Rozdział X

Od czasu studiów Cassi nie występowała w roli pacjenta. Teraz, po ukończeniu medycyny i po pierwszych miesiącach stażu, taka rola była dla niej całkowicie nowym przeżyciem. Znajomość kulis szpitalnego leczenia wcale nie ułatwiała tej roli i budziła tym większe obawy.

Tego dnia przyjechała do szpitala razem z Thomasem. Było jeszcze za wcześnie, by załatwić sprawę w izbie przyjęć. Powiedziano jej, że musi poczekać, aż pojawią się właściwi pracownicy. Protestowała tłumacząc, że w nagłych przypadkach szpital przyjmuje pacjentów bez przerwy, nawet w nocy, mimo to kazano jej przyjść o dziesiątej.

Trzy godziny spędziła nerwowo w bibliotece przeglądając "Psychology Today", po czym ponownie udała się do izby przyjęć. Mimo że właściwi urzędnicy już się pojawili, sprawa nie posunęła się wcale do przodu. Na każdym kroku pojawiały się jakieś utrudnienia.

Okazało się, że nie ma karty szpitalnej, a bez niej nie może być przyjęta. Poradzono jej, żeby udała się do biura ID na trzecim piętrze.

Po pół godzinie uzbrojona w dokument, który przypominał kartę kredytową, wróciła do izby przyjęć. Tutaj znowu napotkała przeszkodę nie do pokonania. Cassi w szpitalu posługiwała się panieńskim nazwiskiem "Cassidy", gdyż tak opiewał jej dyplom. Z kolei Thomas ubezpieczył ją pod nazwiskiem "Kingsley", urzędniczka domagała się więc przedstawienia świadectwa ślubu. Cassi oświadczyła, że nie posiada takiego dokumentu. Nie przyszło jej nawet do głowy, że świadectwo ślubu może być potrzebne, żeby zostać przyjętą do szpitala. Chciała, aby urzędniczka zadzwoniła do biura Thomasa i wyjaśniła sprawę. Ta jednak z uporem nalegała, że komputer musi otrzymać wymagany dokument; ona tu nie ma nic do powiedzenia, jest tylko osobą obsługującą aparaturę. W końcu problem został rozwiązany przez kogoś z kierownictwa i udało się "skłonić" komputer do przyjęcia informacji o małżeństwie. Ostatecznie Cassi skierowano do pokoju na siedemnastym piętrze. Odprowadzała ją sympatyczna dziewczyna w zielonym uniformie z napisem: "Memorial Volunteer".

Nie od razu poszły na siedemnaste piętro. Najpierw udały się na drugie, do gabinetu rentgenologicznego. Tam Cassi oświadczyła, że przed sześcioma tygodniami miała robione prześwietlenie, wobec czego nie potrzebuje nowego zdjęcia. Prześwietlenia klatki piersiowej wymagał anestezjolog ze względu na narkozę. Trzeba było całej godziny, żeby Cassi udało się dotrzeć do kierownika anestezjologii, który zadzwonił do doktora Obermeyera, ten zaś z kolei – do Jacksona, kierownika szpitalnej radiologii. Po sprawdzeniu starego zdjęcia Jackson oddzwonił do Obermeyera, a ów – do kierownika anestezjologii, który z kolei powiadomił urzędnika radiologii, że pacjentka nie potrzebuje nowego zdjęcia klatki piersiowej.

Potem już wszystko poszło gładko, włącznie z wizytą w laboratorium. Trzeba było oddać krew i mocz do analizy. W końcu Cassi została umieszczona w dwuosobowym pomalowanym na niebiesko pokoju. Jej sąsiadką okazała się sześćdziesięciojednoletnia kobieta z zabandażowanym lewym okiem.

– Nazywam się Mary Sullivan – oznajmiła, gdy Cassi już się jej przedstawiła. Bez protezy w ustach wyglądała na więcej niż sześćdziesiąt jeden lat. Cassi zaciekawiła się, jakiego rodzaju operację oka przeszła ta kobieta.

– Odkleiła mi się siatkówka – rzekła Mary, jakby odgadując myśli Cassi. – Musieli mi wyjąć oko i przykleić ją z powrotem za pomocą strumienia laserowego.

Cassi roześmiała się mimo woli. – Nie sądzę, żeby wyjmowali pani oko.

