ROZDZIAŁ TRZECI

Stwierdzić stanowczo można tylko jedno: ludzkie języki i upływ czasu nie dodały niczego do świadectw jego okrucieństw. Czasami dokonywał czynów bohaterskich, ale nie był bohaterem, tylko psychopatą.


Oddział Centralny zajmował dwie bramy w idącym wkrótce do rozbiórki monumentalnym gmachu wzniesionym w roku 1903. Przed stu laty domek był z pewnością niczego sobie, ale potem przyszli bolszewicy. Kierowani swoim historycznym zadaniem wpakowania jak największej liczby hołoty do pańskich apartamentów, wykopali pod domem głębokie piwnice i dodali dwa piętra z góry. Budynek trzymał się, trzymał, a potem przestał się trzymać i zaczął pękać w szwach. Gdyby chodziło o dom położony w jakimś innym, oddalonym od centrum rejonie, władze gwizdałyby na to koncertowo, aż w końcu przez szczeliny w ścianach zaczęłyby przedostawać się do środka łażące bezpańsko psy i koty. Ale ten stał w odległości pół kilometra od Kremla, więc szybciutko poprzewiercano ściany, a przez otwory przepuszczono grube liny ściągające, na których mieszkańcy porozpinali sznury do suszenia bielizny. Gusiew zjawił się tu z pierwszą falą pracowników ASB, którzy tworzyli biura Centralnego i osobiście zrywał te natłuszczone linki, na które jakoś nieswojo było patrzeć. Mimo woli w głowie pojawiał się obraz: stalker z workiem pełnym rozmaitych znalezisk pełznie przez błocko, a nad jego głową cichutko się kołyszą takie same brodate sznury.

„Tak, ze sztucznym rozbawieniem i chichotami kruszyliśmy ścianki działowe i taszczyliśmy meble, a wszyscy patrzyli na chłopaków i myśleli: wypisz, wymaluj, stalkerzy. Pchają się gdzieś z maniackim uporem, zdobywają nie wiadomo co i giną też nie wiadomo dla jakiej idei. Czyżbym był taki jak oni? Nie, ja z pewnością nie. A wewnętrzny głosik pokpiwał: otwórz oczy, gołąbeczku! Oczywiście, że ty też. Nikt cię przecież nie prosił na linię ognia – sam polazłeś. Jak to, nikt nie prosił? Sam prosiłem. Prawie na kolanach błagałem, żeby mnie wzięli. I argumenty im przytaczałem. Żądałem kategorycznie”.

Gusiew chwycił za klamkę drzwi wejściowych i pociągnął nie bez wysiłku. Drzwi skrzypnęły ponuro, otworzyły się na jakieś trzydzieści centymetrów, utknęły, ale mimo wszystko ustąpiły i jeszcze się trochę rozwarły. Gusiew z trudem przelazł na drugą stronę i od razu nadział się na idącą po schodach w dół dzienną zmianę. Wyraz twarzy „dzienników” wcale mu się nie spodobał.

Pozdrawiano go dość obojętnie, ktoś nawet podał mu rękę, ale przeważnie wszyscy chrząkali na powitanie i odwracali wzrok. Nikt już nie miał spraw do Pe Gusiewa, agenta specjalnego z licencją na zabijanie. „A może sam się nakręcam? – pomyślał Gusiew. – Zmęczyli się ludzie. I z pewnością znów kogoś z naszych stuknęli”.

Na półpiętrze trzeciej kondygnacji palili, gestykulowali gwałtownie i kunsztownie klęli członkowie grupy patrolowej Daniłowa. Cztery trójki całkowicie zamykały przejście i Gusiew chcąc nie chcąc musiał torować sobie drogę. I od razu poprawił mu się nastrój – niezależnie od ogólnego podniecenia i nerwowości, wszyscy go zauważyli, i zaczęli klepać po ramieniu i podawać ręce. Albo Gusiew jeszcze się ostatecznie nie skończył, albo nie wszyscy podzielali to mniemanie – a może istotnie sam siebie nakręcał.

