XIII. WIDOK Z PÓŁROONÓWKI

W Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej doskonale znano termin „gorączka kości”. Stanowiła element mechanizmu choroby wywołanej przez wirusa, którego uczone rody na „Avernusie” znały pod nazwą wirusa helikoidalnego, i lepiej rozumiały jego działanie niż ci, którzy zarażeni nim cierpieli i marli na planecie w dole.

Badania w dziedzinie mikrobiologii helikońskiej były tak dalece zaawansowane, że Ziemianie wiedzieli już o dwukrotnym ujawnianiu się wirusa w ciągu 1825 lat każdego wielkiego roku Helikonii. Wprawdzie Helikończykom mogło wydawać się inaczej, ale ujawnienia te nie zachodziły przypadkowo. Występowały niezmiennie w okresie dwudziestu zaćmień, zwiastujących początek prawdziwej wiosny, i po raz drugi w okresie sześciu lub siedmiu zaćmień pod koniec Wielkiego Roku. Równoczesne zaćmieniom klimatyczne zmiany działały jak wyzwalacie dwóch faz wirusowej hiperaktywności, z których jedna stanowiła niejako lustrzane odbicie drugiej, o skutkach równie zabójczych, mimo że całkowicie odmiennych w odmiennych okresach.

Dla mieszkańców planety w dole obie te plagi uchodziły za odrębne zjawiska. Szalały w odstępie ponad pięciu małych stuleci helikońskich (to znaczy nieco ponad siedmiu stuleci ziemskich). Toteż i nazwy miały odrębne, „gorączka kości” i „tłusta śmierć”.

Chorobowa rzeka wirusów jak niepowstrzymana powódź zmieniała dzieje tych wszystkich, których ziemiami popłynęła. Jednakże pojedynczy wirus, niczym pojedyncza kropla wody, nie wyglądał imponująco. Żeby mogło go zobaczyć ludzkie oko, helikoidalny wirus musiałby zostać powiększony dziesięć tysięcy razy. Jego wielkość wynosiła dziewięćdziesiąt siedem milimikronów. Składał się z cząsteczki RNA w dwudziestościennej osłonie zbudowanej z lipidów i białek, i pod wieloma względami przypominał pleomorficznego helikoidalnego wirusa wywołującego wygasłą ziemską chorobę zwaną świnką.

I uczeni na „Avernusie”, i obserwatorzy Helikonii z dalekiej Ziemi zdawali sobie sprawę, jaką rolę odgrywa ten zabójczy wirus. Niczym starożytny hinduski bóg Siwa, wirus uosabiał ancipitalne żywioły zagłady i odrodzenia. Zabijał, a jego śladem szło życie. Swą obecnością na planecie helikoidalny wirus zapewniał ciągłość życia obu rasom — ludzkiej i fagorzej. Z powodu jego obecności żaden osobnik z Ziemi nie mógł postawić stopy na Helikonii, chyba że za cenę życia. Helikonią władał wirus helikoidalny, stanowiąc sanitarny kordon wokół planety.

Jak dotąd gorączka kości nie dotarła do Embruddocku. Nadciągała jednak tak samo nieubłaganie, jak krucjata młodego kzahhna Hrr-Brahla Yprta. Uczone głowy z „Avernusa” zadawały sobie pytanie, co uderzy pierwsze.

Inne pytania zaprzątały mieszkańców Embruddocku. Mężczyźni u szczytu chwiejnej hierarchii łamali sobie głowy, jak dojść do władzy i jak ją potem utrzymać. Na szczęście dla losów ludzkości nigdy nie znaleziono ostatecznej odpowiedzi na to pytanie. Ale Tanth Ein i Faralin Ferd, chłopy pazerne i samolubne, nie interesowali się teoretyczną stroną tego zagadnienia. Czas mijał, nieobecność Aoza Roona przedłużyła się do ponad pół roku i nadszedł nowy rok — złowróżbny rok dwudziesty szósty wedle nowego kalendarza — a dwaj namiestnicy rządzili wszystkim w myśl zasady „aby do jutra”. To im odpowiadało.

Mniej odpowiadało to Raynilowi Layanowi. Z jego zdaniem coraz bardziej liczyli się zarówno obaj regenci, jak i starsi rady. Raynil Layan widział potrzebę zaprowadzenia w Oldorando nowego ładu”, który wyniósłby go do władzy poniekąd bez użycia siły, co mu najbardziej odpowiadało. Niby to pod naciskiem kupców on, Raynil Layan, wybije pieniądz, którym zastąpi stary jak świat handel wymienny. Odtąd nic w Oldorando nie będzie za darmo.

Za chleb płacimy pieniądzem Raynila Layana.

Zadowoleni, że dostaną swoją działkę, Tanth Ein i Faralin Ferd przyklasnęli propozycji. Miasto rozrastało się z dnia na dzień. Nie dało się dłużej ograniczać handlu do przedmieść, handel był już centrum życia i żył w centrum. I można go było opodatkować zgodnie z nowatorskim pomysłem Raynila Layana.

— Nie godzi się płacić za żarcie. Powinno być za darmo, jak powietrze.

— Przecież mają nam dać pieniądze na kupno jedzenia.

— Coś mi tu śmierdzi. Raynil Layan się obłowi — rzekł Dathka.

On i drugi lord Zachodniego Stepu szli spacerkiem w kierunku wieży Oyre, po drodze dokonując inspekcji podległych im rewirów. Rewiry rozrastały się wraz z Oldorandem. Wszędzie widać było nowe twarze.

Uczeni starcy z rady szacowali — biadając nad tym co niemiara — że rodowici mieszkańcy stanowią nieco ponad jedną czwartą ludności. Reszta to obcy, wielu tylko przejazdem. Oldorando leżało na skrzyżowaniu kontynentalnych szlaków, które właśnie zaczynały ożywać. Tam, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu widniały szczere pola, teraz urządzono pola namiotowe i stawiano chaty. Niektóre zmiany sięgały głębiej. Dawna łowiecka reguła, surowa i sybarycka na przemian, skończyła się z dnia na dzień. Mustangi Laintala Aya i Dathki karmili niewolnicy. Zwierzyny było jak na lekarstwo, kołatki zniknęły, a koczownicy dostarczali bydło, zwiastujące bardziej osiadły tryb życia.

Uroki targowiska zniszczyły więź łowieckiej drużyny. Ci, których żywiołem w czasach Aoza Roona było uganianie się z wichrem w zawody po nowo odkrytej prerii, obecnie poprzestawali na szlifowaniu bruków, najmując się za kramarzy albo stajennych, rzezimieszków lub alfonsów.

Lordowie Zachodniego Stepu odpowiadali dziś za porządek w rozrastającej się dzielnicy miasta na zachodnim brzegu Voralu. Mieli do pomocy szeryfów. Biegli w murarce niewolnicy z południa wznosili dla nich wieżę mieszkalną. W brassimipach założono łomy kamienia. Nowa wieża, naśladująca kształtem stare, miała się wznosić na trzy piętra i górować nad namiotami tych, których lordowie próbowali utrzymać w ryzach.

Po sprawdzeniu dziennego postępu robót i wymianie żartów z nadzorcą, Laintal Ay i Dathka podążyli ku staremu miastu, przepychając się w ciżbie pielgrzymów. Tutejsze budy przygotowane były do obsługi tego rodzaju wędrowców. Każdy kram miał wydany przez urząd Laintala Aya patent, którego numer widniał na szyldzie. Napływała kolejna fala pielgrzymów. Laintal Ay zszedł im z drogi, opierając się plecami o świeżo postawioną płócienną ścianę. Pięta zawisła mu w powietrzu, obsunął się i wylądował na dnie dołu ukrytego za płóciennym parawanem. Dobył miecza. Trzej bladzi młodzieńcy z obnażonymi torsami patrzyli na niego przerażeni, gdy obrócił się do nich z mieczem w dłoni. Dol był głęboki po pas, wielkości małej izby. Młodzieńcy mieli na środku czoła namalowane oko. Zza rogu płóciennej ściany wyszedł Dathka i zajrzał do wykopu, rozbawiony tym, co spotkało przyjaciela.

— Co wy tu robicie? — spytał trójcę trójokich Laintal Ay. Ochłonąwszy z wrażenia trzej cyklopi postawili się hardo. Jeden z nich rzekł:

— To będzie świątynia poświęcona wielkiemu Akhce Naaba, zatem ziemia to święta. Musimy cię prosić o bezzwłoczne jej opuszczenie.

— To moja ziemia — powiedział Laintal Ay. — Pokażcie no mi patent na jej dzierżawę.

Młodzi ludzie wymienili między sobą spojrzenia, a tymczasem wokół jamy wyrósł tłumek pielgrzymów, gapiących się w dół. Słychać było gniewne pomruki. Wszystkich okrywały biało-czarne szaty.

— Nie mamy patentu. My niczego nie sprzedajemy.

— Skąd jesteście?

Rosły mężczyzna w czarnym turbanie na głowie stanął na skraju wykopu w towarzystwie dwóch starszych kobiet, dźwigających jakiś spory pakunek. Napuszonym głosem zawołał:

— Jesteśmy wyznawcami wielkiego Akhy Naaba i podążamy na południe, niosąc słowo. Zamierzamy wznieść tutaj małą kapliczkę i żądamy, abyś natychmiast usunął swą niegodną osobę.

— To moja ziemia, każda jej garść. Dlaczego kopiecie w dół, skoro macie wznosić kaplicę do góry? Czy wy, barbarzyńcy, nie odróżniacie ziemi od nieba?

