, obwodem zbliżony do przekroju korytarzy. Jest śliski i sunie bezgłośnie w ciemnościach. Słychać tylko jego dech, dobywający się z obwisłej gęby. Żywi się ludźmi. Człowiek jest niby bezpieczny, ale już za chwilę słyszy szatański dech, szelest długich wąsów i za moment zostaje połknięty.
Duchowy odpowiednik wiją Wutry buszował teraz po labiryntach myśli Juliego. Wycieńczone ramiona i krew więźnia dobitnie uzmysłowiły mu przepaść między przykazaniami bożymi i praktykowaniem ich w życiu., Nie szło o to, że przykazania są tak bardzo pobożne, w większości były bowiem praktyczne, narzucające pobożność, i nie szło też o to, że życie jest tak bardzo złe; gryzł się tym, że stoją w sprzeczności ze sobą. W jego pamięci odżyło coś, co powiedział mu kiedyś ojciec Sifans: „To nie dobro i bogobojność skłaniają człowieka do służenia Akhce. Częściej grzech, taki jak twój”. Z tego wynikało, że wśród kapłanów są liczni mordercy i zbrodniarze — niewiele lepsi niż więźniowie. A jednak postawiono ich nad więźniami. Dano im władzę.
Juli skrupulatnie wypełniał swoje obowiązki. Uśmiechał się jednak rzadziej niż zwykle. Nie czuł się szczęśliwy w roli kapłana. Noce spędzał na modlitwach, dni na rozmyślaniach i — na próbach nawiązania kontaktu z Usilkiem. A Usilk od niego stronił.
Wreszcie Juli skończył służbę w Karnej Kolonii. Rozpoczął okres medytacji przed współpracą ze służbą bezpieczeństwa. Ten odłam milicji zwrócił jego uwagę, gdy chadzał po celach; teraz Juli powziął niebezpieczny pomysł.
Po kilku dniach w Bezpieczeństwie wij Wutry rozhulał się na dobre w jego umyśle. Juli miał za zadanie odwiedzać pobitych i przesłuchiwanych i udzielać im ostatniego błogosławieństwa przed śmiercią. Stawał się coraz twardszy, aż otrzymał pochwałę od przełożonych i własne sprawy do prowadzenia.
Przesłuchania były proste, jako że istniało niewiele rodzajów przestępstw. Ludzie oszukiwali, kradli lub głosili herezje. Albo chodzili w zakazane miejsca bądź knuli rewolucję, czym zawinił Usilk. Niektórzy próbowali nawet ucieczki do, królestwa Wutry, pod otwarte niebo. Wówczas właśnie Juli uświadomił sobie, że świat ciemności toczy coś na podobieństwo choroby: wszyscy u władzy obawiali się rewolucji. Choroba lęgła się w mroku i była źródłem niezliczonych drobnych przepisów, rządzących życiem Pannowalu.
Łącznie z kapłanami osada liczyła sześć i trzy czwarte tysiąca mieszkańców, z których każdy przymusowo należał albo do gildii, albo do zakonu. W każdej kwaterze, gildii, zakonie czy dormitorium kręcili się szpicle, którym z kolei również nie ufano i którzy również mieli własną, pełną Szpiegów gildię. Ciemność rodziła nieufność, a pewne jej ofiary przewijały się przed bratem Julim jak galeria szubieniczników. Mimo że napawało go to wstrętem do siebie samego, Juli odkrył, że jest dobry w swojej robocie. Okazywał dość współczucia, aby jego ofiara przestała mieć się na baczności, i był wystarczająco bezwzględny, aby wydrzeć prawdę. Wbrew samemu sobie nabrał zawodowego upodobania do tego fachu. Dopiero gdy poczuł się pewnie, kazał doprowadzić Usilka przed swoje oblicze.
Codziennie po skończonej służbie odprawiano nabożeństwo w Wysokim Rogu. Obecność była obowiązkowa dla kapłanów, dobrowolna dla milicji. Wysoki Róg miał wspaniałą akustykę: chór i muzykanci wypełniali mrok wzbierającymi falami muzyki. Juli ćwiczył ostatnio na instrumencie muzycznym. Grał coraz bieglej na hornie brązowym instrumencie nie większym od dłoni, którym początkowo pogardzał, widząc innych muzykantów wygrywających na ogromnych pitach, krutach, barambanach i dwukołach. Ale maleńki horn potrafił przemienić jego tchnienie w ton, który wzlatywał wysoko jak marzysko, szybował hen pod mgliste sklepienie Wysokiego Rogu. ponad całą harmonię melodii. A z nim na skrzydłach tradycyjnych kantat: …Ujarzmiony”, „W jego Cieniu” i ulubionej, bogato kontrapunktowanej „Oldorando” szybował także duch Juliego.
Pewnego wieczoru, po nabożeństwie, Juli opuścił Wysoki Róg w towarzystwie znajomego kapłana spowiednika imieniem Berwin i wspólnie poszli na przechadzkę katakumbami dróg Ziemi Świętej, aby zapoznać palce z nowymi ornamentami, nad którymi wciąż jeszcze pracowało trzech braci Kilandarów. Przypadkowo spotkali ojca Sifansa, również na przechadzce, z nerwowo szeptaną litanią na wargach. Przywitali się serdecznie. Berwin uprzejmie przeprosił i odszedł, nie chcąc przeszkadzać Juliemu i ojcu Sifansowi we wspólnym spacerze i rozmowie.
— Moja codzienna robota nie raduje mojej duszy, ojcze. Uradowało ją nabożeństwo.
Jak to było w jego zwyczaju, Sifans nie odpowiedzią,! wprost.
— Przychodzą wspaniałe raporty o twojej robocie, braciszku Juli. Będziesz musiał rozejrzeć się za dalszym awansem. A wtedy pomogę ci.
— Łaskawy jesteś, ojcze. Pamiętam, co mi mówiłeś — ściszył głos — o arcystróżach. Organizacja, do której można wstąpić na ochotnika, tak powiedziałeś?
— Nie, powiedziałem, że można zostać wybranym do arcystróżów.
— Jak mógłbym zgłosić swoją kandydaturę?
— Akha wesprze cię, gdy będzie trzeba. — Sifans parsknął śmiechem. — Skoro należysz już do nas, zastanawiam się… czy dotarły do ciebie pogłoski o zakonie wyższym jeszcze od arcystróżów?
— Nie, ojcze. Wiesz, że nie daję ucha pogłoskom.
— Ha, powinieneś. Pogłoski są wzrokiem ślepca. Ale skoroś taki honorowy, to nic nie powiem o poborcach.
— Poborcach? Co to za jedni?
— Nie, nie dręcz się, nie powiem ani słówka. Po co masz sobie zawracać głowę tajnymi stowarzyszeniami czy bajkami o ukrytych jeziorach wolnych od lodu? Takie rzeczy mogą być w końcu wyssane z palca. Bajdy, jak o wiju Wutry.
Juli zaśmiał się.
— No dobrze, ojcze, już umieram z ciekawości. Możesz mi teraz wszystko opowiedzieć…
Sifans cmoknął wąskimi wargami. Zwolnił kroku i skręcił w boczną niszę.
— Skoro mnie zmuszasz. Oj, nieładnie to, nieładnie… Pewnie pamiętasz, jak mieszka pospólstwo w Vakku, izby na kupie, jedna na drugiej, bez ładu. Przypuśćmy, że to pasmo gór, w którym żyje Pannowal, przypomina Vakk albo, jeszcze lepiej, przypomina ciało, a w nim rozmaite, połączone ze sobą części, jak śledziona, płuca, różne narządy, serce. Przypuśćmy, że istnieją jaskinie równie wielkie jak nasze, nad i pod nami. To niemożliwe, prawda?
— Nie.
— Powiadam, że to jest możliwe. Przyjmijmy taką hipotezę. Powiedzmy, że gdzieś za Oborą istnieje wodospad, spływający z groty ponad nami. I ten wodospad spada poniżej naszego poziomu, gdzieś pod spód. Woda bieży, jak chce. Powiedzmy, że spada do jeziora, którego toń jest czysta i zbyt ciepła, żeby powstał na niej lód… Wyobraźmy sobie, że w owym kuszącym i bezpiecznym zakątku żyją najbardziej uprzywilejowani, najpotężniejsi poborcy. Pobierają oni wszystko, co najlepsze z wiedzy i władzy, i strzegą tego skarbu dla nas po dzień zwycięstwa Akhy.
— I strzegą przed nami…
— Co takiego? Pfuj, umknęło mi, co powiedziałeś, braciszku. Cóż, opowiadam ci tylko… ot, taką sobie historyjkę.
— A do poborców też trzeba zostać wybranym? Ojciec Sifans cichutko cmoknął językiem.
— Któż mógłby dostąpić takiego przywileju, zakładając, że — to wszystko istnieje? Nie, mój chłopcze, w tym trzeba się urodzić — potężne rody, piękne, ogniste kobiety i pewne sekretne przejścia w obie strony, nawet poza domenę Akhy… Nie, trzeba by… toć trzeba by rewolucji, żeby zbliżyć się do takiego hipotetycznego miejsca.
Zadarł nos i zachichotał.
— Ojcze, droczysz się z biednym, głupim kapłanem niższego niż ty stopnia.
Stary kapłan przekrzywił głowę, jakby ferował wyrok.
— Biedny, owszem, jesteś, mój młody przyjacielu, i biednym najprawdopodobniej pozostaniesz. Głupi nie jesteś — i właśnie dlatego będziesz zawsze kapłanem ze skazą, jak długo kapłanem pozostaniesz. Dlatego też cię kocham.
Pożegnali się.
