Shay Tal stała wyprostowana w komnacie starszej nad wszelkie oldorandzkie rachuby czasu. Urządziła ją jak mogła: na ścianie antyczna tkanina, ongiś własność Loily Bry, potem Loilanun — znakomitego rodu zmarłych kobiet; w kącie jej nędzne wyrko plecione ze sprowadzanej z Borlien orlicy (orlica odstraszała szczury); mały kamienny stolik z przyborami do pisania; kilka skór na podłodze, gdzie przysiadło teraz bądź przykucnęło trzynaście kobiet. Odbywało się zebranie akademii.
Żółtobiały porost okrywał ściany komnaty liszajem, który od wąskiego okna począwszy w ciągu nieprzeliczonych lat zajął cały wolny mur. Pajęcze sieci po kątach w większości nie miały gospodarzy; pomarli z głodu dawno temu.
Za plecami trzynastu kobiet siedział Laintal Ay z podwiniętymi pod siebie nogami; brodę wsparł na pięści, łokieć na kolanie. Patrzył w podłogę. Większość kobiet gapiła się bezmyślnie na Shay Tal. Vry i Amin Lim — te dwie słuchały; co do reszty nie miała pewności.
— Skutki są w naszym świecie sprawą złożoną. Możemy się oszukiwać, że wszech-przyczyną jest wola Wutry odwiecznie wojującego w niebiosach, bo tak nam najłatwiej. Najlepiej uczynimy same odnajdując sens rzeczy. Potrzebny nam jest inny klucz do rozumienia. Czy Wutra odpowiada za wszystko? A może za własne czyny odpowiadamy my same…
Przestała słuchać tego, co mówi. Postawiła odwieczne pytanie. Chyba każda kiedykolwiek żyjąca istota ludzka musiała sobie postawić to pytanie i znaleźć na nie własną odpowiedź: czy sami odpowiadamy za swoje czyny? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Poczuła, że nie nadaje się do nauczania innych.
Jednak jej słuchali. Wiedziała, dlaczego jej słuchają, nawet jeśli nic z tego nie rozumieją. Słuchają dlatego, że została uznana za wielką czarodziejkę. Od cudu na Rybim Jeziorze wszyscy odgrodzili się od niej murem powszechnego szacunku. Sam Aoz Roon traktował ją z jeszcze większą rezerwą. Wyjrzała przez zrujnowane okno na ruinę starego porządku, na świat, otrząsający się z ostatnich chłodów, na jego błota i śniegi upstrzone już zielenią, na rzekę w smugach mułu niesionego z dalekich miejsc, których ona nigdy nie odwiedzi. Miejsc pełnych cudów. Cuda zaczynały się za jej oknem. A ona… czy dokonała cudu, jak powszechnie uważano? Shay Tal przerwała wykład w połowie zdania. Uprzytomniła sobie, że istnieje sposób sprawdzenia własnej nadprzyrodzonej mocy. Fagory szarżujące przez Rybie Jezioro obróciły się w lód. Za sprawą czegoś w niej… czy czegoś w nich? Wspomniała opowieści o ich strachu przed wodą, być może dlatego, że woda zamienia je w lód. To było do sprawdzenia: Oldorando miało w niewoli ze dwa stare fagory. Spławi na próbę jednego w Voralu i zobaczy, co się stanie. Tak czy inaczej, dowie się prawdy.
Trzynaście par oczu wlepiało się w nią czekając na dalszy ciąg. Laintal Ay miał niewyraźną minę. Zapomniała, o czym mówiła. Uświadomiła sobie, że musi przeprowadzić eksperyment dla spokoju ducha.
— My musimy robić, co nam każą… — głosem tępej i speszonej uczennicy stwierdziła któraś z siedzących na podłodze kobiet.
Shay Tal nasłuchiwała stąpania ciężkich kroków na schodach. W żaden sposób nie mogła uprzejmie odpowiedzieć na stwierdzenie, któremu zaprzeczała od ostatniego sygnału Świstka Czasu; wszelka przerwa była w tym momencie wybawieniem. Niektóre kobiety są beznadziejnie głupie.
Odskoczyła klapa włazu. Niby czarny niedźwiedź wyłonił się najpierw Aoz Roon, potem jego pies. Za psem wyszedł Dathka; z kamienną twarzą pozostał przy włazie, nie zerknąwszy nawet na Laintala Aya. Laintal Ay podniósł się dość zakłopotany i oparty plecami o zimny mur czekał na rozwój wydarzeń. Kobiety spoglądały na intruzów z otwartymi ustami; niektóre zaczęły chichotać nerwowo. Aoz Roon niemal wypełnił niską komnatę. Nie zwracając uwagi na kobiety płochliwie wyciągające ku niemu szyje, zmierzał ku Shay Tal. Cofnęła się pod okno i z czołem podniesionym stała na tle panoramy pogrążonej w błocie osady, fumaroli i dropiatych nizin ciągnących się po horyzont.
— Czego tu chcesz? — spytała.
Widok Aoza Roona przyprawił ją o bicie serca. Przeklinała swoją nową sławę nade wszystko za to, że skończył z zaczepkami, braniem jej za rękę, a nawet chodzeniem za nią. Całe jego zachowanie zapowiadało wizytę oficjalną i nieprzyjemną.
— Chcę, abyś pani wróciła za osłonę palisady — rzekł. — Nie jesteś bezpieczna w tej ruinie. W razie jakiejś napaści nie mogę cię bronić.
— Vry i ja wolimy mieszkać tutaj.
— Mimo całej twojej sławy sprawuję tu władzę nad tobą i Vry także, i muszę was bronić ze wszystkich sił. I wy, pozostałe kobiety… nie powinnyście tu przebywać. Za palisadami jest zbyt niebezpiecznie. Gdyby nastąpił niespodziewany atak… no cóż, możecie się domyślić, co by z wami było. Shay Tal, jako nasza potężna czarodziejka, musi słuchać siebie. Reszta musi słuchać mnie. Zabraniam wam tu przychodzić. To zbyt ryzykowne. Rozumiecie?
Unikały jego spojrzenia, oprócz starej położnej Rol Sakil.
— Wszystko to nonsens, Aozie Roonie. Ta wieża jest całkiem bezpieczna. Shay Tal przepłoszyła fugasów, wszyscy o tym wiemy. Przecież nawet ty bywałeś tu czasami, czyżbyś przestał?
Ostatnie słowa wypowiedziała Rol Sakil z drwiącym uśmieszkiem. Aoz Roon puścił to mimo uszu.
— Mówię o dniu dzisiejszym. Teraz nic nie jest bezpieczne, kiedy pogoda się zmienia. Czyja noga tu choć raz jeszcze postanie, ten będzie miał kłopoty.
Zawrócił do wyjścia, kiwnąwszy palcem na Laintala Aya.
— Ty idziesz ze mną.
Bez pożegnania zszedł na dół, a za nim Laintal Ay i Dathka. Na dworze przystanął, szarpiąc brodę. Spojrzał w górę na okno Shay Tal.
— W dalszym ciągu jestem lordem Embruddocku, radzę ci o tym nie zapominać.
Usłyszała go, ale nie stanęła w oknie. Nie ruszając się z miejsca, samotna mimo towarzystwa, powiedziała na tyle głośno, żeby i on usłyszał:
— Lord zakichanego podwórka.
Dopiero gdy skrzypienie trzech par butów zaczęło się oddalać, raczyła wyjrzeć przez okno. Odprowadziła spojrzeniem jego szerokie plecy, kiedy brnął w kierunku bramy północnej ze swymi młodymi namiestnikami i z nieodłącznym Kurdem u nogi. Rozumiała jego samotność. Jak nikt. Zostając jego żoną z pewnością nie straciłaby pozycji, czy jak tam zwało się to, co tak wysoko sobie ceniła. Za późno, żeby o tym teraz myśleć. Między nimi otwarła się przepaść, a łóżko grzeje mu mała głupia gąska — Wracajcie lepiej wszystkie do domu — powiedziała, nie mając śmiałości spojrzeć kobietom w oczy.
Na głównym placu, zamienionym w bajoro błota, Aoz Roon polecił Laintalowi Ayowi omijać akademię z daleka. Laintal Ay pokraśniał na twarzy.
— Czy nie najwyższy już czas tobie i radzie pozbyć się uprzedzeń do akademii? Miałem nadzieję, że zmienisz zdanie po cudzie na Rybim Jeziorze. Po co gnębić kobiety? Znienawidzą cię za to. W najgorszym razie akademia daje im zadowolenie.
— Rozleniwia baby. Powoduje rozłam. Laintal Ay zerknął na Dathkę, szukając u niego poparcia, ale Dathka przyglądał się swoim butom.
— To chyba już prędzej twoje stanowisko powoduje rozłam, Aozie Roonie. Wiedza nigdy nikomu nie zaszkodziła, a nam trzeba wiedzy.
— Wiedza stanowi powoli działającą truciznę… jesteś za młody, żeby to zrozumieć. Nam trzeba dyscypliny. To ona zachowuje nas przy życiu, teraz i zawsze. Trzymaj się z daleka od Shay Tal — ona ma magiczną władzę nad ludźmi. Kto w Oldorando nie pracuje, ten nie je. Zawsze wyznawano tę zasadę. Shay Tal i Vry przestały pracować w warzelni, więc niedługo nie będą miały co jeść. Zobaczymy, jak im się to spodoba.
— Umrą z głodu.
Aoz Roon zmarszczył brwi i utkwił w Laintalu Ayu oczy jak sztylety.
— Wszyscy umrzemy z głodu, jeśli nie będziemy wspólnie pracować. Te baby trzeba nauczyć moresu i zakazuję ci stawać po ich stronie. Jeszcze jedno słowo sprzeciwu, a dostaniesz w łeb.
Gdy Aoz Roon odszedł, Laintal Ay złapał Dathkę za ramię.
— Z nim jest coraz gorzej. Wydał prywatną wojnę Shay Tal. Jak myślisz?
Dathka pokręcił głową.
— Ja nie myślę. Ja robię, co mi każą.
Laintal Ay rzucił przyjacielowi uszczypliwe spojrzenie.
— A co ci każą robić teraz?
— Idę na zagon brassimipy. Zabiliśmy kołatka. — Pokazał krwawiącą dłoń.
— Będę tam za chwilę.
Zamiast z przyjacielem, Laintal Ay poszedł sobie brzegiem Voralu, od niechcenia gapiąc się na gęsi, jak pływają i defilują. W duchu przyznawał, że rozumie racje zarówno Aoza Roona, jak i Shay Tal. Aby żyć, wszyscy muszą wspólnie pracować, czy jednak warto żyć po to tylko, aby wspólnie pracować? Ta sprzeczność przygnębiała go, budziła w nim chęć opuszczenia osady — co pewnie by uczynił, gdyby tylko Oyre zgodziła się odejść razem z nim. Czuł się za młody, żeby przewidzieć, jak zakończy się i spór, i coraz silniejszy rozłam. Rozejrzawszy się, czy nikt go nie widzi, ukradkiem wyciągnął z kieszeni pieska — dar kapłana z Borlien. Trzymając psa przed sobą poruszył jego ogonem. Pies zaczął wściekle ujadać na pobliskie gęsi.
Ujadanie psa-zabawki usłyszała jeszcze jedna osoba zmierzająca ku brassimipom. Dostrzegła też plecy Laintala Aya między dwiema wieżami. Nie spotkali się, ponieważ Vry wybrała inną drogę. Obeszła gorące źródła i Świstek Czasu. Wschodni wiatr porywał bijące z ziemi opary, z sykiem niosąc je na mokre skały. Kropelki wody jak perły lśniły na każdym włosku w futrze Vry. Woda bulgotała w szczelinach, kredowo-żółta, pełna zaraźliwej siły, nie pozwalającej ustać w miejscu. Vry przykucnęła na skaleń machinalnie zanurzyła rękę w strumieniu. Gorący nurt obmył jej palce i połaskotał dłoń. Oblizała mokry palec. Siarkowy smak był jej znajomy z dzieciństwa. Teraz też bawiły się tutaj dzieci, ganiające po śliskich kamieniach i ruchliwe jak arangi. Mimo zimnego powiewu, co odważniejsze wciskały się na golasa pomiędzy głazy. Spienione kaskady spływały po brzuchach i ramionach jeszcze bezpłciowych ciał.
— Idzie Świstek! — zawołały do Vry. — Niech pani uważa, bo panią skąpie.
Na samą myśl o tym dzieciarnia wybuchnęła radosnym śmiechem. W porę ostrzeżona Vry oddaliła się czym prędzej. Przyszło jej do głowy, że ktoś obcy przypisałby tutejszym dzieciom jakiś szósty zmysł, który pozwala im dokładnie przewidywać, kiedy Świstek Czasu zagwiżdże. Wystrzelił litym słupem wody, mulistej przez mgnienie oka, lecz już po chwili czystej jak kryształ. Bijąc w górę gwizdał na wznoszącą się nutę — swoją niezmienną nutę o niezmiennym czasie trwania. Nim zaczęła opadać, woda wzlatywała na przynajmniej trzykrotną wysokość człowieka. Wiatr odchylił ten strumień ku zachodowi, chłoszcząc skały, dopiero co opuszczone przez Vry. Gwizd ucichł. Słup wody powrócił do gardzieli ziemi, z której buchnął. Pomachawszy dzieciom Vry oddaliła się brassimipową ścieżką. Nie dziwiło jej, skąd dzieciaki wiedziały, kiedy nastąpi wybuch gejzeru. Pamiętała wciąż dreszcz rozkoszy, gdy nago wiła się między ochrowymi głazami, w objęciach spływającej strumieniami ziemi, pamiętała grząski, gorący muł pod palcami nóg i łaskotki pękających bąbelków. Dygotanie gruntu zwiastowało nadchodzący moment. Nagus przywierał do skały, każdym włóknem ciała odczuwając moc bogów ziemi wytężających swoje siły do triumfalnego wytrysku gorących wód.
