W słońcu i w deszczu rozrosło się Oldorando. Zanim zapracowani mieszkańcy zdali sobie z tego sprawę, przeszło rzekę Voral, przeskoczyło jej bagniste dopływy na północy, rozciągnęło się po corrale na stepie i brassimipowe zagony wśród niewysokich pagórków. Stanęły kolejne mosty. Już nie tak heroiczne jak pierwszy. Cechy na nowo odkryły sztukę tarcia bali, pojawili się cieśle — zarówno spośród ludzi wolnych, jak niewolników — dla których łuki, połączenia i przyczółki niewiele miały tajemnic.
Za mostami założono i ogrodzono pola uprawne, pobudowano chlewnie dla świń i kojce dla gęsi. Trzeba było na gwałt zwiększyć produkcję żywności, aby wykarmić rosnące pogłowie udomowionych musłangów i niewolników niezbędnych do uprawy dodatkowych pól. Wokół i wśród pól wzniesiono przy starych uliczkach Embruddocku nowe wieże mieszkalne dla niewolników i ich dozorców. Wieże stawiano metodą opracowaną w akademii, z glinianych cegieł w miejsce kamienia i wznosząc je tylko na dwa piętra zamiast pięciu. Co jakiś czas ulewne deszcze rozmywały ich mury. Oldorandczycy nie przejęli się tym zbytnio, skoro w nowych murach mieszkali sami niewolnicy. Za to przejęli się tym niewolnicy i udowodnili, że można zabezpieczyć i zachować lepianki w nienaruszonym stanie nawet podczas największej nawałnicy, stosując nawisowe strzechy ze słomy po skoszonych łanach zbóż. Dalej niż pola i nowe wieże biegły jedynie szlaki patrolowe kawalerii Aoza Roona. Oldorando było nie tylko miastem, lecz i obozem warownym. Nikt nie wszedł ani nie wyszedł stąd bez pozwolenia, z wyjątkiem dzielnicy handlowej, powstającej na południowych przedmieściach, potocznie zwanej Pauk.
Na każdego dumnego wojownika dosiadającego grzbietu wierzchowca sześć ludzkich grzbietów musiało się zginać przy pracy w polu. Ale plon zbierano dobry. Po długim odpoczynku ziemia rodziła obficie. Wieża Prasta w zimnych czasach była składem najpierw soli, później bełtelu; teraz składowano w niej zboże. Na klepisku pod wieżą kobiety z niewolnikami pracowicie oczyszczały olbrzymią górę ziarna z plew. Niewolnicy szuflowali ziarno za pomocą drewnianych łopat, kobiety machały rozpiętymi na ramach skórami, odwiewając plewy. Gorąco było przy tej robocie. Skromność poszła w kąt. Kobiety, przynajmniej co młodsze, zrzuciły swoje szykowne kubraki i pracowały z gołymi piersiami.
Kurzyło się jak z komina. Drobny pył osiadał na spoconej skórze kobiet, pudrując twarze i przydając aksamitności ciałom. Wzbijał się w powietrze i wisiał nad tą sceną wyzłoconym w promieniach słonecznych obłokiem, zanim rozproszony nie opadł gdzieś indziej, tłumiąc kroki na schodach, smużąc liście.
Nadjechali Tanth Ein z Faralinem Ferdem, tuż za nimi Aoz Roon i Elin Tal, a dalej Dathka z gromadą młodszych łowców. Wracali z polowania, ubiwszy kilka jeleni. Przez chwilę nie schodzili z siodeł, z lubością podglądając zapracowane kobiety. Uwijające się wśród nich małżonki trzech namiestników puszczały mimo uszu żartobliwe zaczepki swoich panów. Wachlarze owiewały ziarno, mężczyźni pożądliwie wychylali się do przodu w siodłach, plewy i pył szybowały pod niebo jak cętki na słonecznym blasku.
Ukazała się idąca powoli, brzemienna Dol i stary fagor Myk, który obok pędził jej gęsi. Szła w towarzystwie Shay Tal, jakby chudszej niż zwykle przy brzuchatej dziewczynie. Na widok lorda Embruddocku i jego świty obie przystanęły, zerkając na siebie.
— Nic nie mów Aozowi Roonowi — ostrzegła Shay Tal przyjaciółkę.
— Akurat teraz jest ustępliwy — powiedziała Dol. — Cieszy się na syna.
Podeszła do samego boku Siwki. Aoz Roon spojrzał na nią bez słowa. Klepnęła go w kolano.
— Kiedyś mieliśmy tu kapłanów, by błogosławili plony w imię Wutry. Kapłani błogosławili też nowo narodzone dzieci. Kapłani otaczali opieką wszystkich — i mężczyzn, i kobiety, i tych na górze, i tych na dole. Są nam potrzebni. Nie mógłbyś upolować nam paru kapłanów?
— Wutra! — Aoz Roon splunął w kurz.
— To nie jest odpowiedź.
Szybujący w powietrzu złocisty pył siadał mu na czarnych brwiach i rzęsach, spod których przeniósł posępne spojrzenie poza Dol, tam gdzie stała Shay Tal, na jej mroczną twarz, pustą jak uliczka wiodąca donikąd.
— Nagadała ci, co? Cóż ty wiesz i co cię obchodzi Wutra? Wielki Juli wyrzucił go na zbity pysk, a nasi pradziadowie wyrzucili kapłanów. To są darmozjady. Dlaczego my jesteśmy silni, a Borlien słabe? Bo nie mamy kapłanów. Nie zawracaj sobie i mnie głowy tymi głupstwami.
Dol zrobiła nadąsaną minę.
— Shay Tal powiada, że mamiki są zagniewane przez to, że nie mamy kapłanów. Prawda, Shay Tal?
Błagalnie obejrzała się na starszą kobietę, która wciąż stała nieporuszona.
— Mamiki są zawsze zagniewane — rzekł Aoz Roon, odwracając głowę.
— Skikają tam w dole jak pchły w worku — przytaknął Elin Tal, ze śmiechem wskazując na ziemię. Duży był z niego chłop, rumiany, i kiedy się śmiał, drgały mu policzki. To on stawał się coraz bliższym druhem Aoza Roona, zaś pozostali namiestnicy jakby schodzili na dalszy plan. Shay Tal zrobiła krok naprzód.
— Mimo tej całej pomyślności, Aozie Roonie, my, oldorandczycy, wciąż jesteśmy podzieleni. Nie tego pragnął Wielki Juli. Może kapłani przyczyniliby się do większej jedności naszej wspólnoty.
Popatrzył na nią z góry, po czym powoli zlazł ze swego mustanga i stanął naprzeciw niej. Odsunął Dol na bok.
— Jeśli uciszę ciebie, uciszę i Dol. Nikt nie chce powrotu kapłanów. Ty jedna chcesz, żeby wrócili, bo podsyciliby twoją własną żądzę wiedzy. Wiedza to luksus. Mnoży darmozjadów. Wiesz o tym, ale taka z ciebie uparta cholera, że nie popuścisz. Głoduj sobie do woli, ale reszta Oldorando pławi się, jak widzisz, w dostatku. Pławimy się w dostatku bez kapłanów, bez twojej wiedzy.
Twarz Shay Tal skurczyła się.
— Nie pragnę wojny z tobą, Aozie Roonie — powiedziała cichym głosem. — Mam jej powyżej uszu. Ale mówisz nieprawdę. Powodzi nam się częściowo dzięki zdobyczom wiedzy. Mosty, domy — to dała ludziom akademia.
— Nie drażnij mnie, kobieto.
Ze wzrokiem utkwionym w ziemi rzekła:
— Wiem, że mnie nienawidzisz. Wiem, że z tego powodu został zabity mistrz Datnil.
— Ja nienawidzę tylko podziału, nieustannego podziału — ryknął Aoz Roon. — Utrzymujemy się i zawsze utrzymywaliśmy się przy życiu wspólnym trudem.
— Ale rozwijać się możemy tylko dzięki indywidualnym zdolnościom — odparła Shay Tal.
Policzki jej pobladły, jemu zaś krew napłynęła do twarzy. Zatoczył gwałtownie ręką.
