Cassi ocknęła się ze snu w ciemności. Było kilka minut po piątej. Budzik miał dzwonić dopiero za dwie godziny.
Przez chwilę leżała spokojnie nasłuchując. Początkowo sądziła, że obudził ją jakiś hałas, stopniowo jednak uprzytomniła sobie, iż impuls powodujący przebudzenie pochodził z jej wnętrza. Był to niemal klasyczny syndrom przeżywanej przez nią depresji.
Cassi przewróciła się na drugi bok i naciągnąwszy kołdrę na głowę próbowała jeszcze zasnąć, ale bezskutecznie. Sen nie wracał. Wstała z łóżka, mając pełną świadomość czekającego ją wyczerpującego dnia, zwłaszcza że Thomas przyjął – również w jej imieniu – zaproszenie na wieczór do Ballantine'ów.
W domu panował przejmujący chłód, Cassi trzęsła się wprost z zimna, dopóki nie zarzuciła na siebie szlafroka kąpielowego. W łazience włączyła kwarcowy grzejnik i weszła pod prysznic.
Stojąc pod strumieniem wody, przypomniała sobie przyczynę swojego przygnębienia: odkrycie percodanu i talwinu w biurku Thomasa. Patrycja z całą pewnością powiadomi syna, że ona znowu myszkowała w jego gabinecie. Thomas domyśli się, że szukała narkotyków.
Wycierając się ręcznikiem zastanawiała się, co powinna zrobić. Powiedzieć Thomasowi, że znalazła u niego narkotyki i odbyć z nim rozmowę? Czy obecność takich środków w jego biurku jest wystarczającym dowodem narkomanii? A może da się jakoś inaczej wyjaśnić tę sprawę? Co do tego Cassi miała zasadnicze wątpliwości, zwłaszcza że pamiętała o jego zwężonych źrenicach. Chyba więc jednak Thomas przyjmuje percodan i talwin. Nie wiedziała tylko w jakich ilościach, nie miała więc pojęcia, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo.
W tej sytuacji powinna poszukać czyjejś pomocy. Ale nie wiedziała, kto mógłby jej pomóc. Z całą pewnością nie Patrycja; gdyby zaś zwróciła się do kogokolwiek z dyrekcji szpitala, mogłaby zrujnować karierę Thomasa. Cassi omal nie rozpłakała się z rozpaczy. Znajdowała się w sytuacji, z której nie widziała wyjścia. Cokolwiek by uczyniła – wszystko mogło się skończyć źle. Stawka była wysoka: w grę wchodziła przyszłość jej małżeństwa z Thomasem.
Z najwyższym trudem skończyła się ubierać i wyjechała do szpitala.
Ledwie zdążyła usiąść za biurkiem, uchyliły się drzwi jej pokoju i Joan wsunęła głowę do środka.
– Czujesz się dzisiaj lepiej? – zapytała pogodnie.
– Nie – odparła Cassi zmęczonym, cichym głosem.
Joan nie miała wątpliwości: stan, w jakim znajdowała się Cassi, był gorszy niż poprzedniego popołudnia. Nieproszona weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Cassi nie miała siły się sprzeciwić.
– Znasz chyba stare przysłowie o chorym doktorze – rzekła Joan: – "Ten kto nalega, aby sam się leczył, ma go za głupiego pacjenta". Można to równie dobrze zastosować do sfery życia uczuciowego. Nie wyglądasz dobrze, moja droga. Przyszłam, żeby cię przeprosić za to, co wczoraj powiedziałam, ale teraz nabieram przekonania, że miałam rację. Co się z tobą dzieje?
Cassi zastygła w milczeniu. Rozległo się pukanie do drzwi.
Joan wyjrzała na korytarz i stanęła oko w oko z zapłakaną Maureen Kavenaugh.
– Przepraszam bardzo, ale doktor Cassidy jest w tej chwili zajęta. Zanim Maureen zdążyła się odezwać, zamknęła drzwi.
– Usiądź teraz, Cassi – zwróciła się do przyjaciółki stanowczym tonem.
Cassi usiadła. Konieczność podporządkowania się była tym, co odpowiadało stanowi jej ducha.
– Świetnie – powiedziała Joan. – A teraz posłuchaj, co ci powiem. Wiem, że bardzo przeżywasz kłopoty z okiem. Ale chyba chodzi o coś więcej.
Cassi miała okazję jeszcze raz przekonać się, jak łatwo rozwiązuje język umiejętnie prowadzona przez psychiatrę rozmowa. Joan budziła w niej zaufanie – co do tego nie miała najmniejszej wątpliwości. Cassi mogła być pewna jej dyskrecji. A jednocześnie czuła wielką potrzebę podzielenia się z kimś swoimi zmartwieniami – konieczność zrozumienia i wsparcia.
– Sądzę, że Thomas przyjmuje narkotyki – powiedziała Cassi tak cicho, że Joan ledwo ją usłyszała. Ani jeden mięsień nie drgnął w jej twarzy.
– Co za narkotyki? – zapytała.
– Deksedrynę, percodan i talwin – przynajmniej o tych trzech wiem na pewno.
– Talwin jest dość popularny wśród lekarzy – stwierdziła Joan. – Jak często je przyjmuje?
– Nie wiem. W każdym bądź razie jego praca nie cierpi na tym w najmniejszym stopniu. Jak zwykle pracuje bardzo dużo.
– No, no… – kręciła głową Joan. – Czy Thomas zdaje sobie sprawę z tego, że wiesz o jego słabości?
– Wie, że podejrzewam go o deksedrynę. Nie ma pojęcia, że wiem również o pozostałych – przynajmniej tak było do niedawna. – Cassi sądziła, że Patrycja nie zdążyła uprzedzić Thomasa o jej ostatniej wizycie w jego gabinecie.
– Istnieje delikatne określenie tego rodzaju przypadłości – "lekarz upośledzony" – powiedziała Joan. – Niestety, tacy lekarze nie są u nas rzadkim zjawiskiem. Być może powinnaś coś niecoś przeczytać na ten temat: w literaturze medycznej pisze się o tym sporo, chociaż sami lekarze niechętnie zabierają głos w tej sprawie. Dam ci trochę wycinków prasowych. Powiedz mi jeszcze, czy w zachowaniu się Thomasa nastąpiły jakieś istotne zmiany – na przykład czy wprawia w zakłopotanie innych swoim sposobem bycia lub też nie zjawia się na umówione spotkania?
– Nic podobnego – oświadczyła Cassi. – Jak już powiedziałam, Thomas pracuje więcej niż kiedykolwiek przedtem. Przyznaje jednak, że obecnie czerpie z tego co robi mniej przyjemności niż dawniej. I chyba ostatnio przejawia mniej tolerancji.
– Tolerancji wobec czego?
– Wobec wszystkiego. Wobec ludzi, wobec mnie. Nawet wobec swojej matki, która mieszka z nami.
Joan wzniosła do góry oczy. Niewiele tu mogła pomóc.
– Nie jest tak źle – zauważyła Cassi.
– Też tak sądzę – cynicznie stwierdziła Joan.
W ciągu kilku następnych minut obie kobiety obserwowały się wzajemnie, zachowując milczenie.
Wreszcie, jakby od niechcenia, Joan zapytała: – Jak wygląda wasze współżycie małżeńskie?
– Co masz na myśli? – Cassi odparła wymijająco.
Joan odchrząknęła. – Bardzo często lekarze używający narkotyków cierpią przejściowo na impotencję i nawiązują stosunki pozamałżeńskie.
– Thomas nie ma czasu na pozamałżeńskie stosunki – bez wahania zaprotestowała Cassi.
Joan skinęła ze zrozumieniem głową: Thomas wcale nie wyglądał na "lekarza upośledzonego".
– Wiesz, Cassi – zauważyła Joan – twoje spostrzeżenia o nadmiernej pracowitości Thomasa i o tym, że czerpie niewiele przyjemności z pracy, są ze sobą trochę sprzeczne. Wielu chirurgów cechuje narcyzm, co odbija się na ich stosunku do otoczenia.
Cassi nie odpowiedziała; uwaga Joan nie była pozbawiona sensu.
– W porządku, to jest sprawa do przemyślenia – rzekła Joan. – To, że sukces Thomasa może stać się problemem, jest nawet bardzo interesujące. Mężczyźni o narcystycznej postawie zwykle dobrze funkcjonują w określonych układach – zwłaszcza w warunkach zawodowej rywalizacji.
– Thomas stwierdził, że nie ma tutaj z kim rywalizować – odparła Cassi.