Ścieżkę snującą się przed Vry wydeptały głównie kobiety i świnie. Snuła się tędy i owędy, niepodobna prostszym szlakom łowców, jako że bieg jej podyktowała nader kapryśna istota — czarna, włochata embruddocka locha. Idąc tak przed siebie, można by zajść aż — nad jezioro Dorzin. gdyby ścieżka na długo przedtem nie kończyła się w brassimipowym polu. Dalej były mokradła i bezdroża, gdzie wciąż jeszcze trzymał mróz.
Idąc tą ścieżką Vry zastanawiała się, czy wszystkie stworzenia dążą do najwyższego poziomu i czy istnieje przeciwna siła, która nieustannie ściąga je w dół. Spojrzeniem sięgamy gwiazd, kończymy jako mamiki i mamuny. Świstek Czasu obrazował te dwie przeciwstawne siły. Jego fontanny zawsze spadały z powrotem na ziemię. Vry siłą woli wyniosła swoją duszę pod niebo, studiując za plecami Shay Tal owe obszary majestatycznego ruchu, zagadkową kolebkę gwiazd i słońc, labirynt korytarzy równie tajemniczych, jak korytarze ciała.
Z naprzeciwka szli dwaj mężczyźni. Schodzili chwiejnie ze wzgórza tak objuczeni, że widać im było same nogi, łokcie i czubki głów. Jedynie po pająkowatych nogach rozpoznała Sparata Lima. Nieśli płaty kołatka. Kroczący za nimi Dathka niósł tylko oszczep. Dathka wyszczerzył zęby w powitalnym uśmiechu i ustąpił z drogi, mierząc dziewczynę spojrzeniem ciemnych oczu. Krwawiła mu prawica i cienka strużka krwi spływała po drzewcu oszczepu.
— Zabiliśmy kołatka — to wszystko, co rzekł.
Jak zwykle zrobiło się Vry i nieswojo, i raźniej na duszy od jego małomówności. Miłe było w nim to, że nigdy się nie chełpił, w przeciwieństwie do wielu młodych łowców, ale już mniej miłe, że nigdy nie zdradzał swoich myśli. Zapragnęła okazać mu trochę serca. Przystanęła.
— Pewnie był wielki.
— Pokażę ci. Jeśli pozwolisz — dodał.
Zawrócił ścieżką, a Vry podążyła za nim, niepewna, czy ma się odzywać, czy milczeć. Głupia jesteś — powiedziała sobie; dobrze wiedziała, że Dathka pragnie z nią rozmawiać. Zagadnęła o pierwszą rzecz, jaka jej przyszła na myśl.
— Jak sądzisz, Dathka, skąd się wzięli ludzie na świecie? Nie obejrzawszy się, odparł:
— Wyrośliśmy z prakamienia.
Powiedział to bez namysłu, jakiego pragnęła od niego w tak ważkiej sprawie, i na tym rozmowa utknęła. Żałowała, że w Oldorando nie ma kapłanów, z nimi mogłaby podyskutować. Legendy i pieśni głosiły, że w Embruddocku kwitł ongiś prężny stan kapłański służący skomplikowanej religii, która wiązała Wutrę z żywymi tego świata i mamunami świata dolnego. W pewnym mrocznym okresie przed panowaniem Walia Ein Dena, kiedy to oddechy zamarzały ludziom na wargach, wierni zbuntowali się i wyrznęli kapłanów. Od tamtej pory przestano składać ofiary, z wyjątkiem świąt. Dawny bóg Akha już nie miał wyznawców. Bez wątpienia przepadła również wiedza,. Świątynia została splądrowana. Trzymano w niej teraz świnie. Zapewne jacyś inni wrogowie wiedzy byli w pobliżu. kiedy świnie przedkładano nad kapłanów. Zaryzykowała drugie pytanie, kierując je do wspinających się przed nią pleców.
— Chciałbyś poznać sens życia?
— To jasne.
Pogrążała się w zadumie nad lakoniczną odpowiedzią; to jasne, że chciałby poznać, czy to sens życia jest dla niego jasny — zadawała sobie pytanie.
Moce, które wypiętrzyły góry Quzint. pofałdowały skorupę ziemską we wszystkich kierunkach, sprawiając, że jej uboczne odkształcenia niby przypory czy korzenie drzew rozciągały się na wiele mil od łańcucha gór. Między dwiema takimi skalnymi ekstruzjami rosły szpalerem brassimipy, z dawien dawna stanowiące podstawę miejscowej gospodarki. Dzisiaj teren był sceną niewielkiego zamieszania, toteż wokół otwartych wierzchołków brassimip przystanęło wiele kobiet, które wygrzewając się i doglądając świń obserwowały postępy roboty. Dathka Wskazał, że tam właśnie zabili kołatka. Jego gest wcale nie był potrzebny. Stosy ścierwa zawalały nagie zbocze, jak okiem sięgnąć. Od ogona badał je sam Aoz Roon w towarzystwie swojego płowego psa. Gromada mężczyzn stała nad padliną, śmiejąc się i żartując. Niewolni ludzie i fagory wywijali toporami pod nadzorem Gojdży Hina. Rąbano ścierwo, żeby znieść je w kawałkach do osady. Włóknisto-drzewny miąższ kołatka sięgał im do kolan. Wielkie drzazgi fruwały w powietrzu przy ćwiartowaniu ostatnich segmentów. Dwie staruchy kręciły się z wiadrami, zbierając gąbczaste, białe wnętrzności. Później wygotują je w osadzie i odparują z nich nie oczyszczony cukier. Włókno przyda się na sznury i maty, miąższ na paliwo dla różnych cechów. Z płetwiastych odnóży grzebnych kołatka uzyskiwano oleje do produkcji odurzającego napoju zwanego bimbomem. Starsze kobiety wymieniały obraźliwe uwagi ze szczerzącymi zęby mężczyznami, którzy w niedbałych pozach rozstawili się na stoku.
Kołatki nader rzadko zapuszczały się w pobliże ludzkich siedzib. Były łatwe do ubicia i każda ich część przydawała się w wątłej gospodarce. Ten osobnik trzydziestometrowej długości miał zaspokajać potrzeby osady przez najbliższe dni.
Pod nogami Vry plątały się świnie, pokwikując i ryjąc we włóknistych odpadkach. Świniarki pracowały we wnętrzu brassimip. Z olbrzymich drzew wystawały nad powierzchnię ziemi jedynie grube, wyłożone jak kołnierz, pomarszczone jak grzyby liście. Falowały niczym wielkie uszy. nie tyle w podmuchach wiatru, co w powiewie ciepłego powietrza. idącym z głębi drzew. Pole liczyło kilkanaście brassimip. Te drzewa rzadko rosły pojedynczo. Wokół każdego z nich grunt był wybrzuszony i spękany, świadcząc o znacznej masie podziemnej części rośliny. Ciepło zasysane przez drzewa w górę do liści pozwalało im roztapiać zmarzlinę, toteż rosły bez przeszkód nawet w warunkach wiecznego mrozu. Pod skórzastymi liśćmi znalazły schronienie skakanki. Korzystając z cieplnego parasola zakwitły skromnymi, brązowo-niebieskimi kwiatkami. Vry schyliła się i zerwała sobie jeden kwiatek, a wówczas Dathka obejrzał się za nią.
— Wchodzę do drzewa — rzekł.
Przyjęła to jako zaproszenie i poszła za nim. Niewolnica wyciągała ze środka skórzane wiadra pełne wiórów i sypała je świniom. Miazga brassimipy żywiła świnie embruddockie przez mroczne stulecia.
— Oto co zwabiło kołatka — powiedziała Vry. Monstrualne zwierzęta przepadały za miąższem brassimipy tak samo jak świnie.
W głąb drzewa wiodła drewniana drabina. Schodząc po szczeblach Vry przez chwilę oglądała świat z poziomu ziemi. Jakby w niej tonąc, patrzyła na morze skórzastych liści, które falowały wokoło. Za grzbietami świń odziani w futra mężczyźni stali pośród szczątków olbrzymiego kołatka. Dalej śnieżyste grzbiety pagórków, a nad wszystkim łupkowej barwy niebo. Wsunęła się do drzewa.
Aż zamrugała powiekami, gdy w twarz uderzył ją ciepły prąd powietrza, przynosząc słodkawo-zgniłą woń, odpychającą i upojną zarazem. Prąd szedł z wielkiej głębi; korzenie brassimipy wwiercały się głęboko w skorupę ziemi. Z wiekiem drzewa w jego miękiszu zachodziła fermentacja, w trakcie której wydzielała się substancja podobna do keratyny. W rdzeniu brassimipy powstawały tunele. Wytwarzała się pompa ciepła, ogrzewająca liście i podziemne konary ciepłem przechwytywanym z niższych poziomów. W tym korzystnym środowisku znalazły schronienie różnego rodzaju stworzenia, niektóre zdecydowanie nieprzyjemne.
Dathka podał Vry rękę. Na dole dziewczyna stanęła przy nim w naturalnej komorze o kształcie bańki. Pracowały tutaj trzy brudnawe kobiety. Powitawszy Vry wróciły do zeskrobywania miąższu brassimipy ze ścian drzewa, ładując wióry do wiadra. Brassimipa smakowała trochę jak pasternak albo rzepa, tylko miała więcej goryczy. Ludzie jadali ją wyłącznie w okresach głodu. Z reguły stanowiła karmę dla świń, zwłaszcza dla loch, których mleko przeznaczono do wyrobu bełtelu, podstawowego napoju zimowego w Oldorando.
W bocznej ścianie ział wąski wylot chodnika. Prowadził w głąb najwyższego konara, do którego należała kępa liści wyrzynających się z gruntu kawałek dalej. Dorosłe brassimipy miały sześć konarów. Najwyższym na ogół dawano rosnąć w spokoju; jako najbliższe powierzchni ziemi stanowiły siedlisko paskudztwa wszelkiego rodzaju. Dathka wskazał główny szyb opadający w ciemność. Zszedł w dół. Po chwili wahania Vry ruszyła w jego ślady, widząc uśmieszki na twarzach kobiet; przerwały swe zajęcia i, patrzyły za nią ni to ze współczuciem, ni to drwiąco.
W szybie ogarnęły ją z miejsca ciemności. W dole była jedynie wieczna noc ziemi. Pomyślała, że sprzeniewierzając się swoim przekonaniom ona również, tak jak Shay Tal, musi oto zejść do świata mamunów po garść wiedzy. Progi pierścieni wzrostu sterczały w szybie jak stopnie schodów. Dzięki jego niewielkiej szerokości można było schodzić i wychodzić, zapierając się plecami o przeciwległą ścianę. Bijący z dołu prąd powietrza szeptał w uszach. Coś pajęczynowatego, jakiś żywy duch musnął policzek Vry. Zdławiła odruchowy krzyk. Opuścili się do drugiego konara. Tu bańka komo. y była jeszcze mniejsza od górnej; stali przyciśnięci do siebie, głowa przy głowie. Vry poczuła zapach Dathki i dotyk jego ciała.
— Widzisz światełka? — spytał Dathka nieswoim głosem. Hamowała się, przestraszona wzbierającą w niej falą pożądania. Gdyby tylko ją dotknął ten milczący mężczyzna, padłaby mu w ramiona, zdarłaby z siebie futra i rozebrana do naga, kopulowałaby z nim do upadłego w mroku tej podziemnej łożnicy. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy sprośnych rozkoszy.
— Chcę wracać na górę — powiedziała z trudem dobywając głos.
— Nie bój się. Spójrz na światełka.
Rozejrzała się nieprzytomnie, wciąż odurzona jego zapachem. Utkwiła spojrzenie w tunelu drugiego od góry konara. Plamki światła, jak gwiazdy… galaktyki rubinowych gwiazd, uwięzione w drzewie.
Dathka zaszurał przed nią nogami, przesłaniając gwiazdozbiory barkiem. Wcisnął jej w ręce coś, co było jak poduszka. Było leciutkie, pokryte jakby włosem, jakby sztywną szczecią kołatka. To coś oczyma jak gwiazdy spoglądało na nią bez zmrużenia. Zmieszana nie rozpoznała podarunku.
— Co to?
W odpowiedzi — być może wyczuł mimo wszystko jej pożądanie, lecz jeśli tak, to czyż nie mógł wykrzesać z siebie choć odrobinę więcej ognia? — Dathka z niezgrabną czułością pogłaskał ją po policzku.
— Ach, Dathko — westchnęła.
Wstrząsnęło nią drżenie poczęte w trzewiach i ogarniające całą łoń. Nie mogła się opanować.
— Zabierzemy to na górę. Nie bój się.
Wynurzyli się na światło dnia płosząc czarnokudłe świnie, które czmychnęły w liście brassimipy. Świat wydał się oślepiająco jasny, huk toporów ogłuszający, woń skakanek aż za upojna.
Vry przysiadła na ziemi i apatycznie spoglądała na maleńkie krystaliczne stworzonko w swych dłoniach. Przebywało w stanie podobnym fagorzej uwięzi, zwinięte w kłębuszek, z nosem wtulonym w ogon, z czterema łapkami splecionymi równiutko na brzuszku Było nieruchome i w dotyku przypominało porcelanę. Nie mogła go rozwinąć. Wlepiało w nią niewidzące ślepka z nieruchomą powieką. Przez matowoszare futerko przebijały prążki wyblakłych kolorów. W pewnym sensie było jej nienawistne, jak i nienawistny był Dathka, tak niewrażliwy na uczucia niewieście, że jej drżenie wziął za dreszcz strachu. Wdzięczna mu była jednak za tę głupotę, która ustrzegła ją od pewnej hańby, była wdzięczna, a zarazem ją przeklinała.