– A jednak. Kiedy po raz pierwszy zdjęli mi bandaż z oka, widziałam wszystko podwójnie i pomyślałam, że siatkówkę przykleili mi krzywo.

Cassi nie miała ochoty się spierać. Rozpakowała swoje rzeczy, starannie układając ampułki z insuliną i strzykawki w szufladzie nocnej szafki. Wieczorem – jak zwykle – powinna sobie zrobić zastrzyk, ale potem – aż do odwołania – będzie to za nią robił jej internista, doktor McInery.

Cassi przebrała się w piżamę. Trochę to było głupie zakładać piżamę w biały dzień, ale takie były przepisy. Pacjent w łóżku jest bardziej zdyscyplinowany: w piżamie była już tylko pacjentką.

Kiedy wyszła z pokoju bez lekarskiego fartucha, czuła się nieswojo, jakby uczyniła coś niewłaściwego, a gdy znalazła się na osiemnastym piętrze, dokąd się wybrała, żeby odwiedzić Roberta, miała wrażenie, że jest tutaj intruzem.

Zastukała do drzwi pokoju 1847 – nie usłyszała odpowiedzi. Cichutko otwarła drzwi: Robert leżał na plecach lekko pochrapując. W kąciku jego ust widać było na wpół już zaschniętą kropelkę krwi. Najwidoczniej wciąż jeszcze znajdował się w stanie narkozy.

Powodowana profesjonalnym odruchem spojrzała na kroplówkę. Płyn spływał wolno, równomiernie. Cassi pocałowała koniuszek swojego wskazującego palca i dotknęła nim czoła Roberta. Na stojącej obok łóżka nocnej szafce spostrzegła plik wydruków komputerowych. Leżąca na samym wierzchu karta – jak się tego spodziewała – zawierała dane dotyczące serii SSD. Przez chwilę wahała się, czy nie zabrać ich ze sobą, ale bała się, że Thomas mógłby je u niej znaleźć. Ostatecznie postanowiła je obejrzeć razem z Robertem. Pomyślała także, że jeśli ma potraktować poważnie jego domysły o morderstwie, tego rodzaju dokumenty nie powinny znajdować się u niej na dzień przed jej operacją.

Thomas otworzył drzwi do poczekalni i skinąwszy głową oczekującym go pacjentom przeszedł szybko do swojego gabinetu nie zatrzymując się. Przeklinał w myślach architekta, który nie zaprojektował oddzielnego wejścia do gabinetu, tak żeby można było dostać się do niego niepostrzeżenie. Doris uśmiechnęła się, gdy przechodził, ale nie wstała: wczorajszy epizod trochę ją przestraszył. Podała mu notatki o odebranych pod jego nieobecność telefonach.

W gabinecie Thomas włożył biały fartuch, który lubił mieć na sobie, kiedy przyjmował pacjentów: fartuch narzucał im nie tylko respekt, ale i posłuszeństwo. Usiadł przy biurku i szybko przebiegł oczami notatki od Doris. Zatrzymał się przy notatce o telefonie od Cassi: dzwoniła z pokoju 1740. Thomas zmarszczył czoło: był to dwuosobowy pokój, znajdujący się naprzeciwko pokoju pielęgniarek.

Nagłym ruchem podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer kierownika izby przyjęć, Grace Peabody.

– Proszę pani – odezwał się głosem pełnym irytacji. – Właśnie dowiedziałem się, że moja żona została przyjęta do dwuosobowej sali. Chciałbym bardzo, żeby miała swój własny pokój.

– Rozumiem pana, ale obecnie brakuje wolnych jedynek.

– Jestem pewien, że znajdzie pani dla niej oddzielny pokój. Jest to dla mnie bardzo ważna sprawa. W przeciwnym wypadku będę zmuszony interweniować u dyrektora szpitala.

– Zrobię, co będzie w mojej mocy, doktorze Kingsley – odparła tonem, który wskazywał na najwyższą irytację.

– Zależy mi na tym – zakończył rozmowę Thomas, rzucając słuchawkę na aparat.

– Do diabła! – zaklął. Nienawidził ich, tych biurokratów o ptasich móżdżkach. Żonie najlepszego chirurga nie dano osobnego pokoju!