W tym momencie zadzwonił telefon. Sposób, w jaki Cassi podniosła słuchawkę, świadczył, że jest już mniej przygnębiona. Dzwonił Robert Seibert.
Rozmowa trwała krótko. Po jej zakończeniu Cassi oznajmiła Joan, że Robert jest w siódmym niebie, ponieważ natrafił na kolejny przypadek SSD.
– To wspaniale – sarkastycznie stwierdziła Joan. – Jeśli masz zamiar zaprosić mnie na sekcję zwłok, to bardzo ci dziękuję, ale nie skorzystam.
Cassi roześmiała się. – Nie, ja też się na nią nie wybieram. Od samego rana jestem umówiona z pacjentami, ale mam się spotkać z Robertem przy obiedzie i porozmawiać o wynikach. – W tym momencie spojrzała na zegarek. – Och! Już jestem spóźniona na odprawę.
Odprawa przebiegała sprawnie. W nocy nic szczególnego się nie zdarzyło, nie przyjęto nowych pacjentów. Dyżurni stażyści mogli spać spokojnie przez okrągłe dziewięć godzin, co pozostali przyjęli z zazdrością. Cassi poruszyła sprawę siostry Maureen Kavenaugh; wszyscy byli zgodni, że Cassi powinna zachęcić Maureen do nawiązania osobistego kontaktu z siostrą. Zgodnie orzekli, że warto podjąć ryzyko wciągnięcia siostry pacjentki do procesu leczenia.
Cassi poinformowała także zespół o wyraźnej poprawie stanu pułkownika Bentwortha oraz o jego próbach pozyskania jej sobie. Jacob Levine uznał obie te okoliczności za nader interesujące, lecz jednocześnie przestrzegł Cassi przed wysnuwaniem z nich pochopnych wniosków.
– Pamiętaj, że ludzie z pogranicza bywają nieobliczalni – powiedział zdejmując z nosa okulary i wymachując nimi.
Odprawa zakończyła się wcześniej niż zwykle, gdyż wyczerpano rutynowe tematy. Cassi nie przyjęła zaproszenia na kawę, bo nie chciała się spóźnić na rozmowę z pułkownikiem Bentworthem. Gdy wróciła do biura, czekał już na nią przed drzwiami.
– Dzień dobry – przywitała go jak potrafiła najpogodniej, otwierając drzwi biura.
Pułkownik w milczeniu wszedł za nią do pokoju i usiadł. Cassi umyślnie zajęła miejsce za biurkiem. Nie wiadomo dlaczego obecność pułkownika pozbawiała ją zawodowej pewności siebie, szczególnie gdy patrzył na nią przenikliwie niebieskimi oczami, które przypominały jej oczy Thomasa. Były tak samo zadziwiająco turkusowe.
Bentworth – podobnie jak ostatnim razem – wcale nie wyglądał na pacjenta. Był nienagannie ubrany i roztaczał wokół siebie władczą atmosferę. O tym, że jest to ta sama osoba, którą Cassi przyjęła do szpitala przed kilkoma tygodniami, świadczyły jedynie oparzenia na przedramieniu.
– Nie wiem, jak zacząć – odezwał się Bentworth.
– Niech pan zacznie od tego, dlaczego zmienił pan swoje zapatrywania na rozmowę ze mną. Do tej pory nie chciał pan brać udziału w indywidualnej terapii.
– Mam być szczery?
– Chyba tak będzie najlepiej.
– Powiem więc prosto z mostu: chodzi mi o przepustkę na weekend.
– Decyzja o przepustce podejmowana jest przez grupę. Terapia grupowa była obecnie głównym środkiem stosowanym wobec Bentwortha.
– To prawda – odparł pułkownik – ale te cholerne sukinsyny nie zgadzają się. Wiem o tym, że pani ma prawo nie brać pod uwagę ich decyzji.
– A dlaczego miałabym zignorować ludzi, którzy pana znają najlepiej?
– Oni mnie wcale nie znają! – zawołał Bentworth, uderzając dłonią w stół.
Cassi drgnęła przestraszona, ale zachowała spokój. – Taki sposób zachowania z pewnością panu nie pomoże – oświadczyła.
– Jezu Chryste! – zawołał Bentworth zrywając się na nogi. Zaczął przemierzać pokój wielkimi krokami w tę i z powrotem. Gdy Cassi nie zareagowała, rzucił się z powrotem na krzesło. Widać było pulsującą tętniczkę na jego skroni.
– Czasami myślę, że najlepiej byłoby się poddać – stwierdził.
– Dlaczego pańska grupa uważa, że nie powinien pan otrzymać przepustki? – zapytała Cassi. Nie miała najmniejszego zamiaru uwierzyć teatralnym gestom.
– Nie wiem – odparł pułkownik.
– Nawet nie domyśla się pan?
– Nie lubią mnie. Czy to nie wystarcza? To są skończone ofermy. Inteligenci, pożal się Boże.
– Czyżby ich pan nienawidził?
– Tak, nienawidzę ich wszystkich.
– To są ludzie podobni do pana i mają podobne problemy. Bentworth nie od razu odpowiedział, a Cassi tymczasem usiłowała sobie przypomnieć, czego się dowiedziała z lektury o leczeniu ludzi z pogranicza. Rzeczywistość była bardziej skomplikowana, niż najlepsza nawet teoria. Z podręczników wiedziała, że to ona – jako lekarz – powinna odgrywać "konstruktywną" rolę w procesie leczenia, ale w tej chwili nie miała pojęcia, co to ma oznaczać.
– Paradoksalne jest to, że ich potrzebuję, choć jednocześnie nienawidzę – Bentworth potrząsnął przy tym głową, jakby był speszony tym, co mówi. – Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale ja nie lubię być sam – nie ma dla mnie nic gorszego niż samotność. Gdy jestem sam, muszę pić, a alkohol mnie oszołamia. Nic na to nie poradzę.
– Co się wtedy dzieje? – zapytała Cassi.
– Wtedy zawsze otrzymuję jakąś propozycję. To reguła. Jakiś goguś mnie spostrzega i domyśla się, że jestem pedałem, więc podchodzi i zaczyna rozmowę. Wszystko kończy się tak, że biję gościa na miazgę. Umiem robić użytek ze swoich rąk – jedyna rzecz, której się nauczyłem w wojsku.
Cassi pamiętała z lektury, że osoby z pogranicza pragną zazwyczaj uchronić się przed homoseksualnymi kontaktami. Homoseksualizm stanowił niewątpliwie interesującą dziedzinę, do której miała zamiar wrócić w następnych rozmowach, ale w tej chwili nie czuła się jeszcze do tego przygotowana.
– A co z pańską pracą? – zapytała, pragnąc zmienić temat.
– Jeśli mam być szczery, wojsko mnie już zmęczyło, mam go dość. Początkowo bawiło mnie tam współzawodnictwo. Obecnie jestem już pułkownikiem, więc nie mam z kim rywalizować. O generalskie szlify nie mam zamiaru się ubiegać – zazdroszczono by mi ich. Nie mam już o co się starać – pozostało uczucie pustki.
– Uczucie pustki? – jak echo powtórzyła Cassi.
– Tak, pustki. Takie samo jak po kilku miesiącach współżycia z tą samą kobietą. Początkowo wszystko jest piękne i podniecające, po kilku jednak miesiącach powszednieje, a wtedy pojawia się to uczucie. Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. Cassi zagryzła wargę.
– Idealne stosunki z kobietą – ciągnął Bentworth – mogą trwać najwyżej jeden miesiąc. Potem nasza ukochana znika, a na jej miejsce pojawia się inna. To najlepsze rozwiązanie.
– A jednak był pan żonaty.
– Tak, byłem żonaty. Małżeństwo trwało rok. Omal jej nie zabiłem. Cały czas tylko narzekała.
– A czy teraz pan żyje z jakąś kobietą?
– Nie. Dlatego znajduję się tutaj. W przeddzień awantury w barze opuściła mnie. Znałem ją zaledwie od kilku tygodni, ale poznała innego i wyprowadziła się do niego. Właśnie z tego powodu chcę wyjść na przepustkę. Ona ma klucz do mojego mieszkania i boję się, że mnie okradnie.
– Dlaczego więc nie zadzwoni pan do kogoś z przyjaciół i nie poprosi o wymianę zamka? – zapytała Cassi.
– Ja nikomu nie ufam – oświadczył Bentworth, podnosząc się z miejsca. – Proszę mi w końcu powiedzieć, czy ma pani zamiar wydać mi tę przepustkę, czy niepotrzebnie tracimy czas?