— Mumik — powiedział Dathka, który kucnąwszy obok zerkał jej w twarz, jakby czegoś nie rozumiał.
— Mamik?
Przez chwilę zastanawiała się, czy on czasem w nietypowy dla siebie sposób nie próbuje być dowcipny.
— Mumik. One śpią całą zimę w brassimipach, bo tam jest ciepło. Weź go sobie.
— Widziałyśmy je z Shay Tal na zachodnim brzegu rzeki. Mustangi. Tak się nazywają po wyjściu z zimowego snu. A co by Shay Tal pomyślała, gdyby…
— Weź go — powtórzył. — W prezencie ode mnie.
— Dziękuję ci — rzekła z politowaniem.
Wstała. Namiętności już w niej wygasły. Odkryła, że ma krew na policzku, gdzie ją pogłaskał zranioną dłonią. Niewolnicy nadal rąbali olbrzymie ścierwo. Przybyły tymczasem Laintal Ay rozmawiał z Aozem Roonem i Tanthem Einem. Aoz Room energicznie przyzywał Dathkę, kiwając na niego ręką. Obdarzywszy Vry na pożegnanie pełnym rezygnacji spojrzeniem Dathka odszedł w kierunku lorda Embruddocku.
Pilne sprawy mężczyzn nic jej nie obchodziły. Przyciskając mumika do drobnych piersi skierowała się w dół stoku, w stronę oddalonych wież. Usłyszawszy, że ktoś ją pędem dogania, powiedziała sobie: no tak. teraz choćby nie wiem jak gonił, już nie dogoni — ale to był Laintal Ay.
— Odprowadzę cię, Vry — powiedział. Odniosła wrażenie, że jest. w beztroskim nastroju.
— Zdawało mi się, że masz kłopoty z Aozem Roonem.
— E tam, on jest zawsze trochę przewrażliwiony, od kiedy się pożarł z Shay Tal. W gruncie rzeczy równy z niego chłop. Cieszę się także z kołatka. Teraz przy coraz cieplejszej pogodzie ciężko na nie trafić.
Dzieciarnia jeszcze dokazywała pod gejzerami. Zachwycony jej mumikiem, Laintal Ay odśpiewał mu strofę pieśni łowieckiej:
Kiedy śniegu moc,
Mumik śpi dzień i noc.
Aż ulewy go zbudzi łoń
I mustangi wnet krokiem
Pocwałują wysokim
Poprzez błoń, pośród kwiatów powodzi, przez błoń
— Humor ci dopisuje! To Oyre była taka miła dla ciebie?
— Oyre zawsze jest miła.
Rozeszli się każde w swoją stronę; Vry ku rozsypującej się wieży, gdzie pokazała Shay Tal prezent. Shay Tal zbadała małe krystaliczne stworzonko.
— W tym stadium życia nic nadaje się do jedzenia. Mięso może być trujące.
— Nie zamierzam go jeść. Chcę go pielęgnować, dopóki się nie zbudzi.
— Życie to nie zabawa, moja kochana. Może czeka nas głód. jeśli Aoz Roon uweźmie się na nas. — Chwilę przyglądała się Vry bez słowa, jak to miała coraz częściej w zwyczaju. — Będę głodować, a nie ustąpię mu. Nie potrzebuję dóbr materialnych. Potrafię być dla siebie tak samo okrutna jak on dla mnie.
— Ale on przecież…
Słowa zawiodły Vry. Nie znajdowała ich na pocieszenie starszej kobiety, która ciągnęła z determinacją:
— Jak ci mówiłam, mam dwie pilne sprawy»do załatwienia. Najpierw zamierzam przeprowadzić naukowe doświadczenie, żeby zbadać moje moce. Następnie zejdę do świata mamików na naradę z Loilanun. Ona na pewno dużo wie o tym, o czym ja nie wiem nic. W ten sposób dowiem się też, czy nie powinnam na dobre opuścić Oldorando.
— Och, proszę nas nie opuszczać. Czy pani jest pewna, że tak należy postąpić? Jeśli pani odejdzie, przysięgam, że odejdę z panią!
— To się jeszcze okaże. A teraz zostaw mnie samą. Vry, przybita, wspięła się po drabinie do swej nędznej izby. Rzuciła się na posłanie.
— Potrzebuję kochanka, oto czego mi trzeba. Kochanka… Życie jest takie puste…
Ale po chwili podniosła się i wyjrzała przez okno na niebo, po którym szybowały obłoki i ptaki W każdym razie lepiej być tutaj niż w świecie dolnym, dokąd wybiera się Shay Tal. Wspomniała piosenkę Laintala Aya. Pisząca te strofy kobieta — jeśli to była kobieta — wiedziała, że śniegi kiedyś znikną i że pojawią się kwiaty i zwierzęta. Może to nastąpi.
Z jej własnych nocnych obserwacji wynikało, że na niebie zachodzą zmiany. Gwiazdy to nie mamuny, lecz ognie, ognie płonące nie w skale tylko w powietrzu. Wyobraźmy sobie wielki ogień płonący w ciemnościach na dworze. Gdyby się przybliżył, odczulibyśmy jego ciepło. Może dwoje strażników przybliży się i ogrzeje świat. Wówczas mumiki ożyją, zmienią się w mustangi cwałujące wysokim krokiem, tak jak w pieśni. Postanowiła poświęcić się astronomii. Gwiazdy wiedziały więcej niż mamiki, obojętne, co na ten temat mówiła Shay Tal, aczkolwiek wstrząsnęło nią odkrycie, że nie zgadza się z tak ważną osobą.
Wcisnąwszy mumika w ciepły kąt przy swym posłaniu otuliła wzruszające maleństwo w futro, tak że wystawał mu tylko pyszczek. Dzień w dzień modliła się, żeby ożył. Szeptała mu i dodawała odwagi. Pragnęła zobaczyć, jak rośnie i bryka po izbie. Lecz po paru dniach światełka w oczach mumika zmętniały i zgasły; zwierzątko wyzionęło ducha nawet nie mrugnąwszy okiem. Zrozpaczona Vry wniosła je na rozwalony szczyt wieży i cisnęła jak najdalej. Cisnęła je otulone w futro, jak gdyby o było martwe niemowlę.
Shay Tal trawił gorączkowy niepokój. Coraz częściej jej słowa przypominały egzorcyzmy. Mimo że kobiety znosiły jej jedzenie, wolała głodować, sposobiąc się do zapadnięcia w głęboki pauk, żeby odbyć naradę z przesławną zmarłą. Jeśli tam nie znajdzie mądrości, poszuka dalej w świecie, poza tym podwórkiem. Najpierw postanowiła wypróbować swoje czarodziejskie moce. O parę mil na wschód leżało Rybie Jezioro miejsce jej cudu. Podczas gdy ona sama zadręczała się wątpliwościami co do prawdziwej natury tego wydarzenia, mieszkańcy Oldorando nie żywili żadnych. Przez całą tę zimną wiosnę pielgrzymowali do lodowego dziwa, by pogapić się na nie z bojaźnią, ale i nie bez dumy. Spotykali tu licznych pielgrzymów z Borlien, również spragnionych widoku osobliwości. Na przeciwległym brzegu wypatrzono kiedyś dwa fagory, które stały w osłupieniu, pożerając swoich szklistych zmarłych oczyma; na ramionach fagorów siedziały równie nieruchome kraki ze złożonymi skrzydłami.
Z ponownym nadejściem ocieplenia żywy obraz zaczął się rozłazić i przemieniać w martwą naturę. Groza przechodziła w groteskę. Pewnego ranka lód zniknął, a po rzeźbach została kupa gnijącego ścierwa. Pielgrzymi nie znajdowali już nic ciekawszego nad żeglujące po wodzie oko bądź kępę sierści. Samo Rybie Jezioro wyschło i zniknęło niemal tak nagle jak powstało. Jedynym śladem po cudzie był stos kości i zakrzywione kaidawie rogi. Pozostał jednak w pamięci, wyolbrzymiany we wspomnieniach. I pozostały wątpliwości Shay Tal.
Zjawiła się na placu po południu, w porze, kiedy zwabieni łagodniejszą pogodą ludzie wychodzili na dwór, żeby sobie pogawędzić, czego dawniej nie mieli w zwyczaju. Kobiety i córki, mężczyźni i synowie, łowcy i towarzysze cechowi, młodzi i starzy, spacerowali dla zabicia czasu. Niemal każdy, czy to mężczyzna, czy kobieta, stawiłby się na wezwanie Shay Tal, ale nikt jakoś nie miał ochoty z nią porozmawiać.
Stojący z Dathką w roześmianej gromadce przyjaciół Laintal Ay zauważył spojrzenie Shay Tal i jej przyzywający gest i podszedł do niej z ociąganiem.
— Przeprowadzam właśnie eksperyment, Laintalu Ayu. Chcę, abyś był przy mnie jako wiarygodny świadek. Nie będziesz miał przeze mnie nowych kłopotów z Aozem Roonem.
— Żyję z nim w zgodzie.
Wyjaśniła, że eksperyment odbywa się nad Yoralem, ale ona przedtem pragnie zwiedzić starą świątynię. Szli razem przez tłum, Laintal Ay w milczeniu.
— Krępuje cię moje towarzystwo?
— Twoje towarzystwo jest mi zawsze miłe, Shay Tal.
— Nie musisz silić się na uprzejmości. Czy uważasz mnie za czarodziejkę?
— Jesteś niezwykłą kobietą. Za to cię szanuję.
— Kochasz mnie?
Teraz poczuł się skrępowany. Utkwił spojrzenie w błocie i nie odpowiadając wprost, wymamrotał:
— Od śmierci mojej matki ty mi ją zastąpiłaś. Po co pytać o takie rzeczy?
— Chciałabym być twoją matką. Miałabym powód do dumy. Ty również, Laintalu Ayu, masz w sobie duchową głębię. Czuję to. Ta głębia przysporzy ci zmartwień, ale to ona daje ci życie, ona jest życiem. Nie lekceważ jej, pielęgnuj ją. W tym tłumie, przez który przepychamy się, większość ludzi nie ma głębi duchowej.
— Czy głębia duchowa to to samo co duchowy konflikt?
Przycisnęła ręce do piersi i wybuchnęła gwałtownym śmiechem.
— Posłuchaj, tkwimy jak w pułapce w tej nędznej osadzie, wśród tych nędznych osobników. Gdzieś, być może obok nas, dzieje się mnóstwo wielkich rzeczy. Czeka nas ogrom pracy. Może odejdę z Oldorando.
— Dokąd pójdziesz?
Potrząsnęła głową.
— Czasami odnoszę wrażenie, że sam natłok głupich ludzi rozsadzi nas i rozproszy po świecie. Zważ, jak wiele dzieci przybyło w ciągu ostatnich lat.
Rozglądając się po tych wszystkich znajomych, przyjaznych twarzach w uliczce powziął podejrzenie, że Shay Tal mówi tak dla efektu, chociaż dzieciarni jakby łaziło więcej. Barkiem otworzył na oścież wierzeje dawnej świątyni. W milczeniu przystanęli za piegiem. W środku był jakiś ptak. Zatoczył parę kółek śmigając tuż przy nich, jak gdyby badał intruzów, po czym wzbił się i wyleciał przez dziurę w dachu. Dziurami w dachu sączyło się z góry światło stawiając w półmroku kolumny pełne wirujących drobin pyłu Wprawdzie świnie ostatnio wyprowadzono stad do chlewów, ale smród po nich pozostał. Shay Tal niezmordowanie krążyła wewnątrz świątyni, podczas gdy Laintal Ay został w progu i wyglądał na ulicę, wspominając, jak bawił się tutaj w dzieciństwie.
Ściany zdobiły monumentalne malowidła. Wiele uległo zniszczeniu. Shay Tal podniosła oczy ku szczytowi głównej nawy, w której stał ołtarz ofiarny z kamieniem wciąż poczet małym od czegoś, co mogło być krwią. Wysoko poza zasięgiem rąk obrazoburców wisiała podobizna Wutry. Shay Tal zatrzymała się przed nią z zadartą głowa, pięściami wsparta pod boki. Malowidło przedstawiało Wutrę — głowę i barki — w futrzanym płaszczu. Z wysoka patrzyły na ma bazyliszkowe oczy i długa, jakby zwierzęca twarz z dziwnym wyrazem, kto wie. czy nie współczucia. Twarz miała barwę idealnego błękitu nieba, gdzie bóg obiat sobie siedzibę. Korona siwych, zmierzwionych włosów przypominała grzywę, jednak najbardziej wstrząsające odstępstwo od wizerunku człowieka stanowią para sterczących z czaszki logów ze srebrnymi dzwoneczkami na końcach. Za plecami Wutry tłoczyły się inne postacie zapomnianej mitologu — na ogół straszliwe demony, hulające po niebie. Na ramionach Wutry przysiadła para strażników. Bataliksę odmalowano z głową siwej brodatej krowy, a z jej włóczni biły płomienie światła Większy Freyr był samcem małpy z zawieszoną na szyi klepsydra. Jego włócznia, dłuższa od włóczni Bataliksy, również wysyłała promienie światła Shay Tal zawróciła do drzwi.
— Czas na mój eksperyment, jeśli Gojdża Hin jest gotów — powiedziała wojowniczo.
— Znalazłaś to czego szukałaś? — był zaskoczony jej obcesowością.
— Nie wiem. Może będę wiedziała później. Wejdę w pauk. Chciałabym zapylać któregoś z dawnych kapłanów, czy Wutra miał również królować w świecie dolnym, tak jak króluje na ziemi i niebie… Tyle białych plam w tym wszystkim.