Zapoznając się z wykazem spraw do załatwienia, który mu Doris położyła na biurku, Thomas masował skronie. Czuł, jak zaczyna mu pulsować w głowie.

Po krótkim wahaniu wysunął szufladę biurka. Po trzech bypassach i przed załatwieniem dwunastu znajdujących się w wykazie spraw należy mu się małe pokrzepienie. Wydobył jedną pigułkę koloru brzoskwini i połknął ją, po czym nacisnął przycisk interkomu i poprosił Doris o pierwszego oczekującego pacjenta.

Godziny przyjęć upłynęły Thomasowi lepiej, niż się tego spodziewał. Dwie pooperacyjne wizyty zajęły mu po dziesięć minut. Szybko podpisał dokumentację związaną z pięcioma bypassami i jedną wymianą zastawki. Pozostali czterej pacjenci nie byli przewidziani do operowania i nie powinni byli być skierowani do Thomasa. Pozbył się ich szybko.

Na koniec, po podpisaniu kilku listów, ponownie zadzwonił do panny Peabody.

– Czy panu odpowiada pokój 1752? – zapytała wyniośle.

Był to jednoosobowy, narożny pokój przy końcu korytarza – jego okna wychodziły na zachód i północ, z pięknym widokiem na rzekę Charles. Był przyjemny, czego Thomas nie omieszkał głośno zauważyć. Panna Peabody odłożyła słuchawkę bez słowa pożegnania.

Thomas przebrał się w swoje ubranie i oznajmiwszy Doris, że jeszcze się z nią dziś zobaczy, wyszedł do sektora administracyjnego. Po drodze zatrzymał się na krótko w rentgenie, żeby obejrzeć niektóre zdjęcia jeszcze przed pójściem do Cassi.

Na siedemnastym piętrze ze zdziwieniem dowiedział się, że Cassi wciąż jeszcze znajduje się w pokoju 1740. Wszedł do środka bez pukania.

– Dlaczego się jeszcze nie przeniosłaś? – zapytał.

– Dlaczego się nie przeniosłam? – powtórzyła zmieszana. Właśnie rozmawiała z Mary o dzieciach.

– Załatwiłem dla ciebie osobny pokój – oświadczył zirytowany.

– Nie potrzebuję osobnego pokoju, Thomasie. Jestem zadowolona z towarzystwa Mary.

Cassi chciała przedstawić Thomasa Mary, ale ten nacisnął już dzwonek.

– Moja żona powinna być odpowiednio traktowana w tym szpitalu – powiedział wyglądając na korytarz w oczekiwaniu na nadejście pielęgniarki. – Jeśli ktokolwiek z członków rodzin tych podobno tak niezbędnych pracowników administracji leczy się w szpitalu, zawsze otrzymuje do dyspozycji osobny pokój.

Thomasowi udało się bezbłędnie zrobić wielkie zamieszanie wokół Cassi i wprawić ją tym w zakłopotanie. Czuła się z Mary zupełnie dobrze i nie miała najmniejszej ochoty sprawiać dodatkowego kłopotu. Tymczasem Thomas w ciągu pół godziny postawił na nogi cały personel pielęgniarski, zatrudniając go przy przenosinach Cassi do nowego pokoju.

Kiedy w końcu znaleźli się sami, Thomas rozejrzał się po pokoju i stwierdził z zadowoleniem: – To jest zupełnie co innego.

Musiała przyznać, że pokój jest bardzo ładny. Z łóżka mogła oglądać, jak zimowe słońce zniża się ku zachodowi, osiągając stopniowo Unię horyzontu. Choć była niezadowolona z zamieszania, to jednak poczuła wdzięczność do Thomasa za ten oczywisty dowód jego troski.

– Teraz mam dla ciebie kilka dobrych wiadomości – powiedział siadając na skraju łóżka. – Rozmawiałem z Martinem Obermeyerem – jest zdania, że już po tygodniu będziesz się czuła doskonale. Wobec tego, działając z wyprzedzeniem, zarezerwowałem dla nas pokój w małym hotelu na wybrzeżu Martyniki. I co na to powiesz?

– To wspaniale! – zawołała Cassi. Perspektywa wyjazdu na urlop we dwoje budziła w niej niekłamany zachwyt.

Rozległo się pukanie do drzwi, zza których wychyliła się głowa Joan Widiker.