– Tę sprawę poruszę na następnej odprawie – oświadczyła Cassi. – Musimy ją najpierw przedyskutować.
Bentworth pochylił się nad biurkiem. – Jednego nauczyłem się w tym szpitalu: nienawidzić wszystkich psychiatrów. Wydaje się im, że są cholernie mądrzy, ale to nieprawda. Są o wiele bardziej zwariowani niż ja.
Cassi spojrzała mu w oczy i przeraziła się – tak bardzo stały się lodowate. Przyszło jej do głowy, że pułkownik Bentworth powinien być oddany pod nadzór. Dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że właśnie tu znajduje się pod nadzorem.
Cassi zapukała do drzwi ciasnego biura Roberta. Siedział zajęty nad cytoskopem; gdy ją ujrzał, twarz rozpromienił mu uśmiech. Zerwał się tak energicznie, by uściskać Cassi, że odrzucony do tyłu fotel na kółkach potoczył się pod samą ścianę.
– Źle wyglądasz – stwierdził przyglądając się jej badawczo. – Czy coś się stało?
Cassi odwróciła się. Miała już dość rozmów na ten temat.
– Jestem po prostu zmęczona. Sądziłam, że na psychiatrii będzie łatwiej.
– To może wrócisz na patologię? – zapytał żartobliwie podsuwając jej krzesło. Pochylił się do przodu i położył ręce na jej kolanach. Gdyby to uczynił inny mężczyzna, poczułaby się skrępowana, ale w przypadku Roberta ten gest miał pokrzepiającą wymowę.
– Czego się napijesz? Kawy? Soku pomarańczowego? A może czegoś innego?
Cassi potrząsnęła odmownie głową. – Gdybyś mógł mi podarować trochę snu! Jestem wyczerpana, a muszę wieczorem jechać na przyjęcie do Ballantine'ów, do Manchester.
– To cudownie! – paplał dalej Robert. – Co włożysz na siebie? Cassi podniosła oczy do góry z udaną rozpaczą. Była zmuszona wyjaśnić Robertowi, że przyszła do niego nie po to, by rozmawiać o swojej garderobie – o której zresztą miał niezłe pojęcie – ale o wynikach sekcji zwłok.
Robert udał bardzo obrażonego: – Zawsze przychodzisz do mnie tylko w interesach. A ja pamiętam, że kiedyś byliśmy przyjaciółmi!
Cassi wyciągnęła rękę, żeby uścisnąć serdecznie dłoń Roberta, ten jednak uchylił się i cofnął swój fotel. Oboje roześmieli się. Cassi westchnęła uświadamiając sobie, że poczuła się nagle znacznie lepiej. Robert działał na nią krzepiąco.
– Czy twój małżonek powiedział ci, że mnie wsparł na ostatniej konferencji chirurgów?
– Nie – odparła zdziwiona. Nigdy nie wspominała nikomu o niechęci, jaką Thomas żywił do Roberta; zdawała sobie sprawę, że obaj musieli przy jakichś okazjach spotkać się ze sobą chociaż kilka razy.
– Popełniłem duży błąd. Nie wiem dlaczego przyszło mi do głowy, że ucieszę bardzo kardiochirurgów, jeśli im powiem o SSD,
i postanowiłem wstępnie przedstawić sprawę na wczorajszej konferencji. Okazało się, że nie mogłem nic gorszego zrobić. Wyniki moich badań potraktowali jako swoisty rodzaj krytyki ich pracy. Kiedy skończyłem mówić, Ballantine zaczął wytrząsać się nade mną, dopóki Thomas mu nie przerwał, zadając inteligentne pytanie. Po tym padło jeszcze kilka innych i w ten sposób uniknąłem totalnej porażki. Dziś rano dostałem "wycisk" od szefa oddziału. Zdaje się, że George Sherman poprosił go, aby na przyszłość trzymał mnie w ryzach.
Zaskoczona Cassi poczuła wdzięczność do Thomasa za interwencję. Zastanawiała się, czemu Thomas jej o tym nie wspomniał, w końcu jednak uprzytomniła sobie, że nie miał okazji; podczas ostatniego spotkania rozmawiali tylko o jej oku.
– Być może będę zmuszony odwołać nieprzyjemne rzeczy, które powiedziałem o twoim mężu – dodał Robert.
Nastała kłopotliwa cisza. Cassi nie miała ochoty mówić w tej chwili o swoich uczuciach.
– Więc dobrze – powiedział Robert zacierając ręce z zapałem. – Do roboty! Jak ci już powiedziałem przez telefon, zdaje się, że znalazłem kolejny przypadek SSD.
– Czy również sinica, tak jak ostatnio? – zapytała Cassi rada ze zmiany tematu.
– Nic podobnego – odparł Robert. – Chodź ze mną, coś ci pokażę. Zerwał się z fotela i pociągnął Cassi za sobą do znajdującej się obok sali, gdzie na stole z nierdzewnej stali leżały zwłoki młodego Murzyna. Rutynowe cięcie w kształcie litery "Y" było spięte dużymi szwami.
– Poprosiłem, żeby zwłoki jeszcze zostawiono, gdyż chciałem ci coś pokazać – oznajmił Robert.
Podszedł do zwłok i włożywszy kciuk w usta Jeoffry'ego Washingtona, odciągnął w dół jego dolną szczękę. – Spójrz tutaj.
Z rękami założonymi do tyłu Cassi pochyliła się nad trupem i zajrzała mu w usta. Język był pogryziony jak kawałek mięsa.
– Pogryzł własny język – zauważył Robert. – Najwidoczniej miał atak padaczki.
Cassi wyprostowała się wstrząśnięta tym, co zobaczyła. Jeśli to był również przypadek SSD, to tym razem dotknął człowieka zupełnie młodego.
– Sądzę, że bezpośrednią przyczyną zgonu była arytmia serca – rzekł Robert – choć nie jestem tego zupełnie pewien, gdyż mózg nie został jeszcze zbadany. Muszę ci powiedzieć, że mając do czynienia z takimi jak ten przypadkami, nie mogę się wyzbyć niepokoju przed własną operacją. – W tym momencie spojrzał z obawą na Cassi.
– Kiedy masz zamiar się jej poddać? – zapytała. Ze słów Roberta wywnioskowała, iż sprawa została już ostatecznie przesądzona.
Robert uśmiechnął się. – Mówiłem ci, że mam zamiar z tym skończyć, ale ty nie chciałaś wierzyć. Od jutra już będę pacjentem. A co z tobą?
Cassi potrząsnęła głową. – Nie ustaliłam jeszcze terminu.
– Ach, ty tchórzu – z poczuciem wyższości powiedział Robert. – Dlaczego byś nie miała wyznaczyć terminu na pojutrze – moglibyśmy składać sobie wizyty w okresie rekonwalescencji.
Cassi nie chciała nic mówić Robertowi, że nie może się w tej sprawie porozumieć z Thomasem. Niechętnie odwróciła oczy i skierowała je na zwłoki.
– Ile miał lat? – zapytała mając na myśli zmarłego.
– Dwadzieścia osiem – odpowiedział Robert.
– Boże, taki młody – powiedziała. – A minęły zaledwie dwa tygodnie od ostatniego przypadku.
– To fakt – potwierdził Robert.
– Im więcej myślę o tej sprawie, tym bardziej budzi we mnie niepokój.
– Z tego samego powodu zająłem się jej badaniem – oświadczył Robert.
– Ze wzrostem liczby tych przypadków, jak również ich częstotliwości, coraz trudniej określać je jako przypadkowe.
– Zgadzam się z tobą – rzekł Robert. – Coraz bardziej nurtuje mnie podejrzenie, że między nimi istnieje jakiś związek. Jedyny kłopot w tym, że przyjąwszy taką tezę, należałoby szukać jakiegoś łączącego je specyficznego wspólnego czynnika, a – jak słusznie zwrócił uwagę twój mąż – wszystkie te śmiertelne przypadki są różne pod względem fizjologicznym. W ten sposób fakty nie pasują nam do teorii.
Cassi obeszła stół i znalazła się z prawej strony Jeoffry'ego. – Czy to – twoim zdaniem – nie jest opuchnięte? – zauważyła wiodąc ręką wzdłuż przedramienia zmarłego.
Robert nachylił się, żeby lepiej widzieć. – Nie wiem. Gdzie?
Cassi wskazała palcem. – Czy pacjent miał kroplówkę?
– Chyba tak – odparł Robert. – Sądzę, że brał antybiotyki przeciw zapaleniu żył.