Gojdża Hin tymczasem wyprowadzał Myka ze stajni pod wielka wieża. Był Gojdża Hin nadzorcą niewolników i ta profesja odcisnęła piętno na całej jego postaci. Niski był, lecz jak skała zwalisty, o pękatych nogach i ramionach. Czoło też miał niskie i jakby rozdeptane rysy twarzy, którą zdobiły przypadkowe kępy bokobrodów. Strój nosił skórzany, a nawet śpiąc nie wypuszczał z ręki skórzanego knuta. Wszyscy znali Gojdżę Hina, mężczyznę niewrażliwego na razy i myśli.
— Chodź. Myk, bydlaku, czas żebyś się na coś przydał — warknął charakterystycznym dla siebie, gardłowym basem.
Wyrosły w niewoli Myk z miejsca poczłapał za nim. Nikt nie przebywał w oldorandzkiej niewoli dłużej od fagora, który pamiętał jeszcze poprzednika Gojdżi Hina, człowieka bez porównania straszliwszej postaci. W pstrej sierści Myka pojawiły się już czarne włosy. Twarz miał pomarszczona, worki pod oczyma zasmarowane nieżytową wydzieliną. Zawsze był potulny. Tym razem towarzyszyła mu Oyre w roli niańki. Oyre głaskała Myka po zgarbionych plecach, a Gojdża Hin szturchał go kijem To Oyre, jako wysłanniczka Shay Tal, uprosiła ojca o zgodę na użycie fagora w eksperymencie. Nie cackając się Aoz Roon pozwolił jej wziąć Myka, bo już stary. Dwoje ludzi powiodło Myka nad zakole Voralu, do znanej głębiny, opodal rudery Shay Tal. Laintal Ay i Shay Tal już czekali na ich przybycie. Shay Tal stała nieruchomo zapatrzona w rzeczną toń, jakby usiłując odczytać jej sekrety; policzki miała zapadnięte, minę grobową.
— No i co, Myk — powiedziała zaczepnie, kiedy stworzenie do niej podeszło.
Krytycznie przyglądała się fagorowi, zwłaszcza płaskim fałdom zwisającym na jego piersi i brzuchu. Gojdża Hin zdążył już skrępować mu ręce na plecach Myk strachliwie kręcił głową wciśniętą między zgarbione ramiona. Ujrzawszy Voral kilkakrotnie raz po raz przejechał nerwowo mleczem po nozdrzach, wydając cichy okrzyk trwogi. Czyżby się bał, ze woda obróci go w posąg.
Gojdża Hin niedbale powitał Shay Tal.
— Spętaj mu nogi — poleciła.
— Nie zrób mu zbyt wielkiej krzywdy — powiedziała Oyre. — Znam Myka z czasów, kiedy byłam małą dziewczynką, on jest całkiem łagodny. Woził nas na barana, pamiętasz, Lamtalu Ayu?
Tak przyzwany na pomoc Laintal Ay zbliżył się do nich.
— Shay Tal nie zrobi mu krzywdy — orzekł uśmiechając się do Oyre. Dziewczyna zmierzyła go badawczym spojrzeniem. Oczekując silnych wrażeń zebrały się na brzegu liczne grupki kobiet i chłopaków, żeby zobaczyć wszystko z bliska. Głęboki nurt w zakolu podmywał brzeg o niecałą piędź poniżej twardego gruntu pod nogami gapiów. Przy drugim brzegu rzeki, na płyciźnie, została cienka tafla lodu, osłonięta skalnym nawisem od promieni słonecznych. Taiła sięgała ku, głębszej wodzie szklistymi esami-floresami, jakby to sama rzeka wycięła je nożem.
Spętawszy nieszczęsnemu Mykowi nogi Gojdża Hin popchnął go nad samą wodę. Myk wystawił długą głowę, odwinął dolną wargę na szczeciniastą brodę i wydał ryk strachu. Oyre uczepiła się futra fagora błagając Shay Tal, żeby nie wyrządziła mu krzywdy.
— Odsuń się — rzekła Shay Tal.
Skinęła na Gojdżę Hina, żeby zepchnął fagora. Gojdża Hin trącił Myka swoim masywnym ramieniem pod żebra. Fagor zachwiał się i chlupnął do rzeki. Shay Tal władczym gestem uniosła ręce. Gapiące się kobiety nadbiegły z krzykiem. Była wśród nich Rol Sakil. Shay Tal powstrzymała je gestem. Utkwiwszy wzrok w toni patrzyła, jak Myk rzuca się pod wodą. Pasma jego futra falowały we wzburzonym nurcie, muskając powierzchnię jak żółtawe wodorosty. Woda pozostawała wodą. Fagor pozostawał przy życiu.
— Wyciągnij go — rozkazała.
Gojdża Hin trzymał Myka na podwójnej smyczy. Kiedy szarpnął, Laintal Ay pośpieszył mu z pomocą. Głowa i barki starego fagora ukazały się nad wodą. Myk wydał patetyczny okrzyk:
— Nie ubijtopcie o ja biedaka!
Wywlekli go na brzeg, gdzie padł dysząc u stóp Shay Tal. Przygryzła dolną wargę, patrząc kosym okiem na Voral. Magia nie działała.
— Wrzućcie go jeszcze raz — zawołał ktoś z gapiów.
— Koniec z wodą albo koniec ze mną — wychrypiał Myk.
— Zepchnij go jeszcze raz — zarządziła Shay Tal. Myk chlupnął po raz drugi i po raz trzeci. Ale woda pozostała wodą. Żaden cud nie nastąpił, a Shay Tal musiała ukryć swoje rozczarowanie.
— Wystarczy — rzekła. — Gojdżo Hinie, zabierz Myka i nakarm go dodatkowo.
Oyre uklękła ze współczuciem przy szyi Myka, głaszcząc fagora i pochlipując. Z ust Myka popłynęła strużka ciemnej wody i fagor zaczął pokasływać. Laintal Ay ukląkł przy Oyre i otoczył ją ramieniem.
Shay Tal oddaliła się wyniośle. Eksperyment wskazał, że fagor plus woda nie równa się lód. Proces nie był samoistny. Co zatem zdarzyło się na Rybim Jeziorze? Nie zdołała podobnie obrócić Voralu w lód, mimo że wytężyła całą swoją wolę. A zatem eksperyment nie wykazał, że jest czarodziejką. Nie wykazał też, że nie jest czarodziejką; może dowiódł, że potrafi zamienić fagory w lód na Rybim Jeziorze, o ile nie wchodziły tam w grę jakieś inne czynniki, które uszły jej uwagi. Przystanąwszy w wejściu do swej wieży położyła dłoń na nie obrobionym kamieniu, czując pod nią chropawość porostów. Dopóki nie znajdzie innego wyjaśnienia, będzie musiała traktować swoją osobę tak, jak ją traktują inni jako czarodziejkę. Im bardziej morzyła się głodem, tym większy miała do siebie szacunek. Oczywiście pisane jej jest. jako czarodziejce, zachować dziewictwo, stosunek płciowy zniweczyłby jej czarodziejskie moce. Otuliła swą chudą postać zbyt luźnym futrem i podążyła na górę wytartymi schodami.
Kobiety nad rzeką spoglądały to na podtopionego Myka w coraz szerszej kałuży, to na oddalającą się sylwetkę Shay Tal.
— Po co to całe zawracanie głowy? — zagadnęła swoje towarzyszki stara Rol Sakil. — Jakim cudem nie utopiła przyzwoicie tego głuptaka, skoro się do tego wzięła?
Na najbliższym zebraniu rady Laintal Ay wstał i palnął mowę. Oświadczył, że słuchał wykładów Shay Tal. Że wszyscy wiedzą o jej cudzie na Rybim Jeziorze, którym ocaliła wielu ludzi. I że ona nigdy niczym nie zaszkodziła wspólnocie. Wnioskował o uznanie i udzielenie pomocy akademii.
Aoz Roon siedział wściekły podczas jego przemowy, Dathka sztywny i milczący. Starcy z rady zerkali spod krzaczastych brwi jeden na drugiego i szeptali bojaźliwie; Eline Tal śmiał się.
— Jakiej pomocy żądasz od nas dla tej akademii? — zapytał Aoz Roon.
— Świątynia stoi pusta. Dajmy ją Shay Tal. Pozwólmy jej odbywać tam zebrania po południu, w porze spacerów. Wykorzystajmy to miejsce jako forum, gdzie każdy może zabierać głos. Zimno odeszło, ludzie mają więcej wolnego czasu. Otwórzmy świątynię jako akademię dla wszystkich, dla mężczyzn, kobiet i dzieci.
Gdy przebrzmiał jego donośny głos, zapanowała głucha cisza. Przerwał ją Aoz Roon.
— Nie wolno jej korzystać ze świątyni. Nie chcemy nowej bandy kapłanów. W świątyni trzymamy świnie.
— Świątynia stoi pusta.
— Od dzisiaj będą w niej świnie.
— Zły to dzień, w którym świnie stawia się wyżej niż ludzi. Ostatecznie Aoz Roon wyszedł z izby i zebranie skończyło się ogólnym zamieszaniem.
Czerwony na twarzy Laintal Ay zwrócił się do Dathki:
— Dlaczego mnie nie poparłeś?
Dathka, ze wzrokiem utkwionym w stole i z uśmiechem zakłopotania, szarpał skąpą brodę.
— Nie wygrałbyś, choćby poparło cię całe Oldorando. On już skreślił akademię. Szkoda twoich słów, przyjacielu.
Opuszczającego wieżę, oburzonego na cały świat Laintala Aya złapał za rękaw Datnil Skar, mistrz cechu garbarzy i białoskórników.
— Dobrze mówiłeś, młodzieńcze, ale i Aoz Roon słusznie prawił. Czy też, jeśli nie słusznie, to nie od rzeczy. Gdyby Shay Tal nauczała w świątyni, zostałaby kapłanką i obiektem kultu. Tego nie chcemy — nasi przodkowie kilka pokoleń temu pozbyli się kapłanów.
Laintal Ay uważał mistrza Datnila za życzliwego i zacnego człowieka. Powściągając wzburzenie zajrzał w jego steraną twarz i spytał:
— Dlaczego mi to mówisz?
Mistrz Datnil rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje.
— Kult powstaje z ciemnoty. Wiara w coś ustalonego raz na zawsze jest oznaką ciemnoty. Szanuję próby wbijania ludziom faktów do głowy. Pragnę wyrazić żal z powodu twojej porażki, aczkolwiek nie zgadzam się z twoją propozycją. Chętnie zabiorę głos w akademii Shay Tal, jeśli ona mnie dopuści.
Zdjąwszy futrzaną czapkę położył ją na liszajowatym parapecie. Przygładził rzadkie siwe włosy i odchrząknął. Powiódł spojrzeniem dokoła, uśmiechając się nerwowo. Złe się czuł w roli mówcy, mimo że wszystkich zebranych w izbie znał od urodzenia. Przestąpił z nogi na nogę. skrzypiąc sztywną skórą odzienia.
— Nie obawiaj się nas, mistrzu Datnilu — powiedziała Shay Tal.
— Obawiam się jeno pani nietolerancji — odparł, a kilka spośród siedzących na podłodze kobiet przesłoniło dłońmi uśmieszki.
— Wiecie, co robimy w naszych cechach, gdyż niektóre z was pracują u mnie — rzekł Datnil Skar. — Członkostwo cechu jest zastrzeżone oczywiście wyłącznie dla mężczyzn, bowiem tajniki naszej profesji przekazujemy z pokolenia na pokolenie. Zwłaszcza mistrz przekazuje wszystko, co wie, swojemu przybocznemu nowicjuszowi, inaczej zwanemu starszym terminatorem. Kiedy umiera albo ustępuje mistrz, wówczas starszy terminator zostaje po nim mistrzem, tak jak Raynil Layan obejmie wkrótce moje stanowisko…
— Kobieta nadaje się do tego równie dobrze jak każdy mężczyzna — powiedziała Cheme Phar. — Pracuję u ciebie wystarczająco długo, Datnilu Skarżę. Znam wszystkie sekrety dołów solankowych. Mogłabym piklować sama w razie potrzeby.
— No tak, ale musimy dbać o zarządzanie i ciągłość, Chemc Phar — rzekł mistrz łagodnie.
— Już ja bym pozarządzała, spokojna głowa — powiedziała Cheme Phar i wszyscy wybuchnęli śmiechem, po czym spojrzeli na Shay Tal.
— Opowiedz nam o ciągłości — odezwała się Shay Tal. — Wiemy od Loilanun, że część z nas pochodzi od Juliego Kapłana, który przybył z północy, z Pannowaju. znad jeziora Dorzin. To jedna ciągłość. A jak wygląda ciągłość w cechach, mistrzu Datnilu?
— Wszyscy członkowie cechu rodzili się i kształcili w Embruddocku, jeszcze zanim nastało tu Oldorando. Przez wiele pokoleń.
— Jak wiele pokoleń?
— Ach, doprawdy wiele…
— Powiedz nam, skąd to wiesz? Wytarł dłonie o spodnie.
— Mamy kronikę. Każdy mistrz prowadzi kronikę.
— Pisaną?
— Zgadza się. Pisaną w księdze. Sztuka jest przekazywana. Ale kroniki nie wolno pokazywać obcym.
— Dlaczego, jak myślisz?
— Oni się boją, że kobiety zabiorą im robotę i zrobią ją lepiej — rzuciła któraś i znowu gruchnął śmiech.
Datnil Skar uśmiechnął się z. zakłopotaniem i nic nie rzekł.
