Nash był gotowy do ataku.
Czekał na parkingu przed centrum handlowym Palisades Park. Centrum reprezentowało amerykańską manię wielkości w najczystszej formie. Owszem, Mall of America w Minneapolis było większe, ale to było nowsze, zapchane olbrzymimi megasklepami pod megaarkadami, a nie tymi ślicznymi butikami jak w latach osiemdziesiątych. Były tu sklepy z cenami hurtowymi dla posiadaczy kart klubowych, cała sieć księgarń, sala IMAX, multikino z piętnastoma ekranami, Best Buy, Staples, diabelski młyn pełnej wielkości. Szerokie korytarze. Wszystko wielkie.
Reba Cordova weszła do sklepu Target.
Zaparkowała swoją butelkowozieloną acurę mdx daleko od wejścia. To pomoże, ale i tak będzie ryzykowne. Ustawili furgonetkę obok, po stronie kierowcy. Nash obmyślił plan. Pietra była teraz w środku i śledziła Rebę Cordovę. Nash tylko na chwilę wszedł do Target, żeby zrobić zakupy.
Teraz czekał na SMS od Pietry.
Zastanawiał się nad wąsami, ale nie, tutaj nie pasowały. Powinien wyglądać zwyczajnie i budzić zaufanie. Wąsy tego nie zapewniały.
Wąsy, a szczególnie takie krzaczaste, jakimi posłużył się, porywając Marianne, stanowiły dominujący akcent twarzy. Pytani o rysopis sprawcy świadkowie rzadko pamiętają coś poza wąsami. Tak więc te często spełniają swoją funkcję.
Jednak nie tym razem.
Nash został w samochodzie i przygotował się. Uczesał się, przeglądając w lusterku, i ogolił maszynką elektryczną.
Cassandra lubiła, kiedy był gładko ogolony. Nash miał gęsty zarost i po południu jego broda drapała jej policzki.
– Proszę, ogól się dla mnie, przystojniaku – mówiła Cassandra, posyłając mu kosę spojrzenie, od którego przechodził go dreszcz. – A wtedy obsypię twoją twarz pocałunkami.
Myślał o tym teraz. Myślał o jej głosie. Te wspomnienia wciąż bolały. Już dawno pogodził się z tym, że zawsze będzie cierpiał. Uczysz się żyć z bólem. On nigdy nie odejdzie.
Usiadł za kierownicą i obserwował ludzi opuszczających parking i wracających. Oni wszyscy żyli i oddychali, podczas gdy jego Cassandra była martwa. Jej piękne ciało niewątpliwie już się rozłożyło. Trudno to sobie wyobrazić.
Zadzwonił jego telefon komórkowy. Pietra przysłała wiadomość tekstową.
Przy bramce. Wychodzi.
Pospiesznie wytarł oczy kciukiem i palcem wskazującym, po czym wysiadł z samochodu. Otworzył tylne drzwi furgonetki. Zakupiony przez niego za czterdzieści dolarów pięciopozycyjny składany fotelik samochodowy Cosco Scenara, najtańszy, jaki mieli, wcześniej wyjął z pudła.
Nash obejrzał się za siebie.
Reba Cordova popychała przed sobą czerwony wózek na zakupy z kilkoma reklamówkami. Wyglądała na zaaferowaną i szczęśliwą, jak wiele owieczek z przedmieść. Zastanawiał się nad tym ich szczęściem, czy było prawdziwe, czy tylko urojone. Miały wszystko, co chciały. Ładny dom, dwa samochody, bezpieczeństwo finansowe, dzieci. Zastanawiał się, czy tego potrzebują wszystkie kobiety. Zastanawiał się, czy zapewniający im takie życie mężczyźni w biurach też tak uważają.
Za Rebą Cordovą zobaczył Pietrę. Trzymała się w pewnej odległości od śledzonej. Nash się rozejrzał. Otyły mężczyzna z długimi włosami hipisa, zmierzwioną brodą i poplamioną farbą koszulą podciągnął robocze dżinsy i ruszył w kierunku wejścia. Obrzydliwość. Nash widział go, jak krążył swoim poobijanym chevroletem caprice, tracąc kilka minut na poszukiwanie miejsca do parkowania, które oszczędzi mu dziesięciosekundowego spaceru. Ameryka grubasów.
