ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Ci, co walczyli pod rozkazami Vlada, czuli, że na nich spada część otaczającej ich księcia sławy i dochowywali mu niezachwianej wierności.


Nabity po sam dach „karawan” odjechał na „podstację” – do aresztu śledczego Agencji. Prawdziwych trupów tym razem nie było, był tylko jeden ranny – któregoś z klientów odskakująca drzazga ugodziła w kąt oka i cudem tylko go nie stracił. Co prawda, sam się o to prosił – to właśnie z powodu jego nagłego i nieostrożnego ruchu Myszkin otworzył ogień nad głowami. Stąd drzazga.

Waluszek siedział w samochodzie i palił. Wciąż jeszcze czuł się jakoś nieswojo. Podchodzący bliżej Gusiew spojrzał uważnie na swojego prowadzonego i natychmiast zrozumiał, że nie należy go teraz sadzać za kierownicą.

– Jakież to wnioski wyciągniemy z niedawnych wydarzeń, panie Waluszek? – zapytał, siadając na miejscu kierowcy i wtykając kluczyki w gniazdko.

– Jakie znowu wnioski? – odgryzł się Waluszek.

– Nie, mój drogi, to ja powinienem zapytać – jakie?

Waluszek rozgniótł niedopałek w popielniczce i natychmiast wyjął nowego papierosa. Nie potrafił odgadnąć, czy Gusiew jest z niego niezadowolony i zamierza mu wypalić kolejne wymyślne pouczenie, czy incydent w szatni uzna za naturalny błąd nowicjusza, którego nie należy traktować poważnie.

– Zrozumiałem chyba, do czego służy nam broń palna – zaczął, starając się jak najszerszym łukiem ominąć nieprzyjemny temat. – Doświadczony klient za bardzo nie boi się igielnika. Dobrze mówię?

– W zasadzie dobrze – zgodził się Gusiew, ruszając i zajmując miejsce na końcu kolumny utworzonej przez grupę Myszkina. – Ujrzawszy igielnik klient zaczyna się miotać i szukać kryjówki. A kiedy pojawia się kompania z pięknymi armatami wielkiego kalibru, wszyscy od razy łagodnieją i nabierają rozumu. Widziałeś, jak wszystko pięknie się uspokoiło, gdy Myszkin im puścił serię nad głowami? Jeden gość omal z wrażenia w basenie się utopił.

– A tych pięciu wzięliście?

– Aha. Rzadki przypadek łajdackiego towarzystwa. Kolektyw, jak to się mówi. Mieli nawet wspólną kochankę. O tej braci możesz już zapomnieć, uznaj, że ich już nie ma. Ale ci klienci, na których ty się nadziałeś – bardzo ciekawy przypadek. Aż ręce swędzą, żeby się dowiedzieć, co to za jedni.

Waluszek przesunął dłonią po skroni. Głowa go bolała – i akurat z tej strony, w którą nieomal trafił go but przeciwnika.

– Ja już swoje wnioski wyciągnąłem – stwierdził. – Następnym razem nie będę się cackał.

– Dobrze by było. No nic, Loszka, najciekawsze jeszcze przed nami. Jak ci się podoba pierwszy dzień pracy? Nie zabrakło emocji?

– Nie zabrakło. Często tak?

– Ależ co ty! Dziś mieliśmy po prostu bardzo… eee… urodzajną zmianę. Zwykle jest znacznie mniej ciekawie. Ot, zwinie się jakiegoś żebrzącego oberwańca, przekaże się go mentom – a i to święto! Czasami bywa tak nudno, że sam awantury zaczynasz szukać. My przecież bardzo starannie Moskwę oczyściliśmy.

– A kim jest Bobik? – Waluszek przypomniał sobie dyskusję w ruchomym sztabie Myszkina.

– Najemny zabójca, były agent operacyjny GRU. Podczas próby zatrzymania zastrzelił dwóch naszych, a trzeciego ranił. Zaraz potem menty go od nas przejęli, tak samo jak mojego przyjaciela Szackiego. Chcieli przez niego dotrzeć do tych, co mu robótki zlecali. Więc ten Bobik uciekł w drodze do aresztu śledczego – i to od razu do Ameryki prysnął. Tyle z tego dobrego, że już tu nie wróci.

– Dlaczego nie wróci?

– Dlatego, że na samym początku przekazał nam nazwiska wszystkich zleceniodawców. Puścił farbę aż miło. I ci zleceniodawcy czekają tu na niego jak szpaki na wiosnę. W razie czego będzie miał bardzo gorące powitanie. Rozumiesz? Tylko nie chlapnij gdzieś tego, bo to informacja zastrzeżona.