— Rozejrzyj się wokół siebie, w imię Juliego! Przypomnij sobie, jak wyglądało to miasto, kiedy byłaś dzieckiem. Spróbuj zrozumieć, jak wspólnym wysiłkiem uczyniliśmy je takim, jakie jest teraz. Nie wmawiaj mi w żywe oczy, że jest inaczej. Spójrz na kobiety moich namiestników — pracują ze wszystkimi, aż im się cycki majtają. Dlaczego ciebie nigdy nie ma wśród nich? Wiecznie na uboczu, wiecznie niezadowolona, wiecznie tylko psioczysz.
— Nie ma czym majtać — uśmiechnął się pod wąsem Elin Tal. Jego uwaga była pomyślana ku uciesze przyjaciół, Tantha Eina i Faralina Ferda, ale dotarła również do bystrych uszu młodych łowców, a ci gruchnęli szyderczym śmiechem — wszyscy oprócz Dathki. który siedział milczący, przygarbiony w swym siodle, bacznie przypatrując się aktorom tej krótkiej odsłony dramatu. Shay Tal też podchwyciła słowa Elina Tala. Ukłuły ją tym bardziej, że był jej dalekim krewnym. Oczy rozbłysły jej łzami i oburzeniem.
— Dość tego! Nie będę dłużej znosić zniewag od ciebie i twoich przyjaciół. Nie będę ci się dłużej naprzykrzać. Nigdy więcej nie będę się z tobą spierać. Po raz ostatni mnie widzisz, ty tępogłowy i podły kacyku od siedmiu boleści — i od tej twojej cielnej krowy kochanicy! Jutro o wschodzie słońca na zawsze opuszczam Oldorando. Odejdę sama, odjadę na mej Wiernej, i więcej mnie nie zobaczycie.
Aoz Roon podniósł dłonie wymownym gestem.
— Nikt nie opuszcza Oldorando bez mojego pozwolenia. Nie odejdziesz stąd, dopóki nie padniesz mi do nóg, błagając o pozwolenie.
— Przekonamy się rano — rzuciła zimno Shay Tal. Obróciła się na pięcie i zebrawszy fałdy luźnego czarnego futra odmaszerowała w stronę północnej bramy. Dol pokraśniała na twarzy.
— Puść ją, Aozie Roonie, wypędź ją. Nic tu po niej. Cielna krowa, dobre sobie, ty sucha szczapo!
— Nie wtrącaj się. Załatwię to po swojemu.
— Pewnie każesz ją zabić, jak innych. Uderzył ją w twarz, lekko i na odczepnego, nie spuszczając oczu z sylwetki odchodzącej Shay Tal.
Pora była nocna, godzina snu dla wszystkich, mimo nisko płonącej na niebie Bataliksy. I chociaż niewolnicy wiercili się w majakach półdziennego snu, to niejeden wolny o tej porze był jeszcze na nogach.
W izbie na szczycie Wielkiej Wieży zebrała się w komplecie rada złożona z mistrzów siedmiu starych cechów i dwóch nowych, młodszych mistrzów siodlarzy i rymarzy oraz pasamoników. Przybyli też trzej namiestnicy Aoza Roona i jeden z jego lordów Zachodniego Stepu — Dathka. Lord Embruddocku przewodniczył zgromadzeniu, a służebne dziewki bez ustanku napełniały drewniane kubki trutniokiem bądź cienkim piwem. Po długiej dyskusji głos zabrał Aoz Roon.
— Ingsanie Atrayu, czekamy na twoją opinię w tej sprawie.
Zwracał się do sędziwego mistrza z siwą brodą, który rządził cechem wyrobników metali, a jak dotąd jeszcze nie powiedział ani słowa. Lata przygięły plecy Ingsana Atraya i pobieliły mu skąpe włosy, podkreślając szerokość łysej czaszki, z której to powodu uchodził za mędrca. Dużo się uśmiechał, jak miał w zwyczaju, chociaż jego oczy, przysłonięte pomarszczonymi powiekami, niczego nie przegapiły. Teraz też się uśmiechnął, wygodnie rozparty na stosie skór, którymi specjalnie dla niego wymoszczono posadzkę.
— Lordzie Embruddocku — rzekł — cechy embruddockie tradycyjnie stoją po stronie kobiet. W końcu kobiety to nasze ręce do pracy, kiedy łowcy bawią w terenie, no i tak dalej. Oczywiście, czasy się zmieniają, tu zgadzam się z tobą. Inaczej było w czasach lorda Walia Eina. Ale kobiety są również piastunkami wiedzy. Nie mamy ksiąg, lecz kobiety uczą się na pamięć i przekazują z pokolenia na pokolenie legendy plemienne, o czym można się przekonać, ilekroć opowiadamy Wielką Opowieść w dniach uroczystości…
— Do rzeczy, proszę, Ingsanie Atrayu…
— Ach, właśnie zmierzałem do tego, zmierzałem do tego. Z tej naszej Shay Tal to może i trudny człowiek, czarodziejka i kobieta uczona, ciesząca się wielkim rozgłosem. Nie robi nic złego. Jeśli odejdzie, pójdą za nią inne kobiety, no i tak dalej, i to będzie nasza strata. My, mistrzowie, przychylamy się do opinii, że słusznie zakazałeś jej odejścia.
— Oldorando to nie więzienie! — zawołał Faralin Ferd.
Aoz Roon zbył go kiwnięciem głowy i powiódł wzrokiem wokoło.
— Zwołaliśmy zebranie, ponieważ moi namiestnicy nie zgadzali się ze mną. Kto zgadza się z moimi namiestnikami?
Pochwycił spojrzenie Raynila Layana, nerwowo szarpiącego swą widlastą brodę.
— Mistrzu cechu garbarzy, ty zawsze lubisz zabierać głos — co nam powiesz?
— Jeśli o to chodzi… — Raynil Layan machnął z lekceważeniem ręką. — Sęk raczej w tym, jak zapobiec odejściu Shay Tal. Z łatwością może się wymknąć, jeśli taka jej wola. Istnieje też uniwersalna zasada… Inne kobiety pomyślą… Otóż nie chcemy niezadowolenia wśród kobiet. Ale jest przecież Vry, na przykład, druga rozumna kobieta, a przy tym ładna, no i nie sprawia żadnych kłopotów. Gdybyś zrewidował swoją decyzję, zaskarbiłbyś sobie wdzięczność wielu…
— Wal bez ogródek i nie cackaj się ze słowami — rzekł Aoz Roon. Jesteś teraz mistrzem, tak jak pragnąłeś, i nie musisz się przed nikim płaszczyć.
Nikt nie zabierał głosu. Aoz Roon mierzył ich wściekłym wzrokiem. Unikali jego spojrzenia, kryjąc gęby w kubkach. Odezwał się Eline Tal:
— Czym my się przejmujemy? Co nam za różnica? Niech sobie idzie.
— Dathka! — warknął lord. — Może nas dzisiaj zaszczycisz choćby jednym słowem, skoro nie pokazał się twój przyjaciel Laintal Ay?
Dathka odstawił kubek i spojrzał Aozowi Roonowi prosto w oczy.
— Całą tę dyskusję, tę gadaninę o zasadach… uważam za brednie. Wszystkim nam wiadomo, że ty i Shay Tal prywatnie macie ze sobą na pieńku. Sam więc decyduj, co zrobić. Wyrzuć ją na zbity łeb, skoro masz okazję. Po co nas w to mieszasz?
— Bo to dotyczy was wszystkich! — Aoz Roon wyrżnął pięścią w podłogę. — Na kamień, dlaczego ta baba tak się zawzięła na mnie… na nas wszystkich? Nie rozumiem. Co za parszywy robak toczy jej szleje? Ma tę swoją akademię, czy nie? Uważa się za spadkobierczynię długiej linii intrygantek… Loilanun, Loily Bry, która została żoną Małego Juliego… Ale dokąd ona pójdzie? Co się z nią stanie?
Wyrzucał z siebie te pytania jakoś bez ładu i składu. Nikt mu nie odpowiedział. Dathka zrobił to już za nich, choć w skrytości byli zaszokowani jego słowami. Aoz Roon nie miał nic więcej do powiedzenia. Zakończył zebranie. Wymykającego się Dathkę złapał za rękaw Raynil Layan.