Daniłow akurat wykrzykiwał ku drzwiom biura długą serię wyrażeń powszechnie uznawanych za bardzo obraźliwe, kiedy Gusiew ujął go za łokieć.

– Pe! – ryknął Daniłow wprost do ucha Gusiewa. – Chociaż ty coś powiedz tym draniom! Dlaczego znowu my?! W zeszłym miesiącu Daniło, w poprzednim też Daniło, a w tym dla odmiany, no popatrz kto?! Daniło! Co ja, do cholery, biegam tu za głównego zoofila?! Przejdę do rezerwy! Sam się zdegraduję do szeregowego! Nie będą wciąż ze mnie robili tego… jak mu tam…

– Naczelnika oczyszczania – podsunięto mu ze schodów. – Nie przejmujcie się aż tak bardzo…

Brakarze ryknęli śmiechem. Co mieli robić? Mogli tylko śmiać się sami z siebie. Gusiew ostatecznie odzyskał dobry humor. Wiadomo, skąd te ponure gęby. „Dzienników” znów posłali do odstrzału bezpańskich psów i kotów. I jak zawsze na dowódcę akcji wyznaczono Daniłowa. Brr… Jak to się mówi: lubisz rozstrzeliwać, to polub i kopanie grobów.

„Dokładnie tak – polub kopanie grobów. Bo i tak wokół roboty oprawcy nagromadziło się za wiele romantyki. Ale bezpańskie psy, to oczywiście przesada. Pies – to nie podpity bandzior z automatem. Dobrze jeszcze, jak psisko z daleka wyczuje twoje emocje i stara się uciec. A czasami po prostu stoi i patrzy ci w oczy… Nie, kończy się Wybrakówka. Ze trzy lata temu posłalibyśmy tych od psów do diabła, albo jeszcze dalej. Pomyśleć tylko – polecenie moskiewskiej Rady Miejskiej… A ja sam przynajmniej połowę członków tej rady wziąłbym pod ramię i odprowadził do „karawanu”. Co, mało teraz kandydatów do wybrakowania? Nic bardziej prostego. Na przykład łapownicy. Ale przed rokiem w całym Związku odwołano kwartalne kontrole urzędników na detektorze kłamstw. Za ostre, patrzcie ich. To poniżające. Dobrze, możemy i bez detektora, wystarczy nam drobna wskazówka. Nie trzeba nawet zapisu wideo – mikrofonik, kaseta i za kark drani! Witajcie, panowie skorumpowani urzędnicy, pozwólcie, że się przedstawię, starszy pełnomocnik Agencji Społecznego Bezpieczeństwa, Pe Gusiew. Macie prawo do stawiania oporu. Macie prawo do odmowy podania nazwiska. Macie prawo do nieodpowiadania na pytania. Pozwólcie, obywatelu, na przesłuchanie psychotropowe. A tam sami nam wszystko powiecie. Taaak… Tyle że operacyjnych danych dotyczących członków Moskiewskiej Rady Miejskiej nam nie dadzą. Koniec, zamknęli nam drzwi przed nosem”.

– Pe! – grzmiał Daniłow potrząsając ramieniem Gusiewa. – Ocknij się! No, powiedz szefowi, ty to możesz, wiem…

– Nic już nie mogę – burknął Gusiew. – Co najwyżej mogę ci zaproponować, żebyśmy się zamienili miejscami, ale ty przecież nie zechcesz…

Na półpiętrze zapadła cisza.

– I to też jest już poza naszym zasięgiem – dokończył Gusiew.

Daniłow wypuścił ramię kolegi i stracił zapał.

– No, chyba że… – Gusiew potoczył spojrzeniem po zebranych na schodach. – Chcesz, to jutro pójdę z wami?