– Wejdź, proszę – zaprosiła ją do środka Cassi, a następnie przedstawiła Thomasowi.

– Bardzo mi przyjemnie – oświadczyła Joan. – Dużo o panu słyszałam od Cassi.

– Joan jest już trzeci rok stażystką na psychiatrii – wyjaśniła Cassi. – Bardzo mi pomogła w zaadaptowaniu się w nowym oddziale.

– Bardzo mi miło – powiedział Thomas, który z miejsca poczuł do niej niechęć. Nie lubił niewiast, które swoją kobiecość traktowały jako tytuł do przywilejów.

– Bardzo przepraszam za to wtargnięcie – oznajmiła Joan – ale wpadłam tylko na krótko, by powiedzieć Cassi, że wszyscy jej pacjenci znajdują się pod dobrą opieką. Wszyscy życzą jej dobrego zdrowia, nawet pułkownik Bentworth. Co jest najdziwniejsze – mówiła ze śmiechem – to fakt, że twoja choroba wywarła bardzo pozytywny wpływ terapeutyczny na nich wszystkich. Być może wszyscy psychiatrzy powinni przechodzić jakieś operacje od czasu do czasu?

Cassi roześmiała się patrząc jednocześnie na męża, który wstał z miejsca.

– Muszę już iść – powiedział. – Teraz czeka mnie obchód. – Pocałował Cassi w policzek. – Będę u ciebie jutro rano tuż przed operacją. Wszystko będzie dobrze, śpij spokojnie.

– Ja też nie mogę zostać z tobą dłużej – oświadczyła Joan po wyjściu Thomasa. – Muszę pójść na konsultację. Mam nadzieję, że nie wypłoszyłam twojego męża.

– Thomas jest teraz wprost cudowny – rozpromieniła się Cassi. – Jest delikatny i opiekuńczy. Razem wyjeżdżamy na urlop. Chyba jednak nie miałam racji z tymi narkotykami.

Znając wpływ Thomasa na Cassi, Joan miała wątpliwości co do obiektywizmu tej oceny. Powstrzymała się jednak od uwag i wyraziła zadowolenie, że sprawy układają się dla Cassi tak pomyślnie. Zanim opuściła salę, życzyła jej szybkiego powrotu do zdrowia.

Po wyjściu Joan Cassi leżała spokojnie w, łóżku, podziwiając zmiany barwy nieba za oknem: raz było bladopomarańczowe, to znów srebrnofioletowe. Ciągle nie mogła się nadziwić, że Thomas stał się nagle taki miły. Jakikolwiek był powód tej przemiany, była mu za nią bezgranicznie wdzięczna.

Gdy się już zaczęło ściemniać, Cassi pomyślała o Robercie. Nie chciała do niego telefonować, aby go przypadkiem nie obudzić. Postanowiła odwiedzić go w pokoju.

Klatka schodowa przylegała do pokoju Cassi, szybko więc znalazła się na osiemnastym piętrze. Drzwi do pokoju Roberta zastała zamknięte. Delikatnie zastukała.

Zaspanym głosem zaprosił ją do środka.

Robert wciąż jeszcze był półprzytomny. Oświadczył, że czuje się zdecydowanie dobrze. Narzekał tylko na obolałą jamę ustną, żartując że odbył się w niej mecz hokejowy.

– Czy podano ci już coś do jedzenia? – zapytała Cassi. Zauważyła, że wydruki komputerowe zniknęły z nocnej szafki.

– Chyba żartujesz? – zapytał. Uniósł do góry rękę z podłączoną kroplówką. – Jestem na diecie z płynnej penicyliny.

– Jutro rano będę operowana – oznajmiła nagle Cassi.

– Życzę przyjemnych wrażeń – powiedział Robert walcząc z ogarniającą go sennością.

Cassi roześmiała się, pogładziła delikatnie jego rękę i wyszła.

Ból był tak intensywny, że Thomas omal nie zaczął krzyczeć. Potknął się o stary kufer, który stał przy łóżku Doris. W półmroku poszukiwał swojej bielizny. Nie troszcząc się, że może obudzić Doris, zapalił wreszcie lampkę. Nic dziwnego, że nie mógł znaleźć swoich niewymownych – Doris rzuciła je w drugi koniec pokoju i zawisły na gałce od komody.