– Właściwie to niczego nie zrozumiałem – przyznał bezradnie Waluszek. – Jak puścił farbę, to po co był potrzebny tym z Pietrowki?

– Mówiłem przecież – chcieli dotrzeć do zleceniodawców.

– Ale… eee…

– ASB też ma swoje interesy na tym świecie – uśmiechnął się Gusiew. – I bywa, że one zupełnie nie pokrywają się z interesami MSW. Bobik pracował dla takich ludzi, których nie było sensu ruszać. Ich wybrakówka pociągnęłaby za sobą nowy podział władzy. A czego ludzie potrzebują? Spokoju i stabilizacji. No i my ten spokój im zabezpieczyliśmy. Porozmawiało się z tym i owym, i otrzymaliśmy solidne gwarancje, że wygłupy z zabójstwami na zamówienie już się nie powtórzą…

– A Bobika odesłano do Stanów – zakończył Waluszek.

– Właśnie tak.

– Co?!

– Właśnie tak, jak powiedziałeś.

– Niczego nie rozumiem – po raz kolejny przyznał Waluszek. – Słuchaj, Pe, a ty skąd to wszystko wiesz?

– Krasnoludek mi powiedział – odparł przyjaźnie Gusiew.

– I po co mi to opowiadasz?

– Bo w ogóle gaduła jestem. Wszyscy to wiedzą.

Waluszek obraził się i umilkł. Samochód jechał wzdłuż bulwarów. Za oknem Moskwa rozkoszowała się cichą letnią nocą, a liczba obejmujących się na ławeczkach parek zwiastowała bliską eksplozję demograficzną.

– Boże, jakże ja kocham to miasto – westchnął Gusiew. – Czasami, wiesz, aż mnie wściekłość ogarnia – czemu i za jakie grzechy nie udało mi się w nim pożyć do woli, co?

– Znaczy, jak? – burknął nachmurzony Waluszek.

– Stary już jestem – kolejne westchnienie. – Jak byłem młody, to kroku tu nie dało się zrobić, żeby na jakiegoś drania się nie natknąć. Właśnie wtedy, kiedy tak się człowiekowi chciało uśmiechać do wszystkich, kochać wszystkie dziewczyny i po prostu cieszyć się życiem… Teraz wszyscy wokół chodzą uśmiechnięci, ale mnie to już jakby niepotrzebne…

„Potrzebne, i to jeszcze jak – pomyślał Waluszek. Odwróciwszy się spróbował pomyśleć o czymś innym – za oknem rzeczywiście było pięknie, ale przed oczami wciąż miał ten przeklęty but. Na grubej skórzanej podeszwie z solidnym rantem. – Ciekawe, czy swoich poprzednich prowadzonych też Gusiew tak głupio tracił? Miał przecież swoją trójkę”.

– Posłuchaj, Pe – odezwał się ostrożnie. – Z góry przepraszam za to, że być może za daleko się posuwam… Co się stało z twoimi partnerami? No, z tymi, których miałeś przede mną…

Gusiew zagryzł wargi.

– Wybacz – Waluszek sam pojął, że za wcześnie jeszcze na zadawanie takich pytań. – Wybacz.

– Drobiazg – odpowiedział Gusiew. – Jakby powiedział mój przyjaciel Daniła: „Wyluzuj stary, bywa…” Wiesz, Loszka, chyba już mogę to wspominać bez bólu. Chociaż… Chociaż przecież to ja ich załatwiłem. Sam.

Umilkł, a Waluszek nie zdecydował się na zapytanie, co właściwie Gusiew miał na myśli.

Zanim grupa Daniłowa zaczęła zajmować się wyłącznie odstrzałem bezpańskich psów, wykonywała poważne i w pewnym sensie delikatne, drażliwe zadania. I jakoś tak wyszło, że Daniłow i jego towarzysze zajmowali w Centralnym mniej więcej tę samą pozycję, jaką w milicji ma obyczajówka. Pośród innych starych wyjadaczy Daniła wyróżniał się względnie giętką psychiką i czymś, co choćby z grubsza, ale przypominało porządne wychowanie i maniery. Nie to, żeby szczególne zadania zlecano mu umyślnie: z początku same jakby go znajdowały, a potem rzeczy się ustaliły. Jak wszystkie normalne zespoły grupa Daniłowa chodziła po wyznaczonych trasach, ale zadania specjalne przedzielano jej takie, do jakich nie można było posłać zbyt – powiedzmy – prostolinijnego Myszkina z jego automatem i zamiłowaniem do strzelania seriami. Daniłow dyskretnie likwidował potajemne domy schadzek, działające bez licencji kliniki aborcyjne, bez niepotrzebnej brutalności zgarniał z rozmaitych prywatnych mieszkań sztaby sekt religijnych, dokładnie rozpracowanymi i precyzyjnymi uderzeniami wyjmował z artystycznej bohemy zbytnio rozpuszczonych narkomanów i potrafił nawet brakować splamionych braniem łapówek czy współpracą z bandytami milicjantów, nie czyniąc sobie jednocześnie wrogów z pozostałej części mentowni.

