Był z Elina Tala chłop na schwał i wesołek, wierny i niezawodny, i trochę bez wyobraźni. Był odważny, świetnie poczynał sobie na łowach, z fasonem dosiadał mustanga. Nie brakło mu nawet szczypty inteligencji, chociaż na akademię patrzył podejrzliwie, a czytać nie umiał. Własną żonę i dzieci też odwiódł od nauki czytania. Był bez reszty oddany Aozowi Roonowi, ogarnięty tylko tą jedną ambicją, aby służyć mu ze wszystkich sił.
I tylko zrozumieć Aoza Roona nie był w stanie. W pewnej odległości za lordem Embruddocku stał cierpliwie i czekał przy swoim jaskrawo pręgowanym wierzchowcu. Widział jedynie plecy Aoza Roona, który z brodą na piersi zapatrzył się tępo przed siebie. Lord jak zwykle nosił stare śmierdzące czarne futro, ale na ramiona zarzucił żółtą sukienną burkę, chyba podświadomie pragnąc jakoś uhonorować odchodzącą czarodziejkę. Pies Kurd dygotał u pęcin Siwki.
Stał więc Eline Tal w należytym oddaleniu i z braku innego zajęcia bezmyślnie dłubał palcem w zębie.
Aoz Roon zaklął w głos jeszcze parę razy i spiął wierzchowca. Ze ściągniętymi czarnymi brwiami obejrzał się przez ramię, jednak nie zwracając uwagi na wiernego namiestnika, a jeśli już, to nie większą niż na Kurda. Puścił Siwkę w cwał ku szczytowi wzniesienia, szarpiąc cugle z taką wściekłością, że stanęła dęba.
— Suka wiedźma! — krzyknął na całe gardło.
Echa powtórzyły okrzyk. Rozmiłowany w brzmieniu swojej skargi zaryczał echom w odpowiedzi, niepomny, że klacz unosi go coraz dalej od Oldorando, i nie zważając na to, czy pies i giermek za nim podążają. Raptem ściągnął cugle Siwki, aż piana pociekła jej z pyska po wędzidle. Był dopiero śródranek, a pomroka jakaś padła na ziemię i na wszystko, co żywe. Podniósł ponury wzrok ku niebu w prześwicie kolczastych gałęzi i zauważył, że mroczna kula wygryzła kawałek Freyra, z wojna wyprzedzając go w przestworzach. Szła ślepota. Kurd z trwożliwym skowytem przypadł do nóg musłanga.
Z gęstwiny powalonego opodal modrzewia wyleciała nocna sowa, pomykając tuż przy ziemi. Miała upierzenie w cętki i skrzydła o rozpiętości większej niż ramiona człowieka. Hukając śmignęła pomiędzy nogami Siwki i wzbiła się pod ziemiste niebo.
Siwka stanęła dęba, po czym pełnym galopem poniosła na łeb na szyję, nie słuchając wędzidła. Aoz Roon wytężał siły, żeby się utrzymać w siodle, mustang wytężał siły, żeby go zrzucić. Równie zaniepokojony zjawiskiem w niebiosach Elin Tal ruszył ich śladem, łamiąc opór swego ogiera Łazika. Gnał jak południowy wicher, trop w trop za Siwka. Wreszcie Aoz Roon zapanował nad spłoszonym wierzchowcem i trochę przeszedł mu wisielczy nastrój. Zaśmiał się niewesoło, poklepał mustanga i przemówił do niego z łagodnością, jakiej nie znalazłby dla własnych współbraci. Powolutku, chyłkiem, Batalisa wygryzała coraz większy kawał Freyra. Gryz fagora — przypomniał sobie, że wedle starych legend strażnicy to nie towarzysze broni, lecz wrogowie, skazani na wieczny, śmiertelny pojedynek. Skulony, pozwolił nieść się uspokojonemu zwierzęciu, gdzie je oczy poniosą. Czemu nie? Może wrócić do Oldorando i rządzić jak dotychczas. Ale czy miasto będzie takie samo teraz, gdy ona odeszła, suka? Cóż Dol, tę biedną głupiutką gąskę, obchodzi, kim jest Aoz Roon. W domu tylko niebezpieczeństwo czeka i rozczarowanie. Szarpnąwszy wodze pchnął klacz w gęstwinę psiajuchy i cierni, bezlitośnie wystawiając twarz na siekące gałęzie. Świat stał na głowie ponad jego rozumienie.
W gałęzie zaplątane były trzciny, trawy i słoma. Tak ciężko było mu na duszy, że nie dostrzegł tych świadectw niedawnej powodzi.
Srebrny płomień okolił dolną krawędź Bataliksy, dalej pożerającej Freyra. Wkrótce ją samą zaćmiły sunące ze wschodu czarne chmury. Spadł deszcz i wzmagał się, zalewając poszarzałe zarośla. Ze spuszczoną głową Aoz Roon parł naprzód. Deszcz szumiał w gęstwinie. Wutra okazywał swą nienawiść.
Trąciwszy Siwkę piętami Aoz Roon wyprowadził ją z gąszczu i zatrzymał nagle, gdy pod kopytami chlupnęła woda w bujnej trawie. Eline Tal powoli zajechał od tyłu. Ulewa przybrała na sile, potokami spływając z mustangów na ziemię. Spod ociekających brwi lord Embruddocku ujrzał po jednej stronie wyniosłość stoku, gdzie zalegały głazy i rosły drzewa. U podnóża usypano prymitywne schronisko z odłamków skalnych. Niżej ciągnęły się mokradła, poprzecinane krętymi strugami. Krajobraz tonął w szarości ulewy, rozmywającej kontury schroniska. Jednak nie na tyle, by przeoczyć majaczące u wejścia sylwetki. Stały nieruchomo. Patrzyły. Musiały słyszeć, jak nadjeżdża, na długo przedtem? nim je zobaczył. Kurd przywarował z groźnym warknięciem. Nie oglądając się Aoz Roon dał znak Elinowi Talowi, żeby dołączył.