Słowa Sifansa nie dawały Juliemu spokoju. Tak, jest kapłanem ze skazą, jak orzekł starzec. Miłośnikiem muzyki, niczym więcej. Obmył twarz, ale lodowata woda nie ostudziła palących myśli. Wszystkie te hierarchie kapłańskie — o ile istniały — wiodły jedynie do władzy. Nie do Akhy. Wiara nigdy dokładnie nie wyjaśniała, w jaki sposób modły mogą wzruszyć kamienny posąg, brakło jej werbalnej precyzji muzyki; słowa wiary prowadziły jedynie w mglisty mrok zwany pobożnością. Świadomość tego była równie szorstka jak ręcznik, którym wytarł sobie policzki.
Leżąc bezsennie w dormitorium zrozumiał, że stary Sifans został odarty ze swego życia, wyjałowiony z prawdziwej miłości i że pozostało mu tylko droczenie się z widmami własnych uczuć. W gruncie rzeczy starca nie obchodziło — pewnie już dawno przestało obchodzić — czy wychowankowie wierzą, czy nie. Aluzjami i zagadkami wyrażał tkwiące w nim głęboko niezadowolenie z własnego życia. Z nagłym lękiem Juli powiedział sobie w duchu, że lepiej umrzeć człowiekiem na pustkowiach, niż zamknąć się w sobie i ciemnych schronach Pannowalu. Nawet jeśli oznaczałoby to rozstanie z hornem i tonami „Oldorando”. Ze strachu aż usiadł, odrzuciwszy koc. Mroczne przeciągi, ci niestrudzeni lokatorzy dormitorium, owiały mu głowę. Zadrżał. W jakimś porywie równym uniesieniu, którego doznał wkraczając niegdyś do Stodoły, wyszeptał:
— Ja nie wierzę, w nic nie wierzę.
We władzę nad innymi, w to wierzył. Codziennie widział ją w działaniu. Ale była rzeczą czysto ludzką. Być może w inną niż ludzka przemoc tak naprawdę przestał wierzyć podczas ceremonii w Stanowej, kiedy ludzie pozwolili nienawistnemu fagorowi wygryźć słowa młodego Naaba razem z gardłem. Być może słowa Naaba jeszcze zatriumfują i kapłani zmienią się tak, że ich życie nabierze sensu. Słowa, kapłani — oto co jest rzeczywiste. To Akha jest nicością. W niesionej powiewem ciemności wyszeptał:
— Akho, jesteś niczym!
Nie padł martwy, a powiew nadal igrał mu we włosach. Wyskoczył z łóżka i pobiegł przed siebie. Pod jego palcami odwijała się na ścianach wstęga ornamentu, on zaś pędził nie przystając, aż opadł z sił, aż zapiekły go obtarte palce. Zawrócił zziajany. Rozkazywać pragnął, nie słuchać. Burza w jego głowie ucichła. Naciągnął na siebie koc. Jutro przystąpi do działania. Przysypiając drgnął jeszcze. Znów stał na mroźnym stoku. Opuszczony przez ojca, którego porwały fagory, z pogardą cisnął ojcowski oszczep w krzaki. Wszystko ożyło w jego pamięci: tamten ruch ramienia, świst oszczepu przeszywającego splątane badyle, jak nóż ostre powietrze w płucach. Dlaczego nagle ożył w jego pamięci ów nieistotny szczegół? Ale ponieważ nie posiadał zdolności samoanalizy, pytanie pozostało bez odpowiedzi i Juli zapadł w sen.
Nazajutrz kończył przesłuchanie Usilka; po sześciu kolejnych dniach śledztwa należało zostawić oskarżonego w spokoju. Obowiązywały w tych sprawach surowe przepisy, a milicja podejrzliwie obserwowała wszelkie kontakty kapłanów z więźniami.
Usilk nie powiedział nic istotnego, z równą obojętnością znosząc bicie, jak i przymilność. Stał przed Julim, który zasiadał na krześle inkwizytora, misternie wycyzelowanym z jednego kawałka drewna; miało to podkreślać różnicę ich pozycji — Juli pozornie na luzie, Usilk na pół zagłodzony, obdarty, zgarbiony, z twarzą wynędzniałą i bez wyrazu.
— Wiadomo nam, że nagabywali cię ludzie zagrażający bezpieczeństwu Pannowalu. Podaj nam ich imiona i jesteś wolny, wracasz do Vakku.
— Nie znam ich. Różni ludzie gadali różne rzeczy. I pytanie, i odpowiedź miały charakter utartych formuł. Juli wstał z krzesła, i zaczął spacerować wokół więźnia, nie zdradzając swoich uczuć.
— Słuchaj, Usilk. Nie żywię do ciebie wrogości. Szanuję twoich rodziców, jak ci mówiłem. To jest nasze ostatnie widzenie. Więcej się nie spotkamy, a w tym ohydnym miejscu czeka cię pewna śmierć, bez powodu.
— Mam swoje powody, mnichu.
Juli zdumiał się. Wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Ściszył głos.
— Wszyscy mamy swoje powody… Zawierzę ci własne życie. Ja się nie nadaję na kapłana, Usilk. Urodziłem się w białych pustkowiach pod niebem północy, daleko od Pannowalu, i na pustkowia pragnę wrócić. Zabiorę cię ze sobą, pomogę ci uciec. Mówię szczerze.
Usilk spojrzał mu w oczy.
— Odpieprz się, mnichu. Nie nabierzesz mnie na ten numer.
— Mówię szczerze. Jak mam cię przekonać? Chcesz, abym bluźnił bogu, któremu ślubowałem? Myślisz, że dla mnie to jak splunąć? W Pannowalu wyszedłem na ludzi, coś jednało w głębi mej istoty buntuje się przeciwko Pannowalowi i tutejszym porządkom. Dla tłumów to dach nad głową i zadowolenie, ale nie dla mnie, nawet w mojej uprzywilejowanej pozycji kapłana. Nie wiem dlaczego, wiem tylko, że taki jestem… — Powstrzymał potok słów. — Przejdę do rzeczy. Mogę ci załatwić mnisi habit. Po wyjściu z tej celi przemycę cię do Ziemi Świętej i uciekniemy razem.
— Pieprzę i ciebie, i twoje numery.
Juliego poniosła wściekłość. Opanował ją jedynie na tyle, żeby się nie rzucić z pięściami na Usilka. W furii skoczył po wiszący na ścianie pejcz i smagnął nim krzesło. Porwawszy ze stołu lampę łojową podetknął ją Usilkowi pod nos… Walnął się w pierś.
— Po co miałbym ci kłamać, po co zdradzałbym samego siebie? Co ty tam w końcu wiesz? Nic godnego uwagi. Niby jakiś przedmiot porwano cię z Vakku, twoje życie nie ma sensu ani znaczenia. Czeka cię kaźń i śmierć, bo takie twe przeznaczenie. Pięknie, droga wolna, skacz z radości, że życie uchodzi z ciebie dzień po dniu — oto cena, jaką płacisz za swoją butę i za to, żeś głupi. Rób co chcesz, zdychaj sobie po tysiąc razy. Ja mam dość. Nie mogę znieść tej mordęgi. Wynoszę się. Pomyśl o mnie, leżąc we własnym gównie — będę daleko stąd, wolny pod wolnym niebem, gdzie moc Akhy mnie nie dosięgnie.
Wykrzykiwał te słowa, nie dbając o to, kto ich słucha, ciskając je w bladą maskę twarzy Usilka.
— Odpieprz się, mnichu. — Ta sama ponura śpiewka, co od tygodnia.
Juli cofnął się o krok i trzasnął Usilka na odlew rękojeścią pejcza w poharatany policzek. W cios włożył całą swoją wściekłość i siłę. Płonącym wzrokiem dostrzegł w niepewnym świetle lampy, gdzie trafiła rękojeść — pod oko i w poprzek grzbietu nosa. Stał z pejczem na pół wzniesionym patrząc, jak Usilk podnosi dłonie do rany, jak uginają się pod nim kolana. Jak słania się i pada na posadzkę — na kolana i łokcie. Z pejczem w zaciśniętej pięści Juli przestąpił jego ciało i opuścił izbę.
Z zamętem w duszy ledwo dostrzegł zamęt wokół siebie. Dozorcy i milicjanci pędzili w różnych kierunkach, jakby nagle zwariowali — w mrocznych arteriach Ziemi Świętej za naturalny uchodził krok pogrzebowego konduktu. Jakiś kapitan z zapaloną żagwią w ręku nadszedł pośpiesznie wykrzykując komendy.
— Kapłan inkwizytor? — spytał Juliego.
— A bo co?
— Te izby mają być wolne. Zabierzcie więźniów z powrotem do cel. Tu złożymy rannych. Migiem.
— Rannych? Jakich rannych?
— Głuchyś, bracie? — ryknął zirytowany kapitan. — A myślisz, że skąd tu tyle krzyku od godziny? Zawaliły się nowe wyrobiska w Oborze i przysypało wielu dobrych chłopaków. Istne pobojowisko. No, kopnij się po swego więźnia i przenieś go do celi, tylko migiem. Ten korytarz musi być wolny za dwie minuty.
Odszedł krzycząc i klnąc. Juli zawrócił. Usilk wciąż leżał skurczony na posadzce izby śledczej. Juli pochylił się, chwycił go pod pachy i postawił na nogi. Usilk jęknął, ale jakby na pół oprzytomniał. Założywszy sobie jego ramię na szyję Juli mógł jako tako prowadzić więźnia. W korytarzu nadal ryczał kapitan, inni inkwizytorzy eskortowali swoje ofiary, tłocząc się w podnieceniu, jakoś nieszczególnie zmartwieni tym zakłóceniem rutynowych zajęć. Niczym cienie wsiąkali w mrok.