A to, że brutalnie bił sutenerów i raz w napadzie złości zrobił jednemu szarlatanowi uzdrowicielowi lewatywę z wiadra mydlanej wody, według miar ASB było zupełnie w porządku.

Kompletne i całkowite zniknięcie z głównych ulic rozmaitych bomzów [11] i żebraków też było jego zasługą. Oczywiście, w tej nudnej, brudnej i niewdzięcznej robocie grupa Daniłowa pełniła tylko rolę wierzchołka góry lodowej. Każdego pojmanego przejmowała potem Służba Szczególnej Pomocy Medycznej i Ośrodek Rehabilitacyjny ASB – skomplikowane struktury powołane do tego, żeby określać, czy klient ostatecznie utracił wszystkie ludzkie cechy i do stwarzania tym, którzy naprawdę chcieli się wydostać z błota normalnych warunków startowych. Czynności te podejmowano oczywiście dopiero wtedy, kiedy klient wyraził zgodę na detoksykację, korektę psychiki i przynajmniej pięcioletni okres próbny życia na prowincji pod milicyjnym nadzorem. Dotyczyło to dorosłych – dzieciaków nikt nie pytał. Co prawda, bezdomna smarkateria z ochotą godziła się na życie w internatach. Od kiedy złodziejstwo stało się zajęciem bardzo niebezpiecznym, a dawania żebrakom pieniędzy zaczęto odmawiać jak kraj długi i szeroki, wyżycie na ulicy stało się bardzo trudne.

Ale jakkolwiek by się trudziły dla dobra społecznego wyspecjalizowane organizacje, łowy na ulicach przeprowadzał właśnie Daniłow.

I tego właśnie, dusznego wieczoru miał poprowadzić grupę na operację specjalną w okolicach północnego miejskiego wysypiska śmieci. Podczas ostatniej obławy u pijanego bomzy znalazł się jakiś samopał, którego właściciel strzelił z głupoty i przestrachu do Daniłowa. Dlatego starszy grupy poprosił, żeby dać mu wsparcie w postaci jakiejś trójki z bronią palną. Tak na wszelki wypadek.

Gusiew tymczasem czekał na swoich prowadzonych na stacji Kropotkinska. Mieli taki skromny zwyczaj – przejść się beztrosko spacerkiem przed robotą po bulwarze.

Po wyjściu z metra Kostik powiedział, że pójdzie kupić wodę mineralną – bardzo mu się chciało pić. Gusiew i Żeńka zapalili. I wtedy z metra wyszła kobieta w średnim wieku, zatrzymała się obok brakarzy i patrząc gdzieś pomiędzy nich, w stronę ogromnej cerkwi o białych ścianach, przeżegnała się z rozmachem.

– No popatrz tylko – Gusiew trącił Zeńkę łokciem. – Na nasz widok już się zaczynają żegnać.

– Dziwne, że się jeszcze nie modlą – podbił bębenka Żeńka.

Kobieta obrzuciła ich pełnym nagany spojrzeniem. Właściwie po to właśnie Gusiew ją zaczepił – chciał jej spojrzeć w oczy. Z jednej strony do religii odnosił się z szacunkiem, jako do systemu filozoficznego, ale jednocześnie nie lubił ludzi okazujących przesadną religijność. Było w nich coś takiego, czego nie rozumiał. Dobrowolne podporządkowanie się tajemniczej i niepoznawalnej sile wyższej wydawało mu się wyborem co najmniej dziwnym. Nie mógł pojąć, dlaczego dziesięciu przykazań nie można przestrzegać ze zwykłej przyzwoitości, bez ceremonialnego pogrążania się w świecie cerkiewnych psychotechnik, kiedy nieustannie poddają cię naciskowi zewnętrznemu – jeżeli nie ciągle powtarzanymi prawosławnymi mantrami, to samą architekturą świątyń. I nie pozwalają podjeść, jak należy.

– Jak wam nie wstyd, młodzi ludzie – odezwała się kobieta głosem surowym, ale pozbawionym nutek agresji. – Sami nie wierzycie, to choć nie bluźnijcie.

Miała spojrzenie dokładnie takie, jakiego Gusiew się spodziewał – trochę nieobecne, choć było to prawie niezauważalne, chyba że człowiek wiedział, czego szukać. Były to oczy kogoś, kto odnalazł Boga i teraz nic mu już nie jest i nie będzie straszne.