Cassi uniosła lewe ramię Jeoffry'ego i przyjrzała się miejscu, w którym była podłączona kroplówka – było czerwone i opuchnięte. – Czy nie można by – choćby tylko dla zaspokojenia ciekawości – dokonać sekcji żyły w miejscu podłączenia kroplówki?
– Oczywiście, jeśli skłoni cię to do odwiedzenia patologii. Cassi ułożyła z powrotem ramię Jeoffry'ego, tak jakby wciąż jeszcze należało do kogoś żywego.
– Czy wszystkie ofiary SSD miały podłączoną kroplówkę? – zapytała.
– Nie wiem, ale mogę to ustalić – odparł Robert. – Domyślam się, o co ci chodzi, ale nie sądzę, byś miała rację.
– Mam jeszcze inną sugestię – powiedziała Cassi. – Proponuję sporządzić zestawienie przypuszczalnych fizjologicznych mechanizmów śmierci we wszystkich tych przypadkach i spróbować ustalić, czy jest między nimi coś wspólnego. Wiesz, co mam na myśli.
– Wiem – potwierdził Robert. – Mogę to zrobić jeszcze dzisiaj. Będę miał także przekroje żyły, ale musisz mi obiecać, że przyjdziesz je obejrzeć.
– Zgoda – odpowiedziała Cassi.
Gdy Cassandra naciskała przycisk windy, uświadomiła sobie, że myśli z obawą o zbliżającej się rozmowie z Maureen Kavenaugh. Bez wątpienia stan depresyjny Maureen pogarszał jej własne samopoczucie. Chociaż Joan stwierdziła jednoznacznie, że Cassi ma powody do przygnębienia, bynajmniej nie ułatwiało jej to sytuacji.
Myśl o spotkaniu z Maureen dręczyła ją tym bardziej, że musiała przyznać, iż jako psychiatra jest w stanie posługiwać się wyłącznie własnym systemem wartości. W innych dziedzinach medycyny, jeśli ma się do czynienia z pacjentem, którego się nie lubi, można ograniczyć kontakty z nim do minimum i skoncentrować się na jego chorobie; w psychiatrii, niestety, nie ma takiej możliwości.
Gdy dotarła do swojego biura, Maureen na szczęście jeszcze nie czekała. Cassi zdawała sobie sprawę, że będzie jej trudno skoncentrować się na pacjentce. Decyzja Roberta o poddaniu się operacji pobudziła ją do myślenia o własnej. Robert ma rację – musi jak najprędzej podjąć decyzję. Podniosła słuchawkę i wybrała numer biura Thomasa.
Niestety, był na sali operacyjnej.
– Nie mam pojęcia, kiedy stamtąd wyjdzie – oświadczyła Doris. – Wiem tylko, że nieprędko, gdyż polecił mi odwołać popołudniowe godziny przyjęć.
Cassi podziękowała i odłożyła słuchawkę. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na reprodukcję Moneta. Nagle przypomniało jej się, co Joan powiedziała o "upośledzonych lekarzach" anulujących zaplanowane spotkania. Zaraz jednak odsunęła tę myśl. Thomas najwidoczniej odwołał swoje godziny przyjęć z powodu pilnej operacji.
Pukanie do drzwi przerwało jej tok myślenia. W drzwiach pojawiła się apatyczna twarz Maureen.
– Proszę wejść – rzekła Cassi, przywołując na usta uśmiech. Pomyślała z ironią, że przez najbliższe pięćdziesiąt minut ślepy będzie prowadził kulawego.
Nie Thomas, ale Doris zadzwoniła po południu do Cassi, żeby jej powiedzieć, iż doktor Kingsley będzie na nią czekał dokładnie o szóstej u frontowego wejścia do szpitala. Nalegała, by Cassi się nie spóźniła ze względu na udział w wieczornym przyjęciu. Cassi była przy wejściu punktualnie, toteż zaczęła się niepokoić, gdy zegar nad punktem informacyjnym wskazywał szóstą dwadzieścia, a Thomasa wciąż nie było.
O tej porze było tu tłoczno: jedni wychodzili, drudzy wchodzili. Wychodzili przede wszystkim pracownicy – głośno rozmawiając i śmiejąc się – radzi, że ich dzień pracy się skończył; przychodzili przeważnie odwiedzający, którzy – przygnębieni i zastraszeni – ustawiali się w kolejce do punktu informacyjnego.
Na obserwowaniu jednych i drugich upłynęło Cassi kolejne dziesięć minut; gdy spostrzegła, że jest już szósta trzydzieści, postanowiła zadzwonić do biura Thomasa, ale w tej samej chwili dostrzegła go wśród tłumu. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Był nie ogolony i miał cienie pod oczami.
Niepewna jak ją powita, Cassi nie odezwała się. Gdy zauważyła, że Thomas nie tylko nie ma ochoty na prowadzenie rozmowy, ale nawet nie ma zamiaru choćby na chwilę się zatrzymać, ujęła go pod ramię i dała się ponieść fali tłumu.
Na ulicy padał deszcz ze śniegiem – płatki śniegu topniały niemal natychmiast po zetknięciu się z ziemią. Zawiesiwszy torbę na ramieniu, Cassi zasłoniła ręką twarz od wiatru i powlokła się za Thomasem do garażu.
Dopiero w garażu przy samochodzie Thomas zatrzymał się i stwierdził: – Okropna pogoda.
– Jak zwykle o tej porze roku – odparła Cassi, w której obudziła się nadzieja, że Thomas nie jest w najgorszym humorze; być może Patrycja nie powiedziała mu nic o wizycie w jego gabinecie.
Silnik porsche'a zagrzmiał w garażu jak grom. Podczas gdy Thomas zajęty był samochodem, Cassi starannie zapięła swój pas bezpieczeństwa. Miała ochotę upomnieć Thomasa, żeby uczynił to samo, ale gdy przypomniała sobie jego poprzednią reakcję na taką uwagę, szybko poniechała tego zamiaru.
Kiedy w Bostonie pada śnieg, jazda samochodem zamienia się w ślimaczy ruch. Jadąc w kierunku wschodnim na Storrow Drive, Cassi i Thomas więcej stali w korku niż jechali. Cassi chciała nawiązać z mężem rozmowę, ale lękała się odezwać pierwsza.
W końcu Thomas przerwał milczenie: – Czy rozmawiałaś dzisiaj z Robertem Seibertem? – zapytał.
Cassi odwróciła głowę w jego stronę. Mimo iż samochód stał w rzece innych pojazdów, Thomas miał wzrok utkwiony w jezdnię. Wyglądał jak zahipnotyzowany rytmicznym odgłosem wydawanym przez wycieraczki.
– Tak, rozmawiałam dziś z Robertem – potwierdziła zdziwiona pytaniem. – Skąd o tym wiesz?
– Słyszałem, że zmarł jeden z pacjentów George'a Shermana. Śmierć nastąpiła w sposób nieoczekiwany, jestem więc ciekaw, czy twój przyjaciel wciąż jeszcze interesuje się serią tych śmiertelnych przypadków.
– Jak najbardziej – oświadczyła Cassi. – Wstąpiłam do niego po sekcji zwłok. Przy okazji Robert mi powiedział, że wybawiłeś go z opresji na konferencji. To bardzo ładnie z twojej strony.
– Wcale mi na tym nie zależało – stwierdził Thomas. – Po prostu byłem ciekawy, co on ma na ten temat do powiedzenia. Zachował się głupio na konferencji i uważam, że zasłużył sobie na kopniaka.
– Zdaje się, że go dostał – zauważyła Cassi.
Z bladym uśmiechem na twarzy Thomas zręcznie manewrował wśród stopniowo rzedniejącego potoku pojazdów, by w końcu wyprowadzić swojego porsche'a na autostradę.
– Czy ta ostatnia śmierć również budzi podejrzenia? – zapytał przyspieszając jazdę. Z rękami na kierownicy migał wściekle długimi światłami, gdy tylko znalazł się za wolniej jadącym pojazdem.
– Robert uważa, że tak – odparła, mimo woli splatając palce u rąk; sposób jazdy Thomasa zawsze wywoływał w niej lęk. – Nie miał jeszcze wyników badania mózgu. Sądzi, że pacjent miał drgawki przed samą śmiercią.
– A więc śmierć w tym przypadku wyglądała inaczej niż poprzednie? – dopytywał się Thomas.