— Zasrane fugasy — powiedział Eline Tal, dość niefrasobliwie.
— Nie cierpią wody, może nie wylezą stamtąd na taką chlapę. Śmiało naprzód.
Przywołał Kurda do nogi i ruszył wolnym stępem, dyktując tempo. Nie zawróci ani nie okaże strachu. Bagniska mogą być nieprzejezdne. Najlepiej pokonać stok. Już od szczytu — jeśli fagory dadzą im dojechać tak daleko — mogą ruszyć z kopyta. Nie miał broni, jeśli nie liczyć sztyletu za pasem.
Jechali naprzód ramię przy ramieniu, pies, warcząc, za nimi. Wjeżdżając na stok musieli się zbliżyć do prymitywnej budowli. Wyglądało na to, że pod nędznym dachem przycupnęło nie więcej niż pięć czy sześć fagorów, ale w szarej pomroce łatwo było o pomyłkę. Przy ścianie kryjówki dwa kaidawy otrząsały łby z deszczu, co i rusz trykając się rogami; trzymający je niewolnik — człowiek lub pragnostyk — apatycznie spozierał na Aoza Roona i Elina Tala.
Para kraków przycupnęła na dachu, jeden przy drugim. Dwa inne biły się na ziemi o kupę kaidawiego łajna. Nieco dbałej na głazie piąty szarpał i pożerał, jakiegoś drobnego gryzonia, którego sobie upolował. Fagory ani drgnęły. Ludzi dzieliła od nich odległość mniejsza niż o rzut kamieniem i mustangi zmieniały już krok na stromiźnie, gdy Kurd śmignął spod nóg Siwki, z wściekłym ujadaniem gnając w stronę kryjówki.
Sprowokowane zaczepką Kurda fagory wybiegły spod dachu i rzuciły się do ataku. Nie pierwszy raz sprawiały wrażenie, że potrzeba im podniety do działania, jak gdyby ich system nerwowy nie reagował poniżej pewnego minimalnego poziomu bodźców. Na widok pędzących ku nim fagorów Aoz Roon krzyknął komendę i z Elinem Talem skierowali wierzchowce pod górę.
Była to ryzykowna jazda. Młode drzewa, nie wyższe od człowieka, rozpościerały korony na kształt parasoli. Należało jechać z pochyloną głową. Skalne odłamki stanowiły nieustanne zagrożenie dla kopyt mustangów. Musieli przytomnie kierować Siwka i Łazikiem, aby w ogóle utrzymały jakiekolwiek tempo. Z tyłu dochodziły odgłosy pogoni. Tuż przy nich śmignęła samotna włócznia i utkwiła w ziemi. Bardziej złowieszczy był tętent zbliżających się kaidawów i gardłowe okrzyki ich jeźdźców. W płaskim terenie kaidaw prześcigał mustanga. Wśród niskich drzew większe kaidawy były w gorszej sytuacji. Ale choć pędził rączo, Aoz Roon nie mógł zgubić prześladowców. Wkrótce obaj klęli, i on, i Eline Tal, i pocili się nie mniej od swoich wierzchowców.
Wypadli na pochyłość, którą spływał potok. Aoz Roon obejrzał się korzystając z okazji. Dwa białe kosmate potwory galopowały za nimi na swych rumakach, wielkimi, wzniesionymi nad głowy łapskami parując smagnięcia gałęzi. W wolnych łapach trzymały włócznie przyciśnięte do kaidawich boków, kierując zwierzętami za pomocą kolan i zrogowaciałych stóp. Piesze fagory drałowały pod goi ę, kawał drogi w tyle, niegroźne.
— Śmierdziele nigdy nie rezygnują — powiedział Aoz Roon. — Ruszaj się. Siwka, gangreno jedna!
Pędzili naprzód, lecz fagory skracały dystans. Ulewa przycichła, po czym chlusnęła z Jeszcze większą siłą. Nie miało to żadnego znaczenia. Woda leciała na nich z drzew. Grunt dla kopyt był lepszy, za to głazy trafiały się częściej. Dwa fagory na kaidawach doszły ich na odległość rzutu włócznią.
Ścisnąwszy mocno wodze Aoz Roon stanął w strzemionach. Mógł się rozejrzeć ponad parasolami drzew. Z lewej strony ich zwarte szeregi były rozerwane. Krzyknąwszy na Elina Tala skręcił w lewo i na jakiś czas zgubił fagory za pryzmami głazów, których kontury złudnie falowały pod nawałą ulewy.
Trafili na jakiś szlak i pomknęli nim skwapliwie, znowu gnając pod górę. Drzewa przerzedziły się po obu stronach. W przedzie grunt opadał, spływając strugami błota. Właśnie gdy zaświtała im nadzieja i zagrzewali swoje zwierzęta do większego wysiłku, ścigające ich fagory wypadły spod parasoli drzew. Aoz Roon pogroził prześladowcom pięścią i wysforował się naprzód. Wielkie płowe psisko dotrzymywało kroku Siwce, jak cień pomykając u jej boku. Wkrótce był zjazd i drobny żwir pod kopytami. Przed uciekającymi roztoczył się usiany radżababami i przesłonięty koronami drzew rozległy smętny pejzaż o silnych pionowych akcentach, które równoważyła szeroka pozioma wstęga wody. Wszystko w odcieniu zgaszonych zieleni.