— Przypuszczam, że tajemnica służyła w swoim czasie celom samoobrony — powiedziała Shay Tal. — Pewnych sztuk, jak kucia metali i garbarstwa, nie można zaniechać nawet w ciężkich czasach, pomimo głodu czy najazdów fagorów. Zapewne w przeszłości były bardzo ciężkie czasy i niektóre sztuki zanikały. Nie umiemy już wyrabiać papieru. Choć kiedyś istniał chyba cech papierników. A szkło. Nie potrafimy wyrabiać szkła. A przecież wokół walają się odłamki szkła — wszyscy wiemy, co to jest szkło. Dlaczego tak się dzieje, że jesteśmy głupsi od naszych przodków? Czy żyjemy i pracujemy w jakiejś nie sprzyjającej sytuacji, której sobie nie uświadamiamy w pełni? To jedna z podstawowych kwestii, o których nie wolno nam zapominać.
Umilkła. Nikt się nie odzywał, co ją zawsze irytowało. Tęskniła do byle jakiej uwagi, która posunęłaby dyskusję do przodu. Wreszcie odezwał się Datnil Skar:
— Matko Shay, o ile wiem, masz rację. Rozumiesz, że jako mistrza wiąże mnie przysięga, aby nikomu nie ujawniać sekretów mojej sztuki. przysięga, jaką złożyłem przed Wutrą i Embruddockiem. Ale wiem, że były kiedyś ciężkie czasy, o których nie wolno mi mówić…
Urwał, mimo że dodawała mu otuchy uśmiechem.
— Czy wierzysz, mistrzu, że Oldorando było ongiś większe niż obecnie?
Przekrzywił głowę, nie spuszczając oka z Shay Tal.
— Wiem, że nazywasz to miasto podwórkiem. A przecież ono wciąż żyje… Jest środkiem kosmosu No tak, ale to nie jest odpowiedź na twoje pytanie. Proszę koleżanek, znalazłyście żyto i owies, rosnące na północ od osady, pomówmy więc o nich. O ile wiem. w tamtym rejonie były niegdyś starannie uprawiane pola, ogrodzone przed dzikimi zwierzętami. Póła należały do Embruddocku. Rosło tam wiele innych zbóż. Dziś wy je ponownie uprawiacie, mądrze czyniąc. Wiadomo wam, że w naszym garbarstwie potrzebujemy kory. Musimy się nieźle namęczyć, żeby ją zdobyć. Ja wierzę mocno… no dobrze, ja wiem… — Umilkł na chwilę, po czym podjął cichym głosem: — Ogromne bory pełne wysokich drzew rosły na zachodzie i północy, dostarczając kory i drewna. Kraina zwała się Kasją. Gorąca była wówczas, nie zimna. Któraś powiedziała:
— Czasy gorąca to legenda pozostała po kapłaństwie. Coś w rodzaju zabobonów, z którymi walczymy w akademii. My wiemy, że kiedyś było zimniej niż obecnie. Zapytajcie moją babkę.
— Ja chcę powiedzieć, że o ile mi wiadomo, gorąco było, zanim nastały zimna — rzekł Datnil Skar, skrobiąc się z wolna w tył siwej głowy. — Powinnyście postarać się to zrozumieć. Wiele żywotów przeminęło, wiele lat. Kawał historii gdzieś się zapodział po drodze. Wiem, że wy, kobiety, uważacie mężczyzn za wrogów waszego pędu do wiedzy, i tak może i jest, ale ja was szczerze namawiam do popierania Shay Tal na przekór najrozmaitszym trudnościom. Jako mistrz wiem, że nie ma rzeczy cenniejszej niż wiedza. A zdaje się, że wyciekła z gleby naszej społeczności, niczym woda z dziurawego buta.
Wstały, żegnając go uprzejmymi oklaskami.
Dwa dni później, o zachodzie Freyra, Shay Tal krążyła niespokojnie po swej samotni. Z dołu doleciał ją okrzyk. Natychmiast pomyślała o Aozie Roonie, chociaż głos nie należał do niego. Zaciekawiło ją, kto o zmierzchu wybrał się za palisady. Wychyliwszy głowę z okna ujrzała majaczącą w mroku sylwetkę Datnila Skara.
— Hej, przyjacielu, proszę na górę — zawołała.
Zeszła mu na spotkanie. Datnil Skar uśmiechnął się nerwowo, ściskając jakąś szkatułę. Usiedli naprzeciwko siebie na kamiennej posadzce i Shay Tal poczęstowała go bełtelem. Po krótkiej, zdawkowej pogawędce rzekł:
— Jak sądzę, wiesz, że mam wkrótce ustąpić ze stanowiska cechmistrza garbarzy i białoskórników. Mój starszy terminator zajmie moje miejsce. Starzeję się, a on dawno już poznał wszystkie tajniki zawodu.
— Dlatego tu przychodzisz?
Z uśmiechem pokręcił głową.
— Przychodzę tu, matko Shay, dlatego że…, że ja, starzec, żywię uwielbienie dla ciebie, dla twojej osoby i twoich zalet. Nie, nie przerywaj, pozwól mi to powiedzieć. Zawsze służyłem naszej społeczności i darzę ją miłością, i wierzę, że ty czynisz tak samo, chociaż masz przeciwko sobie wielu mężczyzn. Zapragnąłem więc wyświadczyć ci przysługę, dopóki jest to w mojej mocy.
— Zacny z ciebie człowiek, Datnilu Skarżę. Wie o tym Oldorando. Społeczności potrzebni są zacni ludzie.
Wzdychając, pokiwał głową.
— Służyłem Embruddockowi — a raczej Oldorando, jak winniśmy je zwać — każdego dnia mego życia i nigdy nie opuściłem osady. A przecież nie było chyba dnia… — Urwał ze zwykłą sobie wstydliwością, uśmiechnął się. — Wierzę, że do pokrewnej duszy kieruję te słowa…, że nie było chyba dnia, abym nie umierał z ciekawości… ciekawości, co dzieje się w innych miejscach, daleko stąd.
Umilkł, odchrząknął i podjął żywiej: — Opowiem ci pewną historię. Jest króciutka. Pamiętam jednej strasznej zimy, gdy byłem dzieckiem, napaść fagorów, a potem zarazę i głód. Zmarło mnóstwo ludzi. I fagory także umierały, chociaż wówczas o tym nie wiedzieliśmy. Było bardzo ciemno, słowo daję, dni są teraz jaśniejsze… Tak czy owak, z rzezi ocalało ludzkie pacholę. Na imię miało… wstyd mi przyznać, że zapomniałem, lecz o ile pamiętam, coś jak Krindlesheddy. Długie imię. Kiedyś wiedziałem dokładnie. Z latami uleciało mi z pamięci.
Krindlesheddy pochodził z dalekiej północnej krainy Sibornal. Mówił, że Sibornal jest krainą wiecznego lodu. Mnie wybrano wówczas na starszego terminatora w moim cechu, on zaś miał zostać w Sibornalu kapłanem, a zatem każdy z nas był poświęcony swemu powołaniu. On — Krindlesheddy czy jak mu tam było na imię — uważał nasze życie za wygodne. Oldorando ogrzewały gejzery.
Jako młody członek kasty kapłańskiej mój przyjaciel przyłączył się do kolonistów, którzy wyruszyli na południe, uciekając przed mrozami, aż dotarli do gościnniejszej ziemi nad jakąś rzeką. Tam musieli stoczyć bój z miejscową ludnością zamieszkującą królestwo zwane… no tak, mniejsza o nazwę po tylu latach. Rozgorzała krwawa bitwa, w której Krindlesheddy — o ile tak miał na imię — został ranny. Niedobitki kolonistów uciekły po to tylko, żeby wpaść w łapy hordy fagorów. To był czysty przypadek, że uszedł tutaj przed nimi. A może go zostawiły, jako rannego.
Udzieliliśmy chłopakowi wszelkiej pomocy, ale zmarł miesiąc później. Opłakiwałem go. Sam byłem młody. A jednak nawet i wtedy zazdrościłem mu tego, ze zwiedził kawał świata. Opowiadał mi, ze w Sibornalu lód występuje w wielu kolorach i jest piękny.
Mistrz Datnil skończywszy swą opowieść siedział w milczeniu u boku Shay Tal. gdy w drodze na swoje górne piętro weszła do izby Vry. Uśmiechnął się do niej miło i powiedział do Shay Tal:
— Nie odprawiaj jej. Wiem. ze Vry jest twoją starszą terminatorką i ze jej ufasz tak, jak ja chciałbym móc ufać mojemu starszemu terminatorowi. Pozwól jej wysłuchać, z czym przyszedłem — Położył drewnianą szkatułę na podłodze przed sobą. — Przyniosłem Księgę Mistrza naszego cechu, żeby ją wam pokazać.
Shay Tal mało nie zemdlała. Jeśli wypożyczenie księgi wyjdzie na jaw. cechy wyrobników zabiją mistrza bez wahania… Domyślała się, jaką starzec musiał stoczyć ze sobą walkę wewnętrzną, zanim przyniósł księgę Vry podeszła i uklękła przy mm; na jej twarzy malowało się podniecenie.
— Pokaz — sięgnęła ręką zapominając o swej nieśmiałości.
Położył dłoń na jej dłoni, powstrzymując dziewczynę.
— Najpierw rzućcie okiem na drewno, z jakiego wykonano tę szkatułę. To nie radzababa, zbyt piękne ma słoje. Popatrzcie na te rzeźbienia Spójrzcie na delikatny grawerunek metalowych okuć w rogach. Czy cech naszych wyrobników metalu potrafiłby dzisiaj wykonać tak misterną robotę
Kiedy obejrzały wszystko dokładnie, otworzył szkatułę Wydobył dużą księgę oprawioną w grubą skórę, tłoczoną w skomplikowane ornamenty.
— To ja sam wykonałem, matko. Zmieniłem oprawę księgi Środek jest stary.
Stronice były starannie, często ozdobnie, wykaligrafowane przez wiele różnych rąk. Datnil Skar przerzucał pośpiesznie karty księgi, jeszcze teraz ociągając się przed pokazaniem zbyt wiele. Ale kobiety wyraźnie widziały daty, imiona, rejestry, rozmaite nagłówki i ryciny. Zajrzał im w oczy uśmiechając się niewesoło.
— Na swój sposób ta księga opowiada historię Embruddocku na przestrzeni lat. A każdy z ocalałych cechów posiada podobną księgę. tego jestem pewny.
— Co było, to nie jest. My teraz wyglądamy tego, co będzie — rzekła Vry. — Nie chcemy tkwić w przeszłości. Chcemy z niej wyjść… — Niezdecydowanie zawiesiła głos, nie kończąc zdania, żałując, ze w podnieceniu zwróciła na siebie uwagę. Patrząc na ich twarze zrozumiała, ze są starsi i nigdy się z nią nie zgodzą. Mieli wspólne cele, ale szli do nich różnymi drogami.
— Kluczem do przyszłości jest przeszłość — powiedziała Shay Tal pobłażliwie, lecz kategorycznie, gdyż niejeden raz wbijała to Vry do głowy — Mistrzu Datnilu — zwróciła się do starca — chylimy czoło przed wspaniałomyślnym gestem, na jaki się zdobyłeś pozwalając nam zajrzeć do tajnej księgi. Może któregoś dnia pozwolisz nam przestudiować ją dokładniej Czy możesz powiedzieć, ilu było mistrzów w twoim cechu od początków tej kroniki.
Zamknął księgę i zaczął ją pakować do szkatuły. Ze starczych ust pociekła ślina, ręce zaczęły dygotać.
— Syczury znają sekrety Oldorando… Narażam się na niebezpieczeństwo, przynosząc tę księgę tutaj Po prostu zgłupiałem na stare lata. Słuchajcie, moje drogie, dawno, dawno temu żył sobie wielki i potężny król. panujący nad całym Kampannlat, niejaki król Denmss. Przewidział on, ze świat — ten świat, który ancipici zwą Hrrm-Bhhrd Ydohk — utraci swoje ciepło, tak jak wiadra traci wodę, gdy niesiemy je ulicą. Przystąpił Więc do stanowienia naszych cechów i obowiązujących w nich żelaznych reguł Wszystkie cechy wyrobników miały przechowywać mądrość przez mroczne dni, do powrotu ciepła. — Recytował monotonnie, jak gdyby powtarzał z pamięci. — Nasz cech przetrwał od panowania dobrego króla, chociaż zdarzały się okresy, ze nie miał czym garbować skór. Wedle tej tu kromki, nasze szeregi stopniały pewnego razu do mistrza i ucznia, którzy mieszkali pod ziemią, daleko stąd… Straszne to były czasy. Ale przetrwaliśmy.
Otarł usta Shay Tal spytała, o jak długi okres tu chodzi. Datnil Skar zapatrzył się w ciemniejący prostokąt okna. jak gdyby rozważał ucieczkę przed tym pytaniem.
— Nie rozumiem wszystkich zapisków w mojej księdze. Znasz bałagan z kalendarzem Jak uczy nas dzień dzisiejszy, nowe kalendarze wprowadzają sporo zamieszania… Embruddock — darujcie, ze boję się powiedzieć za dużo — otóż Embruddock nie zawsze należał do ludzi naszego pokroju.
Potrząsnął głową, obrzucając izbę spłoszonym wzrokiem. Pośród wiekowych, mrocznych murów kobiety wyczekiwały w bezruchu, niczym fagory Wreszcie Datnil Skar podjął.
— Wielu ludzi umarło Był wielki pomór. Tłusta Śmierć. Najazdy… Siedem Ślepot… pasma nieszczęść. Mamy nadzieję, ze nasz obecny lord — ponownie rozejrzał się po izbie — okaże się równie mądry jak król Denniss Dobry król założył nasz cech w roku nazwanym 249 przed Nadirem Nie wiemy, kim był Nadir Wiemy tylko tyle, ze ja — pomijając lukę w zapisie — jestem sześćdziesiątym ósmym mistrzem cechu garbarzy i białoskórników. Sześćdziesiątym ósmym… — wlepił w Shay Tal krótkowzroczne spojrzenie.