— Akha jest bogiem ziemi i podziemi — pokorniej ozwał się jeden z młodych kopaczy — a my żyjemy w jego żyłach. Poniesiemy zwiastowanie do wszystkich ziem. Czyż nie jesteśmy poborcami z Pannowalu?

— Nie pobierzecie sobie tej dziury bez pozwolenia! — ryknął Laintal Ay. — Jazda stąd, wszyscy!

Rosły, — napuszony mężczyzna podniósł krzyk, lecz Dathka dobył miecza. Sięgnął głownią. Pakunek, dźwigany przez dwie kobiety, okrywała szmata. Nadziawszy ją na sztych Dathka zerwał tkaninę. Ukazała się półludzka postać w cudacznym przysiadzie, o żabich oczach, ślepych a wybałuszonych. Wyrzeźbiono ją w czarnym kamieniu.

— To ci śliczności! — gruchnął śmiechem. — Nie dziw, że taką szkaradną gębę musicie zasłaniać ścierką!

Pielgrzymi wpadli w szał. Akha obrażony, Akha zbezczeszczony promieniami słońca. Rzucili się kupą na Dathkę. Wyskoczywszy z dołu Laintal Ay z krzykiem natarł na pielgrzymów, płazując mieczem na prawo i lewo. Burda ściągnęła szeryfa w asyście dwóch chwatów z pałkami i po krótkim a tęgim laniu pielgrzymi obiecali dobrze sprawować się w przyszłości. Laintal Ay z Dathka ruszyli w swoją drogę do nowej kwatery Oyre w odbudowanej wieży Vry. Oyre przeprowadziła się, bowiem plac pod Wielką Wieżą, pełen drewnianych jatek i szynków, stał się zbyt gwarny. Z Oyre przeniosła się też Dol z synkiem Rastilem Roonem Denem i ze swą wiekową matką Rol Sakil. Dol bała się mieszkać pod jednym dachem z parą namiestników, Faralinem Ferdem i Tanthem Einem, którzy pod przedłużającą się nieobecność Aoza Roona zaczynali sobie za dużo pozwalać.

Przed wejściem do wieży, wciąż zwanej Wieżą Shay Tal, trzymali straż czterej rośli młodzi borlieńscy wyzwoleńcy. Postawił ich tu Laintal Ay. Zasalutowali mu, gdy wchodził z Dathka do wieży.

— Jak tam Oyre? — spytał już ze schodów.

— Wraca do sił.

Zastał swą ukochaną w łóżku, u jej wezgłowia siedziały Vry, Dol i Rol Sakil. Zbliżył się i Oyre oplotła go ramionami.

— Och, Laintalu Ayu… to było takie straszne. Tak strasznie się bałam.

Patrzyła mu w oczy. Dostrzegł na jej twarzy piętno zmęczenia w nieuchwytnych zmarszczkach pod dolnymi powiekami. Tym, którzy wywoływali ojców, przybywało lat po takiej próbie.

— Myślałam, że już nigdy nie wrócę do ciebie, ukochany — powiedziała. — Świat dolny jest coraz gorszy przy każdej następnej wizycie.

Starość zgięła Rol Sakil we dwoje. Na twarz opadły jej długie siwe włosy, spod których sterczał tylko nos. Siedziała przy posłaniu, tuląc wnuka.

— Jedynie starym, Oyre, tylko im nie udaje się powrócić. Oyre siadła, mocniej przywierając do Laintala Aya. Czuł, jak dziewczyna dygoce.

— Wyglądało to dwakroć straszniej tym razem… bez słońc. Świat dolny jest odwróceniem naszego, prakamień jak słońce w dole pod wszystkim, czarny, świeci czarnym światłem. Wszystkie mamuny wiszą tam jak gwiazdy… nie w powietrzu, tylko w skale. Wszystkie z wolna wsysane do czarnej dziury prakamienia… Są takie złośliwe, nienawidzą żywych.

— To prawda — przytaknęła Dol, uspokajając starą matkę. — Nienawidzą żywych i pożarłyby nas, gdyby mogły.

— Próbują cię chapnąć, gdy przechodzisz.

— W ślepiach mają pełno okropnego pyłu.

— W gębach też…

— A twój ojciec? — nie wytrzymał Laintal Ay, przypominając, po co zapadła w pauk.

— Spotkałam w dolnym świecie matkę… — przez chwilę Oyre nie mogła nic więcej z siebie wydusić.

Obłapiła Laintala Aya, lecz świat — powietrza, do którego on należał, wciąż wydawał jej się mniej rzeczywisty niż świat, z którego powróciła. Ani jednego dobrego słowa nie miała dla niej matka, jeno potępienie i złorzeczenia, i nienawiść tak wściekłą, jakiej nie spotyka się wśród żywych.

— Powiedziała, że okryłam hańbą jej imię, że wpędziłam ją w niesławie do grobu. Ja ją zabiłam, ja jestem winna jej śmierci, nie cierpiała mnie, od kiedy poczuła pierwsze moje drgnienie w swym łonie… Wszystko złe, wszystko najgorsze, całe moje dzieciństwo… moja bezradność… zafajdane pieluchy… Och, och, nie mogę uwierzyć…

Zaniosła się łkaniem, we łzach szukając ujścia dla rozpaczy. Vry podbiegła ją podtrzymać razem z Laintalem Ayem.

— To wszystko nieprawda, Oyre, wszystko to przywidziało ci się.

Została jednak odtrącona prze? szlochającą przyjaciółkę. Każdy z obecnych kiedyś tam przebywał w pauk. Patrzyli z ponurym współczuciem, pogrążeni we własnych wspomnieniach.

— A twój ojciec? — powtórzył Laintal Ay. — Spotkałaś go?

O tyle przyszła do siebie, że trzymając Laintala Aya na długość ramion, obróciła ku niemu zaczerwienione oczy i twarz błyszczącą od rozmazanych łez, zasmarkaną.

— Nie było tam ojca, dzięki Wutrze, nie było go tam. Jeszcze nie pora mu zejść do świata dolnego.

Popatrzyli na siebie, nie wierząc własnym uszom. Oyre gadaniem próbowała uśpić podejrzenia, że Aoz Roon przebywa, mimo wszystko, z ShayTal.

— On chyba nie zostanie takim złym mamikiem, chyba życie pełnią życia uchroni go od przemiany w kłębek złości. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas nie grozi mu taki los. Ale gdzież on jest, przez te wszystkie długie tygodnie?

Dol zaraziła się od Oyre łzami i wyrwawszy matce Rastiia Roona zaczęła go kołysać, łkając:

— Czy on jeszcze żyje? Gdzie jest? Wcale nie był taki zły, jak czasem wygadywałam… Jesteś pewna, że go nie ma tam, w dole?

— Mówię ci, że nie ma. Laintalu Ayu, Dathko, on nadal żyje, chociaż jeden Wutra wie gdzie, ale na pewno gdzieś na tym świecie.

Uwolniona teraz od niemowlęcia Rol Sakil podniosła lament.

— My wszyscy musimy zejść w to straszne miejsce, prędzej czy później. Dol, och Dol, twoja biedna stara matka jest następna w kolejce… Obiecaj, że zejdziesz mnie odwiedzić, obiecaj, a ja obiecuję, że nie powiem na ciebie złego słowa. Nigdy cię nie potępię za to, że związałaś się z tym okropnym człowiekiem, który zatruł nam wszystkim życie…

Kiedy Dol pocieszała matkę, Laintal Ay spróbował pocieszyć Oyre, lecz dziewczyna odepchnęła go nagle 4 wstała z łóżka, ocierając sobie twarz i oddychając głęboko.

— Nie dotykaj mnie, śmierdzę światem dolnym. Daj mi się umyć.

Podczas tych wszystkich lamentów Dathka stał oparty o chropawą ścianę w końcu izby jak wykuty z kamienia. Teraz wyszedł z kąta.

— Uciszcie się wszyscy, spróbujcie ruszyć głową. Grozi nam niebezpieczeństwo i musimy obrócić tę wiadomość na naszą korzyść. Skoro Aoz Roon żyje, to potrzebny nam jest plan działania do jego powrotu. jeśli uda mu się wrócić. Być może pojmały go fugasy. Ostrzegam was, Faralin Ferd z Tanthem Einem planują podstępnie zagarnąć władzę w Oldorando. Najpierw umyślili założyć mennicę pod zarządem tej gadziny, Raynila Layana. — Jego spojrzenie pobiegło ku Vry i umknęło z powrotem. — Raynil Layan zagonił już kuźników do bicia monet. Wystarczy, że położą na tym łapy i opłacą swoich ludzi, a staną się wszechmocni. Kiedy wróci Aoz Roon, zamordują go jak nic.

— Skąd ty to wiesz? — spytała Vry. — Faralin Ferd i Tanth Ein są jego starymi przyjaciółmi.

— Jeśli o to chodzi… — Dathka urwał i roześmiał się. — Lód jest twardy, dopóki się nie stopi. — Stał bacznie przyglądając się każdemu z obecnych, wreszcie zatrzymał spojrzenie na Laintalu Ayu. — Nadeszła chwila, abyśmy pokazali, co naprawdę jesteśmy warci. Nie mówmy nikomu, ze Aoz Roon żyje. Nikomu. Lepiej, żeby tamci pozostawali w niepewności. Niech wszyscy pozostają w niepewności. Wieści Oyre pchnęłyby namiestników do natychmiastowego zagarnięcia władzy. Ruszą się, żeby ubiec Aoza Roona przed jego powrotem.