— Chytrą mowę wygłosiłeś — szepnął. — Po usunięciu Shay Tal ta, na którą masz ochotę, stanie na czele akademii, no nie? Wówczas potrzebne jej będzie twoje poparcie…
— Chytrość pozostawiam tobie, Raynilu Layanie — powiedział Dathka, wyszarpując rękę. — Tylko nie wchodź mi w drogę.
Bez trudu odnalazł Laintala Aya. Mimo późnej pory Dathka wiedział, dokąd się udać. W swej rozwalonej wieży Shay Tal pakowała manatki w otoczeniu licznych przyjaciół, którzy przybyli ją żegnać. Była Amin Lim z dzieckiem i Vry, i Laintal Ay z Oyre, i jeszcze parę innych kobiet.
— No i jaki wyrok? — spytał Laintal Ay, podchodząc do niego na stronie.
— Nijaki.
— Nie zatrzyma jej, jeśli ona nie zmieni zdania?
— Zależy, ile wypiją, on i Eline Tal, i reszta bandy… no i jeszcze ten podły lizus Raynil Layan.
— Ona nie jest już młoda, Dathka. Czy powinniśmy ją puścić?
Dathka wzruszył ramionami, uciekając się do jednego ze swych ulubionych gestów, zerkając przy tym na Vry i Oyre, które w pobliżu nadstawiały uszu.
— Odejdźmy z Shay Tal, zanim Aoz Roon nas pozabija — ja jestem gotów, jeśli te dwie panny pójdą z nami. Udamy się do Sibornalu, całą gromadką.
— Mój ojciec nigdy nie zabije ciebie ani Laintala Aya — wtrąciła Oyre. — Pleciesz i tyle, obojętne co było w przeszłości.
Dathka znowu wzruszył ramionami.
— Jesteś gotowa ręczyć za jego czyny po odejściu Shay Tal? Czy możemy mu zaufać?
— Tamto minęło i nie wróci — rzekła Oyre. — Ojciec ustatkował się, jest już szczęśliwy z Dol i nie kłócą się tyle, co kiedyś — nie teraz, gdy ona spodziewa się dziecka.
— Oyre — powiedział Laintal Ay — świat jest długi i szeroki. Odejdźmy z Shay Tal, jak radzi Dathka, i zacznijmy nowe życie. Zabierz się z nami, Vry, tutaj nie będziesz bezpieczna bez wsparcia Shay Tal.
Vry dotąd milczała. Swoim zwyczajem trzymała się na uboczu, jakby jej w ogóle nie było, teraz jednak rzekła stanowczo:
— Ja nie mogę stąd odejść. Pochlebia mi twoja, Dathko, miła propozycja, ale ja muszę zostać bez względu na to, co zrobi Shay Tal. Moja praca przynosi wreszcie owoce, co mam nadzieję niebawem ogłosić.
— Ciągle nie możesz znieść mojego towarzystwa, prawda? — powiedział z ponurą miną.
— Och, byłabym o czymś zapomniała — rzekła słodko. Odeszła unikając zasępionego wzroku Dathki i przecisnęła się między kobietami do Shay Tal.
— Musisz wymierzyć cały dystans, Shay Tal. Nie zapomnij. Każ niewolnikowi codziennie zliczać kroki mustanga w ustalonym kierunku. Zapisuj dane co wieczór. Ustal odległość do krainy Sibornalu. Jak najdokładniej.
Shay Tal patetycznie królowała wśród paplaniny i szlochów wypełniających izbę. Ilekroć zwracano się do niej, jej jastrzębie oblicze pozostawało nieprzeniknione, jak gdyby duchem była już daleko. Mówiła niewiele i owo niewiele wypowiadała beznamiętnie.
Równie beznamiętnie Dathka popatrzył na ściany, na zawiłe desenie porostów. W końcu spojrzał na Laintala Aya i kiwnął na niego wskazując dyskretnie drzwi. Kiedy Laintal Ay pokręcił głową, Dathka skrzywił się, jak to on, i wyszedł cichaczem.
— Szkoda, że kobiet nie można tresować tak jak mustangi — rzucił na odchodne.
— On ma duszę tak samo szpetną jak gębę — rzekła Oyre ze wzgardą. Razem z Vry zaciągnęły Laintala Aya do kąta i szeptem zaczęły mu tłumaczyć: Nie wolno dopuścić do odejścia Shay Tal jutro rano, musi im pomóc w przekonaniu Shay Tal, żeby zaczekała do następnego dnia.
— Nonsens. Skoro chce jechać, to niech jedzie. Chyba nie będziemy tego wałkować od początku. Najpierw wy nie chcecie odejść, teraz nie chcecie, żeby ona odeszła. Hen za palisadą jest świat, o którym nie macie zielonego pojęcia.
Spokojnie zdjęła z niego jakąś słomkę po mustangu.
— Tak, świat podbojów. Wiem… w kółko o nim słyszę od ojca. Chodzi o to, że jutro będzie zaćmienie.
— To rzecz powszechnie wiadoma. Minął rok od ostatniego.
— Jutrzejsze będzie trochę inne, Laintalu Ayu — rzekła ostrzegawczo Vry. — My tylko chcemy, aby Shay Tal przełożyła swoje odejście. Jeśli odejdzie w dniu zaćmienia, ludzie skojarzą te dwa fakty. Podczas gdy my wiemy, że nie ma między nimi związku.
Laintal Ay zmarszczył, czoło.
— I co z tego?
Popatrzyły na siebie z zakłopotaniem.
— Uważamy, że jeśli odejdzie jutro, może to sprowadzić na nas nieszczęście.
— Ha! Więc jednak uważacie, że jest jakiś związek… Typowo babska logika! Skoro taki związek istnieje, to chyba nie ma żadnego sposobu, aby go uniknąć?
Oyre zakryła twarz w przesadnym oburzeniu.
— Męska logika… Każdy wykręt dobry, aby nic nie robić, prawda?
— Wy, jędze, zawsze wściubiacie nosy w nie swoje sprawy.
Obrażone zostawiły go w kącie i z powrotem wmieszały się w tłumek otaczający Shay Tal. Stare kobiety trajkotały jak najęte, gadając o cudzie na Rybim Jeziorze, gadając obłudnie, patrząc obłudnie, czy ich wspominki docierają do zaaferowanej Shay Tal, która niczym nie zdradzała ani tego, że je słyszy, ani że widzi.
— Wyglądasz na porządnie znudzoną życiem — zauważyła Rol Sakil. — Może po dotarciu do tego Siboralu wyjdziesz za mąż i będziesz żyła szczęśliwie, o ile mężczyźni są tam zbudowani tak jak tutaj.
— Może tam są zbudowani lepiej — odparła wśród chichotów któraś z bab. Prześcigały się w propozycjach rozmaitych ulepszeń. Shay Tal dalej pakowała się bez uśmiechu. Rzeczy miała niewiele. Zebrała je w końcu do dwóch skórzanych worków i zwróciła się do tłumku kobiet w izbie z prośbą, aby sobie poszły, gdyż pragnie odpocząć przed podróżą. Podziękowała im za przybycie, pobłogosławiła i obiecała, że ich nigdy nie zapomni. Złożyła pocałunek na czole Vry. Po czym przyzwała do siebie Oyre i Laintala Aya. Ująwszy dłoń Laintala Aya w swych szczupłych dłoniach, spojrzała mu w oczy z niezwykłą czułością. Przemówiła dopiero wówczas, gdy wszyscy prócz Oyre opuścili izbę.
— Bądź ostrożny we wszystkim, co robisz, ponieważ jesteś za mało samolubny, za mało troszczysz się o siebie samego. Rozumiesz, Laintalu Ayu? Cieszę się, że nie walczyłeś o władzę, którą masz prawo uważać za swoje dziedzictwo, a która nie przyniosłaby ci nic prócz żałości. — Zwróciła pełną powagi twarz do Oyre. — Jesteś mi droga, bo wiem, jak droga jesteś Laintalowi Ayowi. Na pożegnanie przyjmij ode mnie radę: jak najszybciej zostań jego żoną. Nie wyznaczaj ceny na swoje serce, jak uczyniłam to ja, jak uczynił ongiś twój ojciec — to droga ku nieuchronnej zgubie, co pojmujemy poniewczasie. Byłam zbyt dumna za młodu.
— Nie jesteś zgubiona. Masz jeszcze dość dumy w sobie — powiedziała Oyre.