Juli miał teraz okazję ulotnić się, dopóki trwało zamieszanie. A Usilk? Gniew mijał, wracało poczucie winy. I pragnienie, aby pokazać Usilkowi, jak szczera była gotowość przyjścia mu z pomocą. Podjął decyzję. Miast. skierować się do więziennych cel, skręcił w stronę kapłańskich kwater. W głowie dojrzewał mu plan.
Najpierw musi docucić Usilka, przygotować go do ucieczki. Nie było co marzyć o zabraniu więźnia do zakonnego dormitorium, gdzie by ich wykryto; znał pewniejsze schronienie. Czytając z murów skręcił przed dormitoriami, taszcząc Usilka po krętych schodach, z których wchodziło się, trochę jak w mrowisku, do izb kilku ojców. Z dłonią na wstędze ornamentu zawsze wiedział, gdzie się znajduje, nawet gdy ciemność zgęstniała tak bardzo, że złudne purpury pływały w niej niczym wodorosty w toni. Zastukał do drzwi ojca Sifansa i wszedł. Tak, jak się spodziewał, nikt nie odpowiedział. O tej porze dnia Sifans bywał zajęty gdzie indziej. Wciągnął Usilka do środka.
Wiele razy wystawał pod tymi drzwiami, ale nigdy nie przekroczył progu izby. Nie rozeznawał się tu w niczym. Posadził Usilka i oparł plecami o ścianę, a sam po omacku zaczął szukać lampy. Poobijał się trochę o sprzęty, nim znalazł i przekręcił czertowe Kółko przy podstawce. Strzeliła iskra, zajaśniał płomień, Juli wyjął lampę z pierścienia i rozejrzał się. Były tutaj wszystkie ziemskie dobra ojca Sifansa, niezbyt liczne. W kącie mały ołtarzyk z posążkiem Akhy, wypolerowanym od dotyku dłoni. Miejsce ablucji, Półka, a na niej parę drobiazgów, wśród nich instrument muzyczny; mata na podłodze. Nic więcej. Ani stołu, ani krzeseł. Bez zaglądania do ukrytej w cieniu alkowy Juli wiedział, że stoi w mej łóżko, na którym stary kapłan sypia.
Zabrał się do roboty. Doprowadzoną skalnym akweduktem wodą z umywalki obmył Usilkowi twarz i spróbował go ocucić. Usilk przełknął odrobinę wody i zaraz ją zwymiotował. W puszce na półce Juli znalazł zakalcowaty jęczmienny placek; zjadł kawałek i wmusił kęs w Usilka. Łagodnie potrząsnął go za ramię.
— Wybacz mi mój wybuch. Sam go sprowokowałeś. W głębi serca jestem nadal dzikusem, nie nadaję się na kapłana. Teraz widzisz, że mówiłem prawdę — uciekniemy stąd razem. Przy tym zawale w Oborze powinniśmy zwiać bez trudu.
Usilk tylko jęknął.
— I co ty na to? Taki słaby to ty znów nie jesteś! Będziesz musiał iść o własnych siłach.
— Mnie nigdy nie nabierzesz, mnichu. Spojrzał na Juliego oczyma jak szparki. Juli kucnął przy nim. Usilk wzdrygnął się i odsunął.
— Słuchaj, dla nas nie ma już odwrotu. Nie ma odwrotu dla mnie. Spróbuj to zrozumieć. Nic od ciebie nie chcę, Usilk — po prostu pomogę ci stąd uciec. Wydostaniemy się jakoś przez północną bramę w przebraniu mnichów. Znam starą traperkę imieniem Lorel, o kilka zaledwie dni wędrówki na północ, ona zapewni nam schronienie, dopóki nie przywykniemy do zimna.
— Nigdzie nie idę, przyjacielu. Juli palnął się w czoło.
— Będziesz musiał. Ukrywamy się w izbie pewnego kapłana. Nie możemy tu zostać. Ojczulek jest poczciwy, ale z pewnością doniesie, gdy nas nakryje.
— Nic podobnego, bracie Juli. Twój poczciwy ojczulek umie milczeć jak grób.
Juli zerwał się na równe nogi i stanął oko w oko z ojcem Sifansem, który cichutko wyszedł z alkowy. Wiotką jak liść dłoń wyciągnął obronnym gestem przed siebie, spodziewając się napaści.
— Ojcze…
Ojciec Sitans mrugał powiekami w nikłym światełku i nadal wyciągał dłoń, ale gest jego wyrażał już dawne zaufanie.
— Drzemałem sobie. Byłem w Oborze, kiedy zawaliło się sklepienie — co za koszmar! Mnie samemu szczęśliwie nic się nie stało, dostałem jedynie odpryskiem kamienia w nogę. Uprzedzam was, że nie uciekniecie przez północną bramę; straże zamknęły ją i ogłosiły stan wyjątkowy, tak na wszelki wypadek, żeby zacni obywatele nie zrobili czegoś niemądrego.
— Zameldujesz o nas, ojcze?
Z minionych dni, z dni chłopięcych, zachował jedną jedyną rzecz, kościany nóż, rzeźbiony przez jego matkę, kiedy była zdrowa. Zadając to pytanie ukradkiem zacisnął dłoń na nożu pod sutanną.
Sifans prychnął.
— Podobnie jak ty uczynię coś niemądrego. Doradzę ci najlepszą drogę ucieczki z naszej krainy. Doradzę ci ponadto, abyś nie zabierał ze sobą tego człowieka. Zostaw go tutaj, pod moją opieką. Jest jedną nogą w grobie.
— Nie, on jest twardy, ojcze. Szybko przyjdzie do siebie, niech tylko idea wolności na dobre zaświta mu w głowie. Wiele przeszedł, prawda, Usilk?
Więzień zmierzył ich spojrzeniem znad zsiniałego policzka, który już spuchł mu tak, że przesłaniał jedno oko.
— Jest ci również wrogiem, Juli, i zawsze nim będzie. Strzeż się go. Zostaw go mnie.
— Moja wina, że jest mi wrogiem. Ale mi wybaczy, jak wszystko się dobrze skończy.
— Niektórzy ludzie nigdy nie wybaczają — rzekł Sifans.
Spoglądali na siebie w milczeniu, Usilk zaś tymczasem dźwignął się niezdarnie na nogi i oparłszy czoło o ścianę dyszał ciężko.
— Ojcze — odezwał się Juli — nie powinienem prosić cię o to. Z tego, co wiem, jesteś arcystróżem. Czy pójdziesz z nami w świat zewnętrzny?
Oczy starca zamrugały gwałtownie.
— Przed ślubami poczułem, że nie mogę służyć Akhce, i pewnego razu usiłowałem opuścić Pannowal. Ale schwytano mnie, bo zawsze byłem łagodnej natury, nie takiej dzikiej, jak ty.
— Nigdy nie zapomnisz mi mego pochodzenia?
— Och, ja zazdrościłem dzikusom. Wciąż zazdroszczę. Ale przegrałem, moja natura wzięła górę nad moją wolą. Zostałem schwytany i potraktowano mnie… no więc jak mnie potraktowano, pozwól mi powiedzieć tyle tylko, że ja również należę do ludzi, którzy nie wybaczają. To było dawno temu. Od tego czasu awansowałem.
— Chodź z nami.
— Zostanę tutaj i będę kurował zranioną nogę. Widzisz, Juli, zawsze mam coś na swoje usprawiedliwienie. — Podniósł kamień z podłogi i na ścianie wyrysował plan, objaśniając Juliemu trasę ucieczki.
— To daleka droga. Musisz przejść pod górami Quzint. Wyjdziesz w końcu nie na północ, tylko na łaskawsze południe. Bądź zdrów i niech ci się szczęści.
Napluł w dłoń, starł rysunek ze ściany, kamień odrzucił w kąt. Nie znajdując słów Juli. wziął starca w objęcia i uściskał, przygniótłszy mu do boków jego cienkie ramiona.
— Wyruszamy natychmiast. Żegnaj.
— Musisz zabić starucha, zabić natychmiast — odezwał się Usilk, z trudem wymawiając słowa. — Bo podniesie alarm, jak tylko odejdziemy.
— Znam ojca i ufam mu.
— On wykręci nam numer.
— Mam gdzieś ciebie i te twoje zakichane numery, Usilk. Nie waż się tknąć ojca Sifansa. — Podniósł głos, gdyż Usilk ruszył naprzód. Juli ramieniem zagrodził mu drogę do starego kapłana.
Usilk nadział się na ramię; lecz po krótkiej szarpaninie Juli odepchnął go, jak mógł najłagodniej.
— Chodź, Usilk. skoro masz siłę do watki. Idziemy.
— Zaczekaj. Widzę, że będę ci musiał zaufać, mnichu. Dowiedź swej szczerości i uwolnij mojego towarzysza. Nazywa się Skoraw, pracował ze mną przy stawie rybnym. Siedzi w celi sześćdziesiątej piątej. Ponadto ściągnij z Vakku pewną znaną mi osobę.
Juli potarł brodę.
— Nie będziesz mi rozkazywał — rzekł.
Wszelka zwłoka oznaczała niebezpieczeństwo. Jednak widział, że konieczny jest jakiś gest pojednawczy wobec Usilka, jeśli mają się w ogóle dogadać. W planie Sifansa jedno było jasne: czeka ich niebezpieczna wyprawa.
— Skoraw, zgoda. Pamiętam człowieka. Twój towarzysz z konspiracji?
— Jeszcze próbujesz mnie przesłuchiwać?
— W porządku. Ojcze, czy Usilk może zostać z tobą, dopóki nie wyciągnę tego Skorawa? Świetnie. A co to za facet z Vakku?