– Inaczej. Ale Robert jest zdania, że podobieństwo leży w sytuacjach. – Świadomie nic nie wspomniała o swojej roli w dyskusji z Robertem na ten temat. – Większość pacjentów, zwłaszcza tych, którzy zmarli w ostatnich latach, przeszła pomyślnie poważną operację. Dzisiaj Robert zwrócił dodatkowo uwagę na fakt, że prawdopodobnie we wszystkich tych przypadkach pacjenci mieli podłączoną kroplówkę – obecnie sprawdza, czy było tak w rzeczywistości. To może być bardzo istotne dla sprawy.
– Dlaczego ta okoliczność miałaby mieć jakieś znaczenie? – zapytał Thomas wyraźnie porażony tą wiadomością.
– Po prostu zrobił takie spostrzeżenie – odparła Cassi. – Podobna seria śmiertelnych wypadków miała miejsce w New Jersey, gdzie pacjentom podano coś w rodzaju kurary.
– To prawda, ale tam u wszystkich zmarłych wystąpiły takie same symptomy.
– Sądzę, że Robert rozważy wszystkie możliwości – stwierdziła Cassi. – To zabrzmi może nieco dziwnie, ale na jego stosunek do sprawy wpływa fakt, że on sam w najbliższym czasie ma się poddać operacji.
Korzystając z tego wątku, Cassi miała zamiar zacząć mówić o operacji oka.
– A co się stało Robertowi?
– Będą mu usuwać wklinowane zęby mądrości, a ponieważ jako dziecko cierpiał na reumatyczną chorobę serca, musi mieć podawane antybiotyki w postaci dożylnej.
– Byłby głupcem, gdyby się nie poddał – zauważył Thomas. – Chociaż – moim zdaniem – Robert zdradza pewne skłonności samobójcze. Inaczej nie potrafię wytłumaczyć jego zachowania na konferencji. Cassi, proszę cię bardzo, abyś trzymała się jak najdalej od tych tak zwanych badań nad SSD, szczególnie gdy przybierają one charakter absurdalnych wprost oskarżeń. Nie życzę sobie dodatkowych kłopotów.
Samochód Thomasa wyprzedzał kolejno jadące przed nim pojazdy, które Cassi odprowadzała wzrokiem. Monotonny ruch wycieraczek działał na nią obezwładniająco – nie mogła znaleźć w sobie dość odwagi, żeby podjąć rozmowę na temat oczekującej ją operacji. Obiecywała sobie, że zacznie o niej mówić, gdy tylko zrównają się z żółtym samochodem; gdy jednak żółty samochód został daleko w tyle, ona dalej milczała. Potem zaczęli dopędzać autobus; dawno go wyprzedzili, a Cassi wciąż nie mogła zebrać się na odwagę. W końcu zrozpaczona poddała się, oczekując, że Thomas sam zacznie o tym mówić.
Zmęczyło ją to napięcie. Przyjęcie u Ballantine'ów wcale jej nie pociągało. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Thomas przyjął to zaproszenie. Przecież tak bardzo mierziły go stosunki międzyludzkie w szpitalu. A może zrobił to dla niej? Gdyby to była prawda – byłby śmieszny. Cassi marzyła w tej chwili tylko o jednym: o czystych prześcieradłach i wygodnym łóżku. Zdecydowała się wreszcie to powiedzieć.
– Czy rzeczywiście masz ochotę pójść dziś wieczorem na to przyjęcie? – zapytała z wahaniem.
– Dlaczego pytasz? – Thomas zboczył nieco w prawo, a następnie przyspieszył, starając się wyprzedzić samochód, który zignorował jego sygnały dawane długimi światłami.
– Jeśli idziemy tam ze względu na mnie – to jestem zmęczona i wolałabym zostać w domu.
– Do diabła! – zawołał Thomas uderzając dłonią w kierownicę. – Czy nie potrafisz choć na chwilę przestać myśleć tylko o sobie!
Już kilka tygodni temu mówiłem ci, że będą tam członkowie zarządu szpitala i dziekani uczelni medycznej. W szpitalu dzieją się dziwne rzeczy, a ja nie mogę się nic dowiedzieć. Chyba nie sądzisz, że to nie ma znaczenia?
Podczas gdy Thomas czerwieniał ze złości, Cassi skuliła się w fotelu. Cokolwiek powie, wszystko zostaje źle przyjęte.
Thomas zapadł w ponure milczenie. Jeszcze bardziej przyspieszył jazdę, gdy mijali słone błota. Mimo iż Cassi była przymocowana pasem bezpieczeństwa, to na zakrętach rzucało nią na wszystkie strony. Odetchnęła, gdy w końcu znaleźli się na miejscu.
Zanim samochód zdążył podjechać pod frontowe drzwi, Cassi pogodziła się z myślą o udziale w dzisiejszym przyjęciu. Przeprosiła Thomasa, tłumacząc, że nie zdawała sobie sprawy z implikacji, jakie spowodowałaby ich nieobecność. Łagodnie dodała: – Wyglądasz na bardzo zmęczonego.
– Dziękuję! Doceniam twoją troskę! – sarkastycznie odparł Thomas i wszedł pierwszy na schody.
– Słuchaj – odezwała się zdesperowana, widząc, że nawet jej troskę przyjął jak obrazę. – Czy między nami tak musi być?
– Sądziłem, że ci to odpowiada. Cassi usiłowała zaprotestować.
– Tylko bez żadnych scen, proszę! – wrzasnął. Po chwili już bardziej opanowanym głosem powiedział: – Za godzinę odjeżdżamy. W tej chwili wyglądasz okropnie. Włosy masz w kompletnym nieładzie. Mam nadzieję, że coś z nimi zrobisz.
– Zrobię – odparła Cassi. – Nie mam ochoty walczyć z tobą. Nawet myśl o tym mnie przeraża.
– Nie mam zamiaru kontynuować tego rodzaju dyskusji – uciął Thomas. – Przynajmniej nie teraz. Bądź gotowa za godzinę.
Gdy znalazł się u siebie, przede wszystkim wszedł do łazienki, mrucząc coś pod nosem o egoizmie Cassi. Przecież wcześniej powiedział jej wyraźnie, dlaczego to przyjęcie było dla niego takie ważne, ale ona po prostu zapomniała, bo była zmęczona! – Dlaczego ja muszę znosić to wszystko – mówił, gładząc dłonią brodę.
Wydobył przyrządy do golenia, umył, a następnie namydlił twarz. Cassi stała się dla niego nie tylko źródłem irytacji – stała się po prostu ciężarem. Najpierw problemy z jej okiem, potem podejrzenia o narkotyki, a teraz jej powiązanie z "badaniami" prowadzonymi przez Seiberta.
Zirytowany do najwyższego stopnia golił się krótkimi, energicznymi pociągnięciami brzytwy. Miał wrażenie, że wszyscy są przeciwko niemu – i w domu, i w szpitalu. W szpitalu głównym jego przeciwnikiem był George Sherman, który bez przerwy kopał pod nim dołki. Na myśl o tym Thomasa ogarnęła taka wściekłość, że z całą siłą rzucił brzytwą w ścianę; odbiła się o płytki i upadła na podłogę.
Nie fatygując się, by ją podnieść, Thomas wszedł pod prysznic. Strumień wody zawsze działał na niego kojąco. Kiedy po kilku minutach wycierał się ręcznikiem, czuł się już znacznie lepiej. W pewnym momencie usłyszał, że drzwi do gabinetu się otwierają. Gdy w końcu znalazł się w gabinecie, ze zdziwieniem zobaczył siedzącą w fotelu Patrycję.
– Czy nie słyszałeś, że weszłam? – zapytała.
– Nie – odparł Thomas. Łatwiej było skłamać niż tłumaczyć się. Podszedł do szafki między półkami na książki, w której trzymał czystą bieliznę i odzież.
– Pamiętam, że dawniej zabierałeś mnie na przyjęcia – zauważyła z pretensją.
– Chętnie i tym razem cię zabiorę – odparł.
– Dziękuję, nie skorzystam. Gdyby ci zależało na mojej obecności, nie musiałabym się wpraszać.
Thomas postanowił nie odpowiedzieć. Kiedy Patrycja miała taki nastrój, lepiej było nic nie mówić.
– Ostatniej nocy zobaczyłam światło w twoim gabinecie i pomyślałam, że jednak wróciłeś do domu. Kiedy tu przyszłam, zastałam Cassandrę.
– W moim gabinecie? – dopytywał się Thomas.
– Siedziała za twoim biurkiem – podkreśliła Patrycja.
– Co tu robiła?