Po odszukaniu wszystkich części garderoby Thomas wyłączył światło, przeszedł na palcach do saloniku i tam szybko się ubrał. Wyszedł z mieszkania, cichutko zamykając za sobą drzwi. Gdy już był na ulicy, spojrzał na zegarek: dochodziła pierwsza.

W szpitalu poszedł wprost do przebieralni, włożył chirurgiczne ubranie, zawiązał na twarzy maskę i udał się do sali operacyjnej. Anestezjolog wyjaśnił mu, że pacjent cierpi na tętniaka rozwarstwiającego, w związku z czym po południu przeprowadzono cewnikowanie.

Thomas podszedł do stołu operacyjnego. – Ciężki przypadek? – zagadnął prowadzącego operację chirurga. Jednocześnie próbował zajrzeć w głąb cięcia.

Doktor odwrócił się do Thomasa: – Straszliwie – odparł. – Nie jesteśmy w stanie określić, jak wysoko sięga tętniak. Być może obejmuje cały odcinek piersiowy aorty. Jeśli tak, to Bóg nam pana zesłał. Czy można na pana liczyć?

– Oczywiście – zapewnił Thomas. – Spróbuję zdrzemnąć się w przebieralni. W razie potrzeby proszę mnie obudzić.

Po wyjściu z sali operacyjnej zajrzał jeszcze do pokoju chirurgów i zastał tam trzy pielęgniarki. Właśnie odpoczywały po dopiero co zakończonej operacji. Skinął im ręką i udał się do przebieralni.

Wieczór upłynął Cassi dość przyjemnie. Wstrzyknęła sobie insulinę, zjadła kolację, wzięła prysznic i spędziła trochę czasu przed telewizorem. Próbowała także zagłębić się w lekturze czasopisma poświęconego psychiatrii, w końcu jednak dała sobie spokój, widząc, że nie może się skoncentrować. O dziesiątej przyjęła pigułkę nasenną, mimo to nie mogła zasnąć. Zastanawiała się nad wnioskami wynikającymi z ustaleń Roberta. Jeśli w żyle Jeoffry'ego Washingtona rzeczywiście wykryto fluorek sodu, ktoś w tym szpitalu jest mordercą. Nie dawało jej to spokoju, zwłaszcza w kontekście jutrzejszej operacji, po której wróci do pokoju półprzytomna i bezbronna.

Przewracała się z boku na bok, gdy nagle usłyszała jakiś odgłos. Nie była pewna, ale to chyba było skrzypnięcie drzwi.

Nie poruszała się, wstrzymując oddech. Wokół panowała cisza, ale Cassi miała wrażenie, że ktoś oprócz niej jest jeszcze w pokoju. Strach nie pozwolił jej odwrócić się i spojrzeć w tamtą stronę. Wtem usłyszała zupełnie wyraźnie, że ktoś stawia szklany wazon na stoliku przy jej łóżku, ktoś stoi obok niej!

Nagle wydała przytłumiony okrzyk, gdy ujrzała nad sobą ciemną sylwetkę w białym fartuchu. Równocześnie w panice sięgnęła do lampki i ją zapaliła.

– Boże wielki! Bardzo mnie przestraszyłaś! – odezwał się George Sherman, przyciskając w teatralnym geście rękę do piersi. – Cassi, zabrałaś mi dziesięć łat życia!

Wzrok Cassi zatrzymał się na ogromnym bukiecie ciemnoczerwonych róż. Stał w wazonie na nocnym stoliku z przyczepioną białą kopertą zaadresowaną "Cassi".

– Przepraszam bardzo. Zdaje się, że przestraszyliśmy się wzajemnie. Nie mogę zasnąć, więc słyszałam jak wszedłeś.

– Sądziłem, że śpisz w najlepsze i nie chciałem cię obudzić.

– Czy te piękne róże są dla mnie?

– Tak, chciałem je nawet przynieść wcześniej, ale byłem zajęty niemal do ostatniej chwili. Zamówiłem je dziś po południu i przyniosłem sam, żeby mieć pewność, że je otrzymałaś.

Cassi uśmiechnęła się. – To bardzo miłe z twojej strony – powiedziała.