Coś na kształt uśmiechu pojawiło się przez moment na zmasakrowanej twarzy Usilka.
— Nie facet, kobieta. Moja kobieta, mnichu. Iskadora, królowa łucznictwa. Mieszka w Łęczyskach, na Dolnej.
— Iskadora… tak, tak, znam ją… znałem kiedyś z widzenia.
— Sprowadź ją. Ona i Skoraw są twardzi. Później zobaczymy, jak twardy jesteś ty, mnichu…
Sifans pociągnął Juliego za rękaw i cichutko, niemal wtykając mu nos do ucha, powiedział:
— Wybacz, zmieniłem zdanie. Boję się zostać sam na sam z tym głupim gburem. Proszę, weź go ze sobą… masz moje słowo, że nie wyjdę z tej izby.
Nie puszczał jego ramienia. Juli klasnął w dłonie.
— Doskonale. Idziemy razem, Usilk. Pokażę ci, gdzie możesz ukraść habit. Przebierzesz się, pójdziesz po Skorawa. Ja zejdę do Vakku po twoją Iskadorę. Spotkamy się w środku Obory, przy rozwidleniu dwóch korytarzy, żebyśmy mogli uciekać, gdyby zaszła konieczność. Jeśli ty i Skoraw nie przybędziecie, rozumiem, że wpadliście, i odchodzę bez was. Jasne?
Usilk chrząknął.
— Czy jasne?
— Tak, ruszajmy.
Wyruszyli. Z azylu maleńkiej izdebki Sifansa wyszli w gęsty mrok korytarza. Juli prowadził, wodząc palcami po ściennym ornamencie, w podnieceniu zapomniawszy nawet pożegnać swego starego mistrza.
Pannowalczycy byli naówczas praktycznymi ludźmi. Nie myśleli za wiele, a jeśli już, to o napełnieniu brzucha. Znajdowali jednak swoistą namiastkę życia duchowego w przypowieściach snutych od czasu do czasu przez bajarzy.
Koło strażnic przed wielką bramą, po drodze do tarasów Rynku, wędrowiec mijał drzewa — nieliczne i skarlałe, ale najprawdziwsze zielone drzewa. Wysoko je tu ceniono, i bardzo słusznie, ponieważ stanowiły rzadkość, jak i dlatego, że sezonowo rodziły pomarszczone orzechy zwane dekarzami. Żadne z drzew nie dawało plonu co roku, zawsze jednak kilka dekarzy wisiało w sezonie na czubkach gałązek któregoś drzewa.
Dekarze w większości były robaczywe, toteż dzieciarnia i panny z Vakku, Grobli i Turmy zjadały robaki wraz z miąższem.
Czasami robaki zdychały po rozłupaniu orzecha. Któraś powiastka głosiła, że robaki umierają z osłupienia. Wierzyły one, że jądro orzecha stanowi ich cały świat, zaś karbowana łupina dokoła to jest ich niebo. Nagle któregoś dnia świat zostaje rozłupany. Z przerażeniem widzą, że poza ich światem istnieje przeogromny wszechświat, ważniejszy i jaśniejszy pod każdym względem. Tego objawienia było za wiele dla robaków i oddawały ducha.
Juliemu przyszły na myśl dekarzowe robaki, gdy po raz pierwszy od ponad roku opuścił posępne mroki Ziemi Świętej i oszołomiony powrócił do tętniącego codziennym życiem świata. Początkowo gwar, światło i ciżba ludzka wprawiły go w osłupienie. Wszystkie pułapki i pokusy tego świata objawiły mu się w postaci Iskadory — pięknej Iskadory. Obraz jej twarzy był lak świeży w jego pamięci, jakby ją widział zaledwie wczoraj.
Jeszcze piękniejsza ukazała mu się na jawie i ledwie zdołał wyjąkać przed nią parę słów. Kilkuizbowa kwatera jej ojca stanowiła część niewielkiej manufaktury, w której wyrabiano łuki Ojciec był wielkim łukmistrzem swojej gildii.
Przyjęła kapłana raczej wyniośle. Siadł na podłodze, wypił kubek wody i powoli opowiedział swoją historię. Iskadora wyglądała na śmiałą dziewczynę, z tych, co nie bawią się w ceregiele. Od mlecznej bieli jej skóry odbijały piwne oczy i kaskada czarnych włosów. Twarz miała szeroką, o wystających kościach policzkowych, usta też szerokie i blade, każdy jej ruch tryskał życiem, a tego, co Juli miał do powiedzenia, wysłuchała założywszy rzeczowo ręce na biuście.
— Dlaczego sam Usilk nie przyszedł do mnie z tymi dyrdymałami? — spytała.
— Zabiera jeszcze jednego towarzysza wyprawy. Nie mógł pokazać się w Vakku…,twarz ma jeszcze trochę obitą i wzbudziłby niepożądane zainteresowanie.
Czarne włosy opadały Iskadorze z obu stron jak para skrzydeł. Teraz skrzydła te odrzuciła w tył niecierpliwym ruchem głowy.
— Tak czy owak, mam turniej łuczniczy za sześć dni i chcę go wygrać. Nie pragnę opuścić Pannowalu — jestem tu całkiem szczęśliwa. To Usilk zawsze narzekał. Poza tym nie widziałam Usilka od wieków. Mam już nowego chłopaka.
Juli wstał, rumieniąc się z lekka.
— Doskonale, skoro tak uważasz. Tylko nie piśnij ani słowa o tym, co ci powiedziałem. Zaniosę wiadomość Usilkowi.
Zabrzmiało to bardziej szorstko niż zamierzał, bowiem onieśmielała go swoją bliskością.
— Czekaj. — Podeszła z wyciągniętą ręką i położyła mu na ramieniu kształtną dłoń. — Nie odprawiłam cię, mnichu. To, co opowiadasz, jest dość interesujące. Miałeś błagać w imieniu Usilka, prosić mnie, abym poszła z wami.
— Dwie rzeczy, panno Iskadoro. Na imię mam Juli, nie „mnich”. I dlaczego miałbym błagać w imieniu Usilka? Nie jest moim przyjacielem, a poza tym…
Urwał. Wpatrywał się w nią płonącym wzrokiem, czerwieniąc się coraz bardziej.
— Co poza tym? — W jej pytaniu czaił się śmiech.
— O, Iskadoro, jesteś piękna, oto co poza tym, i ja uwielbiam cię własnym sercem, oto co poza tym.
Jej obejście zmieniło się. Uniosła dłoń, jak gdyby chciała przesłonić blade wargi.
— Dwa „oto co poza tym”… oba dość istotne. Cóż, Juli, to trochę zmienia postać rzeczy. Patrzę tak na ciebie i widzę, że jesteś niczego sobie chłopak. Dlaczego zostałeś kapłanem?
Wyczuwając zmianę nastroju zawahał się, po czym rzekł śmiało:
— Zabiłem dwóch ludzi.
Długą chwilę obserwowała go spod gęstych rzęs.
— Zaczekaj tu, spakuję manatki i tęgi łuk — rzekła w końcu.
Zawał spowodował w Pannowalu trwożliwe poruszenie. Nastąpiło coś czego powszechnie lękano się najbardziej. Uczucia były mieszane; obawie towarzyszyła ulga, że przysypało jedynie więźniów, dozorców i trochę fagorów. Tych, którzy niewątpliwie zasługują na wszystko, czym Akha ich karze.
W głębi Rynku ustawiono szlabany i zmobilizowano milicję do pilnowania porządku. Drużyny ratowników — mężczyźni i kobiety z gildii medycznej oraz robotnicy — kursowali tam i z powrotem w miejscu wypadku. Napierały gromady gapiów, cichych i przejętych bądź rozbawionych tam, gdzie trafiła się grupa muzykantów z linoskoczkiem budząc wesołość. Juli torował dziewczynie drogę przez ten zamęt, a tłum starym zwyczajem rozstępował się przed kapłanem.
Obora, miejsce wypadku, przedstawiała niecodzienny widok. Gapiów nie wpuszczano, zaś dla ułatwienia pracy ratownikom zapalono szereg oślepiających kagańców awaryjnych. Więźniowie sypali w płomienie proszek podtrzymujący ich jasność. Trwał gorączkowy ruch; gdy jedni kopali, z tyłu czekały szeregi następnych, by ich zmienić, gdy opadną z sił. Pagóry zaprzęgnięto do wózków z gruzem. Co chwila rozlegał się okrzyk, a wówczas kopano z jeszcze większą zajadłością, wyławiając z gruzowiska ludzkie ciało, które przekazywano stojącym w pogotowiu medykom.
Rozmiary katastrofy robiły ogromne wrażenie. Z zawałem nowego wyrobiska runęła część sklepienia głównej komory. Na prawie całej posadzce piętrzyły się sterty odłamków skalnych, pod którymi niemal zniknęła hodowla ryb i grzybów. Początkiem i pierwotną przyczyną tragedii był podziemny strumień, który teraz wylał, dodając powódź do innych nieszczęść. Oberwane skały przywaliły tylne wyjście. Juli z Iskadorą musieli się gramolić na czworakach przez stertę gruzu. Na szczęście jeszcze większe rumowisko zasłaniało ich wspinaczkę przed oczami ciekawskich. Usilk ze swym towarzyszem Skorawem kryli się w mroku korytarza.
— Do twarzy ci w czerni i bieli, Usilk — zauważył złośliwie Juli, pijąc do kapłańskiego przebrania obu więźniów.
Usilk zaś wybiegł na powitanie Iskadory z otwartymi ramionami. Nie padła mu w objęcia, być może zrażona widokiem jego pokiereszowanej twarzy, na pocieszenie podając mu dłonie.