W przeciwieństwie do Gusiewa – bezbronnego wobec świata, wiecznie wątpiącego, ale za to wolnego.

Kobieta już odchodziła, gdy nagle zatrzymała się i odwróciła.

– Powiedzcie – zapytała łagodnie, zaglądając w oczy Gusiewowi, jakby usiłując rozgryźć duszę bezbożnika. – Czy wy się nie boicie?

– A czegóż miałbym się bać? – zdziwił się Gusiew. – Nie mam wobec Niego – wskazał palcem niebo – żadnych zobowiązań. Na nic się nie umawialiśmy. To pani powinna się bać, tak myślę. To pani mu duszę sprzedała…

Kobieta westchnęła, pokręciła głową i odeszła, robiąc znak krzyża na piersi i mamrocząc coś pod nosem. Z pewnością prosiła Boga o łaskę dla idioty Gusiewa.

– A niedawno ktoś oznajmił, że jesteśmy wojskiem chrystusowym – powiedział Żeńka.

– Dogoń ją i pokaż znaczek – zaproponował Gusiew. – Założę się, że ci plunie w gębę. Ale owszem, jakiś popi kołtun przecież nam grzechy odpuścił. Ledwo ogłosili „Zarządzenie 102”, od razu wystąpił przed szereg. Odpuszczam, powiedział, brakarzom ich przyszłe grzechy hurtem i pojedynczo. Widziałem go w telewizorze – obrzydliwa morda. I głupi! Miał nadzieję, że my w pierwszej kolejności wszystkich Żydów wybrakujemy, a potem weźmiemy się za sekciarzy!

– No, po sekciarzach tośmy się zdrowo przejechali…

– Owszem, nie będę się spierał. Jakieś tam zboczone ugrupowania religijne Daniła rzeczywiście rozpędził. Nie ma co żałować, nieprzyjemne towarzystwo, totalitaryzm do kwadratu. Ale potem dwóch popów rozpopił. Jednego za narkotyki, drugiego za pedofilię. Gdzie ten Kostik, cholera by go… Przy okazji, Żeńka, podzielę się z tobą doświadczeniem. Jak nie chcesz sobie narobić wrogów, nigdy nie rozmawiaj z nieznanymi ci ludźmi o religii, polityce i futbolu. Kostek! Ileż można czekać?!

Spieszący ku nim Kostik łapczywie pochłaniał zawartość butelki z wodą mineralną. Gusiew spojrzał na niego uważnie i odnotował w pamięci: prowadzony nie jest w formie. Najwyraźniej wczoraj przeholował. Trójka opuściła miejsce zbiórki i ruszyła do roboty. Nikt z nich nie podejrzewał, że Bóg mocno się wkurzył na Gusiewa i w najbliższym czasie podłoży mu świnię. Nie porazi go gromem, nie roztopi mu asfaltu pod stopami, a po prostu lekko go ogłupi. I ostrożny Gusiew z całą swoją osławioną czujnością nie zauważy czegoś oczywistego.

I stanie się coś bardzo nieprzyjemnego.

Gusiew akurat wybierał się w kurs, kiedy mu zmieniono zadanie. Długo się sprzeciwiał – nie cierpiał bomzów, nie znosił ich zapachu i przeżywał dramatyczne rozterki, kiedy trzeba było brać tych śmierdzieli rękami (ulubioną reakcją zaskoczonych przez obławę bomzów było kładzenie się na ziemi i czekanie, dopóki ich nie wywloką z nory za kark). Jego prowadzeni też nie lubili osobników, którzy świadomie stawiali się poza nawiasem człowieczeństwa. Szczególnie Kostik – ten w ogóle zapewniał, że sam widok takiego odszczepieńca budzi w nim gwałtowne pragnienie strzelenia mu między oczy (co zrobiłby z największą przyjemnością). Ale wtedy zadzwonił Daniłow, opowiedział o durniu z pistoletem i Gusiew mimo wszystko podpisał przyjęcie zadania.

Do ogromnego wysypiska śmieci dotarli o zmierzchu, kiedy wszyscy jego mieszkańcy zebrali się przy ogniskach. Ludzie żyli tu według jakiegoś osobliwego stylu, kompletnie niezrozumiałego dla obcych. Mieli swoisty kodeks honorowy i bardzo oryginalne poglądy na wartość ludzkiego życia. Były chyba nawet bardziej surowe od poglądów brakarzy. W momencie ich przybycia nad wysypiskiem niosły się jakieś pijackie okrzyki zmieszane z ordynarnymi przekleństwami i sądząc z panującego wszędzie ożywienia, kogoś tam okrutnie bito. Lepszą chwilę na rozpoczęcie akcji trudno byłoby znaleźć.