— Sześćdziesiąty ósmy… — Starając się pokryć lęk i zdumienie Shay Tal charakterystycznym ruchem zebrała na sobie fałdy futra. — To wiele pokoleń, sięgających wstecz aż do starożytności.
— Tak, tak, daleko wstecz. — Mistrz Datnil przytaknął z lubością, jakby był za pan brat z tymi bezmiarami czasu. — Blisko siedem stuleci minęło od założenia naszego cechu. Siedem stuleci, a noce wciąż są zimne.
Embruddock tkwił wśród pustkowi jak statek na mieliźnie, który wciąż daje załodze schronienie, ale nigdy więcej nigdzie nie pożegluje. Czas doszczętnie ogołocił świetną ongiś metropolię i obecni jej mieszkańcy nie zdawali sobie sprawy, że to, co uważają za miasto jest zaledwie ruiną pałacu stojącego niegdyś w kolebce cywilizacji startej z powierzchni ziemi przez klimat, szaleństwo i wieki.
Trwała poprawa pogody zmusiła łowców do coraz dalszych wędrówek w poszukiwaniu zwierzyny. Niewolnicy pielęgnowali poletka i śnili o niedostępnej wolności. Kobiety przesiadywały po domach, hodując nerwice.
Podczas gdy Shay Tal pościła i żyła w coraz większej samotności, tłumiona energia rozpierała Vry, żyjącą w coraz większej przyjaźni z Oyre. Gadała z nią o tym wszystkim, co powiedział mistrz Datnil, znajdując w przyjaciółce wdzięczną słuchaczkę. Zgadzały się, że historia kryje zagadkowe tajemnice, choć Oyre trochę w to powątpiewała.
— Datnil Skar jest zramolały i odrobinę stuknięty, ojciec zawsze to powtarza — rzekła i naśladując kroczki mistrza zaczęła kuśtykać po izbie, wykrzykując piskliwym głosikiem: — Nasz cech jest tak ekskluzywny, że nie przyjęliśmy — samego króla Dennissa…
Vry parsknęła śmiechem, a Oyre rzekła już poważniej:
— Mistrz Datnil mógłby dać głowę za pokazywanie ludziom cechowej Księgi Mistrza, to dowód, że jest stuknięty.
— Ale nawet nie dał nam obejrzeć jej dokładnie. — Vry umilkła, by po chwili wybuchnąć: — Gdybyśmy tak powiązały te wszystkie fakty. Shay Tal zbiera je tylko, zapisuje. Musi być jakiś klucz do złożenia ich w jakąś… jakąś całość. Ileż tego zaginęło. … Mistrz Datnil ma tutaj rację. Zimno było tak dotkliwe, że niemal wszystko, co daje się palić, zostało dawno, dawno temu spalone: drewno, papier, wszystkie kroniki. Zdajesz sobie sprawę, że my nawet nie wiemy, który mamy rok? A przecież gwiazdy mogłyby nam powiedzieć. Kalendarz Loily Bry jest idiotyczny, kalendarze winny opierać się na latach, nie na ludziach. Ludzie są jakże omylni… i ja też. Och, zwariuję, słowo daję!
— Nie znam osoby przy zdrowszych zmysłach, ty wariatko — powiedziała Oyre zaśmiewając się i obściskując Vry.
Przysiadłszy obok siebie na gołej podłodze znów pogrążyły się w rozmowie o gwiazdach. Oyre opowiedziała o fresku w starej świątyni, który oglądała z Laintalem Ayem.
— Strażnicy wymalowani są wyraźnie, Bataliksa z Freyrem jak zwykle, tyle że prawie się stykają ponad głową Wutry.
— Z każdym rokiem słońca coraz bardziej się do siebie zbliżają — stwierdziła stanowczo Vry. — W zeszłym miesiącu dosłownie zetknęły się, gdy Bataliksa przeganiała Freyra, a nikt nie zwrócił na to większej uwagi. Za rok się zderzą. Co wtedy?… Być może, jedno przejdzie za drugim.
— A może to właśnie mistrz Datnil nazywa Ślepotą? Nagle zapadłby półdzień, prawda, gdyby jeden strażnik zniknął? Może nadejdzie Siedem Ślepot, jak kiedyś. — Oyre z wystraszoną miną przysunęła się do przyjaciółki. — To będzie koniec świata. Zjawi się Wutra, wściekły, rzecz jasna.
Vry zerwała się na nogi z głośnym śmiechem.
— Świat nie skończył się wtedy i nie skończy się tym razem. Nie, to może oznaczać początek nowego. — Jej twarz rozpromieniła się. — Oto dlaczego pory roku są coraz cieplejsze. Jak tylko Shay Tal przejdzie ten swój upiorny pauk, wrócimy do tej sprawy. Zabieram się do mojej arytmetyki. Niech przybywają Ślepoty — w to mi graj!
Tańcowały po izbie, zaśmiewając się jak szalone.
— Tak chciałabym przeżyć coś wielkiego! — zawołała Vry.
Tymczasem pod skórą Shay Tal wyraźniej niż zwykle znać było drobne ptasie kości i ciemne futro luźniej wisiało na jej ciele. Kobiety przynosiły jedzenie, ale ona nie chciała jeść.
— Głodówka odpowiada mojej zgłodniałej duszy — powiedziała chodząc tam i z powrotem po zimnej komnacie, kiedy Vry z Oyre robiły jej wymówki, zaś Amin Lim stała potulnie obok. — Jutro zapadam w pauk. Wy trzy oraz Rol Sakil możecie być przy mnie. Zaczerpnę starożytnej wiedzy ze studni przeszłości. Poprzez mamuny dotrę do pokolenia, które pobudowało nasze wieże i korytarze. Zejdę na stulecia w głąb, jeśli będzie trzeba, i stanę przed samym królem Dennissem.
— Wspaniale! — zawołała Amin Lim.
Na Wykruszonym parapecie w oknie przysiadły ptaki, dziobiąc chleb, którego Shay Tal nie chciała tknąć.
— Niech pani nie schodzi w przeszłość — radziła Vry. — To droga starych ludzi. Trzeba patrzeć w dal, prosto przed siebie. Nic nie przyjdzie nikomu r wypytywania umarłych.
Tak odwykła Shay Tal od dyskusji, że z trudem powstrzymała się ad zrugania swej uczennicy. Nie mogła oderwać oczu od Vry, ze zdumieniem odkrywając, że to zahukane młode stworzenie nagle stało się kobietą. Vry miała bladą twarz, oczy podkrążone, podobnie Oyre.
— Co wyście obie takie blade? Coś wam dolega?
Vry pokręciła głową.
— Dziś w nocy przed półdniem jest godzina ciemności. Pokażę pani wtedy, co robimy z Oyre. Kiedy cały świat śpi, my pracujemy.
Freyr zaszedł na bezchmurnym niebie. Ciepło opuszczało świat, gdy obie dziewczyny wiodły Shay Tal na szczyt zrujnowanej wieży. Wachlarz widmowej poświaty rozpostarł się w górę na pół drogi do zenitu ponad horyzontem, za który zapadł Freyr. Niewiele obłoków przesłaniało nieboskłon; gdy oczy przywykły do ciemności, jasne gwiazdy zapłonęły w górze jak lampy. W niektórych połaciach nieba były rzadko rozsiane, w innych wisiały ich całe grona. Hen wysoko rozpięty od jednego krańca horyzontu po drugi, widniał szeroki, nieregularny świetlisty pas, gdzie gwiazd było jak piasku i gdzie tu i ówdzie płonęły jaskrawe ognie.
— To najwspanialszy widok na świecie — powiedziała Oyre. — Nie sądzi pani?
— W świecie dolnym mamuny wiszą jak gwiazdy. Są duchami Jumarłych. Tutaj widzicie duchy nie narodzonych. Jako w górze, tak i na dole.
— Moim zdaniem, musimy kierować się całkowicie odmienną zasadą w objaśnianiu nieba — rzekła stanowczo Vry. — Tu wszelkie ruchy są regularne. Gwiazdy wędrują wokół tej jasnej gwiazdy, którą nazywamy gwiazdą polarną. — Wskazała gwiazdę wysoko nad ich głowami. — Przez dwadzieścia pięć godzin doby wykonują gwiazdy jeden obrót, wschodząc na wschodzie i zachodząc na zachodzie, tak jak oboje strażników. Czyż to nie dowodzi, że są podobne do pary strażników, tylko dużo dalej od nas?
Pokazały Shay Tal sporządzoną przez siebie mapę nieba, cienki pergamin, na którym zaznaczyły odpowiednie pozycje gwiazd. Shay Tal okazała małe zainteresowanie.
— Gwiazdy nie mają na nas takiego wpływu jak mamiki — rzekła. — I co ma ta wasza zabawa wspólnego z wiedzą? Lepiej byście zrobiły wysypiając się po nocach.
Vry westchnęła.
— Niebo żyje. To nie grób, jak świat dolny. Oyre i ja z tego miejsca widziałyśmy. Jak buchają ogniem lądujące na ziemi komety. I są tam cztery jasne gwiazdy, czterej wędrowcy opiewani w starych pieśniach, chadzający własnymi drogami. Ci wędrowcy czasami zawracają na swych niebieskich szlakach. A jeden przelatuje bardzo szybko. Zaraz go ujrzymy.
Wydaje nam się, że jest blisko nas, i nazywamy go Kaidawem, z racji jego chyżości.
Shay Tal zatarła dłonie, rozglądając się nieufnie.
— Hm, zimno tu na górze.
— Jeszcze zimniej jest na dole u mamików — odparła Oyre.
— Uważaj na swój język, młoda panno. Nie sprzyjasz akademii, odciągając Vry od uczciwej pracy.
Twarz jej stała się zimna i drapieżna; odwróciła się szybko, jakby kryjąc ją przed Oyre i Vry, i już bez słowa zeszła schodami na dół.
— Oj, zapłacę ja za to — powiedziała Vry. — Będę musiała nieźle się upokorzyć, aby to odrobić.
— Jesteś zbyt pokorna, Vry, a ją rozpiera pycha. Pluń na jej akademię. Ona boi się nieba, jak większość ludzi. Jej sprawa — czy jest czarodziejką czy nie. Otacza się idiotkami, jak Amin Lim, bo przed nimi łatwiej zadzierać nosa.
Schwyciwszy Vry z jakąś gniewną pasją, poczęła zaliczać kolejno wszystkie swoje znajome do idiotek.
— Złości mnie tylko, że nawet nie miałyśmy kiedy pokazać jej naszej lunety — powiedziała Vry.
Ta właśnie luneta dokonała największego przełomu w astronomicznych zainteresowaniach Vry. Kiedy Aoz Roon został lordem i zamieszkał w Wielkiej Wieży, Oyre mogła swobodnie plądrować w przeróżnym dobytku niszczejącym tu po skrzyniach. Luneta wyjrzała na światło dzienne spod stosu pociętych przez mole rozsypujących się w ręku ubrań. Prostej roboty, zapewne dawno wymarłego cechu szklarzy — ot, ledwie skórzana rura z o adzoną w niej parą soczewek — skierowana na gwiazdy, całkowicie odmieniła widzenie Vry. Wędrowcy ukazali bowiem wyraźne tarcze. Pod tym względem przypominali strażników, mimo że nie świecili. Z tego odkrycia Vry i Oyre wywnioskowały, że wędrowcy są blisko ziemi, a gwiazdy daleko — niektóre bardzo daleko. Od traperów obchodzących sidła przy świetle gwiazd dowiedziały się imion wędrowców: Hipokrena, Pogan, Asjopeja. I był jeszcze chyży Kaidaw, którego same tak nazwały. Teraz poszukiwały dowodów, że to są światy, jak ich własny, może nawet zamieszkane przez ludzi.
Zerkając na przyjaciółkę Vry widziała jedynie kontury owej ślicznej buzi i mądrej głowy, i uprzytomniła sobie, jak bardzo Oyre przypomina Aoza Roona. Zdawało się, że córkę i ojca przepełnia ta sama siła witalna — chociaż córka była z nieprawego łoża. Vry zastanawiała się. czy jakimś trafem — jakimś ślepym trafem — Oyre nie bawiła z mężczyzną w mrokach brassimipy albo gdzieś indziej. Prędko odegnawszy frywolne myśli obróciła spojrzenie na niebo.
Czekały z pewnym namaszczeniem na kolejny Świstek Czasu. Parę minut później wzeszedł Kaidaw i poszybował ku zenitowi.
Ziemska Stacja Obserwacyjna „Avernus” — Kaidaw dla Vry — szybowała wysoko ponad Helikonią, ponad przesuwającym się pod nią kontynentem Kampannlat. Załoga stacji śledziła przede wszystkim planetę pod sobą, ale i pozostałe trzy planety podwójnego układu znajdowały się pod stałym nadzorem automatycznych przyrządów. Na wszystkich czterech planetach wzrastały temperatury. Ogólna poprawa była procesem ciągłym i tylko wrażliwe ciała na powierzchni planety odbierały ją jako anomalie.