– To ty, Pe? – zapytał szef z biura. – Nigdzie z nimi nie pójdziesz. Chodź tutaj!

Skruszony Daniłow splunął przez próg, tknął Gusiewa pięścią w brzuch, jakby chciał dodać mu otuchy i z ponurym wyrazem twarzy ruszył schodami w dół, pociągając za sobą resztę drużyny. Niektórzy z jego ludzi oglądali się z ciekawością na Gusiewa. Wszyscy doskonale wiedzieli, że już ponad miesiąc pęta się w rezerwie. Czyżby mu mimo wszystko znaleziono nowych? Przy dzisiejszych brakach kadrowych?

To mniej więcej myślał sobie Gusiew wkraczając do biura i rozcierając butem ślad splunięcia Daniłowa.

– No nic, panowie! – dudnił Daniłow na schodach, tym razem dodając ducha swoim ludziom. – Nic to, różnie bywa…

Szef stał w korytarzyku, wsunąwszy dłonie w kieszenie i kiwając się miarowo przestępował z palców na pięty.

– Jesteś? – zapytał nie wiadomo po co. – No to chodźże bliżej.

Gusiew podszedł do szefa, nabrał tchu w płuca i mocno chuchnął mu w twarz.

– Fuj, fuj… – szef odwrócił głowę. – Ile ty palisz, Pe? Dwie paczki dziennie, trzy?

– Powiedzmy, że dwie. A co za różnica? I tak umrę.

– Śmierć może różnie wyglądać. A ja wolałbym już połknąć kulę, niż płuca wypluwać!

– A co, próbowaliście? – zapytał Gusiew z wyrazem absolutnie niewinnej ciekawości na twarzy.

Szef skwitował pytanie ciężkim westchnieniem.

– Za mną, potworze – polecił.

Potwór westchnął jeszcze głębiej i bardzo żałośnie, ale poszedł za przełożonym.

– Co tam dziś było u ciebie? – rzucił szef przez ramię. – Od kiedy to należysz do młodych przyjaciół milicji?

– Nietypowa sprawa, szefie…

– I?

– Nasza sprawa. Po prostu milicjant zrobił to, co powinniśmy byli zrobić my.

– I przy tym mu odbiło – dokończył szef znikając za rogiem. Gusiew uznał, że lepiej będzie milczeć.

– Trzeci nietypowy przypadek na naszym terytorium – oznajmił szef otwierając drzwi sali wykładowej taktyki. – Co stoisz na progu… właź.

– Dzisiaj? – zdumiał się i przestraszył Gusiew.

– No nie, w ciągu ostatniego tygodnia. Ale mimo wszystko, to bardzo dużo.

Gusiew wszedł do sali i usiadł na krawędzi stolika.

– Zabijają przestępców na miejscu? – zapytał. – Tak?

– Nie wszystkich, oczywiście. Głownie tych, którzy w zasadzie podpadają pod nasze kompetencje. I złapanych na gorącym uczynku. W poniedziałek zdjęli gwałciciela z jakiejś dziewczyny i od razu go na miejscu… wybrakowali. Ale nie potrafią tego robić, jak należy, nie są nauczeni. Tak wystraszyli biedaczkę, że teraz nieprędko ze szpitala wyjdzie.

– To mogę sobie wyobrazić – kiwnął głową Gusiew. – Ludowi mściciele… Zatłukli go kopniakami. Bili długo, pocąc się z wysiłku i radośnie pochrząkując.

– Cynik jesteś, Gusiew.

– Szefie, jestem brakarzem. Skąd mam brać emocje? Wszystkie mam cholernie stłumione. Biorę grzecznie za uszko, odprowadzam za róg i wsadzam do wozu. Był zboczeniec, nie ma zboczeńca. A najważniejsze, że ofiara nie dławi się poczuciem winy wywołanym przez świadomość, iż przez nią zboczeniec trafił do brakarzy. To teraz bardzo ważne – uchronić ofiarę przed kompleksem winy.