Zwiad wykrył dwóch obserwatorów – niekształtne worki brudnych szmat, które prawie zlewały się w jedność z otaczającym je rumowiskiem. Wartowników błyskawicznie unieruchomiono igłami. Daniłow dał znak. Pierwsza fala brakarzy ruszyła przed siebie, brnąc przez stosy śmieci i kałuże pomyj, potykając się i sypiąc przekleństwami wcale nie bardziej łagodnymi od tych, jakimi raczyli ich bomzowie.

Jednocześnie zapłonęły potężne reflektory, zrobiło się bardzo jasno, a na krańcach wysypiska ryknęły silniki „karawanów”. W strumieniach światła wszędzie było widać miotających się w panice klientów.

Kilku zaganiaczy natychmiast nadziało się na niewielkie pole precyzyjnie poustawianych otwartymi szyjkami do góry butelkowych „tulipanów”, ktoś inny przebił na wylot kruchą fortecę z pustych opakowań, potem któryś z bomzów wleciał tyłkiem w ognisko i zgiełk oraz wrzawa osiągnęły apogeum. Gusiew wrzeszczał coś niezrozumiałego, groził igielnikiem potencjalnie niebezpiecznym klientom i szukał wzrokiem swoich prowadzonych. Przywykł do tego, że wyczuwał ich niewidzialną obecność przy boku i z tyłu. Gdyby Kostik i Zenka gdzieś przepadli, natychmiast by się o tym dowiedział.

Dziś czuł wewnętrzny niepokój z powodu Kostika. Jeszcze przy spotkaniu zaobserwował, że chłopak ma jakieś nieobecne spojrzenie, nieco zbyt płynne ruchy i nikły uśmiech na ustach. „Ty co, golnąłeś sobie i jeszcze ci nie przeszło? – zapytał Gusiew, kiedy zjawili się w Centralnym. – Może nie powinieneś iść w trasę? Głupstwo, damy sobie radę, a ty posiedź w konferencyjnej, pograj na kompie i wypij kawkę”. Kostik uśmiechnął się i chuchnął. Niczym szczególnym od niego nie zalatywało, w jego oddechu nie czuło się nawet zapachu wypalonych wczoraj papierosów. Gusiew poczuł się nieswojo. Kostik już od miesiąca zachowywał się dość dziwnie. Po pierwsze – stracił ochotę do picia. I stopniowo zaczął się odsuwać od kolegów z trójki. Uśmiechając się zagadkowo odmawiał, kiedy mu proponowano piwko, a po pracy szybko znikał z biura, nie posiedziawszy jak dawniej z przyjaciółmi. Kilka razy nie odpowiedział na kontrolne telefony w czasie wolnym. „Zakochał się, czy co? – zastanawiał się Żeńka. – Nieźle by było”. Zabrzmiało to dość fałszywie. Żeńka też ostatnio zrobił się jakiś wrażliwy. Zbyt mocno brał sobie ostatnio do serca wszystko, co działo się w obrębie trójki, która stała się dlań prawie rodziną.

A Gusiewowi przyszło do głowy coś innego. Nagle przypomniał sobie, jak w mieszkaniu jednego z klientów znaleźli niewielki składzik białego proszku. Kostik znalazł go sam. Szukał broni, a znalazł to świństwo. A obok niego w tej fatalnej chwili (i z naruszeniem instrukcji) akurat nikogo nie było… Gusiew przypomniał sobie charakterystyczne symptomy narkotycznego oszołomienia. Doszedł do wniosku, że nie występują aż tak wyraźnie – w każdym razie wtedy nie wystąpiły. I dał sobie słowo honoru, że nigdy już nie spuści z oczu prowadzonego, który najwyraźniej nieco się zabłąkał.

Gdyby nie chodziło o Kostika, a o kogokolwiek innego, Gusiew bez żadnych rozczulań kazałby gościowi oddać broń i pod konwojem odesłałby go do laboratorium na badania kontrolne. Oczywiście, niepokoiła go możliwość, że jego prowadzony, nie wytrzymawszy nieustannego napięcia, jakiemu poddany był każdy brakarz, postanowił skorzystać z mocniejszych środków psychotropowych, niż wódka i piwo. Ale, jak to sobie uświadomił później, bał się po prostu stracić Kostika. Nie chciał zrezygnować ze wspaniałego uczucia, iż za lewym ramieniem ma towarzysza broni – wierną, niezawodną i wielokrotnie wypróbowaną cząstkę siebie samego. Najlepszą z możliwych osłonę przed wszelkimi niebezpieczeństwami, czy nieprzewidzianymi kłopotami. Tak, Gusiew straciłby go w każdym przypadku – gdyby skierował Kostika na badania kontrolne, chłopak nie darowałby mu wstydu i urazy. Ale gdyby tego nie zrobić… pozostawała jeszcze pewna szansa. Szczerze i ciepło przemówić mu do serca, przebić się przez niewidzialny mur, który chłopak wznosił wokół siebie. Coś by się wymyśliło.