— Można być i zgubioną, i mieć w sobie dumę. Zważ, co mówię ja, która rozumiem twoje opory. Laintal Ay jest mi niemal synem i nigdy nie będę miała innego. On cię kocha. Kochaj go — nie tylko duszą, ale i ciałem. Ciała są po to, żeby płonęły w ogniu, nie wędziły się w dymie.
Spojrzała w dół na swoje własne wyschnięte ciało i skinęła im na pożegnanie. Zachodziła Bataliksa, zapadała prawdziwa noc.
Kupcy przybywali do Oldorando coraz liczniej i ze wszystkich stron świata. Cenną sól przywożono z północy i z południa, często kozią karawaną. Regularny szlak handlowy biegł teraz przez step od Oldorando na zachód, wydeptany przez kupców z Kace, którzy sprowadzali przedmioty zbytku, takie jak klejnoty, szkło barwione, zabawki, instrumenty muzyczne błyszczące jak srebro oraz trzcinę cukrową i owoce; od handlu wymiennego woleli pieniądz, którego Oldorando nie miało, więc jako zapłatę przyjmowali zioła, skóry futerkowe, zamsz i zboże. Niekiedy kaceńczycy używali kołatków jako zwierząt jucznych, ale w miarę ocieplania się klimatu zwierzęta te występowały coraz rzadziej. Nadal ściągali kupcy i kapłani z Borlien, chociaż z dawien dawna pozostał w nich strach przed podstępnym sąsiadem z północy. Na sprzedaż mieli broszury i karty z wierszowanymi opowieściami grozy, a także garnki i patelnie ze szlachetnych stopów metali. Przeróżnymi drogami ze wschodu ciągnęli liczni kupcy, a czasami i karawany. Czarnoskórzy mali mężczyźni z grupami niewolnych Madisów lub fagorów kursowali regularnie po trasach, na których Oldorando było zaledwie krótkim postojem na szlaku. Sprzedawali misternej roboty biżuterię i ozdoby, za którymi szalały oldorandzkie kobiety. Chodziły słuchy, że niektóre z nich zabierały się w dalszą drogę z czarnymi mężczyznami, a pewne było, że ci ludzie wschodu handlowali młodymi Madiskami, które ogniste i cudnej urody więdły jednak zamknięte w wieży. Mimo złej sławy tolerowano owych handlarzy ze względu na ich towary — nie tylko ozdoby, ale i tkane kobierce, dywany, gobeliny, szale, jakich Oldorando nigdy jeszcze nie widziało.
Wszyscy ci podróżni potrzebowali kwater. Ich obozowiska stały się plagą. Niewolnicy oldorandcy w pocie czoła wznieśli osobne miasteczko w cieniu południowych wież, szyderczo nazwane Pauk. Tu odbywał się cały handel, tu w sąsiedztwie stajni i karczem, w wąskich zaułkach handlarze skór i inni kupcy załatwiali swoje interesy, przez jakiś czas bowiem nie mieli prawa wstępu do właściwego Oldorando. Ich szeregi jednak rosły i niektórzy osiedlali się w mieście, przenosząc tam swoją profesję i swoje grzechy. Oldorandczycy również uczyli się sztuki handlowania. Nowi kupcy stawali przed Aozem Roonem z petycjami o specjalne przywileje, łącznie z prawem bicia monety. Sprawa ta zaprzątała ich umysły daleko bardziej niż jakiekolwiek problemy z akademią, którą uważano za stratę czasu.
Grupa takich oldorandzkich kupców w liczbie sześciu, wygodnie rozpartych w siodłach, wracała do Oldorando z udanej wyprawy. O wschodzie Freyra zatrzymali mustangi na wzgórzu od północy, w pobliżu brassimipowego zagonu, skąd widać było skraj miasta w szarówce chłodnego świtu. W nieruchomym powietrzu dolatywały do nich głosy z oddali.
— Patrzcie — wykrzyknął jeden z młodszych kupców, osłaniając oczy. — Jakieś zamieszanie pod bramą. Lepiej jedźmy inną drogą.
— Chyba nie fugasy, co?
Wszyscy wytężyli wzrok. Widać było gromadę ludzi, mężczyzn i kobiet, wysypujących się z miasta. Za bramą część z nich niezdecydowanie przystanęła, powodując rozdział na dwie grupy. Reszta podążała dalej.
— To nic poważnego — stwierdził młody kupiec i spiął mustanga ostrogami. W Embruddocku miał kobietę, a w kieszeni nową błyskotkę dla niej, i bardzo spieszył się na spotkanie. Odejście Shay Tal nic dla niego nie znaczyło. Wkrótce wzeszła Bataliksa, doganiając swego towarzysza na niebie.
Ziąb, blady świt z deszczem wiszącym w powietrzu, dreszcz przygody, ona sama, wszystko wydawało jej się nierealne. W milczącym pożegnaniu przycisnęła do piersi Vry, nie czując żadnego wzruszenia. Usłużna niewolnica Maysa Latra pomogła jej znieść na dół skromny dobytek. Pod wieżą, trzymając za cugle dwa mustangi, swojego i Shay Tal, czekała Amin Lim, z wielkim smutkiem żegnająca męża i maleńkie dziecko; oto — pomyślała Shay Tal — poświęcenie większe niż moje. Ja się cieszę, że odchodzę. Dlaczego Amin Lim idzie ze mną, nigdy się nie dowiem. Ale poczuła przypływ sympatii do przyjaciółki — sympatii i zarazem pewnego lekceważenia.
Odchodziły z nią cztery kobiety; Maysa Latra, Amin Lim oraz dwie młode uczennice, gorliwe adeptki akademii. Wszystkie na mustangach i w towarzystwie niewolnika, rzezańca Hamadranabaila, który pieszo wiódł dwa juczne musłangi i parę ostrych psów myśliwskich w kolczastych obrożach Orszak ten odprowadzały kobiety i kilku starszych mężczyzn, wykrzykując słowa pożegnania, a nawet rady, poważne lub żartobliwe — co komu przyszło do głowy.
Laintal Ay i Oyre, blisko siebie, ale jakby nie widząc się nawzajem, czekali w bramie, żeby po raz ostatni rzucić okiem na Shay Tal. Pod bramą tkwił w swym czarnym futrze Aoz Roon we własnej osobie, z założonymi rękami, z brodą opuszczoną na piersi. Przy nim Siwkę trzymał Eline Tal, który tym razem nie wyglądał weselej niż jego lord. Za swoim milczącym przywódcą stali gromadą mężczyźni, poważni, dłonie wsunąwszy pod pachy.
Aoz Roon wskoczył na siodło natychmiast po przejeździe Shay Tal i ruszył stępa nie za nią, tylko obok gościńca, nieco ukosem. Jadąc tak oboje musieliby się spotkać w miejscu oddalonym o kawałek drogi, na skraju lasu. Zanim dotarł do tego miejsca, Aoz Roon odbił od gościńca, obierając niemal równoległą trasę pomiędzy drzewami. Kobieca kawalkada L łkającą bezgłośnie Amin Lim na czele podążała spokojnie gościńcem. Ani Aoz Roon, ani Shay Tal nie próbowali zagadnąć się czy choćby spojrzeć na siebie.
Freyr jeszcze nie wyszedł zza chmur poranka, toteż świat był nadal wyprany z barw. Grunt podnosił się, gościniec zwężał, drzewa rosły coraz gęściej. Potem grunt opadł i zjechali na bezdrzewne, grząskie dno kotliny, Żaby uskakiwały z chlupotem przed nadciągającą kawalkadą. Mustangi powoli brnęły p zez mokradła, z obrzydzeniem nurzając kopyta i wzbijając żółty muł, który mącił lustro wody. Las na drugim brzegu moczaru zmusił jeźdźców do zwarcia szyków. Jak gdyby dopiero teraz zauważając Aoza Roona, Shay Tal zawołała dźwięcznym głosem:
— Nie musisz nas ścigać.
— Konwojuję panią, nie ścigam. Wyprowadzam bezpiecznie z Oldorando. Ten zaszczyt słusznie się pani należy.