– Słusznie – kiwnął głową szef. – Bardzo dobrze to wymyśliłeś.

– Owszem – odpowiedział Gusiew równym głosem, starając się, żeby broń Boże nie zabrzmiało w nim wyzwanie. – Tak właśnie wymyśliłem.

– Nikt się z tobą nie spiera – uśmiechnął się szef pojednawczo. – Mam nadzieję, że pamiętasz jeszcze, jak się przekazuje swoje doświadczenia młodzieży?

Gusiew krótko targnął głową.

– No… – szef wyraźnie chciał mu dodać ducha.

– A ja już myślałem… – Gusiew się zgarbił i ukrył twarz w dłoniach.

– Na razie dam ci jednego. Nie spodziewaj się poważnych zleceń, ot drobiazg, zwykła robota patrolowa. Ale mimo wszystko wracasz do pracy operacyjnej w pełnym wymiarze.

– Choćby i na patrole! – poderwał się Gusiew. Oczy my błyszczały podejrzanie – stary brakarz z trudem wstrzymywał łzy.

– Jeszcze trochę wytrzymaj, Pe – odezwał się szef łagodnym głosem. – Jeżeli wierzyć słuchom, ogłosili nabór stażystów. Myślałem już, że o nas zupełnie zapomniano. Tak zupełnie między nami, Pe – do miasta wraca rozmaite draństwo, które do tej pory siedziało na peryferiach. Po cichutku zaczynają węszyć, czy nie da się wrócić do interesów.

– Wyczuli naszą słabość? Uwierzyli w rozmaite ploteczki?

– Bardzo możliwe. Ale weźmiemy ich wcześniej, niż zdążą się rozkręcić. Myszkin na dniach zaczyna operację specjalną, jest zamówienie i dla Daniły. Myślę, że akurat po to nabierają młodych. Więc niedługo będziesz miał i trójkę, i całą grupę. Myślisz, że już całkiem tępy jestem? Nie, przyjacielu, słuchałem cię całkiem uważnie. Przez cały czas, kiedy ty plotłeś bzdury, udawałeś głupka i przepowiadałeś ponurą przyszłość. Ale wygląda na to, że się pomyliłeś.

– Czy… czy powinienem z tego wyciągnąć określone wnioski? – zapytał Gusiew ostrożnie.

– Na razie tylko jeden. Przestań gadać. Przestań się narażać Nie próbuj się wyrywać przed szyk, Pe.

– Jeżeli rzeczywiście się pomyliłem i naszej Agencji nie zamkną…

– Trzymaj nos niżej, ale koniecznie pod wiatr – szef postanowił się popisać wieloznacznością. – Może zobaczysz coś takiego, czego ja nie zauważę. A na razie zajmij się wyszkoleniem tych, których dostaniesz. Dobrze ich przygotuj. Jeżeli przyjdzie nowe pokolenie, będą to dla nas zupełnie nowi ludzie. Przecież oni prawdziwej roboty nie widzieli i miejmy nadzieję, że nigdy nie zobaczą. Na przykład twój przyszły prowadzony. Dobry chłopak, ale on nie ma zbyt wielkiego pojęcia, co go zaniosło do ASB. I bardzo dobrze. Bo ci – szef kiwnął dłonią ku schodom – dobrze wiedzieli, po co do nas przyszli.

– I dlatego każe im się odstrzeliwać bezpańskie psy, żeby zrozumieli, ile są warci? – wtrącił Gusiew. Szef podrapał się po karku.

– Cholera wie – stwierdził. – O tym jakoś nie pomyślałem. Wiesz – psy, to nawet nieźle. W końcu nasi mądrale dawno już powinni nieco przycichnąć. Zmniejszyć obroty. Niech choć raz w życiu poczują odrazę sami do siebie. W przeciwnym razie nie da się ich sprowadzić na drogę prawdy.