— Nie sądzę… — zaczął Laintal Ay, lecz Dathka, tak niespodziewanie odnalazłszy język w gębie, nie dopuścił nikogo do głosu.

— Kto ma największe prawo do władzy po śmierci Aoza Roona? Ty, Laintalu Ayu. I ty, Oyre. Syn Loilanun i córka Aoza Roona. Groźne jest to niemowlę Dol, rada może się uczepić jego kandydatury. Laintalu Ayu, ty i Oyre musicie natychmiast wziąć ślub. Dosyć kręcenia. Ściągniemy tuzin kapłanów z Borlien na ceremonię, a wy ogłosicie, że stary lord nie żyje, więc oboje przejmujecie po nim władzę. Ludzie wam przyklasną.

— Faralin Ferd i Tanth Ein także?

— Poradzimy sobie z Faralinem Ferdem i Tanthem Einem — rzekł groźnie Dathka. — Iz Raynilem Layanem. Oni nie cieszą się powszechnym poparciem, tak jak wy.

Spoglądali po sobie wszyscy ze śmiertelną powagą. Wreszcie Laintal Ay przerwał ciszę.

— Nie zamierzam uzurpować sobie tytułu Aoza Roona, kiedy on jeszcze żyje. Doceniam twą bystrość, Dathka, ale nie wykonam twojego planu.

Dathka wsparł się pod boki i uśmiechnął drwiąco.

— Rozumiem. Więc tobie nie przeszkadza, że namiestnicy zagarną władzę? Zabiją cię, jeśli do tego dojdzie… i mnie zabiją.

— Nie wierzę.

— Wierz sobie, w co chcesz, i tak cię zabiją. Ciebie i Oyre, i Dol, i tego dzieciaka. Pewnie Vry także. Obudź się ze swych mrzonek. To twardzi faceci, a działać muszą prędko ze względu na ślepoty i pogłoski o gorączce kości. Zrobią swoje, kiedy ty będziesz siedział z założonymi rękami i żył nadzieją.

— Lepiej byłoby ściągnąć ojca z powrotem — powiedziała Oyre, nie patrząc na Laintala Aya, tylko na Dathkę. — Wszystko się wali… potrzebujemy rządów naprawdę silnej ręki.

Dathka zgryźliwym śmiechem skwitował jej słowa i w milczeniu czekał, jak je przyjmie Laintal Ay. Wszyscy czekali w głębokiej ciszy. W końcu Laintal Ay powiedział z zakłopotaniem:

— Bez względu na to, co zrobią czy mogą zrobić namiestnicy, ja nie będę ubiegał się o władzę. Zasiałbym tylko waśnie.

— Waśnie? — rzekł Dathka. — Miasto już jest zwaśnione, pogrąża się w chaosie, tylu w nim przybłędów. Jesteś głupcem, jeśli kiedykolwiek wierzyłeś w bajdę Aoza Roona o jedności.

Całą tę sprzeczkę Vry przesiedziała cicho jak trusia tuż przy włazie, plecami oparta o ścianę. Teraz wyszła na środek izby.

— Popełniasz błąd myśląc jedynie o sprawach przyziemnych. — Wskazała na dziecko. — Dokładnie w dniu narodzin Rastiia Roona zniknął jego ojciec. To znaczy trzy kwartały temu. Przeminęła pora zachodów dwojga słońc. Trzy zatem kwadry, przypominam ci, minęły od ostatniego zaćmienia czy ostatniej ślepoty, jeśli wolisz dawną nazwę. Muszę cię przestrzec, że nadchodzi kolejne zaćmienie. Zrobiłyśmy z Oyre wyliczenia…

Stareńka matka Dol zaczęła biadolić.

— Dawnymi czasy nie trapiły nas takie nieszczęścia… cóżeśmy uczynili, żeby na nie zasłużyć dzisiaj? Jeszcze jedno, a koniec z nami. Dlaczego?

— Nie potrafię wyjaśnić „dlaczego”, dopiero zaczynam pojmować „jak” — powiedziała Vry, rzuciwszy pełne współczucia spojrzenie na staruszkę. — I jeśli się nie mylę, następne zaćmienie będzie trwało o wiele dłużej niż ostatnie, Freyr schowa się całkowicie na bite pięć i pół godziny, i zjawisko to wypełni większą część dnia, poczynając od wschodu słońca. Nietrudno sobie wyobrazić, jaką to wywoła panikę.

Rol Sakil i Dol uderzyły w bek. Dathka uciszył je bezceremonialnie.

— Całodniowe zaćmienie? Za parę lat nie będziemy w ogóle mieli Freyra, tylko same zaćmienia, jeśli się nie mylisz. Skąd ty to wiesz, Vry?

Obróciła się do niego, badawczo zaglądając w posępne oblicze. Spłoszona tym, co dostrzegła, długo szukała słów, o których wiedziała, że i tak nie zostaną przyjęte.

— Stąd, że wszechświat nie jest splotem przypadków. Jest machiną. Przeto możemy poznać jej mechanizmy.

Tak głęboko rewolucyjnego stwierdzenia od wieków nie słyszano w Oldorando. Dathce zupełnie nie mieściło się to w głowie.

— Skoroś tego pewna, musimy złożyć ofiarę dla odwrócenia losu.

Nie podejmując z nim dyskusji Vry zwróciła się do pozostałych:

— Zaćmienia nie będą wiecznie. Potrwają przez dwadzieścia lat. Od dwunastego coraz krótsze, po dwudziestym już nie powrócą.

Marna to była pociecha. Twarze im się wydłużyły na myśl, że za dwadzieścia lat zapewne nikogo z nich już nie będzie wśród żywych.

— Skąd ty to możesz wiedzieć, Vry, co przyniesie jutro? Nawet Shay Tal tego nie potrafiła przewidzieć — rzekł zgnębiony Laintal Ay.

Miała ochotę go dotknąć, ale nie śmiała. — To kwestia obserwacji, gromadzenia faktów z przeszłości i ich kojarzenia. Zrozumienia tego, co wiemy, zobaczenia tego, co widzimy. Freyr i Bataliksa są daleko od siebie, chociaż nam się wydaje, że jest inaczej. Każde balansuje na krawędzi ogromnego kolistego pola. Pola te są nachylone do siebie pod pewnym kątem. W miejscu ich przecięcia występują zaćmienia, kiedy nasza planeta znajduje się w jednej linii z Freyrem, a Bataliksa pomiędzy nimi. Rozumiesz?

Dathka przemierzał izbę tam i z powrotem wielkimi krokami.

— Posłuchaj, Vry — rzekł z irytacją — zabraniam ci głosić publicznie takie zwariowane teorie. Ludzie zabiją cię. Oto do czego doprowadziła akademia. Nie chcę o tym więcej słyszeć.

Rzucił jej ponure spojrzenie, zawzięte, a jednak dziwnie błagalne. Stała jak sparaliżowana. Dathka wyszedł z izby bez słowa, pozostawiając za sobą głuchą ciszę. Zaledwie w chwilę po jego wyjściu na ulicy pod wieżą wybuchło zamieszanie. Laintal Ay szybko zbiegł na dół zobaczyć, co się dzieje. Podejrzewał, że Dathka wkroczył do akcji, lecz przyjaciel gdzieś zniknął. Jakiś człowiek spadł z wierzchowca i głośno wzywał pomocy — cudzoziemiec, sądząc po stroju. Wokoło zebrał się tłum ludzi, niektórzy znani Laintalowi Ayowi z widzenia, ale nikt nie śpieszył podróżnemu z pomocą.

— To mór — powiedział ktoś do Laintala Aya. — Kto udzieli pomocy temu obwiesiowi, sam zaniemoże przed zachodem Freyra.

Sprowadzeni dwaj niewolnicy zawlekli nieszczęśnika do domu zdrowia. Był to pierwszy publiczny przypadek gorączki kości w Oldorando. Laintal Ay wrócił do izby, gdzie Oyre, zdjąwszy musłangi, myła się w misce za kotarą, pokrzykując do Vry i Dol. Uderzyła go determinacja Dol — po raz pierwszy zobaczył na jej buzi coś więcej niż śliczne dołeczki. Odjąwszy Rastila Roona od piersi dziewczyna przekazała dziecko matce.

— Posłuchaj, mój przyjacielu, musisz coś zrobić. Zwołaj ludzi i przemów do nich. Wyjaśnij im. Nie zważaj na Dathkę.

— Ona ma rację, Laintalu Ayu — krzyknęła Oyre. — Przypomnij wszystkim, że Aoz Roon zbudował Oldorando, że ty jesteś wiernym Aozowi Roonowi namiestnikiem. Odrzuć plan Dathki. Zapewnij wszystkich, że Aoz Roon nie umarł i że niebawem powróci.

— Tak jest — rzekła Dol. — Przypomnij ludziom, jak wielkim cieszy się szacunkiem i jak zbudował most. Posłuchają ciebie.

— Widzę, że do spółki znalazłyście lekarstwo na nasze kłopoty — powiedział Laintal Ay. — Ale jesteście w błędzie. Aoza Roona nie ma zbyt długo. Połowa ludzi w mieście nie bardzo wie, kto to taki. To są przybysze, kupcy bawiący przejazdem. Wybierzcie się do Pauk i zapytajcie pierwszego lepszego przechodnia o Aoza Roona — nie będzie wiedział, o kim mowa. I stąd właśnie wziął się problem władzy w naszym mieście.