Helikoński dramat męki pokoleń rozgrywał się pod dyktando i w scenerii określonej przez kilka dominujących czynników. Rok planety na orbicie wokół Bataliksy — gwiazdy B dla uczonych głów z „Avernusa” — trwał 480 dni (mały rok). Ale Helikonią miała również Wielki Rok, o którym w obecnej sytuacji nic nie wiedzieli mieszkańcy Embruddocku. Wielki Rok był to czas potrzebny gwieździe B razem z jej planetami na przebycie orbity wokół Freyra. Ów wielki rok trwał 1825 heli końskich małych lat. Ponieważ jeden helikoński mały rok liczył sobie l, 42 roku ziemskiego, stanowiło to 2592 ziemskie lata w wielkim roku — okres na rozkwit i zejście wielu pokoleń ze sceny życia.
Wielki rok odpowiadał ogromnej eliptycznej drodze. Z masą równą 1,28 masy Ziemi była Helikonią nieco większą, lecz pod wieloma względami siostrzaną planetą Ziemi. Atoli w swej eliptycznej podróży przez tysiące lat stawała się jak gdyby dwiema różnymi planetami — jedną wyziębioną w apastronie, największym oddaleniu od Freyra, drugą przegrzaną w periastronie, najbliżej Freyra.
Z każdym małym rokiem Helikonią coraz bardziej zbliżała się właśnie do Freyra. Niebawem wiosna miała w spektakularny sposób zaznaczyć swe przybycie.
W pół drogi pomiędzy gwiezdnymi szlakami na wysokości a mamunami z wolna opadającymi do prakamienia dwie kobiety przysiadły na piętach po dwóch stronach posłania z orlicy. Przez zamknięte okiennice wpadała do izby nikła poświata, w której kobiety wyglądały jak dwie bezimienne płaczki siedzące po bokach wyciągniętej na posłaniu sylwetki. Dawało się jedynie zauważyć, że jedna jest pulchna i nie pierwszej młodości, a drugą dosięgnął już proces starczego usychania. Rol Sakil Den pokręciła siwą głową i spojrzała z żałobnym współczuciem na leżącą postać.
— Kochane biedactwo, taka była z niej śliczna dziewczyna, nie ma prawa zamęczać się w ten sposób.
— Pilnowałaby swoich chlebów i już — odparła druga kobieta dla świętego spokoju.
— Pomacaj tylko, jaka ona chuda. Pomacaj jej biodra. I jak tu miała nie zdziwaczeć.
Rol Sakil sama miała ciało wyschnięte jak mumia, kości przeżarte artretyzmem. Była położną w osadzie, zanim na stare lata nie podupadła na siłach. Nadal doglądała wszystkich w pauk. Wyprawiwszy z domu Dol kręciła się teraz przy akademii, zawsze skora do krytyki, nieskora do przemyśleń.
— Takie to teraz wąskie, że patyka nie wydałaby z tego swojego łona, nie mówiąc już o dziecku. A o łono trzeba dbać, to najważniejsza część kobiety.
— Nie dzieci jej w głowie — powiedziała Amin Lim.
— Och, mam tyle samo szacunku dla wiedzy co każdy inny, ale kiedy wiedza odbiera ci wrodzony dryg do kopulacji, to winna iść w kąt.
— Jeśli o to chodzi — z pewną opryskliwością odparła Amin Lim z drugiej strony posłania — ten wrodzony dryg odebrała jej twoja Dol, gdy wlazła Aozowi Roonowi do łóżka. Ona żywi do niego głębokie uczucie, zresztą nie ona jedna. Przystojny chłop z Aoza Roona, i lord Embruddocku na dodatek.
Rol Sakil prychnęła.
— To nie powód, by od razu żadnemu nie dawać. Zawsze mogłaby wypełnić sobie czas kimś innym, żeby nie wyjść z wprawy. Poza tym o n nie przyjdzie więcej pukać do jej drzwi, zważ moje słowa. Ma pełne ręce roboty z naszą Dol. — Stara kiwnęła palcem na Amin Lim, aby powiedzieć jej coś w zaufaniu, więc zetknęły się głowami ponad nieruchomym ciałem Shay Tal.
— Dol nie daje mu odsapnąć — i z czystej ochoty, i z wyrachowania. I to bym zaleciła każdej kobiecie, nie wyłączając ciebie. Amin Lim. Założę się, że folgujesz sobie co i rusz — nie bałabyś kobietą nie folgując sobie w tym wieku. Trzeba wymagać od chłopa.
— Och, z pewnością nie ma kobiety, która nie leciałaby na Aoza Roona, mimo jego humorów.
Shay Tal westchnęła w swoim pauk. Rol Sakil ujęła jej dłoń w swoje wyschnięte palce i wciąż poufnym tonem szeptała:
— Dol mówi, że on strasznie mamrocze przez sen. Powiadam jej, że to oznacza wyrzuty sumienia.
— A skąd u niego wyrzuty sumienia? — spytała Amin Lim.
— A właśnie… tutaj mogłabym ci opowiedzieć pewną historię… Owego ranka po tej wielkiej popijawie i awanturach byłam wcześnie na nogach, jak to stara. Wychodzę na dwór, grubo opatulona od porannego chłodu, w mroku potykam się o kogoś i mówię sobie: No i mamy głupka. śpi na ziemi pijany jak kozioł. U podnóża Wielkiej Wieży.
Urwała patrząc, jakie wrażenie wywarły jej słowa na Amin Lim, która z braku lepszego zajęcia słuchała z zapartym tchem. Zmrużywszy swoje małe oczka Rol Sakil podjęła opowieść.
— Tyle by mnie to obchodziło, co zeszłoroczny śnieg, bo i sama lubię sobie golnąć świńskiego rozumu. Ale z drugiej strony za wieżą na co się nadziewam, jak nie na drugiego gagatka. To razem już dwa głupki śpią na ziemi, pijane jak kozły — powiadam sobie. I tyle by mnie to obchodziło, co zeszłoroczny śnieg, gdyby się nie rozeszło, że znaleziono trupy młodego Klilsa i jego brata Nahkriego, jeden przy drugim u stóp wieży — a to już inna para butów… — Prychnęła.
— Wszyscy mówili, że tam właśnie ich znaleziono.
— Aha, ale to ja pierwsza ich znalazłam i oni wcale nie leżeli razem. A więc nie pobili się ze sobą, tak czy nie? To podejrzana historia. Nie sądzisz. Amin Lim? Więc tak sobie myślę, że ktoś wziął i zepchnął obu braci ze szczytu wieży. Kto to był, kto najlepiej wyszedł na ich śmierci? No tak, dziewczyno, takie sprawy zostawiam innym do rozstrzygnięcia. Jedno powiadam, i powiadam to naszej Dol: Pamiętaj, że masz lęk wysokości, Dol. Nie zbliżaj się, proszę, do żadnych parapetów wież, a włos ci z głowy nie spadnie… Tak właśnie powiadam.
Amin Lim pokręciła głową.
— Shay Tal nie kochałaby Aoza Roona, gdyby zrobił coś takiego. A wiedziałaby. Jest mądra, wiedziałaby na pewno.
Podniósłszy się Rol Sakil pokuśtykała nerwowo po kamiennej izbie, z powątpiewaniem potrząsając głową.
— Gdy chodzi o chłopów, Shay Tal jest taka sama, jak my wszystkie. Nie zawsze myśli w swoich szlejach, czasami zamiast nich posługuje się tym, co ma między nogami.
— Och, dajże spokój.
Amin Lim ze smutkiem popatrzyła na swą przyjaciółkę i nauczycielkę. Po cichu życzyła Shay Tal, aby jej życie układało się bardziej według recepty Rol Sakil: wówczas pewnie byłaby szczęśliwsza. Leżała w pozycji pauk: sztywna, wyciągnięta na lewym boku. Oczy jakby lekko nie domknięte. Oddech prawie nieuchwytny, z przeciągłym westchnieniem co jakiś czas. Zapatrzonej w surowe rysy tej drogiej twarzy Amin Lim zdawało się, że ogląda kogoś, kto z zimną krwią stawia czoło śmierci. Jedynie zaciśnięte chwilami wargi świadczyły o niemożliwej do opanowania trwodze przed mieszkańcami świata dolnego. Amin Lim weszła wprawdzie kiedyś w pauk za czyjąś namową, lecz ponowny widok ojca napełnił ją takim przerażeniem, że starczyło jej na całe życie. Dodatkowy wymiar był już przed nil} zamknięty, nigdy więcej nie odwiedzi tamtego świata. dopóki nie otrzyma ostatecznego wezwania.
— Biedactwo, małe biedactwo — szepnęła i pogłaskała przyjaciółkę po głowie, patrząc na siwe włosy z czułością i z nadzieją, że ulży jej w drodze przez czarne królestwo pod powierzchnią życia.
Mimo że dusza nie ma oczu. to jednak widzi w ośrodku, w którym strach zastępuje widzenie. Zaglądając w dół opadała w przestrzeń rozleglejszą niż nocne niebo. Wutra nigdy nie zaglądał do tej przestrzeni. Tu istniał region, którego istnienia Wutra Nieśmiertelny nie przyjmował do wiadomości. Ze swym błękitnym obliczem, śmiałym spojrzeniem, z wysmukłymi rogami przynależał do wielkiej mroźnej bitwy toczącej się zupełnie gdzie indziej. Nie było tu Wutry, więc było piekło. Każda zapalona tu gwiazda była śmiercią. Każda śmierć miała tu swoje stałe miejsce. Strach zastąpił wszelkie zapachy. Komety nie rozświetlały tego królestwa kresu entropii, ustania zmian, ostatecznej śmierci życia, na którą życie mogło odpowiedzieć tylko strachem. Jak to właśnie czyniła dusza.
Oktawy śródziemne meandrowały skroś terytorium rzeczywistości. Przypominały ścieżki, a jeszcze bardziej kręte ściany dzielące świat bezkresnym labiryntem, szczytami tylko wynurzone na powierzchnię życia. Ich realna tkanka tonęła w głąb litej ziemi, sięgając prakamienia, na którym spoczywa tarcza świata. W prakamieniu, na dnie właściwych im oktaw śródziemnych, tkwiły mamiki i mamuny, niczym mrowie niedbale zakonserwowanych much.
Wymizerowana dusza Shay Tal tonęła w głębi przeznaczonej sobie oktawy śródziemnej, lawirując wśród mamunów. Widziała zapadnięte brzuchy i oczodoły, i dyndające kościste stopy tych niby-mumii, którym spod chropowatej jak stary worek i zarazem przezroczystej skóry przeświecały fosforyzujące narządy wewnętrzne. Otwarte niczym u ryby usta wciąż jakby żyły inną chwilą, kiedy to mogły zaczerpnąć powietrza. Mniej sędziwe mamiki miały usta pełne czegoś, co przypominało robaczki świętojańskie i co wylatywało w tumanach pyłu. Mimo że wszystkie te stare wyrzucone za burtę istoty nie poruszały się, zbłąkana dusza wyczuwała ich wściekłość — wściekłość straszną, nie znaną żadnej istocie, dopóki nic zabrał jej obsydian. Osiadłszy w ich rzeszy spostrzegła, że wiszą w nieregularnych szeregach, ciągnących się do miejsc, do których ona nie mogła zawędrować, do Borlien, do mórz, do Pannowalu, do dalekiego Sibornalu, a nawet do lodowych pustkowi na wschodzie. Wszystkie zesłane tutaj tworzyły ogniwa jednego wielkiego łańcucha pod właściwą im oktawą śródziemną.
Dla żywych zmysłów nie było tu kierunków. A jednak jakiś kierunek był. Dusza musiała szybować w jakimś kierunku. I musiała się mieć na baczności. Mamun posiadał woli nie więcej niż drobina pyłu, ale wściekłość uwięziona w jego łoni dawała mu moc. Mógł połknąć duszę szybującą nazbyt blisko, a uwolniwszy się w ten sposób znów chodził po ziemi, siejąc strach i mór, gdziekolwiek stąpnął. Aż nadto świadoma niebezpieczeństwa dusza tonęła w świecie obsydianu, w tym, co Loilanun zwała wyskrobaną pustką. Stanęła wreszcie przed mamicą matki Shay Tal.
Zrudziały stwór wyglądał jak uwity z łozy i łyka, które tworzyły deseń podobny wysuszonej sieci rozpiętej na piersiach i sterczących kościach biodrowych. Wlepił wzrok w duszę swojej córki. Wyszczerzył stare, brunatne zęby w opadłej szczęce. Sam w sobie stanowił brunatną plamę. Jednak wszystkie szczegóły rysowały się w niej tak wyraźnie, jak w deseniu porostów na ścianie rysuje się czasem wizerunek człowieka lub cmentarne widmo. Matczyny mamik zanosił się lamentem nieustannej skargi… Mamiki są zaprzeczeniem ludzkiego życia i dlatego mają je za nic. Uważają, że trwało za krótko i że nie osiągnęły zasłużonego szczęścia na ziemi. I że nie zasłużyły sobie na takie zapomnienie. Mamik łaknie żywych dusz. Tylko żywe dusze mogą słuchać mamicznej skargi bez końca.
— Matko, oto wracam posłusznie, żeby słuchać twoich żalów.
— Ty niewierna córko, kiedy tu byłaś ostatnio, tak dawno i niechętnie, jak za owych niewdzięcznych dni… jaka ja byłam głupia…, żeby wbrew swojej woli rodzić nowego potomka, wyciskać z moich nieszczęsnych, obolałych lędźwi…
— Wysłucham twoich żalów…
— Phi, owszem, niechętnie, jak twój ojciec, który nic się nie wzruszał moim cierpieniem, nic nie wiedział, nic nie robił, jak wszyscy mężczyźni, ale gdzie jest powiedziane, że dzieci są lepsze, wysysają z ciebie życie… och, byłam głupia… mówię ci, że gardziłam tym bęcwałem, który nic, tylko chciał, chciał wszystkiego, więcej niż miałam do dania, wiecznie, wiecznie mu było mało, nieszczęsne noce i dni, w pułapce, właśnie, w pułapce, i ty przychodzisz tutaj zastawiać na mnie pułapkę, okradać mnie z mej młodości, urody, tak, tak, byłam urodziwa, gdyby nie ta przeklęta choroba… widzę, że teraz śmiejesz się ze mnie, mało cię obchodzę…
— Obchodzisz mnie, obchodzisz, matko, to udręka widzieć cię tutaj!