Na tym zakończyli rozmowę. Posuwając się dalej, wjechali na porośnięte chaszczami wzniesienie. Od jego szczytu mogli podążać wygodnym szlakiem kupców wiodącym w kierunku północno-wschodnim do Chalce i dalekiego Sibornalu — jak dalekiego, tego nikt nie wiedział. Na opadającym za granią stoku znowu zaczynał się las. Aoz Roon pierwszy osiągnął grań i zatrzymał się tam z posępną miną, ustawiwszy Siwkę wzdłuż grzbietu, przez który przejeżdżały kobiety. Shay Tal zawróciła Wierną i z jasną, pogodną twarzą podjechała mu na spotkanie.
— Ładnie z twojej stropy, że pofatygowałeś się taki kawał drogi.
— Życzę bezpiecznej podróży — odparł sztywno, wciągając brzuch i prostując się w siodle. — Zauważ, że nie próbujemy przeszkodzić ci w odejściu.
Jej głos złagodniał.
— Nigdy już się nie zobaczymy, umarliśmy od dziś dla siebie. Czyżbyśmy zniszczyli sobie nawzajem życie, Aozie Roonie?
— Nie wiem, o czym mówisz?
— Wiesz, dobrze wiesz. Od maleńkości skakaliśmy sobie do oczu. Rzeknij mi słówko, przyjacielu, na pożegnanie. Nie unoś się dumą, jak ja zawsze czyniłam; nie w takiej chwili.
Zacisnąwszy szczęki spoglądał na nią w milczeniu.
— Proszę cię, Aozie Roonie, jedno szczere słowo na pożegnanie. Wiem aż za dobrze, że powiedziałam ci „nie” o jeden raz za dużo.
Kiwnął głową.
— Masz swoje szczere słowo.
Obejrzała się nerwowo, po czym pchnęła Wierną krok bliżej, aż ich mustangi zetknęły się bokami.
— Teraz, gdy odchodzę na zawsze, powiedz mi przynajmniej, że w głębi serca żywisz do mnie to samo uczucie, co kiedyś, gdy byliśmy młodzi.
Parsknął śmiechem.
— Zwariowałaś. Nigdy nie patrzyłaś realnie na świat. Byłaś zbyt pochłonięta sobą. Teraz nie żywię do ciebie żadnego uczucia, ani ty do mnie, tylko ty boisz się spojrzeć prawdzie w oczy.
Wyciągnęła do niego ręce, lecz cofnął się, szczerząc zęby niczym pies.
— Kłamstwo, Aozie Roonie, wierutne kłamstwo! Zdobądź się chociaż na gest… zdobądź się, ty okrutniku, na pożegnalny pocałunek, gdy odchodzę, ja, która tyle przez ciebie wycierpiałam. Gesty są więcej warte niż słowa.
— Wielu myśli inaczej. Słowo wypowiedziane zostaje na zawsze.
Łzy popłynęły jej z oczu i rozmazały się po wychudłych policzkach.
— Bodajby cię pożarły mamuny!
Szarpnięciem cugli zawróciła klacz w miejscu i galopem pognała w las, za swoją maleńką karawaną.
Wyprostowany w siodle, jakby kij połknął, przez chwilę nie ruszał się z miejsca i patrzył przed siebie, ściskając w garści wodze, aż zbielały mu kłykcie. Potem delikatnie ściągnął wodze i pchnął Siwkę między drzewa, ukosem oddalając się od Oldorando, nie troszcząc się o Elina Tala, który czekał w pełnej poszanowania odległości. Siwka nabierała rozpędu na zboczu, poganiana przez jeźdźca. Wkrótce przeszła w pełny galop, ziemia uciekała im spod kopyt i wszyscy ludzie zniknęli z oczu. Aoz Roon wzniósł wysoko prawą pięść.
— Wiedźma z głowy, duszy lżej! — zawołał. Dziki śmiech wyrwał mu się z gardła, gdy tak pędził na złamanie karku.
Z góry Ziemska Stacja Obserwacyjna „Avernus” widziała wszystko. Przekazywano na Ziemię wszystkie zmiany i wszystkie dane. Członkowie ośmiu uczonych rodów „Avernusa” skrzętnie opracowywali nowe fakty naukowe. Kreślili migracje nie tylko ludzkich populacji, ale również populacji fagorów, zarówno białych jak i czarnych. Każdy marsz naprzód lub odwrót przetwarzany był na impulsy, które przewędrowawszy lata świetlne docierały w końcu do globu i komputerów Helikońskiego Instytutu Centronicznego Ziemi.
Z okien stacji załoga mogła obserwować planetę w dole i postępujące zaćmienie, które szarym całunem zasnuwało oceany i tropikalny kontynent. Na jednym zespole monitorów obserwowano inne postępy — krucjaty kzahhna przeciwko Oldorando. Zgodnie ze swym własnym osobliwym czasem podróży, krucjata znajdowała się obecnie o jeden rok od wytkniętego celu, od zniszczenia starodawnej metropolii.
Zakodowane w sygnałach wieści wędrowały na Ziemię. Tam, wiele stuleci później, zebrali się widzowie, by śledzić końcowe akty helikońskiej tragedii.
W tyle zostały posępne regiony Mordriatu, pełne ech wąwozy, pogruchotane ściany skalne, nieoczekiwanie zaciszne wrzosowiska, szare głębokie doliny, w których wiecznie kłębiły się dymy, jakby to ogień, a nie lód modelował twarde rysy pustkowi. Krucjata, rozbita ha wiele grup i grupek, z mozołem przedzierała się przez płaskowyż, bezludny, jeśli nie liczyć Madisów z ich stadami, i chmar ptactwa. Obojętne na otoczenie fagory niezmordowanie parły na południowy wschód.
Kzahhn Hrastyprtu, Hrr-Brahl Yprt, wiódł swoje zastępy wciąż naprzód. Brnęli wśród powodzi wschodniej równiny oldorandzkiej, które nie wygasiły ognia zemsty w ich szlejach, choć wielu padło. Choroba i ataki bezlitosnych Synów Freyra przerzedziły szeregi ancipitów. Nie przyjmowały ich też z otwartymi ramionami niewielkie komponenty fagorów, przez których tereny wędrowali. Pozbawione kaidawów, za to często posiadając liczne rzesze niewolników, ludzi bądź Madisów. komponenty te prowadziły osiadły tryb życia i zaciekle broniły swoich terytoriów przed wszelkimi intruzami.
Hrr-Brahl Yprt ze wszystkich opałów wychodził zwycięsko. Jedynie nad chorobą nie miał władzy. Jego kohorty wyprzedzała wieść o pochodzie, idąca z falą uciekinierów przez pół kontynentu. Hrr-Brahl Yprt właśnie stanął ze swymi dowódcami na brzegu szeroko rozlanej rzeki. Fagorza horda nie wiedziała, że lodowaty nurt spływał z tych samych wyżyn Nktryhk, z których wyruszyła krucjata przeciwko Synom Freyra, o tysiąc mil stąd.
— Tu nad tymi wodami staniemy na dwie wędrówki Bataliksy po niebie — rzekł Hrr-Brahl Yprt do swych dowódców, — Przednie straże rozejdą się brzegiem w obie strony i znajdą suchą drogę. Wskażą ją oktawy śródpowietrzne.
Gwizdnięciem wezwał kraka, który zabrał się do czyszczenia mu futra z kleszczy. Kzahhn zrobił to z roztargnieniem, gdyż inne rzeczy chodziły mu po szlejach, ale te drobne stworzenia stały się nagle dokuczliwe, Może za sprawą ciepła w otaczającej ich dolinie. Wraże ciepło zbierało się w kręgu jej wysokich zielonych ścian jak woda w studni. Czekała ich niebawem trzecia ślepota. Później odwrót na chłodniejsze leże. Ale wprzód zemsta. Zgonił Zzhrrka i wyruszył rozejrzeć się w położeniu, a ptak wisiał nad nim bijąc z rzadka skrzydłami. Mogli tu zaczekać, aż dołączy reszta sił, rozciągniętych na przestrzeni paru dziesiątków mil. Zatknięto sztandary, puszczono kaidawy na popas. Służba rozbiła namioty dla starszyzny. Ustalono porządek posiłków i rytualnych ceremonii.