– Słyszałem, że jutro rano będziesz operowana. Mam nadzieję, że to będzie pomyślna operacja. – Nagle uprzytomnił sobie, że Cassi siedzi w łóżku w nocnej koszuli. Poczerwieniał, bąknął szybko "dobranoc" i zrejterował z pokoju.

Cassi roześmiała się mimo woli. Przypomniała sobie, jak George wylał wino na jej kolana. Wyjęła kopertę z bukietu i wydobyła z niej kartkę z napisem: "Wszystkiego najlepszego od cichego wielbiciela". Uśmiechnęła się. George jest jednak bardzo staromodny. Z drugiej strony chyba miał rację nie podpisując się. Po tej okropnej scenie, jaką Thomas urządził u Ballantine'a…

Dwie godziny później Cassi wciąż jeszcze nie spała. Zdesperowana odrzuciła na bok przykrycie i wstała z łóżka. Obok na krześle leżała jej sukienka – włożyła ją na siebie i postanowiła odwiedzić Roberta. Jeśli Robert również nie śpi, rozmowa z nim pewnie by ją uspokoiła.

Jeśli Cassi wczoraj po południu czuła się nieswojo w stroju pacjentki, to w tej chwili czuła się jak prawdziwy przestępca. Korytarze szpitala były opustoszałe, na klatce schodowej panowała absolutna cisza. Przekradała się do pokoju Roberta mając nadzieję, że nie spotka na drodze nikogo, kto by ją mógł skarcić i nakazać powrót.

Zajrzała do zaciemnionego pokoju. Światło paliło się tylko w łazience, do której drzwi były lekko uchylone. Do uszu Cassi dochodził regularny oddech Roberta. Podeszła do łóżka i spojrzała na twarz leżącego: był pogrążony w głębokim śnie.

Miała już wyjść, gdy spostrzegła, że komputerowe wydruki znów pojawiły się na nocnej szafce. Zgarnęła je jak najciszej i zabrała z sobą; zanim jednak wyszła, zaczęła rozglądać się za ołówkiem, który widziała dziś po południu: palcami wymacała w ciemności najpierw szklankę, potem zegarek na rękę, w końcu wreszcie pióro. Weszła do łazienki i na oderwanym od kartki pasku papieru napisała: "Nie mogłam zasnąć. Pożyczyłam sobie materiały SSD. Statystyka zawsze mnie usypiała. Z wyrazami sympatii – Cassi".

Kiedy wróciła z łazienki, z trudem trafiła do nocnej szafki. Położyła na szklance swoją karteczkę i miała zamiar wyjść, gdy spostrzegła, że drzwi do pokoju powoli się otwierają.

Omal nie krzyknęła z przestrachu, ujrzawszy intruza. – Wielki Boże, co ty tutaj robisz? – wyszeptała, a kilka kartek wypadło jej z rąk.

Wciąż stojąc w drzwiach, Thomas gestem nakazał Cassi spokój. Światło z korytarza padało prosto na twarz Roberta, ten jednak ani drgnął. Upewniwszy się, że Robert śpi twardo, Thomas pochylił się, żeby pomóc Cassi w zbieraniu kartek.

Kiedy oboje już się wyprostowali, Cassi znowu zapytała: – Co ty, u licha, tutaj robisz?

Zamiast odpowiedzi Thomas wyprowadził ją po cichu na korytarz, zamykając ostrożnie drzwi. – Czemu jeszcze nie śpisz? – zapytał. – Przecież jutro rano będziesz operowana! Zajrzałem do twojego pokoju, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku i zastałem łóżko puste. Nietrudno było się domyślić, gdzie możesz się znajdować.

– Bardzo mi to pochlebia, że przyszedłeś mnie odwiedzić – szepnęła Cassi z uśmiechem.

– To nie są żarty, moja droga – powiedział poważnie Thomas. – O tej porze powinnaś już spać. Co tutaj robisz o drugiej nad ranem?

Ruchem głowy wskazała komputerowe wydruki. – Ponieważ nie mogłam zasnąć, postanowiłam się czymś zająć.

– To, co mówisz, jest niepoważne. Już od kilku godzin powinnaś spać! – skarcił ją, prowadząc jednocześnie w kierunku schodów.

– Pigułka nasenna wcale nie poskutkowała – usiłowała się tłumaczyć.