Środkiem tej panoramy toczyła fale burzliwa, szeroko rozlana rzeka, odnogami lustrzanych meandrów zapuszczająca się pomiędzy kępy modrzewi. Za nią ciemne szeregi drzew ginęły w dali i tumanach mgły, w których tonął wzrok. Po niebie przewalały się chmury mrocząc ziemię i kryjąc parę sczepionych ze sobą strażników.
Aoz Roon otarł dłonią twarz z deszczu i potu. Wiedział, gdzie znajdą bezpieczne schronienie. Na rzece zobaczył wyspę pełną skał i czarnolistnych drzew. Jeśli zdoła z Elinem Talem przeprawić się na wyspę — a jej bliższy skraj leżał w niewielkiej odległości od brzegu rzeki — będą uratowani. Krzyknął chrapliwie, wskazując na wprost.
W tejże samej chwili uprzytomnił sobie, że pędzi sam. Obracając się w siodle przeczuwał już, co zobaczy za swoimi plecami. Jaskrawe poziome pasy Łazika migały trochę dalej w lewo. Zwierzak bez jeźdźca galopował na oślep ku rzece.
U szczytu skarpy, gdzie zatrzymały się parasole drzew, leżał na ziemi Eline Tal. Okrążali go dwaj kudłaci wojownicy. Jeden zeskoczył z kaidawa. Eline Tal wymierzył mu kopniaka, lecz fagor potężnym szarpnięciem dźwignął go na nogi. Ramię Eline Tal miał czerwone — wysadzili go włócznią z siodła. Ostatkiem sił szarpał się z fagorem, który pochylił rogi, szykując się do śmiertelnego pchnięcia. Drugi fagor nie czekał na dobicie przeciwnika. Zwinnie zatoczył wierzchowcem i z włócznią na sztorc ruszył w kierunku Aoza Roona.
Lord w jednej chwili spiął Siwkę. W niczym już nie mógł pomóc swemu pechowemu namiestnikowi. Pochyliwszy się nad karkiem Siwki galopował w stronę wyspy, popędzając zwierzę i czując, jak ono słabnie. Przewaga była po stronie fagora. Na otwartej przestrzeni kaidaw nie dawał musłangowi żadnych szans, choćby najściglejszemu. Żółta burka łopotała Aozowi Roonowi na wietrze, gdy zagrzewał siebie i wierzchowca do wyścigu ku rzece. Tak już blisko, tak blisko, coraz bliżej! Wiry na toni, ociekające wodą listowie, zamglony obraz dali, jakiś gryzoń zmykający do nory w trawie — wszystko przeleciało mu przed oczyma. Zrozumiał, że nie zdąży. W oczekiwaniu na śmiertelny cios włóczni czuł, jak pot spływa mu pomiędzy łopatkami. Szybki rzut oka wstecz. Bestia już prawie siedziała mu na karku, widział wyraźnie ścięgna wyciągniętego łba i szyi kaidawa, jak pnącza owinięte na pniu drzewa. Zaraz piekielnik zrówna się. by tym pewniej uderzyć i zabić. Wytrzeszcza ślepia.
Choć już nie młodzik, szybkością reakcji Aoz Roon górował nad każdym fagorem. Raptownie ściągnąwszy cugle, z dziką siłą zadarł łeb Siwce łamiąc jej galop i zmuszając do zwolnienia przed nosem prześladowcy. W tej samej chwili dał szczupaka z siodła, przewrotką amortyzując upadek na grząskim gruncie, po czym szybko zabiegł drogę kaidawowi. Zerwawszy z ramion nasiąkniętą wodą burkę zakręcił nią młyńca z dołu do góry na spotkanie włóczni. Gruba tkanina owinęła się na wyciągniętym za włócznią ramieniu wroga. Aoz Roon pociągnął. Fagor kiwnął się w przód. Wolną ręką ucapił za grzywę kaidawa. Szarpnięciem Aoz Roon uwolnił burkę, schwycił ją za oba końce i zarzucił bestii na szyje. Znów pociągnął, rudy wierzchowiec fagora bryknął przed siebie, a jeździec wyleciał jak z procy i gruchnął na ziemię. Aoza Roona owionął mdlący mleczno-moczowy fetor. Niezdecydowany stał i patrzył z góry na fagora. Niezbyt już daleko z tyłu biegły z odsieczą pozostałe fagory. Siwka pocwałowała w dal. W jego rozpaczliwym położeniu nic a nic się nie zmieniło. Przywołał Kurda, lecz pies rozdygotany zapadł w trawach i nie wracał na wołanie. Gdy fagor dźwigał się z ziemi, Aoz Roon porwał włócznię i popędził ku rzece. Jedną miał szansę — dostać się wpław na wyspę. Nim dobiegł do wody, zrozumiał, jak ryzykowna to przeprawa. Czarna powodziowa fala niosła nie tylko gęsty muł. Niosła potopione zwierzęta i na pół zanurzone konary, z którymi musiałby walczyć pływak. Wahał się chwilę. I w tej chwili wahania dopadł go fagor.
Przypomniały mu się zapasy zjedna z tych bestii dawno temu, jeszcze przed wstydliwą gorączką. Tamten przeciwnik był ranny. Za to ten… nie młokos, Aoz Roon wyczuł to instynktownie, kiedy chwyciwszy fagora za ramię kopnął go obutą nogą. Tego zdąży wrzucić do wody, zanim pozostałe siądą mu na karku.