Bataliksa z wrednym Freyrem stały wysoko nad obozem, gdy kzahhn Hrastyprtu wkroczył do swego namiotu i odpiął naczółek. Znad krzepkich barków wysunął do przodu długą głowę, pożądliwie nachylając się całym swoim masywnym ciałem, wychudzonym teraz po trudach wędrówki. Powłóczyste rzęsy opuścił tworząc czerwone szparki z oczu, którymi wzdłuż nosa zezował na swoje cztery fildy. Czochrały się i poszturchiwały, oczekując w namiocie jego nadejścia. Zzhrrk wpadł do namiotu, lecz Hrr-Brahl Yprt zrzucił go na ziemię. Ptak zatrzepotał skrzydłami, łapiąc równowagę, niezdarnie wylądował i czym prędzej wydreptał z namiotu. Hrr-Brahl Yprt przesłonił za nim wyjście kocem. Zaczął zdejmować rynsztunek, swój kaftan bez rękawów i pas ze skórzaną torbą, nie odrywając oczu od czwórki oblubienic, przenosząc władcze spojrzenie z jednej na drugą. Wciągnął w nozdrza zapach każdej z nich. Ukrywały podniecenie iskając się z kleszczy lub poprawiając sobie włosy długiej białej sierści, aby mignąć mu pełnymi wymionami przed oczyma. Chyliły się ku niemu orle pióra na ich głowach. Fildy parskały, zapuszczając w nozdrza białawe mlecze.
— Ty! — rzekł wskazawszy jedną z samic w pełnej rui. Jej towarzyszki przycupnęły w kącie namiotu, gdy tymczasem wybranka obróciła się tyłem do młodego kzahhna i wypięła zad. Przystąpił i w podsunięte mu ciało wsadził trzy palce, po czym wytarł je w czarną sierść pyska. Bez dalszych ceregieli dosiadł i przygiął fildę swym ciężarem, aż opadła na czworaki. Z wolna chyląc się coraz niżej pod jego pchnięciami, wsparła szerokie czoło na dywanie. Po skończonej kopulacji, gdy pozostałe fildy przybiegły obwąchiwać siostrę, Hrr-Brahl Yprt naciągnął rynsztunek i wymaszerował z namiotu. Nawrót chuci miał nastąpić za trzy tygodnie.
Komendant krucjaty, Yohl-Gharr Wyrrijk oczekiwał go z kamiennym spokojem. Stanęli twarzą w twarz, oko w oko. Yohl-Gharr Wyrrijk wskazał na niebo.
— Dzień idzie — powiedział. — Oktawy się zacieśniają. Kzahhn podniósł wzrok i pomachał pięścią, oczyszczając z kraków niebo nad głową. Patrząc na uzurpatora Freyra uświadomił sobie, że on podkrada się z każdym dniem coraz bliżej do Bataliksy, jak pająk do swojej ofiary w sieci. Niedługo już, niedługo, Freyr skryje się w brzuchu przeciwniczki. Wtedy zastępy będą już u celu. Wtedy uderzą i wybiją cały pomiot Freyra osiadły w miejscu, w którym poległ szlachetny prabykun Hrr-Brahla Yprta, i wtedy spalą miasto i wymażą je z pamięci. I dopiero wtedy on i jego drużyna dostąpią zaszczytnej uwięzi. Takie myśli drążyły mu szleje niczym krople wody powoli skapujące z lodowych sopli, które topnieją i znikają z pluskiem, zapładniając ziemię swoją rosą.
— Dwaj siewcy zbliżają się do siebie — warknął.
Później kazał niewolnemu człowiekowi zadąć w kołatkowy róg i przynieść keratynowe figurki ojca i praprabykuna. Młody kzahhn zauważył, że mimo troskliwej opieki obie figurki uległy zniszczeniu w trakcie długiej wędrówki. Przed szeregami komponentu, zebranego nad czarną wodą, Hrr-Brahl Yprt pokornie zapadł w trans. Zgodnie ze swoją naturą wszyscy zamarli jak jeden mąż, jakby ocean powietrza skuł ich lodem. Nie większa od śnieżnego królika zjawa praprabykuna przyszła na czworakach, jak to ongiś bywało u fagorów, dawno, dawno temu, kiedy Bataliksa jeszcze nie wpadła w pajęczą sieć Freyra.
— Rogi do góry — powiedział śnieżny królik. — Nie daruj wrogom, nie daruj nadchodzącej zieleni, zroś zieleń czerwonymi sokami Synów Freyra, który ją sprowadził w miejsce lubej bieli.
Przyszedł także keratynowy ojciec, niewiele większy, wyczarowując synowi w bladych szlejach ciąg obrazów. Przed zamkniętymi oczyma Hrr-Brahla Yprta pojawił się świat, pulsujący w każdej ze swych trzech części. Z oparów jego jestestwa biegły złote wstęgi oktaw śródpowietrznych, niczym zwoje długich nitek wokół zaciśniętej pięści, i wokół zaciśniętych pięści innych sąsiednich światów, oplątując równo i umiłowaną Bataliksę, i pająka Freyra. Wszom podobne istoty mknęły po nitkach z piskliwym kwileniem.
Hrr-Brahl Yprt podziękował ojcu za obrazy migające w szlejach. Widywał je już wielokrotnie. Znali je wszyscy obecni. Trzeba je było powtarzać. Stanowiły gwiazdy przewodnie krucjaty. Bez powtórki ich światła gasły, a nabita szlejami czaszka zmieniała się w jakąś jaskinię zapomnienia, zawaloną ścierwem zdechłych węży. Dzięki powtórkom jasno sobie uświadamiano, że potrzeby jednego fagora są potrzebami całego świata, który ci, co przenieśli się na świat sąsiedni, nazwali Hrl-Ichor Yhar, zaś potrzeby Hrl-Ichor Yhar są potrzebami fagora. Przyszła kolej na obrazy zaludnione Synami Freyra: oktawy śródpowietrzne pałają, Synowie walą się na ziemię chorzy, walą się i albo mrą, albo przybierają mniejszą postać. Czas taki już kiedyś nadszedł. Czas taki nadejdzie niebawem. Przeszłość i przyszłość stanowią dzień dzisiejszy. Tak się stanie, gdy Freyr cały zniknie w Bataliksie. I wtedy nadejdzie czas, aby uderzyć — uderzyć na wszystkich, ale przede wszystkim na tych, których ojcowie zabili Wielkiego Kzahhna Hrr-Tryhka Hrasta.
Pamiętaj. Bądź dzielny, bądź nieubłagany. Nie odstąp ani o włos od planu przekazanego przez długi szereg przodków.
Powiało dawnymi dniami, czymś dalekim, przytęchłym, a prawdziwym. Jak gromada aniołów mignęli antenaci na lodowych prapolach szczęśliwości. Śródpowietrzne kanony szły milionami, bez ustanku.
Pamiętaj. Gotuj się na nowe czasy. Rogi do góry.
Młody kzahhn powoli wyszedł z transu. Biały krak przysiadł na jego lewym ramieniu. Haczykowatym dziobem pieszczotliwie rozczesał sierść na barkach swego pana i zabrał się do kleszczy. Ponownie zadęto w róg, śląc żałobny ton za lodowatą rzekę. Smętną nutę słychać było daleko, tam gdzie gromadka fagorów odbiła od macierzystego komponentu. Było ich ośmioro, sześć gild i dwa bykuny. Jeden stary rudy kaidaw, za stary pod wierzch, dźwigał im broń i prowiant. Kilka dni wcześniej, za pomyślnego panowania Bataliksy na niebie, pojmali szóstkę Madisów, mężczyzn i kobiet, którzy razem ze swymi zwierzętami wlekli się w ogonie migracyjnej karawany, zdążającej ku przesmykowi Chalce. Zwierzęta upiekli i zjedli na miejscu, swoim zwyczajem wygryzłszy im gardła. Nieszczęsnych Madisów powiązali gęsiego i pognali w dalszą drogę. Jednak z powodu opóźnienia marszu przez poganianych, jak i zwłoki na ucztę zgubili swój komponent. Zapędzili się niewłaściwym brzegiem strumienia, który rwał jak górski potok. W górach spadły ulewne deszcze, strumień wystąpił z brzegów i zostali odcięci.