Gusiew rzucił szefowi krótkie spojrzenie spode łba.

– Szlachetni rozbójnicy tępią bezpańskie psy – wymamrotał. – To głupota. Wy ich tylko nastawiacie przeciwko Agencji. I przeciwko sobie osobiście.

– A co? Ja wymyśliłem ten odstrzał psów? – zdenerwował się szef. – Ja tylko mówię, że wszystkim Daniłowom i Myszkinom może się przydać taka nauczka.

– Wątpię. A co do odrazy żywionej do siebie – to już w ogóle jakieś brednie. Brakarza, który pracuje ponad pięć lat, powinno się też wybrakować. Taka jest moja diagnoza.

– No to idź i się zastrzel – nadął się szef.

– Ja jestem przypadkiem nietypowym, szefie. A przy okazji, czemu akurat mnie podsunęliście podpułkownikowi Łarionowowi? Zastanawiam się, czemu on mnie tak łaskawie traktuje…

Szef się zmieszał:

– Nikogo innego akurat nie miałem pod ręką. Przepraszam cię, Pe.

– Nie trzeba było mnie napuszczać, młody przyjaciel milicji i tak dalej… No dobrze, nawet na tym butelkę zarobiłem. I trochę się odegrałem na jednym wąsatym mencie. Wiecie, jak on mnie nazwał? Herszt oprawców!

– A ty co?

– A ja poprosiłem Łarionowa, żeby mi go dał jako wprowadzającego. I ten wąsacz przez całą godzinę chodził wokół mnie na paluszkach po mieszkaniu, w którym wszystko się zdarzyło i czekał, aż mu powiem coś paskudnego. A ja – nie powiedziałem. Niewiele brakowało, a biedaczek przekręciłby się z nerwów. Z pewnością nikt jeszcze w życiu nie okazał mu takiej pogardy.

– Uff… – szef pokręcił głową, myśląc o czymś intensywnie. – Nie wybaczą nam tego. Czuję, że nie wybaczą.

– Zazdrościcie Żelaznemu Feliksowi? – przyciął mu Gusiew.

– a czego miałbym zazdrościć? – nastroszył się szef.

– Tego, że umarł w samą porę. Postanowił nie czekać na chwilę, w której zjawi się u niego uzbrojona po zęby delegacja i zaciekle zabierze się do niewybaczania.

– Zaczynam mieć cię dość – oznajmił szef. – Jakby człowiek cię słuchał i wierzył, to doszedłby do wniosku, że i tę chwilę swej przyszłości przewidziałeś.

– Oczywiście. Bardzo starannie studiowałem historię organów ścigania i karania przestępców. I nie tylko naszych. Taka chwila nieuchronnie następuje. Wcześniej czy później rewolucyjny terror zaczyna się wyczerpywać. A ponieważ dowolny terror gromadzi całe góry niewinnych ofiar, jest i piękny powód do tego, żeby się rozprawić z tymi, który wprowadzali ów terror w życie. I udowodnić swoją czystość, rozstrzeliwując terrorystów. To po prostu rotacja symboli władzy. Prawo przyrody. Wcale nie muszę sam do siebie strzelać. Nie mam po co. Mam znakomitą szansę zginąć w otwartej walce. A jak po nas przyjdą… to się zabawimy, prawda?

Szef spojrzał na Gusiewa i przez chwilę patrzył nań z uwagą.

– Pięknie się to składa – przyznał. – Ale mimo wszystko, łżesz. Wymyśliłeś to przez chwilą.

– Aha – przyznał Gusiew z miną niewiniątka.

– Nabijasz się ze mnie?! – ryknął szef.

– Oczywiście.

Szef wyjął chusteczkę i otarł czoło. Niewysoki, łysy, z wyraźnie zaznaczającym się brzuszkiem wyglądał jak przeciwieństwo szybkiego w ruchach, nieźle się jeszcze trzymającego i powściągliwego Gusiewa. A już wewnętrznie zupełnie się od siebie różnili. Czasami Gusiew nie mógł uwierzyć, że ten człowiek – zupełnie normalny – jest szefem jego oddziału. I takim samym weteranem, jak on.