Nash tak zaparkował furgonetkę, aby jej tylne drzwi znajdowały się tuż przy drzwiach acury. Pochylił się i zaczął manipulować przy foteliku samochodowym. Boczne lusterko ustawił tak, żeby widzieć nadchodzącą kobietę. Reba wcisnęła przycisk pilota i bagażnik się otworzył. Nash zaczekał, aż podeszła bliżej.
– Do licha! – rzekł.
Powiedział to dostatecznie głośno, żeby Reba go usłyszała. Wyprostował się i podrapał po głowie, jakby był zbity z tropu. Spojrzał na Rebę Cordovę i uśmiechnął się, usiłując wyglądać zupełnie niegroźnie.
– Fotelik samochodowy – powiedział do niej.
Reba Cordova była ładną kobietą o delikatnych lalkowatych rysach twarzy. Spojrzała i ze współczuciem kiwnęła głową.
– Kto pisze te instrukcje montażu – ciągnął. – Inżynierowie NASA?
Teraz Reba uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
– To idiotyczne, nieprawdaż?
– Absolutnie. Kiedyś rozstawiałem Rogerowi Pack – n – Play… Roger to mój dwuletni syn. Ma pani jeden z tych zestawów? Mówię o Pack – n – Play?
– Jasne.
– Miał się łatwo rozkładać i składać, ale… no cóż, Cassandra – to moja żona – mówi, że jestem beznadziejny.
– Jak mój mąż.
Roześmiał się. Ona też. Bardzo ładnie się śmieje, pomyślał Nash. Zastanawiał się, czy mąż Reby docenia to, czy jest zabawnym człowiekiem i lubi rozśmieszać swoją żonę o lalkowatych rysach twarzy, i czy ten dźwięk wciąż budzi jego podziw i uwielbienie.
– Nie chciałbym sprawiać kłopotu – rzekł, wciąż jako Mister Przyjacielski, bezradnie rozkładając ręce – ale muszę odebrać Rogera po gimnastyce, a Cassandra i ja… no cóż, bardzo dbamy o bezpieczeństwo.
– Och, ja też.
– Dlatego nie ma mowy, żebym wiózł go bez fotelika, a zapomniałem go przełożyć, kiedy brałem drugi samochód, więc podjechałem tu kupić… wie pani, jak to jest.
– Wiem.
Nash pokazał jej instrukcję i pokręcił głową.
– Może mogłaby pani rzucić na to okiem?
Reba się zawahała. Zauważył to. Pierwotna reakcja – czysto instynktowna. W końcu był obcy. Biologia i społeczeństwo uczą nas strachu przed obcymi. Jednak ewolucja obdarzyła nas także odruchami społecznymi. Byli na parkingu, w miejscu publicznym, on wyglądał na miłego człowieka, ojca i w ogóle, miał ten fotelik samochodowy i… niegrzecznie byłoby odmówić, prawda?
Te rozważania zajęły jej tylko parę sekund, nie więcej niż dwie lub trzy, i w końcu uprzejmość wzięła górę nad instynktem samozachowawczym.
Często tak bywa.
– Jasne.
Wstawiła swoje torby do bagażnika i ruszyła ku niemu. Nash nachylił się, wsadzając głowę do furgonetki.
– Myślę, że ten pas trzeba umocować tutaj…
Reba podeszła bliżej. Nash wyprostował się, robiąc jej miejsce. Rozejrzał się. Grubas z brodą Jerry'ego Garcii i pochlapaną farbą koszulą jeszcze wlókł się do wejścia, ale nie dostrzegłby niczego poza stoiskiem z pączkami. A czasem naprawdę najłatwiej się ukryć w widocznym miejscu. Nie panikuj, nie spiesz się, nie rób zamieszania.
Reba Cordova pochyliła się i to ją zgubiło.
Nash spojrzał na odsłoniętą podstawę jej karku. Wszystko trwało tylko kilka sekund. Wyciągnął ręce i jedną nacisnął wrażliwy punkt za uchem, a drugą zatkał jej usta. W ten sposób całkowicie odciął dopływ krwi do mózgu.