– Nie wiem. Nie pytałam. – Patrycja wstała z fotela, najwyraźniej z siebie zadowolona. – Mówiłam ci, że będziesz miał z nią kłopoty. Ale ty wiedziałeś lepiej – powiedziała i spokojnym krokiem opuściła gabinet.
Thomas odrzucił czyste ubranie na sofę i podszedł do biurka. Odetchnął, gdy zobaczył, że narkotyki znajdują się na tym samym miejscu w szufladzie, tuż za papeterią.
Mimo to Cassi przyprawiała go o wściekłość. Ostrzegał, żeby się trzymała z daleka od jego rzeczy. Poczuł, że zaczyna się trząść jak w febrze. Instynktownie sięgnął do szuflady i wyjął dwie pigułki: percodan od bólu głowy, który zaczynał pulsować mu w skroniach, i deksedrynę na pobudzenie. Na przyjęciu powinien być przytomny.
Cassi od razu wyczuła ogromną zmianę na gorsze, gdy już jechali na przyjęcie. Słyszała Patrycję i domyśliła się, że była u Thomasa. Z pewnością wszystko mu powiedziała, a ponieważ nie miał dziś dobrego humoru, nie mogła wybrać gorszej pory na przekazanie mu swoich rewelacji.
Cassi zrobiła wszystko, żeby wyglądać jak najlepiej. Po przyjęciu wieczornej dawki insuliny wykąpała się i umyła włosy. Następnie włożyła jedną z polecanych jej przez Roberta kreacji. Była to stylowa sukienka z brązowego aksamitu, miała bufiaste rękawy i obcisły stanik.
Na jej widok Thomas nie odezwał się ani słowem. Prowadził samochód z brawurową prędkością. Bardzo pragnęła, żeby miał życzliwego sobie przyjaciela – niestety, miał niewielu przyjaciół. Przyszło jej na myśl ostatnie spotkanie z pułkownikiem Bentworthem, potem pomyślała o Maureen Kavenaugh – nie, to przecież oczywista bzdura porównywać swojego męża z osobą z pogranicza; co innego samej się z nią identyfikować. Żeby przestać myśleć o tamtych sprawach, postanowiła obserwować krajobraz. Była ciemna, ponura noc.
Dom Ballantine'ów – podobnie jak Thomasa – był zwrócony frontem do oceanu. Ale na tym kończyło się podobieństwo między obu budynkami. Była to duża, zbudowana z kamienia rezydencja, znajdująca się w posiadaniu rodziny Ballantine'ów już od około stu lat. Aby zdobyć pieniądze na utrzymanie domu, doktor Ballantine sprzedał część parceli; mimo to z okien domu nie było widać żadnego innego budynku, dzięki czemu jego mieszkańcy mogli mieć wrażenie, że znajdują się na wsi.
Kiedy wyszli z samochodu Cassi spostrzegła, że Thomas ma dreszcze, a jego ruchy podczas wchodzenia po schodach są trochę nieskoordynowane. O Boże, czego on się znowu nałykał?!
Zachowanie Thomasa uległo radykalnej zmianie, gdy znalazł się wśród uczestników przyjęcia. Cassi ze zdumieniem podziwiała tę niezwykłą przemianę, choć już nieraz mogła się przekonać, z jaką łatwością – mimo złego nastroju – Thomas potrafił stać się miły i ujmujący. Gdyby tylko zechciał stać się taki w stosunku do niej! Doszła do wniosku, że lepiej będzie, jeśli go zostawi samego. Zaczęła się rozglądać za czymś do zjedzenia, gdyż po wstrzyknięciu insuliny nie wolno było długo odkładać posiłku. Jadalnia znajdowała się po prawej strome salonu, tam więc skierowała przede wszystkim kroki.
Thomas był zadowolony. Tak jak oczekiwał, na przyjęcie przybyła większość członków zarządu szpitala i dziekani uczelni medycznej. Przyłączywszy się do pierwszej napotkanej grupy gości, wypatrywał ich w zatłoczonej sali. Chodziło mu szczególnie o przewodniczącego zarządu. Z kieliszkiem w ręku zaczął sobie właśnie torować przejście wśród tłumu gości, gdy na jego drodze stanął Ballantine.
– Ach, to ty – Ballantine zdążył już sporo wypić, w rezultacie czego cienie pod jego oczami zaostrzyły się, przydając mu podobieństwa do jamnika. – Cieszę się, że cię widzę tutaj.
– Wspaniałe przyjęcie – zauważył Thomas.
– Nie uwierzysz – powiedział Ballantine z wymownym przymrużeniem oka – jakie niezwykłe rzeczy dzieją się dziś w naszym starym szpitalu. Boże, jakie to zadziwiające.
– O czym właściwie mówisz? – zapytał Thomas, cofając się o krok. Ballantine strzykał śliną, kiedy po kilku kieliszkach wymawiał Ballantine przysunął się bliżej. – Chciałbym ci to powiedzieć, ale nie mogę – szepnął. – Być może jednak już niedługo będziesz mógł się do nas przyłączyć. Czy nie zastanawiałeś się nad moją propozycją przyznania ci profesury?
Thomas czuł, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Nie miał nawet ochoty słuchać o swojej profesurze. Nie miał pojęcia, co Ballantine miał na myśli mówiąc o rzeczach, które "się dzieją", ale mu się to nie podobało. Jego zdaniem, każda zmiana status quo była niepożądana. Nagle przypomniał sobie światło w biurze Ballantine'a o drugiej nad ranem.
– Co robiłeś w swoim biurze dziś w nocy? – zapytał. Twarz Ballantine'a spochmurniała. – Dlaczego o to pytasz?
– Po prostu z ciekawości – odparł Thomas.
– To jest jakieś dziwne pytanie: ni stąd, ni zowąd – zauważył Ballantine.
– Byłem w szpitalu tej nocy i widziałem światło w twoim biurze.
– Może to sprzątaczka – obojętnie wyjaśnił Ballantine. Popatrzył na swój kieliszek. – Wydaje mi się, że wymaga uzupełnienia.
– Zauważyłem również samochód Shermana w garażu – ciągnął Thomas. – Czy to nie dziwny zbieg okoliczności?
– Ach, samochód – Ballantine machnął ręką. – George ma kłopoty ze swoim samochodem – chyba instalacja elektryczna. Czy nie masz ochoty na następnego drinka? Masz już prawie pusty kieliszek.
– Czemu nie? – rzekł Thomas. Był pewien, że Ballantine kłamie. Gdy ten skierował się w stronę baru, Kingsley ruszył na poszukiwania przewodniczącego. Dla niego to było ważniejsze niż rozmowa z Ballantine'em.
Cassi spędziła trochę czasu przy bufecie. Jadła i rozmawiała z innymi paniami. Kiedy upewniła się, że ma już wystarczającą dla zrównoważenia insuliny liczbę kalorii, postanowiła odnaleźć Thomasa. Nie miała pojęcia, jakie przyjął narkotyki, i martwiła się o niego. W drodze do salonu natknęła się na George'a Shermana.
– Jesteś jak zwykle piękna – zauważył z ciepłym uśmiechem.
– Ty też dobrze się prezentujesz – odparła Cassi. – Wolę cię w smokingu, niż w starym welwetowym garniturze.
George uśmiechnął się nieśmiało.
– Chciałem cię zapytać, jak się czujesz na psychiatrii. Byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się o twojej decyzji przejścia na ten oddział. Pod pewnymi względami zazdroszczę ci.
– Nie próbuj mnie przekonać, że przywiązujesz wagę do psychiatrii – zresztą jak każdy chirurg.
– Moja matka cierpiała na ciężką depresję poporodową, kiedy przyszedł na świat mój młodszy brat. Jestem przekonany, że psychiatrzy ocalili jej życie. Wybrałbym psychiatrię jako swoją specjalność, gdybym był pewien, że będę dobry w tej dziedzinie. Brak mi chyba wrażliwości, która tutaj jest niezbędna.
– Mówisz głupstwa – stwierdziła Cassi. – Wrażliwości wcale ci nie brakuje. Przeszkodziła ci raczej bierność.
George milczał przez chwilę, a Cassi przyglądając mu się nagle pomyślała, że warto byłoby skojarzyć go z Joan: oboje są tak mili…
– Czy byłbyś zainteresowany spotkaniem w tych dniach z atrakcyjną kobietą?
– Jestem zawsze zainteresowany atrakcyjnymi kobietami. Niestety, żadna nie dorównuje tobie.
– Nazywa się Joan Widiker. Jest trzecioroczną stażystką na psychiatrii.