Skoraw nawet w przebraniu wyglądał jak więzień. Wysoki i chudy, z przygarbionymi plecami człowieka, który zbyt długo przebywał w zbyt ciasnej celi. Miał wielkie, pokryte bliznami dłonie. Nie patrzył w oczy, uciekał spojrzeniem przynajmniej podczas tego spotkania, ukradkiem tylko zerkając na Juliego. Na pytanie, czy przygotował się na ciężką wyprawę, kiwnął jedynie głową, mruknął poprawił na ramieniu rzemień sakwy z dobytkiem. Taki początek nie wróżył wyprawie nic dobrego i Juli zaczynał już żałować swego odruchu. Zbyt wiele poświęcał dla towarzystwa dwóch osobników w rodzaju Usilka i Skorawa. Najpierw, uświadomił sobie, musi pokazać, że to on tu rządzi, inaczej czekają ich kłopoty. Usilkowi najwyraźniej przyszło na myśl to samo. Poprawił plecak i wysunął się naprzód.
— Spóźniłeś się, mnichu. Myśleliśmy, że nie dotrzymasz słowa. Że to jeszcze jeden z twoich numerów.
— Czy ty i twój kompan wytrzymacie trudy wyprawy? Nie wyglądacie najlepiej.
— Najlepiej ruszać stąd, zamiast sterczeć i mleć ozorami — powiedział Usilk i prostując ramiona wepchnął się pomiędzy Iskadorę a Juliego, na czoło.
— Ja przewodzę, wy słuchacie — rzekł Juli. — Wbijcie to sobie do głowy, a zapanuje między nami zgoda.
— Kto ci wbił do głowy, że masz przewodzić, mnichu? — drwiąco powiedział Usilk, kiwając na dwoje swoich przyjaciół, żeby go poparli. Z na pół przymkniętym jednym okiem wyglądał nieśmiało i groźnie zarazem. Wobec perspektywy ucieczki znów stał się agresywny.
— Proszę, masz odpowiedź — rzekł Juli i zwinąwszy prawą pięść, z pół obrotu ulokował ją krótkim hakiem na żołądku Usilka. Usilk zgiął się we dwoje, stękając i klnąc na przemian.
— Zasraniec, w łon pieprzony…
— Nie garb się. Usilk, tylko ruszaj w drogę, nim tu za nami zatęsknią.
Więcej nie dyskutowano. Pomaszerowali za nim posłusznie. W tyle pogasły blade światła Obory. Tylko muralny ornament z powiązanych nitek paciorków i maleńkich muszelek snuł się pod opuszkami palców Juliego kapryśnie i zawile, jak melodia wygrywana na hornie, i zastępując mu wzrok wiódł w bezmiary ciszy, w głąb góry. Inni nie dzielili z Julim kapłańskiej tajemnicy i nadal zdani byli na światło. Zaczęli prosić, żeby zwolnił lub pozwolił im zapalić kaganek, jednak nie mógł przystać ani na jedno, ani na drugie. Korzystając z okazji ujął dłoń Iskadory, której mu nie broniła, i szedł upojony dotykiem jej ciała. Pozostałym towarzyszom podróży musiały wystarczyć poły kaftana Iskadory. Po jakimś czasie korytarz rozwidlił się, ściany odnogi straciły gładkość i zniknęła z nich nitka ornamentu. Dotarli do granic Pannowalu — byli zupełnie sami. Przysiedli dla złapania tchu. Podczas gdy inni gwarzyli, Juli rozgryzał w myśli plan naszkicowany mu przez ojca Sifansa. Teraz żałował, że nie uściskał starca raz jeszcze na pożegnanie.
Ojcze, myślę, że poznałeś się na mnie, pomimo swoich licznych dziwactw. Ty wiesz, jaki ze mnie gagatek. Wiesz, że wyrywam się ku dobru, a nie mogę się oderwać od własnej głupiej natury. Jednak mnie nie zdradziłeś. Cóż. za to ja nie pchnąłem cię nożem, wiesz? Trzeba mi pracować nad sobą i poprawić się — wciąż przecież jestem kapłanem. A może nie jestem? Cóż, kiedy wyjdziemy… jeśli wyjdziemy… No i ta cudna dziewczyna z nami… Nie, nie jestem kapłanem, stary ojcze, bądź błogosławiony, nigdy nie będę kapłanem, ale próbowałem, a ty mi pomagałeś. Żegnaj na zawsze…
— Wstawać! — zawołał, zrywając się i pomagając stanąć na nogi dziewczynie.
Zanim ruszyli dalej, Iskadora leciutko położyła mu w ciemnościach dłoń na ramieniu. Nie skarżyła się na zmęczenie, kiedy Usilk ze Skorawem zaczęli biadolić. Później ułożyli się do snu u podnóża żwirowej skarpy — dziewczyna pomiędzy Usilkiem a Julim. Osaczały ich nocne lęki; w mroku wydawało im się, że słyszą, jak pełznie ku nim wij Wutry, rozdziawiając paszczę i wlokąc za sobą oślizłe wąsy.
— Śpimy przy zapalonej lampce — rzekł Juli.
Było zimno, więc mocno przygarnął do siebie dziewczynę, zasypiając z policzkiem wtulonym w jej futrzany kaftan. Po przebudzeniu zjedli skromny posiłek. Droga była coraz trudniejsza. Miejsce to kiedyś nawiedziło tąpnięcie, toteż godzinami pełzli na brzuchach, nosem szturchając poprzednika w pięty i nie wstydząc się wzajemnych nawoływań — byle tylko nie stracić ze sobą kontaktu w przemożnej nocy serca ziemi. Lodowaty wiatr świstał w szczelinie, przez którą musieli się przeciskać, i okrywał im szronem włosy.
— Wracajmy — błagał Skoraw, kiedy zdołali wreszcie stanąć, rozprostować plecy i zaczerpnąć tchu. — Wolę już więzienie.
Nikt mu nie odpowiedział, on zaś nie ponowił propozycji. Nie mogli już zawrócić. Ale przytłaczająca obecność góry sprawiła, że posuwali się w milczeniu. Juli zagubił się beznadziejnie. Zawalona ściana zmyliła mu wszelkie rachuby. Nie umiał już sobie przypomnieć mapy starego kapłana, a bez wstążki ornamentu pod palcami był równie bezradny, jak wszyscy. Usiłował podążać za coraz głośniejszym szemraniem. Pasma złowrogiej i nieokreślonej barwy przepływały mu przed szeroko otwartymi oczami: miał wrażenie, że brnie przez litą skałę. Oddech wyrywał mu się z rozdziawionych ust krótkimi sapnięciami. Jednomyślnie zarządzili odpoczynek.
Od wielu godzin droga wiodła w dół. Schodzili potykając się; Juli trzymał jedną rękę wyciągniętą w bok, drugą osłaniał głowę, żeby nie uderzyć w skałę, jak to mu się już nieraz zdarzało. Czuł, jak Iskadora czepia się jego habitu; był tak zmęczony, że to dotknięcie tylko mu teraz ciążyło. Odchodząc od zmysłów wmawiał sobie, że chore barwy przed oczyma biorą się z zadyszki. Sam w to nie wierzył, bowiem jakaś poświata wnikała w pole widzenia. Parł naprzód, wciąż w dół, to zaciskając opuchnięte powieki z całej siły, to je raptownie otwierając. Ogarniała go ślepota — widział nikłą mleczną światłość. Obejrzawszy się uroił sobie, że jakby we śnie dostrzega twarz Iskadory. a raczej senną zjawę — wytrzeszczone oczy i usta rozdziawione w widmowym kręgu twarzy. Pod jego spojrzeniem dziewczynie wróciła świadomość. Iskadora stanęła, łapiąc Juliego dla równowagi, na nich zaś wpadli Usilk i Skoraw.
— Światło przed nami — powiedział Juli.
— Światło! Znowu widzę… — Usilk chwycił Juliego za ramiona. — Przeprowadziłeś nas. ty sukinsynu. Jesteśmy uratowani, jesteśmy wolni!
Zaśmiał się na całe gardło i popędził naprzód, rozpostarłszy ręce, jak gdyby chciał uściskać źródło światła. Ogarnięci radością wszyscy pośpieszyli za nim, potykając się na nierównej pochyłości w łunie, która jeśli kiedykolwiek świeciła, to jedynie nad jakimś bezimiennym północnym oceanem, gdzie spławiają się i biją o siebie góry lodowe. Dalej grunt był płaski, strop umknął do góry. Drogę zagrodziły im kałuże wody. Przelecieli je z chlupotem. lecz po drugiej stronie droga Znów wiodła pod górę, zmuszając ich do zwolnienia kroku na stromym podejściu, a światło wcale nic pojaśniało i tylko ogłuszający łoskot dochodził teraz ze wszystkich stron. Nagle droga się skończyła i w osłupieniu stanęli na skraju szczeliny. Otaczała ich jasność i huk.
— Na oczy Akhy! — jęknął Skoraw i wbił zęby we własną pięść. Szczelina wiodła w głąb, niczym przełyk do brzucha ziemi. Wyżej widzieli samą gardziel. Przez jej krawędź przelewała się rzeka i spadała do szczeliny. Tuż pod progiem, na którym przystanęli, wodny żywioł po raz pierwszy uderzał w skałę z wielką siłą. Stąd właśnie szedł łoskot wypełniający ich uszy. Po czym wodogrzmot ginął im z oczu w otchłani. Nawet tam, gdzie się nie pieniła, woda była biała, poprzetykana żywą zielenią i błękitem. Chociaż bił od wody nikły blask, który sprawił im tyle radości, to nie mniej zdawały się jaśnieć skały w głębi. spowite w gęste wiry bieli, czerwieni i żółci.