Gusiew nie zdążył zrobić ani jednego, ani drugiego.

Bomzów zebrali ze czterdziestu lub pięćdziesięciu. Zebrano ich w jedną zwartą grupę, obstąpiono ze wszystkich stron i spróbowano zmusić do zachowania spokoju. Wszystkie próby klienci kwitowali wyciem i bardzo nieprzyzwoitymi gestami. Daniłowowi przynieśli potężny „przeklinacz”, z pomocą którego spróbował przekrzyczeć kretynów, podkreślając, że zaraz każe otworzyć ogień i wszystkich będzie bardzo bolało. Do całej grupy podjechały już „karawany”, z których wyłaził mocno niezadowolony personel pomocniczy – niższa kasta brakarzy, kliniczni niemal idioci i niewiele się od nich różniący karniacy.

Niestety, uspokojenie zatrzymanych okazało się syzyfowym zadaniem. Bomzowie nie mieli nic do stracenia – urządzili się tu w miarę wygodnie, zorganizowali sobie jakieś chatki i mieli w mieście swoje „karmniki”. Marzyli pewnie, że w tym roku pożyją sobie jak u Pana Boga za piecem – aby do zimy, a potem się zobaczy, co los przyniesie. Niechby nawet wybrakówkę. Tyle że do jesieni było jeszcze daleko i grupa Daniłowa zwaliła się na śmieciarską arystokrację niczym grom z jasnego nieba.

– Zamknąć ryje, dranie jedne! Każę otworzyć ogień, to pożałujecie! Popamiętacie do końca życia! Z bólu trwałego zeza można dostać! – ryczał Daniłow, potrząsając groźnie trzymanym w dłoni igielnikiem. – Milczeć! Baaa-czność! Zboczeńcy! Łobuzy! Wszyst-kich-na-miej-scu-ka-żę-roz-strze-lać!!!

I nagle jeden z bomzów, jakby drwiąc ze słów Daniłowa, targnął się całym ciałem, karykaturalnie zatrzepotał rękoma i runął w tył. Tłum się nie rozstąpił i bomza osunął się na ziemię. Na czole „żartownisia” rozkwitła czerwona plama. I zaraz potem tuż obok runął drugi, którego kula ugodziła w oko. Z sekundę później zwalili się na ziemię trzeci i czwarty…

Oszołomiony Gusiew spiął się wewnętrznie – i nagle poczuł, że w trójce znów kogoś mu brakuje. Pusto z lewej… a teraz i z prawej.

Gusiew zrozumiał wszystko w jednej króciutkiej chwili, kiedy się odwracał i podnosił igielnik. Wiedział, co zobaczy. I rzeczywiście, nieco z tyłu na jakimś podwyższeniu w klasycznej pozycji strzeleckiej stał Kostik. Wydawało się, że brakarz jest absolutnie szczęśliwy. Uśmiechnięty od ucha do ucha posyłał kulę za kulą prosto w tłum zatrzymanych.

Ryzykując, że dostanie od przyjaciela postrzał z bliska Żeńka uparcie brnął ku niemu przez zwały śmieci. Gusiew zdumiał się jego głupocie i nacisnął spust. Trzeba to było zrobić jak najszybciej, dopóki Kostika nie skosi ktoś inny. Przewodnik odpowiada za swoich ludzi do końca. Krótka seria ścięła Kostika z nóg. Niewiele brakowało, a Gusiew by się przy tym popłakał.

„Gusiew, ty cholerny egoisto! Myślałeś, że jeszcze troszkę pociągniesz, potrzymasz chłopaka przy sobie. A wyszło na to, żeś go zabił. Niechby nie dziś i nie osobiście. Tak czy owak, zabiłeś go. Wykończyłeś. Uziemiłeś. Pochowałeś. Wybrakowałeś. Ty ośleeee!”

Na wysypisku zrobiło się nagle znacznie bardziej cicho, niż przedtem – ze wszystkich stron zbliżał się tylko tupot nóg przyjaciół. I jeszcze krzyczał coś stojący nieco wyżej Żeńka, który klepał Kostika po policzkach, jakby nie rozumiał, co właśnie się stało.

Gusiew wspiął się na górę. Żeńka przerwał daremne wysiłki ożywienia sparaliżowanego ciała i sięgnął po pakiet pierwszej pomocy.