– Poczekaj chwileczkę – rzekł George. – Nie jestem pewny, czy dałbym sobie radę z psychiatrą. Wyobrażam sobie, że musiałbym udzielić jej odpowiedzi na wiele trudnych pytań. A ja jestem bardzo nieśmiały – jeszcze bardziej niż wtedy, gdy ciebie poznałem. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
Cassi roześmiała się. Jak mogłaby zapomnieć? Podczas kolacji George niezręcznie potrącił jej rękę, tak że wylała wino na kolana. Potem, chcąc jej pomóc wytrzeć sukienkę, potrącił i wylał na to samo miejsce szklankę z sokiem, która stała na stole.
– Nie mam jednak zamiaru zlekceważyć twojej propozycji – oświadczył George. – Jestem ci wdzięczny za zainteresowanie i – oczywiście – zadzwonię do Joan. Ale teraz, Cassi, chcę z tobą porozmawiać o poważniejszej sprawie.
Nadstawiła uszu, zastanawiając się, o co George'owi chodzi.
– Jako dobry kolega Thomasa martwię się o niego.
– Tak? – odezwała się Cassi tonem, który miał świadczyć, iż nie przywiązuje uwagi do tego, co może usłyszeć.
– Pracuje cholernie dużo. Co innego znaczy pracować z oddaniem, co innego mieć obsesję na punkcie pracy. Spotykałem już takich ludzi. Latami pracują ponad siły, by w końcu wykorkować. Mówię z tobą o tej sprawie po to, żebyś mu poradziła, by nieco zwolnił tempo, wziął może jakiś urlop. Jest ciągle napięty jak sprężyna. Mówi się, że miał już kilka spięć ze stażystami i pielęgniarkami.
Cassi czuła napływające łzy, ale usiłowała nad nimi zapanować przygryzając wargę.
– Gdybyś była w stanie namówić go na urlop, mógłbym, w razie potrzeby, zastępować go w szpitalu. – George ze zdumieniem patrzył w wypełniające się łzami oczy Cassi. Odwróciła się od niego, chowając twarz.
– Nie miałem zamiaru sprawić ci przykrości – powiedział, kładąc dłoń na jej ramieniu.
– Już wszystko w porządku – odparła, starając się opanować. – Nic mi nie jest – spojrzała na niego z wymuszonym uśmiechem.
– Rozmawiałem z doktorem Ballantine'em o twoim mężu – ciągnął George. – Chętnie mu pomożemy. Obaj sądzimy, że jeśli ktoś pracuje tak dużo jak Thomas, to musi się liczyć, że przyjdzie mu za to zapłacić zdrowiem.
Cassi skinęła głową ze zrozumieniem. Pogłaskała rękę George'a.
– Jeśli ci trudno rozmawiać na ten temat ze mną, to może zgodzisz się na rozmowę z doktorem Ballantine'em? Może zapiszesz sobie jego prywatny telefon w szpitalu?
Cassi unikała życzliwego spojrzenia George'a. Z torebki wyjęła mały notesik i ołówkiem zapisała podany numer. Kiedy podniosła oczy, jej serce zamarło. Patrzyła prosto w twarz Thomasa, który nie spuszczał z nich wzroku. Od razu zrozumiała, że jest na nią wściekły. Spoczywająca na jej ramieniu ręka George'a stała się natychmiast ciężka jak ołów.
Szybko przeprosiła George'a, kierując się ku drzwiom, ale zanim do nich dotarła, Thomas zdążył już zniknąć.
Dawno nie był tak wściekły. Coś podobnego zdarzyło mu się, kiedy był studentem pierwszego roku i jeden z jego kolegów umówił się na randkę z jego dziewczyną. Nic dziwnego, że George zachowywał się wobec niego tak dziwnie. Najwidoczniej postanowił odnowić swój romans z Cassi, a ona na oczach wszystkich nie kryje swojego nim zainteresowania. Lodowaty strach przed ośmieszeniem ścisnął jego wnętrzności. Ręka trzęsła mu się tak bardzo, że niemal rozlał alkohol. Szybko odstawił kieliszek i przez francuskie drzwi wyszedł na werandę, gdzie otrzeźwiło go ostre morskie powietrze.
Gorączkowo szukał po kieszeniach pigułki. Wieczór zaczął się dla niego źle od samego początku. Członek zarządu, który już kilkakrotnie odwiedzał bar, zatrzymał go, żeby mu złożyć gratulacje w związku z przyjęciem przez szpital nowego programu nauczania. Gdy Thomas w odpowiedzi zmierzył go obojętnym spojrzeniem, tamten wymamrotał jakieś przeprosiny i szybko wycofał się z sali. Thomas zaczął się rozglądać za Ballantine'em, żeby zażądać od niego wyjaśnień, i wtedy właśnie spostrzegł Cassi w towarzystwie George'a.
Boże, jaki był głupi. Przecież to jasne, że tych dwoje łączy romans. Nic dziwnego, że nigdy nie narzekała, gdy nie wracał na noc ze szpitala. Może pod jego nieobecność spotykali się z sobą w domu? Podpowiadany mu przez wyobraźnię obraz George'a w ich sypialni przyprawiał go o szaleństwo. Jakaś para stała w drzwiach prowadzących na werandę, śmiejąc się i o czymś żywo rozprawiając; w Thomasie nagle ocknęła się obawa, że ci ludzie wiedzą o jego małżeńskiej porażce i właśnie o nim rozmawiają. Szybko wyjął kolejną pigułkę, połknął ją i wszedł do wewnątrz, aby znów się napić.
Gorączkowo rozglądając się za Thomasem, Cassi torowała sobie drogę wśród stłoczonych w salonie gości.
Tuż przy wejściu do baru natknęła się na doktora Obermeyera.
– Co za spotkanie! – zawołał. – Moja pacjentka, która sprawia mi najwięcej kłopotu!
Cassi roześmiała się nerwowo. Przypomniała sobie, że nie dotrzymała obietnicy i nie zadzwoniła dziś do doktora.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, miałaś dzisiaj ze mną ustalić termin operacji – powiedział doktor Obermeyer. – Rozmawiałaś już z Thomasem?
– Czy nie mogłabym przyjść w tej sprawie jutro rano do biura? – wymijająco zapytała Cassi.
– A może ja porozmawiam z twoim mężem – rzekł doktor. – Czy jest również tutaj?
– Nie – odparła Cassi. – To znaczy przyszliśmy razem, ale sądzę, że nie jest to odpowiednia pora…
Nagle straszliwy krzyk wstrząsnął ścianami domu. Wszyscy obecni zastygli w miejscu i zamilkli zaskoczeni. Cassi natychmiast rozpoznała ten głos: to Thomas! Rzuciła się w kierunku jadalni, skąd dobiegł krzyk, za nim nastąpił drugi, po czym rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
Torując sobie drogę wśród gości, Cassi zobaczyła wreszcie Thomasa. Stał przy bufecie z płonącą gniewem twarzą; u jego stóp leżały rozbite talerze. Naprzeciwko, z wyrazem zdumienia i przerażenia w oczach, stał George Sherman z kieliszkiem w jednej ręce i kanapką w drugiej.
W tej chwili, już na oczach Cassi, George poklepał Thomasa po ramieniu i powiedział: – Nie masz racji, Thomas.
Thomas wściekłym ruchem odtrącił rękę George'a. – Nie dotykaj mnie! – wrzasnął. – I żebyś nigdy nie śmiał dotknąć mojej żony, rozumiesz? – krzyczał, mierząc zakrzywionym palcem w twarz George'a.
– Thomas! – bezradnie zawołał George.
Tymczasem Cassi wpadła między obu mężczyzn. – Co się z tobą dzieje, Thomas? – zawołała, chwytając go za klapy marynarki. – Panuj nad sobą!
– Mam panować nad sobą? – Thomas zwrócił się do niej. – Sądzę, że powinnaś raczej odnieść to do siebie! – Odepchnął jej rękę, odwrócił się i skierował ku wyjściu. Ballantine, który to zauważył, pobiegł za nim wołając, by zawrócił.
Cassi szybko przeprosiła George'a i również odeszła. Odprowadzały ją zaciekawione spojrzenia.
Tymczasem Thomas zdążył już włożyć płaszcz i zdenerwowany tłumaczył Ballantine'owi: – Bardzo cię przepraszam za to wszystko, ale dowiedzieć się, że żona ma romans z jednym z kolegów – to ponad moje siły.
– Nie mogę w to uwierzyć – odparł Ballantine. – Czy jesteś tego pewien?