Na długo, zanim przestali gapić się na ten widok i na swoje własne białe zjawy, przemoczył ich wodny pył.
— To nie jest wyjście — powiedziała Iskadora. — To ślepy zaułek. Którędy teraz. Juli?
Spokojnie wskazał na drugi koniec skalnej półki.
— Przejdziemy po tamtym moście — rzekł.
Uważając na każdy krok poszli w stronę mostu. Droga była śliska od powrozowatych, zielonkawych alg. Most wydawał się posiwiały ze starości. Zbudowano go z kamiennych ciosów wyrąbanych z pobliskiej skały. Wznosił się łukiem i zaraz urywał. Zobaczyli, że konstrukcja runęła i pozostał z niej ledwie kikut. W mlecznym świetle mogli dojrzeć bliźniaczy kikut majaczący po drugiej stronie przepaści. Ślad po dawnym przejściu. Przez jakiś czas jak urzeczeni mierzyli wzrokiem rozpadlinę, nie patrząc na siebie. Pierwsza otrząsnęła się Iskadora. Schyliła się, odstawiła sakwę i wyciągnęła z niej łuk. Przywiązała do strzały jedną z owych nici, jakich używała wówczas, gdy Juli oglądał jej zwycięski występ dawno, dawno temu. Bez słowa zajęła pozycję na skraju przepaści, wysuniętą stopę pewnie wsparłszy na samej krawędzi i podniosła łuk. Drugą rękę jednocześnie odciągnęła do biodra i mierząc kątem oka. niemal od niechcenia, zwolniła cięciwę. Brzechwa jak gdyby przewiercała poświatę i wodne tumany. Osiągnęła pułap nad sterczącym nawisem, odbiła się od skalnej ściany ponad wodospadem i wyczerpawszy swą moc spadła z klekotem do stóp Iskadory. Usilk klepnął ją w ramię.
— Piękny strzał. A co dalej?
W odpowiedzi przywiązała mocny sznur do końca nici, a potem podniosła strzałę i zaczęła ściągać nić. Niebawem początek sznura prześliznął się po występie i powróciwszy z powrotem na dół spoczął w jej dłoni. Wówczas wyjęła linę, na której zawiązała pętlę, przeciągnęła ją również przez występ, przewlokła drugi koniec liny przez pętlę i całość mocno zaciągnęła.
— Chcesz iść pierwszy? — spytała Juliego. oddając mu koniec liny. — Skoro jesteś przywódcą…?
Zajrzał w studnie jej oczu, zdumiony sprytem i oszczędnością słów dziewczyny. Za jednym zachodem dała do zrozumienia Usilkowi, że Juli przewodzi, a Juliemu, że ma to udowodnić czynem. Nie znalazłszy słabego punktu w jej propozycji ścisnął w garści linę i przymierzył się do skoku. Wyglądało to groźnie, ale było niezbyt, jak oceniał, niebezpieczne. Mógł przelecieć nad przepaścią, a potem wleźć na poziomą półkę, przez którą przelewała się rzeka. Z tego. co widzieli, miejsca na wspinaczkę wystarczało akurat, żeby uniknąć porwania przez wodę. Dalsze ewentualności rozpatrzy dopiero na górze po drugiej stronie. Nie ma mowy, żeby stchórzył na oczach dwóch więźniów — no i Iskadory. Chyba nazbyt pośpiesznie frunął nad otchłanią, myślami będąc jeszcze przy dziewczynie. Dość niezdarnie lądował na lewą nogę, stopa obsunęła mu się w zielonkawym szlamie, wyrżnął barkiem o skałę, odbił się, wleciał w tuman wodnej mgły i wypuścił z rąk linę. W następnej chwili spadał w przepaść. Nad huk wodospadu wzbił się ich wspólny krzyk — pierwszy raz zrobili coś naprawdę jednogłośnie.
Juli zleciał na skałę i przywarł do niej każdym włóknem swej istoty. Podciągnął kolana, zaparł się palcami stóp i mocno wczepił w kamień. Czuł ból we wszystkich kościach, mimo że spadł może ze dwa metry w dół, na sterczący z urwiska głaz. Oparcia miał nie więcej niż dla stóp, ale to wystarczało. Bojąc się choćby poruszyć, przycupnął zdyszany w tej niewygodnej pozycji, z brodą niemalże na tym samym poziomie, co buty. Dziwnie niebieski kamień zalśnił mu przed wylękłymi oczyma. Zagapił się na kamień w każdej chwili oczekując śmierci. Jakoś nie mógł skupić na nim spojrzenia. Odniósł wrażenie, że ze swojej skalnej grzędy mógłby sięgnąć po niego ręką. Nagle zmysły objawiły Juliemu właściwą perspektywę — patrzył nie na pobliski kamień, lecz na skrawek błękitu hen w dole. Poraził go zawrót głowy, sparaliżował. Nawykły do równin, nie był odporny na tego rodzaju przeżycie. Zamknął oczy i przylgnął do skały. Dopiero dolatujące z oddali krzyki Usilka sprawiły, że ponownie je otworzył. Daleko w dole leżał drugi świat, a szczelina, w której zawisł Juli, zaglądała tam niby luneta. Przez nie większe od własnej dłoni okienko Juli zapuścił spojrzenie do olbrzymiej groty. W jakiś sposób była rozświetlona. To, co brał za niebieski kamień, było jeziorem, chyba nawet morzem, jako że odsłaniał się przed nim zaledwie okruch całości, której rozmiarów Juli nie potrafił sobie wyobrazić. W paru ziarnkach piasku nad brzegiem jeziora dopatrzył się teraz budowli nieznanego mu przeinaczenia. Wisiał w stanie katalepsji, bezradnie spoglądając w dół.
Poczuł czyjeś dotknięcie. Nie mógł ruszyć choćby palcem. Ktoś coś mówił, ktoś go chwytał za ramiona. Bezwiednie pomagał swojemu wybawcy, siadając i opierając się plecami o skałę i zarzucając mu ręce na kark. Pokiereszowana twarz, rozbity nos, rozcięty policzek i jedno podbite na czarno i zielono oko przesłoniły Juliemu pole widzenia.
— Trzymaj się mocno, człecze. Jedziemy na górę.
Jakimś cudem nie puścił się wtedy Usilka, który mozolnie pokonał skalną ścianę i wytaszczył ich obu na próg wodospadu. Tam Usilk legł jak długi, dysząc i stękając. Juli spojrzał w dół na zadarte twarze Iskadory i Skorawa, ledwo widocznych po drugiej stronie szczeliny. Spojrzał jeszcze niżej, w głąb przepaści; ale wizja drugiego świata zniknęła za tumanem wodnej mgły. Dygotały mu ręce i nogi, jednak zapanował nad nimi i dopomógł pozostałym dołączyć do siebie i Usilka. Z ulgą wszyscy uściskali się w milczeniu. W milczeniu odnaleźli drogę między skalnymi blokami na skraju rwącego nurtu. W milczeniu ruszyli dalej. I Juli milczał o wizji drugiego świata, jaka mignęła mu przelotnie. Raz jeszcze wspomniał starego ojca Sifansa; czyżby to była ukryta forteca poborców, na chwilę objawiona mu wśród skalnych ostępów? Cokolwiek zobaczył, zataił to w sobie i milczał.
Labirynt wnętrza góry zdawał się nie mieć kresu. Czwórka wędrowców maszerowała bez światła, w ciągłej trwodze przed szczelinami. Zmorzeni snem wyszukiwali jakiś kąt i spali, ciasno przytuleni do siebie, spragnieni ciepła i towarzystwa, nawet nie wiedząc czy to noc.
Raz, po wielogodzinnej wspinaczce naturalnym, usianym głazami łożyskiem dawno wyschniętego potoku, odkryli na wysokości ramienia wnękę, do której wleźli wszyscy czworo, kryjąc się przed mroźnym podmuchem, który smagał im twarze przez długi czas. Juli zasnął natychmiast. Obudziła go Iskadora potrząsając za ramię. Usilk ze Skorawem siedzieli, poszeptując bojaźliwie.
— Słyszysz? — zapytała.
— Słyszysz? — zapytali obaj mężczyźni.
Nasłuchiwał poszeptów wiatru w tunelu, odległego ciurkania wody. Wtem złowił uchem odgłos, który ich zaniepokoił, nieustanny szmer, jakby coś ocierało się w pędzie o ściany.
— Wij Wutry! — szepnęła Iskadora.
Chwycił ją mocno.
— To tylko bajdy bajarzy — rzekł.
Ale poczuł zimny pot na ciele i ścisnął rękojeść noża.
— Nic nam nie grozi w tej dziurze — powiedział Skoraw. — Jeśli będziemy cicho.