Stał przed nimi niewzruszony, pewny swoich racji. Dol pogroziła mu pięścią.

— Jak śmiesz tak mówić! To kłamstwa. Jeśli… kiedy on wróci, będzie rządził jak przedtem. Już ja dopilnuję, żeby wykopał Faralina Ferda i Tantha Eina. Że nie wspomnę tego nędznika, Raynila Layana.

— Na dwoje babka wróżyła. Dol. Sęk w tym, że Aoza Roona nie ma. A Shay Tal? Kto dziś ó niej pamięta? Pewnie brakuje jej tobie, może jeszcze Vry, ale innym nie.

Vry pokręciła głową.

— Jeśli chcesz znać prawdę — powiedziała cicho — nie brak mi ani Shay Tal, ani Aoza Roona. Uważam, że oni zatruli nam życie. Ona w każdym razie zatruła moje… och, wina była też i moja, wiem, i wiele jej zawdzięczam, ja, córka zwykłej niewolnicy. Ale zbyt niewolniczo podążałam za Shay Tal.

— No właśnie — pisnęła stara Rol Sakil, potrząsając dzieckiem. — Była złym przykładem dla ciebie, Vry, zanadto dziewicza była nasza Shay Tal, o wiele zanadto. Ty idziesz tą samą drogą. Musi masz już z piętnaście lat, jesteś w kwiecie wieku, i wciąż nie przejechana. Pośpiesz się z tym, nim będzie za późno.

— Mama ma rację, Vry. Po kłótni z tobą Dathka wyleciał stąd jak oparzony. To dlatego że jest w tobie zakochany. Kobieta ma się oddawać mężczyźnie, nie na odwrót, no nie? Zarzuć mu ręce na szyję, a dostaniesz, czego pragniesz. Na moje oko chłopak z niego ognisty.

— Ja ci radzę, zarzuć mu nogi na szyję, nie ręce — zachichotała Rol Sakil. — Do Oldorando zlatują się teraz ślicznotki jak pszczoły, jest w czym przebierać, inaczej, niż za naszej młodości bywało. A czego to się nie wyprawia na bazarze! Nie dziwota, że chłopy chcą monet. Już ja wiem, w jaką szparkę je wcisną…

— Przestańcie! — Vry była cała czerwona. — Poradzę sobie z własnym życiem bez waszych ordynarnych rad. Szanuję Dathkę, lecz wcale za nim nie przepadam. Zmieńcie temat.

Laintal Ay uspokajającym gestem wziął Vry za ramię, a zza kotary wyłoniła się Oyre z włosami upiętymi wysoko na czubku głowy. Zrzuciła skóry mustanga, które obecnie uchodziły za co nieco staromodne w kręgach oldorandzkiej młodzieży. Zamiast nich wdziała zieloną wełnianą suknię, opadającą niemalże do ziemi.

— Radzą Vry, żeby szybko wzięła sobie męża… zresztą tak samo, jak tobie — powiedział Laintal Ay.

— Przynajmniej Dathka jest dorosły i ma własne zdanie. Laintal Ay spochmurniał. Odwróciwszy się plecami do Oyre, poprosił Vry.

— Wytłumacz mi te dwadzieścia zaćmień. Nie zrozumiałem nic z tego, co powiedziałaś. Jak świat może być machiną? Zmarszczyła brwi.

— Słyszałeś już — rzekła po chwili — o podstawach tej nauki, ale nie chciałeś usłyszeć. Musisz być gotowy uwierzyć, że świat jest dziwniejszy, niż ci się wydaje. Spróbuję to jasno wyłożyć. Przyjmijmy, że oktawy śródziemne ciągną się w powietrzu wysoko nad nami, tak samo jak w ziemi. Załóżmy, że nasz świat, zwany przez fagory HrlIchor, regularnie wędruje swoją własną oktawą. W rzeczywistości jego oktawa owija się i owija wokół Bataliksy. Hrl-Ichor okrąża Bataliksę co czterysta osiemdziesiąt dni — toy jest nasz rok, jak wiesz. Bataliksa się nie porusza. To my się poruszamy.

— A kiedy Bataliksa zachodzi co wieczór, to co?

— Bataliksa jest nieruchoma na niebie. To my się ruszamy.

Laintal Ay parsknął śmiechem.

— A Święto Podwójnego Zachodu? Co się wtedy porusza?

— Tak samo. My. Bataliksa i Freyr stoją w miejscu. Dopóki w to nie uwierzysz, nie potrafię niczego więcej wyjaśnić.

— Wszyscy całe życie gonimy wzrokiem sunących po niebie strażników, szanowna panno Vry, dzień w dzień. Załóżmy, że wierzę, że oboje stanęli jak skuta lodem rzeka, to co dalej?

Po chwili wahania powiedziała:

— No więc w rzeczywistości Bataliksa i Freyr jednak się poruszają, bo Freyr staje się coraz jaśniejszy.

— Zaraz, zaraz… najpierw każesz mi uwierzyć, że oni się nie ruszają, potem, że się ruszają. Daj spokój. Vry — uwierzę w twoje zaćmienia, jak nastaną, nie wcześniej.

Z okrzykiem zniecierpliwienia uniosła szczupłe ramiona ponad głowę.

— Och, jacy z was głupcy. Niech Embruddock ginie, co mnie to obchodzi! Nie potraficie pojąć jednej prostej rzeczy.

Wyleciała z izby jeszcze bardziej rozeźlona niż Dathka.

— Są pewne proste rzeczy, których ona też nie pojmuje — rzekła Rol Sakil, tuląc do siebie dziecię.


Stara izba Vry ukazywała przemiany, jakie zaszły w Oldorando. Już nie była taka ponura. Zdobiły ją to tu, to tam wyszukane rupiecie. Vry odziedziczyła po Shay Tal trochę rzeczy Loilanun. Niektóre wyszperała na bazarach. Przy oknie wisiała wykreślona przez nią mapa nieba, z naniesionymi torami ekliptyk obu słońc. Boczną ścianę zdobiła starożytna mapa, podarunek od nowego wielbiciela. Namalowano ją barwnymi tuszami na welinie. Była to ottaassaalska mapa świata, której Vry nigdy nie mogła się dość nadziwić. Przedstawiała świat okrągły, z obszarami lądów oblanych przez ocean. Świat spoczywał na większym od siebie prakamieniu, z którego wyrósł czy może został wyrzucony. W uproszczone kontury lądu wpisano nazwę Sibornal, niżej Kampannlat i osobno na dole Hespagorat. Dokładnie zaznaczono szereg wysp. Jedynym naniesionym miastem było Ottaassaal, w samym środku koła.

Vry zastanawiała się, jak daleko trzeba stanąć, aby zobaczyć prawdziwy świat w takiej postaci. Doskonale zdawała sobie, sprawę, że Bataliksa i Freyr też są takimi kulistymi światami. One jednak nie spoczywają na prakamieniach, dlaczego więc ten świat potrzebuje prakamienia?

W ściennej niszy obok mapy stała maleńka figurynka ofiarowana jej przez Dathkę. Zdjęła ją i jakoś machinalnie ważyła w dłoni. Figurynka przedstawiała parę, która zażywała rozkoszy kopulacji na siedząco. Mężczyzna i kobieta wyrzeźbieni zostali w jednej bryle kamienia. Wygładzeni dotykiem wielu dłoni, przetrwawszy wiele wieków, oboje utonęli w anonimowości, tracąc rysy twarzy. Odtwarzali najwyższy akt współistnienia i Vry tęsknym okiem spoglądała na spoczywającą w jej dłoni rzeźbę.

— To jest jedność — szepnęła cichutko.

Przyjaciółki podkpiwały z niej, a przecież ona rozpaczliwie pragnęła tego, co zaklęto w ten kamień. Przekonała się, tak jak przed nią Shay Tal, że ścieżka wiedzy to ścieżka osamotnienia. Czy rzeźbiarzowi pozowali prawdziwi kochankowie, których imiona zaginęły w pomroce dziejów? Dziś nikt już się nie dowie. Przeszłość kryła odpowiedzi na wiele dzisiejszych pytań. Z poczuciem bezsilności spojrzała na ustawiony pod wąskim oknem stół i leżący na nim zegar gwiazdowy, jaki mozolnie kleciła z drewna. Nie dość, że brak jej było wprawy w obróbce drewna, to wciąż jeszcze nie mogła pojąć zasady utrzymywania się i świata, i trzech wędrownych planet, i pary strażników na ich ścieżkach. Nagle uzmysłowiła sobie, że jedność istnieje wśród globów — wszystkie są z jednego tworzywa, jak ta para kochanków z jednego kamienia. I siła równie potężna jak popęd seksualny w tajemny sposób wiąże je wszystkie ze sobą i kieruje ich ruchem.