Tej bataliksowej nocy fagory rozbiły obóz na mrocznej polance u podnóża wysokich radżabab, uwiązując Madisów do cienkiego drzewka, pod którym pragnostycy mogli się jako tako przespać na kupie. Same legły opodal wyciągnięte na wznak; k raki sfrunęły im na piersi i pochowały głowy w ciepłym futrze. Fagory z miejsca zapadły w kamienny sen bez marzeń, jakby sposobiły się do uwięzi. Zbudziło ją skrzeczenie kraków i wrzaski Madisów. Przerażeni Madisi urwali się z powroza i skoczyli na swoich ciemięzców — nie pomsty szukać, lecz ratunku u swoich wrogów w obliczu większego zagrożenia.
Pękała jedna z radżabab. Trzaski ginącego drzewa wypełniały powietrze. Z pionowych rys i szczelin jak ropa tryskały brunatne soki. Kłęby pary przesłoniły coś, co konwulsyjnie wyrywało się z wnętrza radżababy.
— Wij Wutry! Wij Wutry! — wrzeszczeli pragnostycy do zbierających się z ziemi fagorów. Ich dowódca podszedł do spętanego kaidawa i sprawnie zaczął rozdzielać włócznie. Ogromny bęben rodzącej radżababy miał trzydzieści stóp wysokości. Nagle jej wieko rozsypało się w kawałki, niczym strzaskana pokrywa garnka, i z korony wychynął wij Wutry. Polanę zalała charakterystyczna mieszanina zapachów, smród gnoju, fetor zepsutej ryby i odór zgniłego sera. Potworny łeb wzniósł się na giętkiej wężowej szyi rozbłyskując w słońcu. Wij zakołysał łbem i radżababa rozpękłszy się z hukiem odsłoniła jego kolejne oślizłe sploty, które prostował zrzucając przy tym skórę. Ryjąc pod ziemią wtargnął od korzeni do wnętrza radżababy i tam się zagnieździł. W wyższej temperaturze rozpoczął zrzucanie skóry i metamorfozę. Teraz musiał się pożywić, zgodnie z regułami życiowego cyklu w swoim nowym stadium rozwoju.
Fagory zdążyły już chwycić za broń. Ich przywódczyni, krępa gilda, której białe futro przetykane było czarnym włosem, wydała rozkazy. Dwóch najlepszych miotaczy cisnęło w wiją Wutry włóczniami. Wij gibnął się, włócznie przeleciały obok, nawet go nie drasnąwszy. Spostrzegł pod sobą jakieś postacie i wyrzutem łba w dół natychmiast zaatakował. Fagory uprzytomniły sobie jego prawdziwe rozmiary dopiero wtedy, gdy zajrzały im w oczy dwie pary ślepi osadzonych nad grubymi, mięsistymi czułkami sterczącymi z pyska. Atakujący wij przebierał nimi jak palcami. Gęba, pełna skierowanych do tyłu zębów, dziwnie workowata, schodziła się nie tylko w kącikach, ale również pośrodku.
Przekrzywiona na bok głowa sunęła jak ogon merdającego asokina. Przed chwilą jeszcze ponad wierzchołkami drzew, leciała teraz na szereg fagorów. Śmignęły fagorze włócznie. Kraki rozpierzchły się na wszystkie strony.
Pozbawiona szczęk, poruszająca się w niecodzienny sposób gęba przypominała studnię bez dna. Zacisnęła się na pierwszej z brzegu fagorzycy i na wpół dźwignęła ją w powietrze. Mięśnie giętkiej szyi okazały się zbyt słabe, aby dźwignąć ciężką gildę. Wleczona po grząskim gruncie charczała i biła wiją jednym ramieniem po nozdrzach.
— Zabić go! — krzyknęła gilda przywódczyni, ze wzniesionym nożem rzucając się naprzód.
Ale w mętnym mule wijowych szlei dojrzałą decyzja. Z furią odgryzł to, co trzymał w gębie, porzucając resztę. W górę, w bezpieczne rejony poderwał łeb razem z wąsami, po których ściekała żółta posoka. To, co pozostało z gildy, tłukło przez chwilę pięściami w ziemię, po czym legło bez ruchu. Jeszcze przełykając swój kąsek wij zaczął się już przepoczwarzać, runąwszy splotami na pobliskie młode drzewka. Strach nie leży w naturze fagorów, jednak ocalała siódemka padła z przerażenia. Wij dzielił się na dwoje. Okrwawionym pyskiem szorował dokoła po trawie. Darł błony z przeciągłym trzaskiem. Jakby maska jakaś zliniała ze łba, który stał się groteskową parą łbów. Leżąc jeden na drugim wciąż jeszcze przypominały dawną postać; wtem nowy górny łeb uniósł się i podobieństwo zniknęło. Szczęki łbów wypuściły mięsiste czułki, które rozrastając się gwałtownie na boki i sztywniejąc uformowały pierścień kolców, a w nim chrzestny otwór szeroko rozwarty, bez możliwości zamknięcia. Ów szkaradny otwór był gębą głowy z parą poziomo osadzonych ślepi. Po wyschnięciu odkrytej pod rozerwanymi błonami warstwy śluzu zaszła nieznaczna zmiana kolorów. Jedna głowa przybrała barwę niebieskawo-zieloną, druga zielonkawobłękitną. Głowy uniosły się i odskoczyły od siebie z basowym rykiem. Ten ich ruch nie tylko rozpruł pozostałe błony na całej długości starego odwłoka, ale odsłonił dwa nowe odwłoki, zielony i błękitny, oba smukłe i uskrzydlone. Epileptyczne drgawki podobne śmiertelnym konwulsjom wstrząsnęły starym ciałem. W górę wystrzeliły z niego dwa nowe ciała jak oszczepy, rozwijając błoniaste skrzydła. Głowy zawisły nad zgruchotaną radżababą, biły błoniaste skrzydła. Osiem kraków latało wokół nich skrzecząc, jakby chciały porozdzierać sobie dzioby.
Stwory jakby okrzepły naprzeciw siebie. Po chwili oderwały się długowąsymi ogonami od ziemi. Frunęły w górę, a promienie Freyra roziskrzyły łuski i siatkowane skrzydła. Jeden potwór, ten zielony, był samcem, z podwójnym rzędem mackowatych wyrostków zwisających mu ze środkowej części odwłoka, drugi, błękitny, był samicą o mniej jaskrawych łuskach.
Skrzydła nabrały miarowego rytmu, unosząc stwory ponad wierzchołki drzew. Rozwarta gęba wciągała z przodu powietrze, wyrzucane tchawkami z tyłu. Stworzenia obleciały polanę w przeciwnych kierunkach, odprowadzane bezsilnymi spojrzeniami bandy fagorów. Po czym wyruszyły w swój dziewiczy lot. Odtruwały niby jakieś latające węże, jeden ku dalekiej północy, drugi hen na południe, posłuszne tajemniczej muzyce swoich własnych oktaw śródpowietrznych, i nagle piękne w swej mocy. Ich długie, smukłe odwłoki falowały na wietrze. Nabierając wysokości, wzbiły się ponad dolinę. Wreszcie zniknęły, każde w poszukiwaniu współmałżonka na rubieżach przeciwległych biegunów. Imago zapomniały o swoich poprzednich bytach, uwięzionych w ziemi przez stulecia zimy.
Mrucząc fagory wróciły do bardziej przyziemnych spraw. Omiotły spojrzeniami polanę. Ich spętany kaidaw nadal ze spokojem szczypał trawę. Madisi zniknęli. Korzystając z okazji, pragnostycy dali drapaka w las.
Madisi zazwyczaj kojarzą się w pary na całe życie i rzadko wstępują po raz wtóry w związek małżeński; najczęściej wdowa bądź wdowiec zapadają na pewien rodzaj głębokiej melancholii. Uciekało trzech mężczyzn ze swoimi kobietami. Starsza o kilka lat od innych para nazywała się Kathkaarnit, co było wspólnym imieniem ślubnym; jego zwano Kathkaarnitem, ją Kathkaarnitką.
Wszyscy sześcioro byli szczupli i niskiego wzrostu. Wszyscy ciemnoskórzy. Transludzcy pragnostycy, których jedno z plemion stanowili Madisi, wyglądem niewiele odróżniali się od prawdziwych ludzi. Zasznurowane usta, co wynikało z ukształtowania kości czaszki i układu zębów, nadawały ich twarzom tęskny wyraz. Mieli po osiem palców u dłoni, czwórkami przeciwstawnych, dających im niezwykle silny chwyt; również ich stopy miały cztery palce skierowane w przód i cztery w tył.