— Tak, ale ty razem z nim podstępnie pozbawiliście mnie tego, pozbawiliście mnie wszystkiego, co miałam, i wszystkiego, o czym marzyłam, on ze swoją chucią, sprośny wieprz, niechaj na mężczyzn spadnie cała nienawiść, jaką wzbudzają biorąc nas gwałtem, zajeżdżając nas w czarnej ciemności nie do zniesienia, i ty, zafajdany szczyl, z tą swoją gębą wiecznie przyssaną do mego cycka, wiecznie ci było mało, tobie i jego kutasowi, a mnie, na moją cierpliwość, o wiele za dużo było tego twojego paskudzenia, wiecznego podcierania, ty kwiląca kretynko, nienasycony sraluchu, dni, lata. przeklęte lata, wysysające ze mnie soki, och, moje soki, moje słodkie soki i ja, taka kiedyś śliczna, wszystko skradzione, żadnej przyjemności nie zostało w życiu, jaka ja byłam głupia, nie takie życie matka obiecała mi przy piersi, a potem ona też nie lepsza od innych, konająca, szlag by ją trafił, konająca, przeklinam śmierdzącą bezmieczną sukę, która mnie zrodziła, konającą, kiedy jej potrzebowałam…
Głosik małego stworka docierał do duszy jak skrobanie po szkliwie obsydianu.
— Boleję nad tobą. matko. Zadam ci teraz pytanie, które pomoże ci zapomnieć o twej boleści. Poproszę cię o przekazanie tego pytania twojej matce i matce twojej matki, i matce matki twojej matki, i tak do dna niezmierzonych głębi. Musisz mi znaleźć odpowiedź na to pytanie, a wtedy będę z ciebie dumna. Chcę się dowiedzieć, czy Wutra istnieje naprawdę. Czy Wutra istnieje i kim lub czym on jest? Musisz to pytanie przekazywać coraz dalej i dalej, aż jakiś odległy mamun nadeśle odpowiedź. Odpowiedź musi być pełna. Chcę zrozumieć, jak działa świat. Muszę otrzymać odpowiedź. Rozumiesz?
Odpowiedział jej wrzask, jeszcze zanim skończyła mówić.
— Dlaczego mam cokolwiek robić dla ciebie po tym, jak zmarnowałaś mi życie, dlaczego, dlaczego i co mnie tu na dole obchodzą twoje głupie problemy, ty wredna zafajdana sikso, tu na dole jest się na wieki, słyszysz, na wieki, i moja boleść także na wieki…
Dusza przerwała ów monolog:
— Słyszałaś moje żądanie, matko. Jeśli go nie spełnisz co do joty, nigdy więcej nie odwiedzę cię w świecie dolnym. Nikt więcej nigdy się do ciebie nie odezwie.
Mamik kłapnął z nagła usiłując połknąć duszę. Nieporuszona, poza jego zasięgiem, obserwowała, jak z pozbawionych tchnienia ust wylatują pyliste skry. Bez dalszych słów mamik zajął się przekazywaniem pytania Shay Tal i mamuny w dole zakłapały na to z wściekłości. Wszystko tkwiło zawieszone w obsydianie. Dusza wyczuwała w pobliżu inne mamuny, wiszące niczym sfatygowane kaftany na kołkach w czarnej jak smoła sieni. Byli tu Loilanun i Loila Bry, i Mały Juli. Gdzieś tutaj wisiał sam Wielki Juli, przemieniony w oszalałą ze wściekłości zjawę. Mamik ojca duszy był opodal, jeszcze straszniejszy od mamika matki — jego gniew zalewał duszę jak fala. Głos mamika ojca również przypominał drapanie paznokciem po szybie.
— … i jeszcze jedno, niewdzięczna dziewczyno, dlaczego nie jesteś chłopcem, ty żałosna pomyłko, wiedziałaś, że pragnąłem chłopca, chciałem chłopca, dobrego syna, aby przedłużyć nieszczęścia i cierpienia naszego rodu. a teraz jestem pośmiewiskiem wśród moich przyjaciół, co nie znaczy, że mnie obchodzi ta banda nędznych tchórzy, wiali przed niebezpieczeństwem, aż się kurzyło, wiali przed wyciem wilków i ja wiałem z nimi, nie wiedząc, czy znów ujdę z życiem… znów życie, o. tak, znów moje przeklęte życie… i rześki wiatr w płucach, i wszystkie stawy ciała w ruchu, na tropie śmigłych jak wiatr jeleni, migających białymi ogonami… och, znów życie… i nie mieć nic wspólnego z tą bezpłciową bezbiustą klempą, którą zowiesz matką, tutaj w okowach pozbawionego oddechu kamienia, nienawidzę jej, nienawidzę jej, nienawidzę też ciebie, gaworzący sraluchu, sama będziesz tu wkrótce pewnego dnia tak tutaj na zawsze w grobie… zobaczysz…
Dochodziły inne posłania z innych wyschniętych ust, echa pomruków szpikujące jej tkankę, jak ziemię szpikują stare kości zwierząt, okryte patyną piachu, lat, toni, zawiści, palące jadem przy dotyku. Dusza Shay Tal czekała pośród tych jadów, w trzepocie, czekała na odpowiedź. I wreszcie wiadomość przekazywana od jednych wysuszonych, nieczułych ust do drugich nieczułych ust przewędrowała obsydian, przynosząc ze skrystalizowanych stuleci coś na kształt odpowiedzi.
— … wszystkie nasze bolesne sekrety dlaczego miałabyś z nami dzielić, ty wścibska suko o zaplutych szlejach, dlaczego pchasz się do tej odrobiny, jaka jeszcze pozostała nam, nędzarzom pozbawionym słońca? Co niegdyś było wiedzą, przepadło, wyciekło przez dziurę w dnie wiadra wbrew wszystkim obietnicom, a tego, co pozostało, nie pojmiesz, nie zrozumiesz, kurwo, nic nigdy nie zrozumiesz, z wyjątkiem ostatecznego bólu w ustającym sercu, pomimo twoich wielkich aspiracji, a Wutra. co Wutra, nie pomógł naszym dalekim mamunom za ich życia. W dawnych czasach okrutnego zimna przybyły z pomroki białe fagory i zajęły miasto szturmem, obróciwszy ludzi w swoich niewolników, którzy czcili nowych panów pod imieniem Wutry, ponieważ panowali bogowie lodowatych wichrów…
— Dość, dość, nie chcę więcej słyszeć!… — zawołała zdruzgotana dusza.
Lecz fale nienawiści zalewały ją ze wszystkich stron.
— Pytałaś, pytałaś, nie możesz znieść prawdy, śmiertelna duszo, zrozumiesz, jak tu przyjdziesz. By zaspokoić swój głód zbytecznej wiedzy, powinnaś odbyć długą drogę do dalekiego Sibornalu i tam szukać wielkiego koła, gdzie wszystko jest dokonane i znane, i zrozumiane wszystkie rzeczy odnoszące się do istnienia po twojej stronie gorzkiego grobu goryczy, ale dobrego nic dobrego to nic nie da tobie, ty wścibskie wyschnięte piździsko, ty pomyłko córki trupa, bo co jest realne albo prawdziwe, albo sprawdzone, albo co jest dziedzictwem czasu, nawet samym Wutrą, jeśli nie to więzienie, w którym my wszyscy siedzimy bez winy…
Wylękniona dusza poszybowała w górę przez widmowe dworzyszcza, pośród szeregów wrzaskliwych ust. Od dalekich mamunów przybyło słowo, zatrute słowo. Sibornal i wielkie koło musi być jej celem. Mamuny zwodzą, lecz kłamcami są marnymi, gdyż ponosi je bezgraniczna wściekłość i pragną dokuczyć za wszelką cenę. Wyglądało na to, że Wutra istotnie opuścił nie tylko żywych, ale i umarłych.
Na powierzchni ziemi procesy zmian, nie kończące się okresy wrzenia dawały o sobie znać za pośrednictwem organizmów żywych, takich jak zwierzęta, ludzie i fagory. Zachęceni przejściowym ociepleniem do szukania gościnniejszych terenów Sibornalczycy z północnego kontynentu ciągnęli fala za falą zdradliwym przesmykiem Chatce na południe. Na północ szli przez wielkie niziny osadnicy z Pannowalu. Gdzie indziej z niezliczonych zacisznych siedlisk też zaczęli wysypywać się ludzie. Na południu kontynentu Kampannlat, w takich przybrzeżnych fortecach, jak Ottassol, ludzie mnożyli się i opływali w dostatek dzięki bogactwom mórz.
W owym raju życia — oceanie — rozbudziły się przeróżne stworzenia. Pozbawione ludzkich twarzy istoty o ludzkich kształtach wychodziły na brzeg lub wyrzucone sztormową falą pojawiały się w głębi lądu. No i fagory. Zmiana klimatu popchnęła i te dzieci zimy do zmiany siedlisk, do wędrówki szlakami sprzyjających oktaw śródpowietrznych. Na wszystkich trzech przeogromnych kontynentach Helikonii ruszyły się fagorze komponenty, mnożyły się i wojowały z Synami Freyra.
Krucjata kzahhna Hrastyprtu, młodego Hrr-Brahla Yprta, powoli zeszła z wysokich grzbietów Nktryhku, zapuszczając się w góry, zawsze szlakiem oktaw śródpowietrznych. Kzahhn i jego doradcy wiedzieli, że Freyr z wolna bierze górę nad Bataliksą, tym samym obracając się przeciwko nim, ale to nie miało żadnego wpływu na tempo pochodu. Często przerywali marsz, aby napadać po drodze na gromady pragnostyków, bosonogich pariasów przemierzających śnieżne rozłogi, lub na współbraci o wrażej, obcej im woni. W ich bladych szlejach nie płonęło światełko pośpiechu, lecz ognik celu.
Hrr-Brahl Yprt siedział na grzbiecie Rukka-Ggrla, a na ramieniu Hrr-Brahla Yprta siedział jego krak. Niekiedy z łopotem skrzydeł podrywał się i szybował nad oddziałem i oczami jak paciorki patrzył z góry na piesze w większości bykuny i gildy, na ich długą kolumnę ciągnącą się od czoła aż po wysokogórskie przełęcze hen z tyłu. W prądzie wstępującym Zzhrrk. nieruchomo rozpostarłszy skrzydła, unosił się całymi godzinami nad swoim panem i tylko łbem kręcił na boki, śledząc pobliskie kraki w powietrzu.
Bywało, że białe skrzydła spostrzegali z daleka pragnostycy, najczęściej Madisi, w małych grupkach przepędzający swoje kozy od jednej do drugiej kępy cierni czy krzewów lodowych. Nawołując się. wskazywali je sobie palcami. Wszyscy wiedzieli, co zwiastują kraki na niebie. I umykali póki czas od śmierci lub niewoli. Tak oto marny kleszcz, żerujący na fagorach, kryjący się w ich futrach kąsek dla kraków, bezwiednie ratował życie wielu pragnostykom. Sami Madisi też byli zakażeni pasożytami. Lękali się wody. a całoroczny okład z koziego łajna na wychudłych ciałach bardziej służył pasożytom, niż przed nimi chronił. Jednak własne robactwo Madisów nie odgrywało znaczącej roli w historii.
Dumny Hrr-Brahl Yprt, w przepysznym naczółku na długiej czaszce, podniósł wzrok na szybującego hen w górze ulubieńca i ponownie zapuścił spojrzenie w dal przed sobą. wypatrując ewentualnych zasadzek. W szlejach swej głowy widział potrójną pięść świata i miejsce, gdzie w końcu miał dotrzeć, gdzie mieszkają Synowie Freyra, zabójcy jego dziada. Wielkiego Kzahhna Hrr-Tryhka Hrasta, który życie poświęcił wyprawianiu na tamten świat nieprzeliczonych zastępów wroga. Wielki Kzahhn poległ z ręki Synów w Embruddocku i tak utracił szansę pogrążenia się w uwięzi. a zatem przepadł na zawsze. Młody kzahhn przyznawał w duchu, że jego ludy zaniedbały się nieco w zabijaniu Synów, bardziej odpowiadając na zew majestatycznych lodowców i zamieci Wysokiego Nktryhku, dla których została uwarzona ich żółta krew. Teraz te nadrabiali. Zanim Freyr nazbyt urośnie w siłę. Synowie Freyra w Embruddocku zostaną wybici. Wówczas sam Hrr-Brahl Yprt rozpłynie się w wiekuistym spokoju uwięzi, bez plamy na sumieniu.
Gdy tylko odzyskała siły. Shay Tal. wsparta na ramieniu Vry, wyszła na ulicę i udała się do starej świątyni. Wrota były wyjęte i zastąpione ogrodzeniem. W mrocznym wnętrzu pokwikiwały i ryły świnie. Aoz Roon nie rzucał słów na wiatr.
Kobiety przeszły ostrożnie między zwierzętami i stanęły w samym środku kałuży gnoju, a Shay Tal utkwiła spojrzenie w wielkiej ikonie Wutry z białym włosem, zwierzęcą twarzą i długimi rogami.
— A więc to prawda — powiedziała cichym głosem. — Mamuny mówiły prawdę, Vry. Wutra jest fagorem. Ludzkość modli się do fagora. Ciemności są o wiele czarniejsze, niż nam się zdawało.
Vry jednak z nadzieją spoglądała w górę na wymalowane gwiazdy.