Siadła za stołem i zabrała się do wyrywania prętów i pierścieni, usiłując złożyć je w nowy układ. Była tym zajęta, gdy ktoś cichutko zapukał do drzwi. Bokiem wsunął się Raynil Layan, stwierdziwszy pośpiesznym rzutem oka, że jest sama w pokoju. W bladoniebieskim prostokącie okna widział jej sylwetkę, profil twarzy zalanej światłem. W dłoni trzymała drewnianą gałkę. Ujrzawszy go kątem oka na wpół zerwała się i zauważył — podpatrywał bowiem ludzi bacznie — że zwykła rezerwa opuściła ją po raz pierwszy. Uśmiechnęła się nerwowo, wygładzając skóry musłanga — na wypukłościach piersi. Zamknął za sobą drzwi. Mistrz garbarzy porósł ostatnio w strojne piórka. Widlastą brodę wiązał dwiema wstążeczkami, na modłę przejętą od cudzoziemców, i nosił jedwabne spodnie. Ostatnio też umizgał się do Vry, obsypując dziewczynę podarunkami w rodzaju ottaassaalskiej mapy kupionej w Pauk oraz słuchając uważnie jej teorii. Wszystko to jakoś rozpalało w niej krew. Chociaż nie ufała jego gładkim manierom, podniecały ją, tak jak i jego zainteresowanie tym, co robiła.

— Przepracowujesz się, Vry — powiedział unosząc palec i brew. — Więcej ruchu na świeżym powietrzu przywróciłoby kolory temu nadobnemu liczku.

— Wiesz, ile mam zajęć, po odejściu Amin Lim i Shay Tal cała akademia jest na mojej głowie, no i mam własną pracę.

Akademia kwitła jak nigdy przedtem. Posiadała własny budynek, a większość zajęć prowadziła jedna z asystentek Vry. Zapraszano uczonych mężów do prowadzenia wykładów, nagabywany bywał każdy, kto tylko przejeżdżał przez Oldorando. W warsztatach pod salą wykładową sporządzono prototypy wielu praktycznych wynalazków. Raynil Layan miał oko na wszystko, co się wokół działo.

Nic nie umknęło temu oku. W bałaganie na stole wypatrzyło kamiennych kochanków, i oglądało figurynkę długo i dokładnie. Pokraśniała Vry wierciła się nerwowo.

— To jest bardzo stare.

— Ale wciąż cieszy się wielkim powodzeniem.

Zachichotała.

— Miałam na myśli robotę.

— Ja miałem na myśli ich robotę.

Odstawił rzeźbę, mierząc Vry rozbawionym spojrzeniem, i przysiadł na krawędzi stołu, tak że ich nogi się zetknęły. Vry przygryzła wargę i spuściła oczy. Miewała erotyczne fantazje, związane z tym mężczyzną, którego niezbyt lubiła, a które teraz opadły ją ze wszystkich stron. Ale Raynil Layan swoim zwyczajem zmienił taktykę. Po chwili milczenia cofnął nogę, odchrząknął i przemówił poważnie.

— Vry, wśród pielgrzymów ostatnio przybyłych z Pannowalu jest pewien człowiek nie tak zaślepiony religią, jak reszta tej bandy. Wytwarza zegary, obrabiając je precyzyjnie z metalu. Drewno nie nadaje się do twojej roboty. Pozwól, że przyprowadzę mojego mistrza i on fachowo zbuduje ci ten model ściśle według twoich wskazań.

— To nie jest zwykły zegar, Raynilu Layanie — powiedziała podnosząc wzrok na opartego o jej krzesło mężczyznę i zastanawiając się, czy w jakiejś mierze można przyjąć, że ona i on są zrobieni z połówek tego samego kamienia.

— To dla mnie zrozumiałe. Ty objaśnisz temu człowiekowi swój mechanizm. Ja zapłacę mu w brzęczącej monecie. Wkrótce obejmę ważne stanowisko, dające mi władzę i możliwości korzystania z niej wedle mej woli.

Wstała, aby tym lepiej ocenić jego odpowiedź.

— Słyszy się, że masz zarządzać oldorandzką mennicą.

Patrzył na nią zmrużonymi oczyma, na pół z uśmiechem, na pół ze złością.

— Kto ci to powiedział?

— Wiesz, że wieści rozchodzą się szybko.

— Faralin Ferd znowu miele ozorem nie pytany.

— Nie myślisz o nim najlepiej, ani o Tancie Einie, prawda? Zbył pytanie lekceważącym gestem i ujął jej dłonie.

— Ja myślę tylko o tobie, przez cały czas. Będę miał władzę, a w przeciwieństwie do różnych głupców — w przeciwieństwie do Aoza Roona — wierzę, że wiedzę można skojarzyć z władzą dla umocnienia władzy… Zostań moją żoną, a będziesz miała, co zechcesz. Będziesz miała lepsze życie. Dokonamy wszelkich odkryć. Rozłupiemy piramidę, na co mój poprzednik, Datnil Skar, nigdy się nie zdobył, mimo całego gadania.

Odwróciła twarz myśląc tylko o tym, czy jej szczupłe ciało, czy jej nierozruszana dziurka zdołają skusić i pomieścić mężczyznę. Odsunęła się od niego, wyrwawszy z uścisku ręce. Wolne teraz dłonie jak ptaki frunęły do jej twarzy, gdy próbowała skryć ogarniające ją podniecenie.

— Nie kuś mnie, nie igraj ze mną.

— Wymagasz kuszenia, moja łanio.

Mrużąc oczy otworzył sakiewkę u pasa i wyjął kilka monet. Wyciągnął je ku niej, jak łowca wabiący smakołykiem dzikiego mustanga. Podeszła ostrożnie, aby je obejrzeć.

— Nowy pieniądz, Vry. Monety. Weź je. One odmienia Oldorando. Trzy monety były nieregularnie zaokrąglone i niedokładnie odciśnięte. Na małym krążku z brązu wytłoczono „Pół Roona”, na większym miedzianym „Jeden Roon”, a na małym złotym „Pięć Roonów”. Pośrodku każdej monety wybito legendę:


O L D
O R A N
D O

Podekscytowanej Vry rozbłysły oczy. Pieniądze w jakiś sposób wyobrażały władzę, postęp, wiedzę.

— Roony! — wykrzyknęła. — Bogactwo.

— Klucz do bogactwa.

Położyła monety na odrapanym stole.

— Posłużę się nimi do sprawdzenia twojej inteligencji, Raynilu Layanie.

— Też znalazłaś sobie metodę uwodzenia mężczyzny!

Roześmiał się, lecz z jej wąskiej twarzy wyczytał, że mówi poważnie.

— Niech pół roona będzie naszym światem, Hrl-Ichor. Wielki jeden roon to Bataliksa. Maleńki ze złota — Freyr. — Palcem oprowadziła półroonówkę wokół roona. — Oto jak poruszamy się w górnej warstwie powietrza. Jedno okrążenie to jeden rok, w którym to czasie półroonówka okręciła się jak piłka czterysta osiemdziesiąt razy. Rozumiesz? Kiedy nam się zdaje, że widzimy, jak roon się porusza, to właśnie my sami jeździmy na półroonówce. Jednakże roon nie stoi w miejscu. Ma to związek z jakąś ogólną zasadą, bardzo podobną do miłości. Jak dziecko krąży wokół matki, tak pół roona wokół roona… i tak samo roon — wnioskuję — krąży wokół pięciu roonów.

— Wnioskujesz? Zwykły domysł?

— Nie. Zwykła obserwacja. Ale żadnej obserwacji, choćby najzwyklejszej, nie dokona ten, kto nie jest na nią przygotowany. Od zimowego do wiosennego przesilenia półroonówka przebiega maksymalnie z jednej do drugiej strony roona. — Pokazała średnicę tej orbity. — Wyobraź sobie, że za pięcioroonówką stoi szereg patyczków, przedstawiających nieruchome gwiazdy. A teraz wyobraź sobie, że stoisz na półroonówce. Potrafisz to sobie wyobrazić?

— Więcej, potrafię sobie wyobrazić, że stoisz tam przy mnie.

Pomyślała, że bardzo jest bystry, i głos jej zadrżał, gdy podjęła:

— Stoimy tam, a półroonówka przechodzi najpierw z tej strony roona, a potem z drugiej… I co widzimy? Ano, że pięć roonów pozornie przesuwa się na tle nieruchomych gwiazd.

— Tylko pozornie?

— W tym przypadku tak. Ten ruch świadczy zarówno o tym, że Freyr jest bliżej w porównaniu z gwiazdami, jak i o tym, że to my w rzeczywistości poruszamy się, a nie strażnicy.

Raynil Layan wpatrywał się w monety.

— A ty twierdzisz, że te dwa drobne pieniążki poruszają się wokół pięcioroonówki?

— Jak wiesz, dzielimy grzeszny sekret. Chodzi o sprawę twojego poprzednika, który samowolnie przekazał Shay Tal informacje z waszej księgi cechowej… Z chronologii króla Dennissa dowiadujemy się, że ten rok nazwałby król rokiem 446. Jest to liczba lat po niejakim… Nadirze…

— Ja miałem dogodniejszą niż ty sposobność do odcyfrowania tej chronologii, moja łanio, i inne daty do porównań. Data Zero to rok największego zimna i ciemności według kalendarza Dennissa.

— Tak właśnie przypuszczałam. Dziś mija 446 lat od roku największej słabości Freyra. Bataliksa nigdy nie zmienia mocy swego światła. Freyr, z jakiegoś powodu, zmienia. Kiedyś sądziłam, że to, czy się rozjaśnia, czy przygasa, jest sprawą przypadku. Ale teraz uważam, że wszechświat nie jest bardziej przypadkowy niż strumień. Rzeczy mają swoje przyczyny, wszechświat jest jak maszyna, jak ten zegar gwiazdowy, który ma go naśladować. Freyr świeci coraz jaśniej, ponieważ zbliża się… nie, na odwrót… my się zbliżamy do Freyra. Ciężko uwolnić się od starych sposobów myślenia, skoro tkwią one w mowie. W nowym języku półroonówka z roonem zbliżają się do pięcioroonówki…

Bawił się wstążeczkami w brodzie. Vry nie spuszczała z niego oka, raz jeszcze rozważając swoje twierdzenie.