Biegli równym truchtem od polany fagorów, w tempie, jakie w potrzebie mogli utrzymywać godzinami. Biegli na przełaj przez zagajniki i mokradła, kolumną dwójkową, na czele Kathkaarnitowie, potem młodsza para i na końcu najmłodsza. Rozmaite dzikie zwierzęta, głównie jelenie, z łomotem uciekały im z drogi. Raz wypłoszyli odyńca. Biegli bez odpoczynku.
Uciekali z grubsza na zachód; wspomnienie ośmiu tygodni niewoli dodawało skrzydeł. Ominąwszy rozlewiska, pięli się na ścianę wielkiego spodka ziemi, na którego dnie podjęli ucieczkę. Upał zelżał. Jednocześnie wznoszący się nieznacznie, ale stale teren wyczerpał ich siły. Z truchtu przeszli w szybki marsz. Paliła ich skóra. Zwiesiwszy głowy parli naprzód, ciężko oddychając nosem i ustami, co jakiś czas potykając się na nierównościach gruntu. Wreszcie ostatnia para klapnęła bez tchu na ziemię, dysząc ciężko i trzymając się za brzuchy. Czwórka towarzyszy spostrzegła, że już niewiele im zostało do szczytu, za którym najpewniej czekał równy grunt. Nie ustawali, nisko pochyleni, aż pokonawszy stok padli na samym progu równiny. Ziajali jak miechy.
Stąd mogli objąć spojrzeniem widok roztaczający się za nimi w przejrzystym jak kryształ powietrzu. Para ich wyczerpanych przyjaciół leżała trochę niżej, pod samą krawędzią olbrzymiej niecki. Ściany tej niecki pożłobione były parowami, którymi spływała woda. Strumienie wpadały do dwóch ogromnych zakoli rzeki, powstałej dość niedawno, bowiem sterczały z niej jeszcze na pół zatopione drzewa. Na rzece tworzyły się zawady z gałęzi i gruzu skalnego. Rozlane fale opływały fałd wzgórza, niknąc z oczu. Szum wód wypełniał dolinę.
Widzieli miejsce, gdzie stały potężne radżababy. Gdzieś wśród owych radżabab kryła się banda fagorów, od której uciekli. Za radżababami gęsty młodnik porastał przeciwległe stoki doliny. Drzewa były jednolicie ciemnozielone, szereg za szeregiem, z ogniskami jaskrawo-złotego listowia drzew znanych Madisom, pod nazwą kaspja; jej goryczkowate pąki jadali w okresach głodu.
Ale krajobraz nie kończył się na lesie. Dalej widać było skalne ściany, tu i ówdzie obrócone w rumowiska, którymi schodziły ryzykowne ścieżki zwierząt i ludzi. Skalne ściany stanowiły część łańcucha wzgórz, wypełniających łagodnymi grzbietami horyzont od krańca do krańca. Miękkie skały ich podnóża popękały, tworząc jary pełne bujnej roślinności. Tam, gdzie roślinność była najbujniejsza, a rumowiska podnóża wzgórz najbardziej malownicze, pozyskiwał dopływ rzeki, pienistą kaskadą spadającej wąwozami ku dolinie. Za i ponad tymi gąbczastymi wzgórzami wznosiły się inne szczyty, odleglejsze i surowsze, o stokach z twardych bazaltów, okaleczonych stuleciami niedawnej zimy. Nie okrywała ich żadna szata zieleni. Pozostały nieujarzmione, tylko drobne górskie kwiatki gdzieniegdzie krasiły je żółtą, pomarańczową lub białą barwą, czystą dla oka nawet z odległości wielu mil.
Ponad wieżycami tych bazaltowych szczytów rysowały się kolejne łańcuchy, sine, posępne, straszne. I jak gdyby dla pokazania żywym istotom, że świat nie ma końca, owe łańcuchy odsłaniały widok na rzeczy dalsze — krainę wielkiej dali i wielkich wysokości, i korowodu turni jak wyszczerzone zęby. To były bastiony materii, spiętrzone w palących mrozach tropopauzy.
Bystre oczy Madisów wyśledziły w tym pejzażu maleńkie cętki bieli wśród pobliskich drzew, pomiędzy kapsjami, wzdłuż skalnych krawędzi, na wysokich przełęczach gór, nawet w dali, gdzie dopływ rzeki lśnił po wąwozach. W tych plamkach bieli Madisi bezbłędnie rozpoznali kraki. Gdzie kraki, tam fagory. Na przestrzeni wielu mil, jak okiem sięgnąć, kraki zwiastowały ukradkowy pochód zastępów Hrr-Brahla Yprta. Nie było widać ani jednego fagora, a przecież w tym wspaniałym krajobrazie czaiło się ich blisko dziesięć tysięcy.
Kiedy tak sobie Madisi odpoczywali podziwiając widoki, jeden po drugim zaczęli się drapać. Najpierw jakby od niechcenia, potem coraz bardziej gorączkowo, kiedy trochę odsapnęli. Niebawem tarzali się drapiąc i klnąc, zlewani potem, od którego piekła ich zasypana śladami ukąszeń skóra. Zwinięci w kłębki, drapali się palcami i stóp, i dłoni. Takie szalone swędzenie nachodziło ich z przerwami od chwili, kiedy wpadli w łapy fagorów. Trąc krocza, wściekle szorując się pod pachami i orząc paznokciami czupryny, ani przez chwilę nie zastanowili się nad przyczyną i skutkiem, ani przez chwilę nie skojarzyli swej wysypki z kleszczem, którego odziedziczyli po swoich niedawnych panach.
Kleszcz ów był w zasadzie nieszkodliwy, a przynajmniej u ludzi i pragnostyków wywoływał tylko niegroźną gorączkę lub wysypkę, rzadko trwającą dłużej niż kilka dni. Ale Helikonia była coraz bliżej Freyra i zmieniały się bilanse cieplne. Ixodidae mnożyły się: samica kleszcza składała miliony jaj w dani Wielkiemu Freyrowi. Wkrótce błahy kleszcz, na tyle pospolity, że nie zwracał na siebie uwagi, miał zostać nosicielem wirusa powodującego tak zwaną gorączkę kości, która odmieni świat.
Wirus wkraczał w aktywne stadium rozwoju z wiosną wielkiego roku Helikonii, w okresie zaćmień. Każdej wiosny ludzka populacja zapadała na gorączkę kości; na to, że ją przeżyje, liczyć mogła tylko połowa populacji. Plaga była tak powszechna, a jej skutki tak dotkliwe, że sama wymazywała się, rzec by można, z tych skąpych zapisków, jakie prowadzono.
Drapiąc się i tarzając wśród listowia Madisi nie zwracali uwagi na nie znany im jeszcze teren za plecami. Tam, z dala od upału doliny, rosły soczyste trawy, a wśród nich zarośla wybujałej prosięnóżki, o kolankowej, pustej w środku, drewniejącej z wiekiem łodydze. Z kępy prosięnóżki wyłonili się chyłkiem ludzie w butach o wysokich, wywiniętych cholewach, lekko odziani, ze sznurami w dłoniach. Skoczyli na Madisów.
Para ze stoku zaryzykowała ucieczkę w dół, chociaż był to powrót w stronę fagorzych zastępów. Czwórka ich przyjaciół czochrała się nadal — tyle że już w niewoli. Dla nich krótkie, wyczerpujące uroki wolności dobiegły końca.
Tym razem przeszli na własność istot ludzkich, porwani jak maleńkie drobiny przez inną lawinę cyklicznych wydarzeń — inwazję Sibornalczyków na południe. Mimo woli przyłączyli się do kolonialnej armii kapłana wojownika Festibariyatida. Mało to obchodziło Kathkaarnitów i dwoje ich towarzyszy, i tak już przygiętych pod górami prowiantu dźwiganego na grzbietach. Nowi panowie pognali ich w drogę. Leźli na południe, wciąż drapiąc się, jakby mało było najnowszych niedoli. Kiedy w pocie czoła okrążali wielką dolinę, na niebo wypłynął Freyr. Wszystko zapuściło drugi cień, który skurczył się, gdy Freyr stanął w zenicie.
Świat lśnił w słońcu. Koło południa wzrosła temperatura. Zapomniane kleszcze roiły się w miliardach zapomnianych zakamarków.