Okazało się, że nie takie to łatwe. Bydlę było stare, ale jare. Raz człowiek brał górę, raz fagor. Aoz Roon nie mógł użyć włóczni ani dobyć noża. Walczyli postękując i przesuwając się z miejsca na miejsce, to w podskokach, to drobnymi kroczkami, a fagor próbował zrobić użytek ze swoich rogów.
Aoz Roon ryknął z bólu, gdyż fagor zdołał wykręcić mu ramię. Upuścił włócznię. Z rykiem uwolnił łokieć. Uderzył nim od dołu w podbródek przeciwnika. Zatoczyli się w tył parę kroków, niemal po kolana włażąc w wodę. Rozpaczliwie przyzywał Kurda, ale pies biegał tam i z powrotem. i wściekłym ujadaniem trzymał w szachu zbliżające się na piechotę trzy fagory. Nagle podpłynęło wielkie drzewo, które prąd toczył obracając nim nieustannie. Ociekający konar wynurzył się niczym ramię i uderzył fagora i człowieka, splecionych ze sobą na płyciźnie. Gwałtowne uderzenie skosiło obu i obu przykryły wartkie fale. Drugi konar podniósł się z nurtu, po czym także opadł, tworząc żółtawe wiry w miejscu zatonięcia.
Przez cztery godziny Bataliksa jak pies w gnat wgryzała się w bok Freyra. W końcu połknęła jaśniejszą gwiazdę. Siny półmrok zalegał ziemię całe wczesne popołudnie. Nawet owad się nie poruszył.
Na trzy godziny Freyr zniknął ze świata, skradziony z dziennego nieba. Okrojony pojawił się o zachodzie. Nikt nie mógł zaręczyć, że kiedykolwiek będzie znowu cały. Gęste chmury wypełniły niebiosa od horyzontu do horyzontu. Tak skończył się dzień — dzień trwogi. Dorosły czy dzieciak, każda istota ludzka w Oldorando szła spać z duszą na ramieniu. Potem zerwał się wiatr, zacinając deszczem, wzmagając niepokój. W starym mieście zdarzyły się trzy wypadki śmierci, w tym jeden samobójczej, i spłonęło bądź płonęło nadal kilka budynków. Jedynie gwałtowna ulewa zapobiegła gorszym burdom.
Łuna jednego z pożarów, na nowo rozdmuchanego przez wiatr, odbijała się w tafli deszczowej wody pod Wielką Wieżą. Odblask rzucał cienie na sufit izby, w której Oyre leżała na łóżku, nie mogąc zasnąć. Dął wiatr, trzaskała okiennica, iskry wzlatywały kominem nocy. Oyre czuwała. Prześladowały ją komary, najnowsi obywatele Oldorando. Każdy tydzień przynosił coś, czego nikt jeszcze nie przeżył.
Migotliwy odblask z dworu łączył się z plamami na suficie, malując złudny wizerunek starca o długich potarganych włosach, odzianego w długą szatę. Wyobrażała sobie, że starzec osłania głowę podniesionym ramieniem, i dlatego nie widać jego twarzy. Był czymś zajęty. Nogi poruszały mu się wraz z marszczeniem przez wiatr powierzchni kałuży na dworze. W milczeniu spacerował pośród gwiazd. Znudzona tą zabawą odwróciła spojrzenie, rozmyślając o swoim ojcu. Spojrzawszy ponownie na sufit dostrzegła swoją pomyłkę; znad ramienia starzec świdrował ją wzrokiem. Twarz miał dziobatą i pomarszczoną ze starości. Szedł teraz szybciej, okiennica trzaskała w rytm jego kroków. Maszerował przez świat prosto ku niej. Ciało miał pokryte jadowitą wysypką. Oyre ocknęła się i usiadła. Komar bzykał jej nad uchem. Drapiąc się w głowę spojrzała w drugi kąt izby, na dyszącą ciężko Dol.
— Jak tam u ciebie, panno?
— Bóle są coraz częstsze.
Oyre naga wylazła z łóżka, narzuciła długi płaszcz i poczłapała przez izbę tam, gdzie blado majaczyła twarz przyjaciółki.
— Posłać po Mamę Bikinkę?
— Jeszcze nie. Porozmawiajmy. — Dol wyciągnęła rękę i Oyre ujęła jej dłoń. — Jesteś teraz moją najlepszą przyjaciółką, Oyre. Bardzo dziwne rzeczy chodzą mi po głowie, kiedy tak leżę. Ty i Vry… Wiem, co o mnie myślicie. Obie jesteście dobre, a jakże inne… Vry taka niepewna siebie, ty zawsze taka pewna…
— Bierzesz to wszystko na opak.
— Tak. nigdy nie byłam zbyt mądra. Ludzie zawodzą się nawzajem w najokropniejszy sposób, prawda? Mam nadzieję, że nie zawiodę dziecka. Zawiodłam twojego ojca, wiem. A teraz ten łajdak mnie zawiódł… Nie mogę uwierzyć, że go nie ma przy mnie, akurat tej nocy ze wszystkich.
Ponownie stuknęła okiennica piętro niżej. Obie jednocześnie skuliły się. Oyre położyła dłoń na wydętym brzuchu przyjaciółki.
— Jestem pewna, że nie odszedł z Shay Tal, jeśli to cię trapi. Dol wsparła się na łokciach, odwracając twarz do Oyre.