— Dlaczego teoria zbliżenia jest lepsza od teorii ciemno-jasno?

Klasnęła w dłonie.

— Bardzo mądre pytanie. Skoro Bataliksa nie podlega zmianom. od ciemnej do jasnej, dlaczego miałby im ulegać Freyr? Półroonówka stale zbliża się do roona, chociaż roon stale jej umyka. Sądzę zatem, że roon zbliża się do pięcioroonówki w ten sam sposób… zabierając ze sobą pół roona. Tu wracamy do zaćmień. — Ponownie puściła w koło obie drobniejsze monety. — Czy widzisz, jak każdego roku półroonówka osiąga punkt, w którym przebywający na niej obserwatorzy — ty i ja — nie zobaczą piątki, bo roon ją zasłoni? To jest zaćmienie.

— To dlaczego nie mamy zaćmienia każdego roku? Cała twoja teoria leży, jeśli jedna jej część jest błędna, tak jak musłang nie pobiegnie na trzech nogach.

Sprytny jesteś — myślała — o wiele sprytniejszy niż Dathka czy Laintal Ay… a ja lubię mądrych mężczyzn, nawet jeśli nie mają żadnych skrupułów.

— Och, istnieje ku temu przyczyna, której nie mogę odpowiednio zademonstrować. Właśnie w tym celu usiłuję zbudować ten mój model. Wkrótce ci wszystko pokażę.

Z uśmiechem ujął ponownie jej smukłą dłoń. Zadygotała na całym ciele, jak niegdyś na dnie brassimipy.

— Od jutra siedzi tu mój zegarmistrz i obrabia według twoich wskazań czyste złoto, jeśli tylko zgodzisz się być moją i pozwolisz mi ogłosić to publicznie. Chcę cię mieć przy sobie — w moim łóżku.

— Och, nie tak prędko… proszę… proszę…

Drżąca osunęła mu się w ramiona, gdy ją przygarnął do siebie. Jego dłonie wędrowały po jej ciele odkrywając smukłe kształty. Pragnie mnie — kołatało w głowie dziewczyny — pragnie mnie tak, jak Dathka nie ma odwagi mnie pragnąć. Jest dojrzalszy, o wiele inteligentniejszy. Ani w połowie taki zły, za jakiego uchodzi. Shay Tal myliła się co do niego. Myliła się co do wielu spraw. Poza tym obyczaje są dziś inne w Oldorando i skoro on mnie pragnie, to niech mnie bierze…

— Na łóżko — wydyszała rwąc na nim ubranie. — Szybko, zanim się opamiętam. Sama nie wiem, co robię… Szybko, jestem gotowa. Chodź.

— Ach, moje spodnie, uważaj… — Ale ten jej pośpiech był mu miły. Poczuła, zobaczyła, jak rośnie jego podniecenie, kiedy opadał na nią całym ciężarem. Roześmiał się, gdy jęknęła. Przywidziało jej się, że widzi ich oboje, jedno ciało, wirujące pośród gwiazd w mocy wszechpotężnej siły, bezosobowej, wiekuistej…


Dom zdrowia był całkiem nowy, nawet niezupełnie wykończony. Stał przy rogatce, rozbudowany z wieży za dawnych dni zwanej Wieżą Prasta. Tu trafiali podróżni, którzy zachorowali w drodze. Po drugiej stronie ulicy mieściła się lecznica, gdzie weterynarz przyjmował chore zwierzęta. Zarówno dom zdrowia jak i lecznica cieszyły się złą sławą — mówiono, że mają jedne instrumenty do spółki, choć różne profesje; niemniej dom zdrowia sprawnie prowadziła pierwsza kobieta w szeregach cechu aptekarzy, położna i bakalarka akademii, przez wszystkich zwana Mamą Bikinką, od kwiatów, jakimi przykazywała stroić sale pod swoim zarządem.

Do niej zawiódł niewolnik Laintala Aya. Powitała go krzepka niewiasta w średnim wieku, z obfitym biustem i o łagodnym spojrzeniu. Jedną z jej ciotek była żona Nahkriego. Laintala Aya od wielu lat łączyły z Mamą Bikinką przyjazne stosunki.

— Chcę ci pokazać dwóch chorych w izolatkach — rzekła dobie rając klucze z pęku u paska. Zrezygnowała z musłangów na rzecz fartucha — długiej pomarańczowej sukni, prawie sięgającej podłogi.

Mama Bikinka otworzyła masywne drzwi na tyłach izby zarządczyni. Przeszli do starej wieży, dalej schodami na sam szczyt. Gdzieś, z dołu dolatywały dźwięki chordonu, na którym przygrywał jakiś ozdrowieniec. Laintal Ay rozpoznał melodię: „Stój, rzeko, stój, Voralu”. O szybkim rytmie, jednak pełna smętku, jakże stosownego dla nadaremnej prośby śpiewaczej. Rzeka toczy fale i nie stanie, o nie, ani za cenę miłości, ani samego życia…

Piętra wieży podzielono na małe salki czy też cele, z okratowanymi judaszami we wszystkich drzwiach. Mama Bikinka w milczeniu odsunęła pokrywę judasza i przyzwała Laintala Aya gestem. W celi na dwóch łóżkach spoczywali dwaj mężczyźni. Obaj prawie nadzy. Leżeli wyprężeni, niemal sztywni, co nie znaczy, że choć przez chwilę nieruchomo. Bliżej drzwi mężczyzna z gęstą grzywą czarnych włosów leżał wygięty w pałąk, splótłszy dłonie nad głową. Szorował kamienną ścianę — kłykciami, z których strużki krwi spływały na” sine, żylaste ramiona. Toczył głową na sztywnym karku, przekrzywiając ją pod nienaturalnym kątem. Dostrzegła Laintala Aya w judaszu i usiłował zatrzymać na nim spojrzenie, lecz głowa latała mu na wszystkie strony w powolnych kurczach. Tętnice nabrzmiały mu na szyi niczym powrozy.

Drugi chory, pod oknem, przyciskał ręce do piersi. Na przemian to zwijał się-w kłębek to prostował jak długi, poruszając jednocześnie stopami tam i z powrotem, aż trzeszczało mu w kostkach. Niewidzącym okiem omiatał raz podłogę, raz sufit. Laintal Ay poznał w nim jeźdźca zabranego z ulicy. Obaj śmiertelnie bladzi, obaj lśniący od potu, którego ostry zapach wydobywał się z celi. Dalej zmagali się z niewidzialnymi napastnikami, gdy Laintal Ay zasuwał pokrywę judasza.

— Gorączka kości — rzekł.

W głębokim cieniu przysunął się blisko Mamy Bikinki, szukając potwierdzenia w jej twarzy. Kiwnęła tylko głową. Podążył za nią w dół schodni. Chordon nadal wygrywał rzewne tony.

Dokąd za falą biegnie

Tęsknota moja

Beze mnie…

— Pierwszy — powiedziała Mama Bikinka przez ramię — przybył do nas dwa dni temu, winnam była wezwać cię już wczoraj. Morzą się głodem, ledwo przełkną trochę wody. To jest jak długotrwały skurcz mięśni. Dostają od tego pomieszania zmysłów.

— Umrą?

— Z chorych na gorączkę kości połowa tylko pozostaje przy życiu. Czasami, utraciwszy jedną trzecią wagi ciała, po prostu zdrowieją. Wracają wtedy do normy przy nowej wadze. Inni dostają obłędu i umierają, jak gdyby gorączka zabijała wdarłszy się w szleje.

Laintal Ay przełknął ślinę, czując nagłą suchość w gardle. W izbie na dole pełną piersią wdychał woń bukietów bikinek i manneczki na parapecie okiennym, aby zapomnieć o wszelkich smrodach. Izba była wymalowana na biało.

— Co to za jedni? Kupcy?

— Obaj przybyli ze wschodu, z różnymi grupami Madisów. Jeden jest kupcem, drugi to śpiewak. Obaj mają fagorzych niewolników, którzy przebywają obecnie w lecznicy weterynaryjnej. Zapewne wiesz, że gorączka kości może się szybko roznieść i przerodzić w plagę. Chcę tych chorych usunąć z mego domu zdrowia. Potrzebujemy jakiegoś miejsca z dala od miasta, żeby ich odizolować. Na tych dwóch przypadkach się nie skończy.

— Mówiłaś o tym z Faralinem Ferdem? Nachmurzyła się.

— Szkoda gadać. Najpierw on i Tanth Ein orzekli, że chorych nie wolno stąd przenosić. Potem radzili zabić ich i wrzucić ciała do Voralu.

— Spróbuję coś znaleźć. Znam starą wieżę o jakieś pięć mil stąd. Może się nada.

— Wiedziałam, że mogę liczyć na ciebie. — Z uśmiechem położyła mu dłoń na rękawie. — Coś tę chorobę wywołuje. W sprzyjających warunkach zaraza szerzy się jak pożar. Mogłaby zabić połowę ludności — nie znamy przecież na gorączkę kości lekarstwa. Jestem przekonana, że te plugawe fagory ją roznoszą. Może przez zapach sierści. Tej nocy są dwie godziny ciemności Freyra; w tym czasie każę zabić i zakopać oba fagory z lecznicy. Chciałam zwrócić się do kogoś z władz, więc zwracam się do ciebie. Byłam pewna, że staniesz po mojej stronie.