– Powinnaś poprosić o drugą. Słowo daję, Cassi, zasłużyłaś na burę.

Cassi zatrzymała się pod drzwiami swojego pokoju i spojrzała na Thomasa z poczuciem winy. – Masz rację, Thomas. Przepraszam bardzo. Nie pomyślałam.

– Już trudno – stwierdził Thomas. – Kładź się do łóżka. Zaraz przyniosę ci drugą tabletkę.

Przez chwilę Cassi odprowadzała wzrokiem Thomasa, zmierzającego w kierunku pokoju pielęgniarek, a następnie weszła do pokoju. Położyła materiały SSD na nocnym stoliku, zdjęła sukienkę, przewiesiła ją przez poręcz krzesła i zrzuciła z nóg pantofle. Czując nad sobą opiekę Thomasa, uspokoiła się.

Gdy wrócił z pigułką, stanął przy jej łóżku i patrzył, jak ją połyka. Przekomarzając się, zajrzał jej do ust, sprawdzając czy nie ukryła pigułki.

– To stanowi pogwałcenie wolności osobistej – protestowała Cassi odsuwając twarz.

– Dzieci należy traktować jak dzieci – zażartował.

Wziął ze stolika komputerowe wydruki, podszedł do szafki pod ścianą i wrzucił je do jednej z szuflad. – Dość już tych bzdur na dzisiaj. Masz niezwłocznie spać.

Przysunął krzesło do łóżka, usiadł na nim, wyłączył światło i ujął Cassi za rękę. Zaczął jej mówić o urlopie, który ich czeka. Malowniczo opisywał złote, gorące piaski, krystaliczną wodę morską i palące, tropikalne słońce.

Cassi słuchała go z rozkoszą. Ogarniało ją przemożne uczucie ciszy i spokoju. Powoli pogrążała się we śnie.

Robert miał straszliwy sen: był uwięziony między dwoma ścianami, między którymi przestrzeń nieubłaganie się kurczyła. Robiło mu się coraz duszniej, nie miał czym oddychać.

Przebudzenie było efektem niemal rozpaczliwego wysiłku. Sen się skończył, ściany się rozstąpiły, ale pozostało okropne uczucie duszenia się. Mogło się wydawać, że w pokoju nagle zabrakło powietrza.

Ogarnięty paniką usiłował usiąść, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Za wszelką cenę starał się znaleźć przycisk sygnału dla pielęgniarki, rzucał więc rękami na lewo i prawo. W pewnym momencie dotknął kogoś, kto stał obok milcząc w ciemnościach. Dzięki Bogu, nadeszła pomoc!

– Ze mną dzieje się coś złego – wydusił z siebie, rozpoznając przybysza. – Proszę mi pomóc, ja się duszę!

Tymczasem przybysz popchnął dźwigającego się z łóżka Roberta tak gwałtownie, że niemal upuścił trzymaną w dłoni pustą strzykawkę. Robert usiłował znowu się unieść, chwytając marynarkę mężczyzny, kopiąc jednocześnie nogami metalowe pręty łóżka, które wydawały przy tym charakterystyczny dźwięk. Próbował krzyczeć, ale zamiast tego z gardła wydobył mu się przytłumiony, nieartykułowany bulgot. Mężczyzna nachylił się, żeby zakryć mu usta ręką; nagle kolano Roberta uderzyło go w podbródek; przyciął sobie zębami koniuszek języka.

Rozwścieczony, przygniótł go całym swoim ciężarem, wciskając mu twarz w poduszkę. Kilka minut Robert bezsilnie kopał i wierzgał nogami, aż w końcu przestał się ruszać. Mężczyzna wyprostował się, zwalniając z uścisku jego głowę. Robert przestał oddychać, a jego twarz zrobiła się sina.

Mężczyzna poczuł się wyczerpany nagłym wysiłkiem. Wszedł do łazienki i wypłukał krew z ust. Ilekroć wysyłał pacjenta na tamten świat, czynił to z przekonaniem, że robi słuszną rzecz. Kto daje życie, ma je prawo też zabierać. Śmierć, którą zadawał, miała przynieść w swoich skutkach dobro.