— Czasami — powiedziała — nie mogę znieść własnych uczuć… ten ból to nic w porównaniu z nimi. Wiem, że nawet w połowie jej nie dorównuję. Jednak to ja powiedziałam „tak” y a ona powiedziała „nie” i to się liczy. Ja zawsze mówiłam „tak”, a nie ma go przy mnie… Myślę, że on mnie nigdy nie kochał…
Nagle rozszlochała się gwałtownie, łzy popłynęły jej ciurkiem z oczu. Oyre widziała, jak połyskują w migotliwej łunie, kiedy Dol obróciła się, by wtulić twarz w bujną pierś przyjaciółki. Wiatr zawył posępnie i znowu huknął okiennicą.
— Pozwól mi posłać niewolnicę po Mamę Bikinkę, kochanie — rzekła Oyre. Mama Bikinka przejęła obowiązki położnej, od kiedy matka Dol zniedołężniała.
— Nie, jeszcze nie.
Stopniowo łzy jej przestały płynąć. Westchnęła głęboko.
— Czasu dość. Dość czasu na wszystko.
Oyre wstała, owinęła się szczelnie płaszczem i boso poszła umocować Okiennicę. Uderzył ją w twarz wilgotny wiatr, potężnie dmący z południa, i chciwie odetchnęła pełną piersią. Wiatr przyniósł odwieczny głos embruddockich gęsi, które znalazły schronienie pod żywopłotem.
— A czemu ja bronię swej samotności? — zapytała nocy. Zakładając rygiel poczuła gorzkawy swąd spalenizny. Budynek w sąsiedztwie wciąż kopcił, przypominając o powszechnym szaleństwie dnia. Kiedy wróciła do obskurnej izby. Dol siedziała na łóżku, ocierając sobie twarz. 9
— Lepiej sprowadź Mamę Bikinkę, Oyre. Przyszły lord Embruddocku dobija się na świat.
Oyre pocałowała ją w policzek. Twarze obu kobiet były blade, oczy szeroko otwarte.
— On wróci niebawem. Mężczyźni są tacy… nieodpowiedzialni.
Wiatr stukający w okiennicę Oyre przybywał z daleka i daleka czekała go droga do wapiennych grzbietów Quzint. Miejsce jego narodzin znajdowało się ponad niezgłębionymi toniami morza, które przyszli żeglarze nazwą Gorejącym, Sunął wzdłuż równika na zachód, nabierając prędkości i wilgoci, aż wpadłszy na wielką zaporę Wschodniej Tarczy Kampannlat, Nktryhk, rozdzielił się na dwa wichry.
Północny prąd powietrza zahulał nad zatoką Chalce i wyczerpał siły topiąc wiosenne-przymrozki Sibornalu. Południowy prąd powietrza opłynął przylądki Vallgos, najpierw Morzem Bułackim, a potem północno-wschodnim rejonem Morza Orłów, by owiać zapachem ryb niziny pomiędzy Keevasien i Ottassol. Huczał po pustkowiach, które pewnego dnia będą wspaniałą krainą Borlien, wzdychał nad Oldorando, stukając do okna Oyre. Poleciał dalej w swoją drogę, nie czekając na pierwsze krzyki syna Aoza Roona. Ten ciepły prąd powietrza niósł ze sobą ptaki, owady, zarodniki, pyłek kwiatowy i mikroorganizmy. Żył na świecie parę godzin i niewiele dłużej w pamięci ludzi, mimo to odegrał swą rolę w burzeniu starego porządku rzeczy.
Po drodze przyniósł odrobinę nadziei podupadłemu na duchu człowiekowi siedzącemu w konarach drzewa. Drzewo to rosło na wyspie, pośrodku bystrzyny, która powoli przeradzała się w potężny dopływ rzeki Takissy. Człowiek miał zranioną nogę i cierpiąc tkwił w bezpiecznym dla siebie miejscu.
Pod drzewem przykucnął wielki samiec fagor. Być może, wyczekiwał okazji do ataku. Tak czy owak siedział zastygły w bezruchu, strzepując jedynie co jakiś czasu uchem. Jego krak przysiadł na gałęzi drzewa, jak najdalej od rannego człowieka.
Człowieka i fagora, na wpół utopionych, wyrzuciła tu woda. Pierwszy z nich wlazł na drzewo, gdyż było to jedyne bezpieczne miejsce dla kogoś w jego stanie. Trzymał się pnia drzewa, gdy dmuchał wiatr. Wiatr był zbyt ciepły dla fagora. Wreszcie fagor drgnął, szybko wstał i ani razu nie obejrzawszy się za siebie odszedł klucząc ostrożnie między głazami, które zawalały całą niemal powierzchnię wąskiej wyspy. Krak, wyciągnąwszy szyję, przez jakiś czas śledził go wzrokiem, po czym rozpostarł skrzydła i pofrunął za swym żywicielem.
Gdybym tak złapał i zabił to ptaszysko — myślał człowiek — byłoby to już jakieś zwycięstwo… i byłoby coś na ząb. Aoz Roon miał jednak bardziej palące problemy niż głód. Najpierw musiał zwyciężyć fagora. Spod osłony liści patrzył o świcie na brzeg rzeki, z którego został zmyty. Tam, na podmokłym gruncie, stały cztery fagory, każdy z krakiem na ramieniu, czy też leniwie kołującym mu nad głową; jeden trzymał kaidawa za grzywę. Sterczeli tam od wielu godzin, niemal bez ruchu, z oczyma utkwionymi w wyspę. W bezpiecznej od nich odległości kręcił się na skraju-wody Kurd. Pies był niespokojny, to przysiadał i skowyczał, to truchtał tam i z powrotem, przepatrując ciemne wiry.