— Sądzisz, że one rozniosą gorączkę dalej?

— Nie wiem. Po prostu nie chcę ryzykować. Przyczyna może być zupełnie inna — może to ślepota przynosi mór. Może zsyła go Wutra. Przygryzła dolną wargę. W jej miłej twarzy wyczytał troskę.

— Zakopcie zwłoki głęboko, żeby psy nie wygrzebały ich z powrotem. Spodziewasz się wkrótce… — urwał niepewnie — … nowych przypadków?

— Oczywiście — odparła, nie zmieniając wyrazu twarzy. Odchodząc słyszał coraz cichsze dźwięki chordonu, który gdzieś w głębi budynku wciąż wygrywał swą tęskną melodię.

Laintal Ay ani myślał uskarżać się Mamie Bikince, chociaż na owe dwie godziny Freyrowych ciemności zaplanował sobie już co innego. Słowa Dathki rankiem, kiedy Oyre wróciła z pauk po rozmowie z ojcami, głęboko go poruszyły. Przyznawał rację argumentom, że on i Oyre reprezentują bezspornych pretendentów do rządzenia w Oldorando. Chyba tak jak każdy pragnął tego, co mu się słusznie należało. A z pewnością pragnął Oyre. Ale czy pragnął władać Oldorandem? Wyglądało na to, że słowa Dathki nieuchwytnie zmieniły sytuację. Być może zdobywając teraz władzę tym samym zdobyłby Oyre. To właśnie zaprzątało jego myśli, kiedy zajął się sprawą Mamy Bikinki, będącą sprawą wszystkich.

Gorączkę kości znano wprawdzie z legendy, jednak fakt, że nikt się z nią w życiu nie spotkał, jeszcze bardziej pogrążał ją w świat baśni. Ludzie zawsze umierali. Pomór stanowił jakby zwariowane przyśpieszenie naturalnego procesu. Bez sprzeciwu przystąpił zatem do roboty, wciągając do pomocy Gojdżę Hina. Dozorca niewolników razem z Laintalem Ayem zabrali dwa fagory należące do ofiar gorączki kości i wpuścili je do izolatki. Tam fagory musiały owinąć w rogożę i wynieść chorych panów z domu zdrowia. Niewinne dla oka rulony miały zapobiec wybuchowi paniki. Małą grupką opuścili miasto i ze swym ładunkiem skierowali się ku znanej Laintalowi Ayowi zrujnowanej wieży. Człapał z nimi stareńki fagor niewolnik, Myk, na zmiennika do niesienia chorych. Zamierzano w ten sposób przyśpieszyć marsz, lecz Myk tak się zestarzał, że opóźniał cały pochód. Gojdża Hin, również przygięty wiekiem, z włosami długimi do ramion i tak sztywnymi, że przypominał jednego ze swych nieszczęsnych podopiecznych, smagał Myka bezlitośnie. Ani bat, ani wyzwiska nie zmusiły stareńkiego, objuczonego niewolnika do przyśpieszenia kroku. Dreptał bez słowa skargi, chociaż łydki miał pocięte biczem do żywego mięsa.

Kłopot ze mną, że nie chcę ani władać biczem, ani nim obrywać — powiedział sobie w duchu Laintal Ay. Nowe myśli snuły mu się po głowie jak tumany mgły o bezwietrznym poranku. Odkrył, że ma liczne ułomności. Niewiele chciał od życia. Był zadowolony z tego, co niesie każdy dzień. Chyba nazbyt zadowolony — myślał. Wystarczała mi świadomość, że Oyre mnie kocha i że leżę w jej ramionach. Wystarczało, że Aoz Roon był mi kiedyś niemal jak ojciec. Wystarczało, że klimat się zmienił, wystarczało, że Wutra nakazywał swoim strażnikom trwać na posterunku w niebiosach. Teraz Wutra zostawił swych strażników samopas. Aoz Roon odszedł. A co miały znaczyć te kąśliwe słowa wcześniej rzucone przez Oyre — że Dathkajest dorosły, z czego wynikałoby, że ja nie? Och, ty mój druhu milczący, czy być dorosłym to mieć głowę nabitą mnóstwem chytrych planów? Czy zadowolenie z życia dorosłemu mężczyźnie nie przystoi? Zbyt wiele miał w sobie z dziadka. Małego Juliego, zbyt mało z Juliego Kapłana. I po raz pierwszy od dłuższego czasu wspomniał subtelne oczarowanie swego dziadka Loila Bry i ich wspólnie spędzane szczęśliwe chwile w komnacie z porcelanowym oknem. To była inna epoka. Wszystko było wtedy prostsze. Tak niewiele wystarczało im do wielkiego szczęścia.

Teraz wcale nie był zadowolony, że może umrzeć. Nie był zadowolony, że mogą go zabić namiestnicy, jeśli uznają w nim wspólnika knowań Dathki. Ani nie był zadowolony, że może umrzeć na gorączkę kości, zaraziwszy się od tych dwóch nieszczęśników, których wynoszą z miasta. Mieli jeszcze trzy mile do starej wieży.

Zatrzymał się. Fagory i Gojdża Hin bezwiednie maszerowali dalej ze swymi upiornymi tobołami. I oto znów, raz jeszcze, pokornie robi to, co mu przykazano. Bez żadnego powodu. Musi przełamać ten idiotyczny nawyk posłuszeństwa. Krzyknął na fagory. Przystanęły. Tkwiły w miejscu bez najmniejszego poruszenia. Jedynie toboły skrzypiały im z cicha na ramionach. Oddziałek utknął na wąskiej ścieżynie, zarośniętej po obu stronach psiajuchą. Gdzieś tutaj kilka dni temu zostało pożarte dziecko; ślady wskazywały, że ludojadem był szablozor — po przerzedzeniu musłangowych tabunów drapieżniki podchodziły teraz pod osiedla. Toteż mało ludzi włóczyło się w tej okolicy.

Laintal Ay skręcił w krzaki. Fagorom kazał wnieść tam chorych panów i złożyć w zaroślach. Stworzenia wykonały to obojętnie i po chwili chorzy wili się w kurczach na ziemi. Wargi sine, wywinięte, odsłaniały żółtawe zęby po dziąsła. W powykręcanych członkach trzeszczały kości. W pewnym stopniu świadomi swojego położenia, nie mogli jednak powstrzymać skurczów tężejących mięśni, od których wywracały się gałki oczne i napinała skóra na twarzach.

— Wiesz, co tym ludziom dolega? — zapytał Laintal Ay.

Gojdża Hin kiwnął głową, złośliwym uśmiechem podkreślając swoją znajomość wiedzy ludzkiej.

— Są chorzy — rzekł.

Laintal Ay też nie zapomniał gorączki, jaką kiedyś zaraził się od fagora.

— Zabij ich. Każ fagorom wygrzebać łapami groby. Jak najszybciej.

— Tak jest.

Dozorca niewolników ruszył ciężkim krokiem. Laintal Ay nie czując nawet, że gałąź rżnie go w plecy, stał i patrzył, jak starzec robi to, co mu kazano. Jak Gojdża Hin zawsze robił. Na każdym etapie tych poczynań Laintal Ay wydawał polecenie, które zostało wykonane. Czuł się w pełni współuczestnikiem tego wszystkiego i nie pozwolił sobie na odwrócenie wzroku. Gojdża Hin dobył krótkiego miecza i dwakroć pchnął, przeszywając serca chorych ludzi. Fagory wygrzebały groby rogowatymi dłońmi dwa białe fagory i Myk, otyły jak jego pan, z czarnym ze starości, zjeżonym włosem, powolny w ruchach. Fagory miały kajdany na nogach. Nogami wtoczyły zwłoki do dołów i nogami przysypały je ziemią, po czym swoim zwyczajem stanęły nieruchomo, w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. Polecono im wygrzebać jeszcze trzy doły pod krzakami. Uczyniły to jak nieme zwierzęta. Gojdża Hin wraził miecz między żebra dwóch obcych fagorów, później otarł klingę rozmazując żółtą posokę na ich futrach. Mykowi kazano zepchnąć je do dołów i przysypać ziemią. Skończywszy Myk wyprostował się przed Laintalem Ayem, wsuwając białawy mlecz w prawe nozdrze.

— Nie zabijać teraz Myk, panie. Odrąbać mu łańcuchy i pozwolić odejść i umrzeć.

— Co, puścić cię wolno, stary zasrańcu, po tylu latach? — Gojdża Hin ze złością wzniósł miecz.

Powstrzymawszy Gojdżę, Laintal Ay utkwił wzrok w starym fagorze. Stworzenie woziło go na barana, kiedy był dzieckiem. Poczuł się wzruszony, że Myk nie próbuje mu o tym przypominać. Żadnego odwoływania się do sentymentów. Myk stał jak posąg, czekając na to, co nastąpi.

— Ile masz lat, Myk?

Sentymenty, moje sentymenty. Czyżby nie starczało mi odwagi do wydania koniecznego wyroku śmierci?

— Ja za więźnia, nie rozliczać z lat. — „Zety” bzykały, mu z gardła jak pszczoły. — Raz my ancipici rządzić Embruddock, a wy Syny Freyra być za naszych więźniów. Zapytaj matkę Shay Tal — ona znać.

— Mówiła mi. I wy zabijaliście nas, jak my was zabijamy. Szkarłatne oczy mrugnęły jeden jedyny raz.