Mogli się jedynie modlić, żeby miał rację. Niewątpliwie coś nadciągało. Przycupnęli bez ruchu, zerkając niespokojnie do tunelu. Skoraw i Usilk byli uzbrojeni w pałki skradzione dozorcom z Kolonii Karnej, Iskadora miała swój łuk. Szmer narastał. Akustyka zwodziła, odnosili jednak wrażenie, że dźwięk idzie z wiatrem. Do szmeru dołączył teraz chrobot i łoskot, jakby bezceremonialnie spychanych na bok głazów. Wiatr zamarł; pewnie tunel został zatkany. Poczuli smród. Ostry fetor gnijącej ryby, gnoju, zgliwiałego sera. Tunel wypełniła zielonkawa mgła. Według podania wij Wutry był bezgłośny, a tu oto nadciągało coś z hukiem, nie wiadomo co. Bardziej pod wpływem strachu niż odwagi Juli wyjrzał z kryjówki. Wij pędził prosto na nich. Za sunącą przodem jak chmura zieloną łuną ledwo majaczyły jego kształty. Czworo ślepi — para za parą, olbrzymie wąsy i kły. Przerażony Juli cofnął głowę, z trudem łapiąc oddech. Wij zbliżał się nieubłaganie. Po chwili ujrzeli jego pysk z profilu. Rozjarzone szaleństwem ślepia. Sztywne wąsy musnęły ich po futrach. Po czym pole widzenia przesłoniły im okryte łuską żebra, przepływając jak fale w sinej poświacie, osypując ich pyłem, dławiąc plugastwem i smrodem. Całe mile tego przepłynęły, zanim wszystko minęło. Przytuleni do siebie, wysunęli razem głowy z ukrycia patrząc, dokąd podążył. Gdzieś na początku usianego głazami tunelu przechodzili przez rozległą jaskinię. Tam się teraz kotłowało, falowała nie wygasła, zielona łuna. Wij wyczuł ich. Zakręcał i wracał. Po nich. Pojąwszy, co się dzieje, Iskadora stłumiła okrzyk.
— Kamienie, szybko! — powiedział Juli.
Mogli ciskać leżącymi wokół odłamkami skały. Sięgnął w głąb wnęki, pod ukośną tylną ścianę. Nieoczekiwanie natrafił dłonią na coś włochatego. Wzdrygnął się. Zakręcił swym czertowym kółkiem. Iskra błysnęła i zgasła, żyjąc tylko tak długo, żeby zobaczył, że dotrzymują im towarzystwa butwiejące szczątki człowieka, z którego pozostały jedynie kości i futrzane okrycie. I jeszcze jakaś broń. Skrzesał drugą iskrę.
— To zdechły futrzak! — zawołał Usilk, używając określenia fagora w więziennej gwarze.
Usilk miał rację. Długa czaszka, pozbawiona już ciała, i rogi nie pozostawiały wątpliwości. Przy zwłokach leżało drzewce zaopatrzone w grot o sercowatym liściu. Akha przybywał z odsieczą tym, którym zagrażał Wutra. Usilk i Juli jednocześnie wyciągnęli ręce i złapali drzemce broni.
— Zostaw! Miałem już takie rzeczy w ręku — powiedział Juli wyrywając Usilkowi włócznię. Nagle stanęło mu przed oczami dawne życie, wspomniał pustkowia i jak stawiał czoło szarżującemu jajakowi.
Powracał wij Wutry. Powracało chrobotanie. Sino-zielonkawe światło. Juli z Usilkiem odważyli się wyjrzeć na sekundę z wnęki. Wij tkwił jednak w miejscu. Widzieli plamę jego pyska. Wykonawszy nawrót stanął do nich przodem, ale nie ruszył.
Czekał.
Zaryzykowali spojrzenie w przeciwną stronę. Drugi wij szedł na nich z tego samego kierunku, skąd przybył pierwszy. Dwa wije… Raptem w wyobraźni Juliego cały labirynt jaskiń zaroił się wijami. Wystraszeni przylgnęli do siebie — łuna stawała się coraz jaśniejsza, a chrobot coraz bliższy. Ogromne stwory były jednak zajęte wyłącznie sobą. Za falą fetoru przewalił się łeb wiją, czworo ognistych ślepi wlepiając przed siebie.
Ze wszystkich sił ściskając oburącz uchwyt Juli wysunął zza skały grot swej dopiero co zdobytej włóczni, zaparłszy jej tylec o boczną ścianę wnęki. Grot wszedł w rozbujane, szarżujące naprzód cielsko. Z długiej rany buchnęła gęsta, mazista posoka, na całej długości boku spływając do ziemi. Stwór zwalniał, jeszcze nim jego wąsaty ogon minął półkę, na której zaległa czwórka ludzi.
Czy dwa wije zamierzały walczyć, czy kopulować, na zawsze miało pozostać zagadką. Drugi wij nie doszedł do celu. Jego chód ustał. Odpowiadając na mgliste sygnały bólu cielsko zafalowało, bijąc ogonem. Po czym wij znieruchomiał. Powoli wygasła jego łuna. Ucichło wszystko, prócz poszumu wiatru.
Nie śmieli odejść. Ledwie mieli odwagę się poruszyć. Pierwszy wij wciąż czekał gdzieś w ciemności, zdradzając swą obecność nikłą zielonkawą poświatą, niedostrzegalną prawie spoza ścierwa pobratymca. Przyznali później, że to był najgorszy moment w tej przygodzie. Każde z nich zakładało po cichu, że martwy wij był partnerem pierwszego wiją, który wiedział, gdzie oni są, i tylko czekał na pierwszy krok ludzi, aby runąć jak burza i dokonać pomsty.
Wreszcie pierwszy wij ruszył. Usłyszeli chrobot jego wąsów o skałę. Sunął ostrożnie, jak gdyby spodziewał się pułapki, aż wreszcie jego łeb zawisł nad trupem. Po chwili zaczął się posilać. Czwórka ludzi nie wytrzymała dłużej na miejscu. Odgłosy budziły zbyt straszne skojarzenia. Przeskoczywszy rozlewisko posoki wpadli z powrotem do tunelu i wzięli nogi za pas — byle datej w mrok.
Podjęli swoją wędrówkę przez wnętrze góry. Lecz od tej pory zatrzymywali się często, nasłuchując głosów ciemności. A kiedy sami musieli się odezwać, mówili drżącym szeptem. Co jakiś czas natrafiali na wodę zdatną do picia. Ale zapasy żywności wyczerpali. Iskadora ustrzeliła kilka nietoperzy, jednak nie przeszły im przez gardło. Przemierzali kamienny labirynt, coraz bardziej opadając z sił. Czas mijał, wygodne życie w Pannowalu poszło w niepamięć: jedyne, co z życia zostało, to bezkresna wędrówka przez ciemność. Zaczęli napotykać kości zwierząt. Raz przy czertowej iskrze odkryli w niszy dwa ludzkie szkielety, obejmujące się ramionami; czas odarł ten gest z wszelkiej kryjącej się w nim niegdyś czułości — teraz jedynie kość drapała o kość i dwie czaszki szczerzyły do siebie zęby w upiornym uśmiechu.
Później w kącie, z którego wiało chłodem, posłyszeli, wykryli i zabili parę rudowłosych zwierząt. W pobliżu popiskiwało młode, wysuwając ku nim krągły nosek. Rozerwali młode na kawałki, zjedli mięso, póki było jeszcze ciepłe, a potem, w napadzie jakiejś gorączki rozbudzonego głodu, pożarli również oboje rodziców.
Na ścianach pojawiły się fosforyzujące porosty. W ich świetle dostrzegli ślady ludzkiej bytności. Resztki domostwa i czegoś, co mogło być łodzią — wszystko porośnięte grzybem. Kominem w stropie sąsiedniej jaskini wprosiło się niewielkie stadko rajów. Z niezawodnego łuku Iskadora strąciła sześć ptaków, które z dodatkiem grzybów i szczyptą soli ugotowali w kociołku na ognisku. Owej nocy, gdy posnęli w gromadce, nawiedziły ich nieprzyjemnie żywe widziadła, które przypisywali grzybom.
Nazajutrz, zaledwie po dwóch godzinach marszu, wkroczyli do niskiej, szerokiej groty przesyconej zielonym światłem. W jednym kącie groty dymiło ognisko. W prymitywnym kojcu trzy kozy łyskały w półmroku białkami oczu. Nie opodal na stosie skór siedziały trzy kobiety: wiekowa starucha i dwie dziewczyny. Młódki uciekły z piskiem na widok Juliego, Usilka, Iskadory i Skorawa. Porzuciwszy grono przyjaciół Skoraw wskoczył do kóz. Wykorzystując stare, leżące pod ręką naczynie jako skopek, wydoił do mego kozy, za nic sobie mając nieartykułowane wrzaski staruchy. Niewiele wycisnął mleka ze zwierząt. Tym, co było, podzielili się i nie czekając na powrót obcych mężczyzn ruszyli w dalszą drogę, na odchodne rzuciwszy za siebie naczynie. Zapuścili się w skręcający ostro korytarz, przegrodzony zaraz za zakrętem. Dalej był wylot jaskini, a jeszcze dalej otwarta przestrzeń — stok górski i dolina, i jasne światło królestwa Wutry, boga niebios.
Ramię w ramię — gdyż odczuwali już więzi wspólnoty i przy — jaźni — stanęli zapatrzeni w piękny krajobraz. Kiedy popatrzyli po sobie, we własnych twarzach zobaczyli radość i nadzieję, i nie mogli powstrzymać się od krzyków i śmiechu. Skakali i ściskali się nawzajem. A kiedy już ich oczy dostatecznie przywykły do jasności, osłoniwszy czoła spojrzeli w górę, tam gdzie Bataliksa toczyła się w cieniutkiej warstwie chmur, jak blado-pomarańczowe koło.
Pora roku musiała być bliska wiosennego zrównania dnia z nocą, a pora dnia bliska południa — z dwóch powodów: Bataliksa szybowała prosto nad ich głowami, Freyr niżej od niej dopiero wschodził. Kilkakroć jaśniejszy Freyr zalewał światłem ośnieżone wzgórza. Bledsza Bataliksa zawsze była szybszą strażniczką i niebawem miała zachodzić, kiedy Freyr będzie stawał w zenicie.