Przygryzając z bólu dolną wargę Aoz Roon usiłował przesunąć się dalej na konarze, aby śledzić odejście bliższego przeciwnika. Ten szedł powoli. Ponieważ na wyspie nie było dokąd pójść, Aoz Roon sądził, że łotr po prostu zrobi kółko i wróci; gdyby był w lepszej formie, przygotowałby mu jakąś niemiłą niespodziankę na powitanie. Spojrzał zezem w niebo. Freyr wyplątywał się z zasieków drzew, najwyraźniej bez szwanku po przejściach dnia wczorajszego. Bataliksa zdążyła już wzejść i kryła się za chmurą. Miał wielką ochotę przysnąć sobie, ale nie śmiał. Fagor zapewne odczuwał tę samą potrzebę. Łajdaka nie było ani widać, ani słychać. Jedynym słyszalnym odgłosem było niezmordowane bulgotanie wody rwącej na południe. Zimnej jak lód — co Aoz Roon pamiętał doskonale. Jego wróg odchoruje tę kąpiel.
Ani chybi coś knuje. Mimo bólu Aoza Roona korciło, żeby zleźć z drzewa na zwiady. Podjąwszy decyzję odczekał chwilę, zbierając siły. I drapiąc się.
Ruch sprawiał mu trudności. Członki miał zesztywniałe. Ogromne czarne futro wciąż było ciężkie od wody. Najbardziej dokuczała mu lewa noga, boleśnie obrzmiała i twarda, unieruchomiona w kolanie. Mimo to jakoś zjechał, a pod koniec zleciał z drzewa na ziemię. Leżał wijąc się z bólu i łapiąc oddech, niezdolny się podnieść, w każdej chwili oczekując podstępnego ataku fagora i śmierci. Z brzegu nawoływały fagory obserwujące jego poczynania Jęcz ich głosy, nie tak donośne jak głos człowieka, ledwo docierały zza rwącej wody. Zawył też Kurd.
Aoz Roon stanął na nogi. Nad brzegiem spienionej toni znalazł odarty z gałązek konar, którym podparł się niczym kulą. Lęk, zimno, słabość, wszystko zakotłowało się w nim jak wiry powodzi, omal go nie przewracając. Czuł, że własne ciało mu ciąży, zziębnięte a rozpalone. Drapiąc się z szeroko otwartymi ustami, z rozpaczą toczył okiem wokoło, wypatrując napastnika. Nigdzie nie było widać fagora.
— I tak cię załatwię, gnoju, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu… Jeszcze jestem lordem Embruddocku…
Pokuśtykał, kryjąc się za stertami kamieni zawalających środek wyspy, niewidoczny dla czatujących na brzegu fagorów. Skalny rumosz i skąpa trawa po prawej stronie schodziły w toń, której zdradliwe gładzie biegły pod daleki drugi brzeg. Mgły jednały się z wodą wełnami nad jej marmurową taflą.
Rachityczne młodziutkie i starsze drzewa dzieliły z nim los rozbitka na tym niby wraku, niektóre jak maszty, złamane pod ciosami głazów toczonych falami poprzednich powodzi. To pobojowisko żywiołów miało w najszerszym miejscu nie więcej niż dwanaście metrów, za to długością — niczym wystający grzbiet jakiejś wielkiej podwodnej istoty — dzieliło nurt dalej, niż sięgał wzrok.
Jak zraniony niedźwiedź kuśtykał Aoz Roon na ten rozpaczliwy rekonesans, ostrożnie posuwając się samym skrajem wody, aby zachować jak największy dystans pomiędzy sobą a zaczajonym gdzieś fagorem.
Z kępy paproci tuż przed nim szusnął jeleń z uniesionym łbem, z ogniem w oku. Aoz Roon stanął jak wryty; byk chlupnął w fale i po chwili nad powierzchnią toni sterczał tylko rdzawy łeb, dźwigający wieniec o trójgrotowych koronach. Z żałosnym rykiem byk zdał swoje potężne ciało na łaskę jeszcze większej potęgi wód, które poniosły go szerokim łukiem. Wydawało się, że nie zdoła osiągnąć drugiego brzegu, gdy w tumanach mgły znikał Aozowi Roonowi z oczu, wciąż dzielnie płynąc.
Przełażąc po jakimś czasie przez zwalony pień Aoz Roon znów ujrzał kraka. Ptak przyglądał mu się diamentowym okiem bazyliszka z wysokości krytego darnią i kamieniami dachu jakiejś chaty. Chata miała ściany ze skalnych ciosów; gruby żwir w stertach, paprocie i koślawe drzewka usiłowały przeobrazić ją w twór przyrody. Aoz Roon zaszedł kołem od frontu, pewien, że w środku siedzi fagor. Grunt opadał i woda kłębiła się o trzy stopy od progu. W tym miejscu wyspa tonęła. Wynurzała się parę metrów dalej w górę nurtu, podejmując wyznaczony kurs jak wąska łódź z ładunkiem nikomu niepotrzebnych kamieni. Obie części dzielił wir wody najwyżej po kolana. Człowiek-niedźwiedź mógł przejść w bród na drugą stronę, gdzie będzie bezpieczny. Fagor z właściwym jego rasie wodowstrętem przenigdy za nim nie polezie.