— My zachować was przy życiu — warknęło stworzenie — przez stulecia, kiedy Freyr zachorować. Bardzo głupio. Teraz wy, Syny Freyra, umrzeć wszyscy. Wy rozciąć mi łańcuchy, pozwolić mi pójść zemrzeć w uwięzi.

Laintal Ay wskazał otwarty grób.

— Zabij go — rozkazał Gojdżi Hinowi.

Gojdża Hin stoczył wielkie cielsko nogą do dołu i butem nagarnął na nie piachu. Następnie wyprężył się pośród chaszczy, twarzą w twarz z Laintalem Ayem, oblizując wargi, nadrabiając miną.

— Znałem cię od małego, jaśnie panie. Byłem dobry dla ciebie. Zawsze mówiłem, że to ty powinieneś być lordem Embruddocku… zapytaj mych kumpli, czy nie mówiłem.

Nie próbował się bronić. Wypuścił miecz z dłoni i osunąwszy się na kolana, zaczął beczeć ze zwieszoną siwą głową.

— Myk pewnie miał rację — powiedział Laintal Ay. — Pewnie mamy zarazę w sobie. Pewnie już jest poniewczasie.

Nie obejrzawszy się zostawił klęczącego Gojdżę Hina i wielkimi krokami zawrócił do tłumnego miasta, wściekły na siebie, że nie zadał śmiertelnego ciosu.

Późno było, gdy wszedł do swej izby. Rozejrzał się wokoło, nie rozchmurzywszy ponurej twarzy. Poziome promienie Freyra, jasne jak ogień, oświetlały przeciwległy kąt, resztę pokoju pogrążając w niesamowitym cieniu. Zaczerpnął w dłonie zimnej wody z misy, obmył twarz i ręce, i pozwolił wodzie spływać po czole, powiekach, policzkach i ściekać po brodzie. Powtórzył to wiele razy, oddychając głęboko, czując, jak uchodzi zeń wściekłość, a pozostaje złość na samego siebie. Masując twarz zauważył z zadowoleniem, że przestały mu się trząść ręce.

Blask słoneczny z kąta przesunął się na ścianę i zmętniał w dymnej pozłocie, tworząc prostokąt nie większy od szkatuły, w której marniało złoto tego świata. Laintal Ay chodził po izbie, gromadząc jakieś drobiazgi na drogę, prawie bez zastanowienia. Ktoś zapukał do drzwi. Zajrzała Oyre. Przystanęła w progu, jakby od razu wyczuła napięcie w izbie.

— Laintalu Ayu… gdzie byłeś? Czekałam na ciebie.

— Musiałem coś zrobić.

Westchnęła z dłonią na klamce nie spuszczając z niego oczu. Pod światło nie mogła odgadnąć jego miny poprzez gęstniejący w izbie zmierzch, ale złowiła oschłość w głosie.

— Czy coś się stało, Laintalu Ayu?

Wcisnął swój stary łowiecki koc do sakwy, upchnął pięścią.

— Odchodzę z Oldorando.

— Odchodzisz…? Dokąd się wybierasz?

— Och… powiedzmy, że wybieram się na poszukiwanie Aoza Roona. — W tonie była gorycz. — Nic mnie już tutaj… nie trzyma.

— Nie wygłupiaj się. — Postąpiła krok naprzód, aby go lepiej widzieć, myśląc o tym, jak wielki wydaje się w tej niskiej izbie. — Jak chcesz kogoś szukać po górach i lasach?

Zarzuciwszy sakwę na ramię, obrócił się do niej twarzą.

— Sądzisz, że głupiej szukać w prawdziwym świecie, niż zapadać w pauk między mamiki, jak ty zrobiłaś? Zawsze mi powtarzałaś, że muszę zrobić coś wielkiego. Nic cię nie zadowalało…„ No więc teraz idę, po śmierć lub zwycięstwo. Czy to nie jest coś wielkiego?

Uśmiechnęła się z przymusem.

— Nie chcę, abyś odchodził. Chcę…

— Ja wiem, czego chcesz. Uważasz, że Dathka jest dorosły, a ja nie.

Cóż, do diabła, z tym. Mam dość. Odchodzę, co zawsze było moim pragnieniem. Spróbuj szczęścia z Dathką.

— Kocham ciebie, Laintalu Ayu. Teraz wygłupiasz się, jak Aoz Roon.

Schwycił ją mocno.

— Przestań bez przerwy porównywać mnie do innych ludzi. Chyba nie jesteś taka mądra, — jak myślałem, bo wiedziałabyś, kiedy mnie ranisz. Ja też cię kocham, lecz odchodzę…

Podniosła krzyk.

— Dlaczego jesteś taki okrutny?

— Dostatecznie długo żyłem wśród okrutników. Przestań zadawać głupie pytania.

Przygarnął ją do siebie i mocno pocałował w usta, aż wargi jej się rozstąpiły i zęby przejechały po zębach.

— Mam nadzieję, że wrócę.

Parsknął śmiechem z głupoty własnej wypowiedzi. Rzucił ostatnie spojrzenie i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Została sama w pustej izbie. Złoto rozsypało się w popiół. Była już prawie noc, chociaż nie pogasły jeszcze ogniste skry na dworze.

— A niech to licho — zaklęła. — Bodaj cię szlag trafił… i mnie też. Oprzytomniawszy nagle podbiegła do drzwi, pchnęła je na oścież i zawołała. Laintal Ay zbiegał po schodach, nie odpowiadając. Dogoniła go, złapała za rękaw.

— Laintalu Ayu, ty idioto, dokąd idziesz?

— Osiodłać Złotą.

Powiedział to z taką złością, otarłszy usta wierzchem dłoni, że stanęła jak wryta. Wówczas zaświtała jej myśl, że musi natychmiast odszukać Dathkę. Już on będzie wiedział, jak poradzić sobie z obłędem przyjaciela.

W ostatnich dniach Dathką stał się nieuchwytny. Czasami nocował w nie ukończonym budynku na drugim brzegu Voralu, niekiedy w jednej z wież, za każdym razem innej, to znów w którejś z podejrzanych spelunek, wyrastających jak grzyby po deszczu. Jedyne, co jej w tym momencie przychodziło do głowy, to pędzić do wieży Shay Tal i zobaczyć, czy nie ma go u Vry. Był, na szczęście. W samym środku awantury z Vry, która z pałającymi policzkami kuliła się tak, jakby ją uderzył. Dathką miał twarz białą z wściekłości, ale Oyre wmieszała się bez ceregieli, wyrzucając z siebie nowinę. Dathką omal się nie zadławił.

— Nie możemy pozwolić mu odejść teraz, kiedy wszystko się wali.

Rzuciwszy Vry mordercze spojrzenie wybiegł z izby. Biegł całą drogę do stajni i zdążył złapać Laintala Aya, gdy wyprowadzał Złotą. Zastąpił mu drogę.

— Zwariowałeś do reszty, przyjacielu! Przestań się wygłupiać. Opamiętaj się i pilnuj swoich interesów.

— Bokiem wyłazi mi słuchanie każdego, kto chce, abym coś zrobił. Chcesz, abym tu został, bo jestem ci potrzebny do twoich intryg.

— Potrzebujemy ciebie do trzymania w szachu Tantha Eina z jego kumplem i tej oślizłej ropuchy Raynila Layana, żeby nie zabrali nam wszystkiego, co mamy.

Twarz miał zawziętą.

— Nie macie szansy. Idę odszukać Aoza Roona. Dathka uśmiechnął się szyderczo.

— Zwariowałeś. Nikt nie wie, gdzie on jest.

— Przypuszczam, że z Shay Tal w Sibornalu.

— Głupcze! Pluń na Aoza Roona, jego gwiazda zaszła, jest stary. Tu chodzi o naszą skórę. Nawiewasz z Oldorando, bo masz pietra, może nie? Tak się składa, że zostało mi jeszcze paru wiernych przyjaciół, w tym jeden w domu zdrowia.

— O czym ty mówisz?

— O tym, o czym wiemy i ty, i ja. Nawiewasz, bo się boisz plagi. Później, do uprzykrzenia powtarzając w myśli te słowa wymówione w gniewie, Laintal Ay zdał sobie sprawę, że Dathka nie był wówczas w pełni sobą, tym Dathka, którego mało co wyprowadzało z równowagi. Lecz i on sam wówczas zareagował odruchowo. Uderzył Dathkę otwartą prawicą z całej siły, zadając przyjacielowi cios kantem dłoni od dołu, pod nasadę nosa. Usłyszał chrupnięcie kości. Dathka zatoczył się do tyłu i złapał za twarz. Krew chlusnęła mu po palcach. Laintal Ay wskoczył na siodło i śpiąwszy Złotą roztrącił gęstniejący tłumek gapiów. Podekscytowani otoczyli rannego, który na chwiejnych nogach i zgięty w pół klął z bólu.

Laintal Ay wyjeżdżał z miasta wściekły jak gradowa chmura. Niewiele wziął z rzeczy, które zamierzał zabrać ze sobą w drogę. W obecnym nastroju odczuwał satysfakcję, że odchodzi zabrawszy jedynie swój miecz i derkę. Jadąc wyciągnął niewielki przedmiot, który uwierał go przez kieszeń. W półmroku ledwo rozpoznał znajome od dziecka kształty. Pies otwierał i zamykał pysk, kiedy poruszało się jego ogonem do góry i na dół. Laintal Ay miał go od dnia śmierci dziadka. Cisnął psa w przydrożne krzaki.

Загрузка...