Jakże piękny był widok pary strażników! Cykliczny układ ich tańca na niebie stanął Juliemu w pamięci jak żywy, otwierając mu serce i nozdrza. Wsparty na misternej włóczni, którą zabił wiją, całym ciałem chłonął światłość dnia. Usilk jednak powstrzymał dłonią Skorawa i marudził u wylotu jaskini, niepewnie wyglądając na świat.
— Czy nie lepiej byłoby zostać w tych jaskiniach? Jak mamy żyć tam na zewnątrz? — zawołał do Juliego.
Nie odrywając wzroku od horyzontu Juli wyczuł, że Iskadora stanęła w połowie drogi pomiędzy nim a dwójką maruderów. Nie oglądając się, odpowiedział Usilkowi:
— Pamiętasz bajarzy z Vakku i historyjkę o robakach z orzechów dekarzy? Robaki uważały zgniły orzech za cały swój świat, toteż po rozłupaniu skorupy umierały z osłupienia. Zamierzasz zostać robakiem, Usilk?
Na to Usilk nie znalazł odpowiedzi. Znalazła ją Iskadora. Podeszła z tyłu i wzięła Juliego pod rękę. Uśmiechnął się i radość rozpierała mu piersi, ale głodnym wzrokiem wciąż przebywał w dali. Widział, że przebyte przez nich góry stanowią osłonę od północy. Karłowate, nie wyższe od człowieka drzewa rosły w odstępach, i pionowo, co oznaczało, że lodowaty wiatr zachodni nie docierał tutaj z Barier. Juli zachował dawne swoje umiejętności, nabyte od Alechawa. Tutejsze wzgórza z pewnością obfitują w zwierzynę i będą mogli żyć zdrowo pod niebem, jak przykazują bogowie. Dusza w nim rosła, wypełniając go, aż musiał rozłożyć szeroko ramiona.
— Zamieszkamy w tym bezpiecznym zakątku — rzekł Juli. — Pozostaniemy we czworo razem na dobre i na złe.
Z ośnieżonego jaru na stoku wzgórza biła smużka dymu, wsiąkając w wieczorne niebo.
— Tam żyją ludzie! Zmusimy ich, żeby nas przyjęli. Tam będzie nasz dom. Będziemy nimi rządzić i nauczymy ich naszych obyczajów. Odtąd żyjemy wedle naszych własnych praw, nie praw innych ludzi.
Prostując się w ramionach ruszył w dół pochyłości, przez ubogi zagajnik; za mm pierwsza podążyła Iskadora dumnym krokiem, a za Iskadorą pozostali.
Niektóre zamierzenia Juliego ziściły się. inne nie. Po licznych próbach sił zostali przyjęci do maleńkiej osady, pod opiekuńczym skrzydłem góry. Mieszkańcy żyli na żałośnie prymitywnym poziomie; przewyższający ich wiedzą i odwagą Juli i jego przyjaciele potrafili narzucić tej społeczności swoją wolę, swoje rządy i swoje prawa.
Wszelako nie zasymilowali się nigdy do końca, bowiem twarze mieli odmienne i olonet ich miał akcent odmienny niż w miejscowym dialekcie. Niebawem spostrzegli, że zasobna osada żyje w nieustannej trwodze przed napaściami ze strony większej, niezbyt odległej osady znad brzegów zamarzniętego jeziora. W rzeczy samej przeżyli niejedną taką napaść w kolejnych latach, ponosząc wielkie straty w dobytku i ludziach.
Wszelako życie, a zwłaszcza życie wśród obcych, nauczyło Juliego i Usilka przebiegłości, i pod ich kierunkiem wzniesiono srogie umocnienia przeciwko napastnikom z Dorzin, jak zwano większą osadę. A wszystkie młode kobiety pod kierunkiem Iskadory sporządziły łuki i wprawiały się w strzelaniu. Opanowały tę sztukę po mistrzowsku. Podczas najbliższego oblężenia wielu napastników padło z piersią przeszytą strzałami i był to ostatni najazd ze strony południowych sąsiadów.
Wszelako doskwierał osadzie surowy klimat i lawiny schodzące z gór. I zamiecie bez końca. Tylko w przedsionkach jaskiń można było hodować trochę zmarniałych roślin i nieliczne wynędzniałe zwierzęta na mleko i mięso, toteż szeregi ludzi nie wzrastały i zawsze nękał ich głód oraz choroby, które potrafili przypisywać jedynie złośliwości bogów (o Akhce zakazał Juli wspominać).
Wszelako Juli pojął piękną Iskadorę za żonę i kochał ją, co dzień znajdując pociechę w widoku jej szerokiej, śmiałej twarzy. Urodził im się syn, którego na cześć starego kapłana zaprzyjaźnionego z Julim w Pannowalu nazwali Si i który szczęśliwie wyrósł na dzikusa, uniknąwszy zasadzek i niebezpieczeństw pierwszych lat życia. Usilk i Skoraw również się pożenili, Usilk z drobną, śniadą kobietą imieniem Isilka, dziwnie podobnym do jego własnego imienia; Isilka mimo niewielkiego wzrostu rącza była jak jeleń, rozumna i łagodna. Skoraw wziął sobie dziewczynę imieniem Fitty, kapryśną pannę, która śpiewała ślicznie, uczyniła piekło z jego życia i wydała na świat dziewczynkę, która zmarła po roku.
Wszelako Juli i Usilk nigdy nie żyli w zgodzie. Mimo że wspólnie stawiali czoło wspólnym zagrożeniom, przy innych okazjach Usilk czynił wstręty Juliemu i mieszał mu szyki, i oszukiwał go na prawo i lewo. Jak powiedział stary kapłan — niektórzy ludzie nigdy nie wybaczają.
Wszelako zdziesiątkowani epidemią dorzińczycy wybaczyli, przysyłając poselstwo. Zasłyszawszy o sławie Juliego prosili, żeby zajął miejsce ich zmarłego przywódcy. Co też Juli uczynił i mając powyżej uszu podchodów Usilka zamieszkał wraz z Iskadorą i dzieckiem nad zamarzniętym jeziorem, gdzie zwierzyny było w bród i gdzie rządził i wymierzał sprawiedliwość.
Wszelako i tu, w Dorzin, prawie nieznana była sztuka, która łagodzi monotonię twardego życia. Wprawdzie ludzie tańczyli w dni świąteczne, ale prócz kastanietów i dzwonków nie mieli żadnych instrumentów muzycznych. I nie znali tam żadnej religii, poza nieustannym strachem przed złymi duchami i stoicką pokorą wobec wrogiego zimna, chorób i śmierci. Toteż Juli został w końcu prawdziwym kapłanem i usiłował rozbudzić w ludziach życie duchowe. Większość odrzucała jego nauki, bo chociaż go przyjęli, był obcy, a oni byli zbyt zgorzkniali, żeby uczyć się nowych rzeczy. Ale nauczył ich kochać niebo ze wszystkimi nieba kaprysami.
Wszelako wielka była moc życia w nim i w Iskadorze, i w Si, i nigdy nie pogrzebał nadziei, że nadejdą lepsze dni. Zachował objawioną mu we wnętrzu gór wizję i wiarę, że istnieje zapewne życie przyjemniejsze, bezpieczniejsze, mniej zależne od przypadków i żywiołów, inne niż ich własne.
Wszelako z upływem lat i on, i piękna Iskadorą starzeli się i coraz bardziej odczuwali zimno.
Wszelako kochali miejsce nad jeziorem, gdzie żyli, i ku pamięci innego życia i innych nadziei nazwali je Oldorando.
Tu kończy się historia Juliego, syna Alechawa i Onesy. Historia ich potomków i tego, co im przypadło, to dużo dłuższa opowieść. Nie wiedzieli, że Freyr zbliża się ku zimnej planecie: bowiem prawda kryły niejasne, odrzucone przez Juliego wersety i po upływie określonego czasu niebo lodu stać się miało niebem ognia. Za pięćdziesiąt zaledwie helikońskich lat od urodzin ich syna prawdziwa wiosna zagościć miała na surowym świecie, jaki znali Juli i piękna Iskadorą.
Nowy świat sposobił się już do narodzin.
I rzekła Shay Tal:
Wam się zdaje, że żyjemy pośrodku wszechświata. A ja powiadam, że żyjemy pośrodku podwórza. Upadliśmy tak nisko, że niżej już nie można. To wam powiadam. W przeszłości, w zamierzchłej przeszłości zdarzyła się jakaś katastrofa. Katastrofa tak ostateczna, że teraz nikt wam już nie powie, ani co to było, ani jak do niej doszło. Wiemy tylko, że potem nastały długotrwałe ciemności i zimno.
Staracie się żyć jak najlepiej. Dobrze, bardzo dobrze, żyjcie dobrze, kochajcie się, bądźcie dobrzy. Ale nie łudźcie się, że katastrofa nie ma z wami nic wspólnego. Wprawdzie zdarzyła się dawno temu, ale zatruwa każdy dzień naszego życia. Postarza nas, niszczy, zżera nas, odbiera nam nasze dzieci. Nie tylko utrzymuje nas w niewiedzy, ale w niewiedzy nas rozkochuje. Jesteśmy zarażeni niewiedzą.
Chcę zaproponować wyprawę po skarb — krucjatę, jeśli wolicie. Krucjatę, w której każdy z nas może wziąć udział. Chcę, abyście uświadomili sobie nasz upadek, i nieustannie poszukiwali klucza do jego istoty. Musimy złożyć obraz tego, co zaszło i zapędziło nas na to zimne podwórze; wówczas może poprawimy swoją dolę i dopilnujemy, żeby katastrofa ponownie nie spadła na nas i na nasze dzieci.
Oto skarb, jaki wam ofiarowuję. Wiedza. Prawda. Boicie się jej. zgoda. Ale musicie jej szukać. Musicie ją pokochać.