Przypomniał sobie pierwszą śmierć, za którą wziął odpowiedzialność. Nigdy nie wątpił, że postąpił wtedy słusznie. Było to wiele lat temu, kiedy jako początkujący stażysta pracował na oddziale chirurgii klatki piersiowej. Na sali intensywnej terapii powstała sytuacja bez wyjścia: wszystkie łóżka były zajęte przez pacjentów z pooperacyjnymi komplikacjami. Nikogo nie można było wypisać, w związku z czym wstrzymano operacje. Barney Kaufman, szef stażystów, chodził codziennie od łóżka do łóżka, szukając kogo by tu można przenieść – wciąż bez rezultatu. I każdego dnia zatrzymywał się przy pacjencie, którego nazywał Frankiem Gorkiem. Podczas operacji uwolniono mu materiał zatorowy ze zwapniałej zastawki sercowej i pozostawiono w stanie, w którym mózg praktycznie przestał już funkcjonować. Leżał na intensywnej terapii już przeszło miesiąc. To, że jeszcze żył w takim sensie, że jego serce wciąż jeszcze biło i pracowały wciąż jeszcze nerki, zawdzięczał wyłącznie staraniom pielęgniarek.

Pewnego popołudnia Kaufman spojrzał na Franka i zapytał: – Panie Gork, my tu wszyscy pana bardzo kochamy, ale czy pan nie ma zamiaru opuścić tego hotelu? Wiem dobrze, że przecież nie z powodu dobrej kuchni pan tutaj ciągle jeszcze mieszka.

Wszyscy parsknęli śmiechem oprócz pewnego stażysty, który długo patrzył w nic nie wyrażającą twarz Franka. Późną nocą stażysta ten wszedł na salę intensywnej terapii i skierował się prosto do łóżka Franka Górka ze strzykawką wypełnioną chlorkiem potasu. W ciągu kilku sekund regularny dotąd rytm pracy serca uległ zakłóceniu, a następnie stopniowemu zanikowi. Ten sam stażysta ogłosił "kod", ale zespół reanimacyjny nie był w stanie już nic wskórać.

W gruncie rzeczy wszyscy byli zadowoleni, zaczynając od pielęgniarek, kończąc na opiekującym się chorym chirurgu. Stażysta musiał wręcz uważać, by przypadkiem nie przypisać sobie zasługi.

Musiał jednak przyznać, że odebranie życia Robertowi Seibertowi było zupełnie czymś innym. W tej chwili nie czuł tak dobrze znanej sobie euforii, wynikającej z przekonania, że zrobił to, co należało zrobić i że był jednym z niewielu, którzy mieli odwagę to uczynić. A jednak Robert Seibert musiał umrzeć; nie powinien był grzebać się w tej tak zwanej serii SSD.

Po wyjściu z łazienki szybko przeszukał pokój, szukając materiałów związanych z prowadzonymi przez Roberta badaniami; nic nie znalazłszy, ostrożnie uchylił drzwi.

Ogarnęło go przerażenie, gdy spostrzegł pielęgniarkę z małą metalową tacą w ręku. Odetchnął, kiedy weszła do innej sali.

Z bijącym sercem wyśliznął się na korytarz. Nikt nie powinien go zobaczyć teraz na tym piętrze. Kiedy był jeszcze stażystą, zawsze mógł znaleźć uzasadnienie dla swojej obecności w tej części szpitala – obecnie już nie. Musiał być bardziej ostrożny.

Na klatce schodowej ogarnęła go panika. Wielkimi susami pokonał kilka pięter i zbiegł w dół. Odetchnął dopiero na dwunastym piętrze. Teraz zwolnił nieco, ale zatrzymał się dopiero na piątym. Oparł się plecami o betonową ścianę ciężko oddychając. Zdawał sobie sprawę, że musi się za wszelką cenę opanować.

Po chwili, nabrawszy tchu w piersi, otworzył w końcu drzwi wiodące na korytarz. Teraz poczuł się bezpieczny, ale jego umysł wciąż pracował gorączkowo. Ciągle myślał o materiałach SSD – z pewnością wyjściowe materiały znajdują się w biurze Roberta. Westchnął i postanowił natychmiast udać się na patologię, zanim jeszcze śmierć Roberta zostanie ujawniona. Potem jedynym problemem będzie tylko Cassi: nie wiadomo, jak wiele Robert zdążył jej powiedzieć.

Загрузка...