– Całkowicie – odparł i chwycił za klamkę drzwi, żeby je otworzyć i wyjść. W tym momencie dopadła go Cassi, która zawisła u jego ramienia.
– Thomas, co ty wyprawiasz? – wołała walcząc z napływającymi do oczu łzami.
Thomas nic nie odpowiedział. W dalszym ciągu usiłował otworzyć drzwi.
– Thomas, odezwij się! Co się właściwie stało?
Thomas odepchnął ją od siebie z taką siłą, że omal nie upadła na ziemię. Bezradnie patrzyła, jak wypadł na zewnątrz.
W ostatniej chwili usiłowała zatrzymać go jeszcze na podeście schodów.
– Thomas, jeśli wyjeżdżasz, to jadę razem z tobą. Wezmę tylko płaszcz z szatni.
Thomas zatrzymał się na moment. – Nie chcę, żebyś ze mną jechała. Zostań i dalej sobie romansuj.
Z rozpaczą odprowadzała go wzrokiem. – Romansować? To przecież był twój pomysł, żeby tu przyjechać!
Thomas nic nie odpowiedział. Cassi uniosła nieco swoją długą suknię i wybiegła za nim. Gdy dopadła porsche'a, trzęsła się jak w gorączce, nie wiadomo czy z zimna, czy z przeżywanych emocji.
– Czemu mnie tak traktujesz? – szlochała.
– Wiele można o mnie powiedzieć, ale jednego na pewno nie: że jestem głupi – uciął, zatrzaskując przed nią drzwi samochodu. Rozległ się warkot uruchamianego silnika.
– Thomas, Thomas! – wołała Cassi jedną ręką waląc w szybę samochodu, drugą usiłując otworzyć drzwi. Nie zważając na nią ruszył i gdyby w porę się nie cofnęła, samochód by ją potrącił. Oniemiała z rozpaczy patrzyła, jak porsche coraz szybciej się oddala i ginie w ciemności nocy.
Otępiała z bólu wolnym krokiem wróciła do rezydencji. Chciała się ukryć w jakimś pokoju na górze, zanim przyjedzie taksówka. Gdy znalazła się w hallu, odetchnęła, widząc, że goście bawią się i rozmawiają, jakby nic się nie zdarzyło. Tylko George i Ballantine czekali na nią przy wejściu.
– Przepraszam za wszystko – powiedziała z zażenowaniem.
– Nie masz za co – stwierdził Ballantine. – Wiem, że George rozmawiał z tobą. Martwimy się o Thomasa – sądzimy, że jest przepracowany. Mamy plany odciążenia go w pracy, ale ostatnio jest tak rozdrażniony, że do tej pory nie udało się nam o nich porozmawiać.
Ballantine i George wymienili spojrzenia.
– Tak jest – potwierdził George. – Moim zdaniem, ten niefortunny epizod najlepiej świadczy, że mamy rację.
Cassi była zbyt roztrzęsiona, żeby cokolwiek powiedzieć.
– George wspominał również – rzekł Ballantine – że dał ci numer mojego prywatnego telefonu w szpitalu. Będę rad, jeżeli zechcesz mnie odwiedzić, Cassi. A propos: czy nie mogłabyś przyjść jutro rano? A teraz może wrócisz do gości lub może wolisz, żebym cię odwiózł do domu?
– Wolałabym wrócić do domu – odrzekła Cassi, wycierając oczy wierzchem dłoni.
– W porządku. Poczekaj chwilkę, proszę. – To mówiąc zaczął wchodzić po schodach prowadzących na drugie piętro.
– Bardzo cię przepraszam za wszystko – Cassi zwróciła się do George'a, gdy zostali sami. – Nie mam pojęcia, co wstąpiło w Thomasa.
George potrząsnął głową. – Gdyby on wiedział, Cassi, co ja czuję do ciebie, miałby wszelkie podstawy do zazdrości. A teraz uśmiechnij się. Po prostu chciałem ci powiedzieć coś miłego. Patrzył na nią z czułością, dopóki syn Ballantine'a nie zajechał po Cassi samochodem.
Kiedy Cassi przekręcała klucz w drzwiach domu, nie miała pojęcia, co ją może czekać za drzwiami. Była zaskoczona, gdy spostrzegła, że w salonie pali się światło. Jeśli Thomas nie pojechał do szpitala i był w domu, mogła się spodziewać, że zamknie się w swoim gabinecie. Nerwowo przemierzała korytarz poprawiając włosy, żeby wyglądać jak najlepiej.
Nie Thomas czekał na nią w salonie, ale teściowa. Patrycja siedziała w fotelu w skąpym świetle lampy. Z góry dochodził szum wody w łazience.
Przez chwilę obie kobiety patrzyły na siebie w milczeniu. Potem Patrycja sztywno uniosła się z fotela, ze zwieszonymi, jakby pod wielkim ciężarem, ramionami. Wychudłą twarz podkreślały głębokie bruzdy w okolicy ust. Podeszła do Cassi i spojrzała jej w oczy.
Cassi nie spuściła wzroku.
– Jestem wstrząśnięta – odezwała się w końcu Patrycja. – Jak mogłaś to zrobić? Gdyby Thomas nie był moim jedynym dzieckiem, może nie zabolałoby mnie to tak bardzo.
– O czym pani mówi, na Boga? – zapytała Cassi.
– Romansować z człowiekiem – ciągnęła Patrycja, nie zwracając uwagi na pytanie Cassi – który ciągle stara się podkopać jego pozycję? Jeśli chciałaś go zdradzić, czemu nie poszukałaś sobie kogoś spoza środowiska?
– Nie mam żadnego romansu – z rozpaczą protestowała Cassi. – Przecież to jeden wielki absurd. O Boże, to Thomas nie jest obecnie sobą!
Bezskutecznie szukała na twarzy teściowej choćby śladu zrozumienia, ale wzrok Patrycji wyrażał jedynie smutek i gniew.
Cassi wyciągnęła do niej ramiona. – Błagam, Thomas jest w niebezpieczeństwie. Dlaczego mi pani nie pomoże?
Patrycja była niewzruszona.
Z ramionami opuszczonymi w geście bezradności Cassi patrzyła, jak Patrycja powoli wlecze się ku drzwiom. Robiła wrażenie, jakby nagle się postarzała o co najmniej dziesięć lat. Gdyby tylko chciała ją wysłuchać! Ale Cassi nareszcie rozumiała, że Patrycja gotowa jest raczej uwierzyć w każde kłamstwo, niż dopuścić do siebie straszną prawdę, że Thomas jest narkomanem i że dzieje się z nim coś niedobrego.
Po jej wyjściu Cassi długo jeszcze siedziała nieruchomo w półmroku. Przez ostatnie dwie doby wypłakała więcej łez niż w ciągu całego życia. Jak Thomas mógł wymyślić jej romans z George'em? Sama myśl o tym wydała jej się niedorzeczna.
Wolno i ociężale wchodziła po schodach: postanowiła dzisiaj odbyć rozmowę z Thomasem, inaczej nie mogłaby zasnąć. Musi spróbować wszystko wyjaśnić. Przez chwilę wahała się pod drzwiami jego gabinetu, po czym delikatnie zapukała.
W gabinecie panowała cisza.
Zapukała ponownie, tym razem głośniej. Kiedy znów nie usłyszała odpowiedzi, nacisnęła klamkę. Drzwi okazały się zamknięte. Zdecydowana odbyć z nim rozmowę, weszła do pokoju gościnnego, a stamtąd przez łazienkę do jego gabinetu.
Siedział nieruchomo w fotelu, patrząc przed siebie otępiałym wzrokiem. Nie drgnął nawet, gdy weszła. Tylko lekki uśmiech wygiął kąciki jego ust. Nie poruszył się także, gdy Cassi uklękła i przycisnęła jego rękę do swojego policzka.
– Thomas – odezwała się cicho. Nareszcie na nią spojrzał.
– Thomas, uwierz mi: ja nigdy nie miałam romansu z George'em. Od chwili naszego pierwszego spotkania nigdy nie spojrzałam na żadnego mężczyznę. Kocham cię. Błagam cię, pozwól mi sobie pomóc.
– Nie wierzę ci – odparł Thomas, z trudem wymawiając poszczególne słowa. I w tej chwili zasnął, pozostawiając swoją rękę w dłoniach Cassi. Próbowała przeprowadzić go na sofę, ale nie pozwolił. Siedziała obok niego jeszcze chwilę, potem wróciła do swojego pokoju. Chciała się położyć i spróbować zasnąć.