Ziąb nurtu niczym zęby aligatora przenikał kości. Słaniając się i głośno jęcząc Aoz Roon dobrnął do drugiej wyspy. Upadł. Nie wstawał, tylko gramolił się po kamieniach, wykręcając szyję, aby nie tracić chaty z oczu. Wróg musiał być w chacie — chory, ranny, tak jak i on. Dźwignął się wreszcie na nogi i łażąc po wyspie szukał czegoś jak ogłupiały, a nie znalazłszy wyciął nożem dwie mocne żerdzie. Z wetkniętymi pod pachę żerdziami wpakował się z powrotem w lodowaty nurt, kuśtykając z pomocą swego szczudła. Wzrok miał utkwiony w drzwiach chaty. U progu przemknął mu nad głową cień. Pikujący z góry krak rozorał mu skroń haczykowatym dziobem. Puściwszy żerdzie i szczudło machnął nożem w powietrzu. Nurkującemu po raz drugi krakowi rozpłatał pierś. Ptak w kalekim przechyle wylądował na kłodzie, siejąc pióra skropione czerwoną krwią.
Aoz Roon dowlókł się do drzwi i fachowo zaparł żerdzie, jedną pod klamkę, drugą pod górny zawias. Drzwi zatrzasnęły się natychmiast. Potem rozległo się łomotanie i ryk usiłującego wywalić je fagora. Żerdzie nie puściły. Aoz Roon podniósł szczudło. Już miał wracać na swoją wysepkę, gdy jego spojrzenie padło na kraka. Brocząc krwią z piersi ptak przeskakiwał z nogi na nogę. Aoz Roon wziął zamach szczudłem i silnym ciosem dobił ptaszysko. Z krakiem pod pachą po raz trzeci zanurzył nogi w lodowatej wodzie. Po drugiej stronie klapnął na ziemię, żeby masażem przywrócić w nich trochę czucia. Przeklinał ból w kościach. Łomotanie do drzwi chaty nie ustawało. Prędzej czy później któraś z żerdzi puści ale na razie fagor był unieszkodliwiony, a lord Embruddocku triumfował.
Z krakiem w garści wpełznął między dwa pochylone razem drzewa, ściągając zewsząd kamienie dla osłony. Ogarniały go fale słabości. Zapadł w sen, z twarzą wtuloną w pierze na nie ostygłej jeszcze ptasiej piersi. Obudził się zziębnięty i zdrętwiały. Freyr tonął w złotej mgle nisko na zachodnim nieboskłonie. Przekręciwszy się w swej kolibie Aoz Roon mógł obserwować pobliski brzeg. Fagory tkwiły na posterunku. Za ich plecami widział skarpę i nawet miejsce, gdzie padł Elin Tal. Za tym wszystkim wielki strażnik pławił się we mgle. Ani śladu Kurda na brzegu.
Noga jakby mniej go bolała. Wlokąc martwego ptaka wypełznął z kryjówki i dźwignął się z ziemi. Fagor czekał o parę zaledwie metrów, po drugiej stronie przesmyku. Za fagorem widać było nie naruszone drzwi chaty. W dachu ziała wybita dziura, zwalone na bok kamienie wskazywały drogę ucieczki fagora. Parsknąwszy fagor obrócił głowę w jedną stronę. potem w drugą, błyskając w słońcu rogami podczas tego zagadkowego gestu. Z sierścią zbitą w kołtun po niedawnej kąpieli w rzece, przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Gdy tylko człowiek cały wystawił się na cel, rzucił prymitywną włócznią. Nazbyt odrętwiały Aoz Roon nawet nie uchylił głowy, ale włócznia minęła go z daleka. Zobaczył, że to jedna z żerdzi, jakie wyciął do zaklinowania drzwi chaty. Być może fagor zranił sobie ramię i dlatego spudłował tak haniebnie. Aoz Roon pogroził mu pięścią. Niebawem miała zapaść krótka noc. W naturalnym odruchu zapragnął rozniecić ognisko. Wziął się do roboty dziękując Wutrze za poprawę samopoczucia, chociaż wciąż odczuwał dziwne mdłości. Na pewno z głodu — rzekł sobie, a jedzenie będzie miał, gdy tylko rozpali ogień. Nazbierał chrustu i spróchniałego drewna i osłoniwszy wybrane miejsce kamieniami, zaczął wprawnie kręcić patykiem w dłoniach, jak dobry krześnik. Zatliła się hubka. Stał się zwykły cud i buchnął płomyczek. Surowe rysy twarzy Aoza Roona złagodniały nieco, kiedy patrzył w dół na żar pomiędzy swymi dłońmi. Fagor przyglądał mu się nieporuszony z odległości paru kroków.
— Zynu Freyra, ty grzejesz się zobie — zawołał.
Podnosząc wzrok Aoz Roon ujrzał jedynie sylwetkę wroga, zarysowaną na tle złotego nieba o zachodzie.
— Ano grzeję się, a co więcej, zaraz sobie upiekę i zeżrę twojego kraka, śmierduchu.
— Ty daj krak mój kawałek.
— Wody opadną za dzień czy dwa. Wtedy obaj możemy wracać do domu. Na razie siedź tam, gdzie siedzisz.
Fagor miał twardą wymowę. Odrzekł coś, lecz Aoz Roon nie zrozumiał. Siedział przy swym ognisku, spozierając ponad ciemną wodą na przeciwnika, którego sylwetka zlewała się już z konturami drzew i wzgórz, czarnych na tle zachodzącego słońca. Siedział i drapał się pod futrem, i kiwał w przód i w tył.
— Ty, Zynu Freyra, jezdeź złaby i umrzesz w nocy.
Miał trudności z wymową syczących głosek, brzmiały jak twarde „z”.
— Złaby? Niech ci będzie, że jezdem złaby, ale umrę lordem Embruddocku, a ty zasrańcem.