Sprawa prawdopodobnie polegała na tym, że szef zajmował się robotą kancelaryjną i – jak utrzymywali uparcie jego podwładni – nigdy w życiu nie wyszedł na zwyczajny patrol. Od czasu, kiedy został – on, emerytowany oficer śledczy – wodzem katów i oprawców, najbardziej surowe i ostre czasy przesiedział w gabinecie. I Gusiew, kiedy jeszcze był na fali, nieustannie mu to wytykał. – „Co z tego, że jesteś szefem, mnie za to kolba sama do ręki wskakuje… I ty, drogi szefie, doskonale o tym wiesz”.

– A, cholera z tobą – westchnął szef. – Pogubiliśmy się, rozluźniliśmy… Wymiękamy, jak to się mówi. Straciliśmy serce, taka jego owaka. Posiedź tu i poczekaj, przyprowadzę ci partnera.

– A ja z nim mam jak… nie za bardzo? – zapytał Gusiew. – W świetle, że tak powiem, nowych prądów i powiewów…

– Czemu nie za bardzo? Jak zwykle. Ucz go tego, co trzeba. To ty masz z nim chodzić na robotę, nie ja.

– A igiełki już próbował?

– Nie. To już twoja sprawa. Tylko weź pod uwagę, że z jego charakterystyki wynika, iż to ostry chłopak. Prawdziwy rewolwerowiec.

– Daliby w jego dokumenty zajrzeć.

– Niedoczekanie – uśmiechnął się szef z mściwą satysfakcją.

Gusiew podniósł oczy ku sufitowi.

– No, no… – mruknął. – Ciekawe, gdzie tego waszego… eee… chłopaczka z pistoletem zaznajamiali. W jakimś specnazie, czy co?

– Nie, w specnazie z automatem biegał i to niezbyt długo. Myślę, że sam się wyszkolił. Kocha się w broni. Przed wojskiem ćwiczył biathlon. A teraz jest członkiem moskiewskiej reprezentacji paintballu. Szykował się na mistrza. Ale chyba doszedł do wniosku, że na mistrza jest za krótki i przyszedł do nas.

Gusiew pogładził się po ciemieniu.

– To co, potrzeba? – kiwnął głową szef ze zrozumieniem.

Gusiew zrobił nieokreślony ruch podbródkiem. Współczesny paintball, w którym walki przeprowadza się niemal z przyłożenia, w sztucznie przygotowanych dekoracjach i bez wszelkiego kamuflażu – był rzeczywiście tym, czego trzeba. A z markerem paintballu trzeba się było obchodzić bardzo podobnie, jak ze standardową bronią brakarzy. „Chłopaczek” rzeczywiście mógł mieć nawyki, które ułatwią mu przyswojenie sobie profesji. Z jednym maleńkim wyjąteczkiem.

– Niezłe. Z jednym maleńkim wyjąteczkiem. Mój przyszły partner jest najpewniej narkomanem adrenalinowym.

– Według ciebie to gorsze, niż ukryty alkoholizm? – zapytał łagodnie szef.

Gusiew lekko wypiął pierś, uniósł nos i wbił w szefa zimne spojrzenie.

– Dobra, dobra – szef podjął próbę pojednawczego poklepania Gusiewa po ramieniu, ale Pe się uchylił. – Przygotuj się, ja go tu zaraz…

– Po co sportowiec się pcha do Wybrakówki? – zapytał Gusiew, zwracając pytanie do pleców szefa. – W dzieciństwie mu bandyci skarbonkę ukradli?

– No przecież jest adrenalinowym narkomanem! – bez cienia sarkazmu odciął się szef i zamknął za sobą drzwi.

Загрузка...