– Nie! – polecił Gusiew. – Zostaw!

– Jak to?! – obrzucił go Żeńka błędnym wzrokiem.

– Ocknij się, durniu. Ty nie rozumiesz, w czym rzecz? Kostia to ćpun, morfik. Dureń ze mnie, trzeba mi było sobie przypomnieć, jak się rozmarzył, kiedy mówił o strzelaniu do bomzów…

– A ty… wiedziałeś od samego początku?!

Ze wszystkich stron obstąpili ich już zasępieni brakarze z grupy Daniłowa. Akurat ich tylko tu brakowało.

– Nie wiedziałem – odparł zwięźle Gusiew. – Miałem tylko podejrzenia. Żadnych dowodów, rozumiesz? Dość, Żeńka. Potem o tym porozmawiamy.

– Potem?! – poderwał się Żeńka. – Jakie „potem”! Koniec, cześć, on już jest wybrakowany!

– Może jeszcze nie – wtrącił się ktoś z boku. – U nas też był podobny przypadek…

– Zamknij się! – Żeńka patrzył tylko na Gusiewa. – No wiesz, Pe… No, przewodniku… Tego się po tobie nie spodziewałem!

Gusiew osłonił dłonią oczy – nikt oczywiście nie pomyślał o tym, żeby wyłączyć reflektory i teraz wszystkich biło po oczach jaskrawe światło. A najbardziej wkurwiał go Żeńka. Gusiew poczuł, że stopniowo zaczyna tracić panowanie nad sobą.

– Koniec dyskusji! – uciął. – Bierzemy go do „karawanu”. No?!

Żeńka ni to westchnął, ni to chlipnął, ale mimo wszystko pochylił się i podjął Kostika pod ramiona.

– Przepraszam, panowie – rzucił Gusiew w pustkę. – Nie chcieliśmy. Tak jakoś wyszło…

– To nic, Pe… – odezwał się z tyłu Daniłow. – Bywa…


Dochodzenie służbowe zakończyło się kiepsko dla Gusiewa – dostał dwie nagany: jedną za niedostateczny nadzór nad podkomendnym i drugą za nieostrożność, jaką wykazał się podczas obławy. Jeszcze jedna nagana i cześć – bywaj bracie i ruszaj do czarnej roboty w grupach wsparcia. A tam jak raz się potkniesz, to już tylko ostateczny upadek – ładowniczy „karawanu”. Gusiew w każdej chwili mógł złożyć raport z wnioskiem o wypisanie go do rezerwy, ale takie wyjście byłoby dlań gorsze od śmierci. Chciał zostać brakarzem do samego końca – swojego, albo Agencji. I nawet nie starał się sobie wyobrazić, co będzie potem, gdy Agencję zamkną. „Tak czy owak, nic dobrego”. Na razie Agencja gwarantowała mu bezpieczeństwo i to mu się wydawało najważniejsze ze wszystkiego.

Podczas każdego bożego dnia, podczas każdej godziny i podczas każdej chwili status brakarza chronił Gusiewa przed nim samym. Robota trzymała go niczym uzda, nie pozwalała mu się rozpić, albo stracić rozum. A przede wszystkim, nie zostawiała mu czasu na rozmyślania o tym, kim jest i po co żyje.

Owszem, w pracy bywało czasami obrzydliwie. Ale wewnętrzny świat Gusiewa wydawał mu się stokroć gorszy i bardziej okropny. Czasami z lekkim przerażeniem wspominał swoje niegdysiejsze życie, jakie prowadził przed „styczniowym puczem” i powstaniem ASB. I za każdym razem się dziwił: jak to się stało, że ten dawny Gusiew, młody idiota, który zapijał wódką środki nasenne, żeby nie mieć koszmarnych snów, nie zwariował.

Odsunęli go od roboty na tydzień, ale kiedy z Zeńką wrócili na trasę, przewodnik zrozumiał – trójki Gusiewa już nie ma. W sensie fizycznym i psychologicznym. Żeńka bez przerwy był spięty jak agrafka, ze wszystkim zwlekał i wciąż łypał na Gusiewa niepewnym spojrzeniem. Jakby zobaczył w swoim przewodniku coś, czego przedtem w nim nie widział. Gusiew kilka razy usiłował sprowokować go do szczerej rozmowy, ale Żeńka unikał odpowiedzi. Wyglądało na to, że w ogóle przestał ufać swojemu przewodnikowi.

I bardzo wyraziście się wzdrygał, kiedy igielnik Gusiewa przypadkowo kierował się w prawo, gdzie przedtem trzymał się szyku Kostik. Tak się przy tym trząsł, że Gusiewowi robiło się zimno – nie ze strachu, ale ze wstydu.