Zawołał parę razy na Kurda, ale pies nie odpowiadał. Przy ziemi było zbyt ciemno, aby zobaczyć, czy grupka fagorów nadal czatuje na brzegu rzeki. Cały świat zapadał się w nocy, zostawiając po sobie chaos tajemniczych cieni. Słabość rodziła w Aozie Roonie lęk i wrażenie, że fagor gotuje się do skoku i zaraz przesadzi dzielącą ich wodę. Pogroził mu pięścią.
— Nie właź na moją ziemię, a ja nie wlezę na twoją. Samo wygłoszenie tych słów go wyczerpało. Przycisnął dłonie do oczu i dyszał, jak zwykł dyszeć Kurd po skończonych łowach. Fagor milczał przez dłuższą chwilę, jakby ważył w myślach propozycję człowieka, w końcu postanawiając ją odrzucić. Uczynił to bez żadnego gestu, mówiąc:
— My żyjemy i my umieramy na tej zamej ziemi, na tej zamej ziemi. Dlatego muzimy walczyć.
Słowa doleciały przez wodę do Aoza Roona. Nie mógł doszukać się w nich sensu. Pamiętał tylko, jak krzyczał do Shay Tal, że przeżyją dzięki jedności. Teraz wszystko mu się plątało. To cała ona, nigdy jej nie ma, kiedy jest potrzebna.
Obróciwszy się do ogniska przyklęknął, dorzucił gałęzi i przystąpił do krwawego dzieła ćwiartowania ptaka. Wyrwane udo ze zwisającymi ścięgnami nadział na patyk. Zanim umieścił je nad ogniem, poczuł we wszystkich kościach katusze niedawnej wysypki na ciele, jakby to jego szkielet był w ognisku. Mdłości podeszły mu do gardła. Nagle na samą myśl o jedzeniu zrobiło mu się niedobrze.
Powstał chwiejnie z ziemi, wdepnął w ognisko, zabrnął w wodę, z krzykiem zakręcił się w kółko, wznosząc zakrwawione ptasie udo do nieba. Woda huczała. Zdawało mu się, że rzeka stoi w miejscu, że wyspa jak wąskie czółno pruje toń jeziora, a on nie jest w stanie powstrzymać biegu czółna po jeziorze, które ciągnie się bez końca w głąb ogromnej jaskini ciemności. Gardziel jaskini połknęła Aoza Roona.
— Masz gorączkę kości — rzekł fagor. Nazywał się Yhamm-Whrrmar. Nie był wojownikiem. Należał do wędrownych drwali i grzybiarzy. Skradziono im kaidawy. Kiedy dwaj Synowie Freyra napatoczyli się ich gromadce, fagory spełniły po prostu swój święty obowiązek, co dla Yhamma-Whrrmara skończyło się pewnymi kłopotami.
Siły wyższe rzuciły grzybiarzy na zachód. Podążając w przeciwnym kierunku szlakami pomyślnych oktaw śródpowietrznych, od napotkanych podobnych sobie hołyszów usłyszeli o pochodzie wielkiej krucjaty, która niszczy wszystko na swej drodze. Zaniepokojeni tym grzybiarze nie przerwali wprawdzie wędrówki w poszukiwaniu chłodniejszych terenów, zboczyli jednak w długą dolinę, gdzie oktawy śródpowietrzne przestały im sprzyjać. Nadeszły powodzie, więc musieli kluczyć. Niepomyślność i niepewność zagnieździły się w ich toniach.
Yhamm-Whrrmar stał nieruchomo na brzegu rozlewiska, czekając na śmierć Freyra, siewcy zła. Ciemności niosły ukojenie. Poruszył się i rozmasował obolałe ramię. Cieszył się z nadejścia nocy. Wróg jego bez życia leżał opodal na kupie kamieni. Z tej strony nie będzie już więcej kłopotów. Ostatecznie, choć to dokuczliwa plaga. Synowie Freyra zasługiwali na litość: w końcu sama obecność rasy ancipitalnej porażała ich wszystkich słabością. Zwykła sprawiedliwość. Yhamm-Whrrmar stał jak posąg, nie licząc godzin.
— Jesteś złaby i umrzesz — zawołał.
Lecz on również czuł w sobie złe śródpowietrze. Podrapał kark zdrową ręką i rozejrzał się po ogromnych przestworzach mroku. Ciemności już ustępowały. Gdzieś na wschodzie Bataliksa, ta dzielna amazonka Bataliksa, matka rasy ancipitalnej, rozsyłała już blade wici o swoim powrocie. Yhamm-Whrrmar wszedł do chaty i pod rozwalonym dachem legł na ziemi, zamykając karmazynowe oczy; spał bez ruchu i bez sennych marzeń.
Ponad bezmiar wód zakradła się nikła łuna zwiastująca wschód Bataliksy. Wiele jeszcze razy wschodzić miała Bataliksa, zanim opadną fale powodzi, bowiem fale te czerpały soki z kolosalnych zasobów wód w rezerwuarach dalekiego Nktryhku. Nadejdzie czas, kiedy fale wyżłobią sobie regularne koryto rzeki. Jeszcze później przesuną się masy ziemi i skierują rzekę gdzie indziej. W odległym wciąż o wiele stuleci apogeum Freyrowej chwały kraina ta wyschnie i powstałą z niej pustynię Madurę będą przemierzać ludy z nie narodzonej jeszcze przyszłości.
Kiedy tak sobie spali, człowiek i fagor, żadnemu się nawet nie śniło, że fale będą obmywać lichy spłachetek ich wyspy przez całą przyszłą epokę. Była to chwilowa powódź, ale ta chwila trwać miała dwieście lat Bataliksy.