Zaczął już myśleć o tym, żeby poprosić o zastępstwo dla Żeńki, kiedy zdarzył się kolejny głupi wypadek. Pewnego ranka wracali samochodem ze służby. Żeńka powinien był, jak to robili zawsze do tej pory, wysadzić Gusiewa na ulicy Frunzego i pojechać dalej do siebie. Ale dosłownie w odległości stu metrów od domu Gusiewa utknęli w korku. Niedawno padał deszcz i na mokrej drodze zdarzył się „łańcuchowy” wypadek: od razu cztery maszyny, jak to się mówi, dopędziły jedna drugą. Dziesięciu rozjuszonych mężczyzn obrzucało się przekleństwami i okładało pięściami – całe szczęście, że zapomnieli o szwedzkich kluczach i dźwigniach do lewarków.

Gusiew nieco zamarudził odpinając pas bezpieczeństwa, i teraz znalazł się nieco z tyłu, jako osłaniający. A Żeńka z okrzykiem: „ASB! Stać wszyscy!”, skoczył już w sam środek bójki. Niestety, usłyszało go tylko niewielu jej uczestników. I dlatego jakiś mądrala, pomyślawszy pewnie, że do sprawy miesza się pacyfista mediator, zamachnął się, mierząc brakarzowi w głowę. Żeńka chyba zareagował, ale obok niego gwizdnęło już kilka igieł i awanturnik momentalnie zwinął się w kłębek.

– ASB! – huknął Gusiew, zajmując swoje zwykłe miejsce w szyku. – Spokój!

– A ty co, draniu… – syknął mu w ucho z trudem rozpoznawalny głos. – Prawie mnie zahaczyłeś! Chciałeś i mnie też?! Nie trafiłeś, co?

Gusiew powoli odwrócił się ku swemu prowadzonemu. Ten stał oblany potem i trzęsącą się ręką podnosił igielnik.

– Pojebało cię? – zapytał Gusiew spokojnie, choć wewnątrz wszystko w nim zamarło.

– Nie pozwolę ci drugi raz… – wymamrotał Żeńka. – Nie uda ci się! Wystarczy Kostik!

– Żenia, ocknij się! – poprosił Gusiew, machinalnie odnotowując w pamięci, że uradowani chwilą przerwy kierowcy, starając się robić jak najmniej hałasu wsiadają do swoich samochodów, licząc na to, że uda im się dyskretnie zmyć z miejsca awantury. – Żeńka, ten bałwan chciał cię uderzyć! Uciszyłem go. Nie mogłem inaczej i strzeliłem zza twoich pleców. To normalne, zawsze tak robiliśmy. Przez wszystkie te lata strzelałeś zza mnie – i nic się nie stało. Uspokój się, Żeńka, wszystko w porządku…

Zrobił krok ku prowadzonemu, powolutku i w szczerej nadziei, że wszystko jeszcze uda się wyjaśnić – ale, jak się zaraz okazało, jego nadzieja była daremną. Ręka z igielnikiem drgnęła. Gusiew uprzedził ten ruch – strzelili obaj prawie jednocześnie. Dwie igiełki utkwiły Gusiewowi w napierśniku kombidresu, a jedna wbiła się w rękaw, szczęśliwie nie drasnąwszy skóry. Żeńka otrzymał tyle samo trafień, ale wszystko poszło mu w ramię i runął na asfalt.

Odchodząc na zawsze z życia Gusiewa.

Później mu wyjaśniono, że należało się tego spodziewać. Jego prawy prowadzony cierpiał na te same kompleksy co Gusiew, ale w znacznie ostrzejszej, niemal chorobliwej formie. Czuł się dobrze tylko w składzie znanej sobie trójki, i właśnie na miejscu prowadzonego i osłaniającego. Głupia i tragiczna utrata jednego z kolegów rozbiła cały kruchy porządek wewnętrznego świata brakarza i zmusiła go do znalezienia winowajcy. Oczywiście, winnym okazał się Gusiew, który na dodatek własnoręcznie ustrzelił Kostika.

Tym razem Gusiewa nawet nie ukarano. Po prostu przeniesiono go do rezerwy. Towarzyszyło temu poczucie winy, bezsilności i kompletnego rozbicia wewnętrznego. Poza tym Gusiew żywił przekonanie, że wszyscy w Centralnym patrzą na niego spode łba. Nie mogąc zrozumieć tego co się stało, nikt mu nie mógł wybaczyć.

Tak zresztą chyba było. Ale teraz mu wybaczono. I przyjęto z powrotem do rodziny.

Postanowił więc, że swojemu aktualnemu prowadzonemu będzie zdmuchiwał pył sprzed butów.

Загрузка...