Wierzgała, ale tylko przez chwilę. Nacisnął mocniej i Reba Cordova znieruchomiała. Wepchnął ją do środka, wskoczył za nią i zamknął drzwi. Pietra już robiła swoje. Zatrzasnęła drzwi samochodu Reby. Nash wyjął kluczyki z ręki nieprzytomnej kobiety. Pilotem zamknął drzwi jej samochodu. Pietra podeszła do drzwi furgonetki od strony kierowcy.
Chciała wsiąść.
– Zaczekaj – powiedział Nash.
Pietra się odwróciła.
– Nie powinniśmy się pospieszyć?
– Zachowaj spokój.
Zastanawiał się chwilę.
– O co chodzi?
– Ja poprowadzę furgonetkę – powiedział. – Chcę, żebyś ty pojechała jej wozem.
– Co takiego? Dlaczego?
– Dlatego, że jeśli zostawimy go, dowiedzą się, że tutaj ją zgarnęliśmy. Jeśli przestawimy jej samochód, może uda nam się ich zmylić.
Rzucił jej kluczyki. Potem plastikowymi kajdankami spętał Rebę. Wepchnął jej szmatę do ust. Zaczęła się szamotać.
Ujął jej delikatną, śliczną twarzyczkę w dłonie, niemal jakby zamierzał ją pocałować.
– Jeśli uciekniesz, zamiast ciebie złapię Jamie – obiecał, patrząc w te oczy lalki. – I będzie źle. Rozumiesz?
Słysząc imię swojego dziecka, Reba zamarła. Nash przeszedł na przednie siedzenie.
– Po prostu trzymaj się za mną – powiedział do Pietry. – Jedź normalnie.
Ruszyli.
■ ■ ■
Mike próbował odprężyć się przy iPodzie. Poza hokejem nie miał innych rozrywek. Nic go nie bawiło. Lubił swoją rodzinę, pracę i hokej. To ostatnie wkrótce się skończy. Lata lecą. Niełatwo się do tego przyznać. Jego praca w znacznym stopniu polegała na wielogodzinnym staniu przy stole operacyjnym. Dotychczas hokej pozwalał mu utrzymać formę. Zapewne układ krążenia nadal miał sprawny, ale reszta ciała ucierpiała. Bolały go stawy. Lekkie urazy i kontuzje przytrafiały mu się coraz częściej i dokuczały znacznie dłużej.
Po raz pierwszy czuł, że kolejka górska jego życia zaczyna toczyć się w dół, w parszywy dołek, jak mawiali jego koledzy golfiarze. Oczywiście zdajesz sobie z tego sprawę. Gdy masz trzydzieści pięć lub czterdzieści lat, wiesz, że nie jesteś już w takiej dobrej formie jak kiedyś. Jednak mechanizm negowania robi swoje. Teraz, w wieku czterdziestu sześciu lat, wiedział, że bez względu na to, co zrobi, ten zjazd będzie się stawał coraz szybszy.
Pocieszająca myśl, nie ma co.
Minuty płynęły powoli. Już nie wydzwaniał do Adama. Odbierze jego wiadomości albo nie. Mat Kearney, którego teraz słuchał, zadawał właściwe pytanie: „Dokąd stąd pójdziemy?”. Próbował zamknąć oczy i zagubić się w muzyce, ale nie zdołał. Zaczął krążyć po pokoju. To jeszcze pogarszało sprawę. Zastanawiał się, czy objechać samochodem pobliskie ulice, ale to wydawało się głupie. Spojrzał na kij do hokeja. Może ulży mu, jeśli trochę postrzela do bramki na podwórku.
Zadzwonił jego telefon komórkowy. Mike odebrał, nie patrząc na numer dzwoniącego.
– Halo?
– Jakieś wieści?
To był Mo.
– Nie.
– Zaraz przyjdę.
– Jedź na mecz.
– Nie.
– Mo…
– Oddam bilety innemu przyjacielowi.
– Ty nie masz innego przyjaciela.
– No cóż, to prawda – rzekł Mo.
– Słuchaj, dajmy mu jeszcze pół godziny. Zostaw bilety w biurze obsługi.
Mo nic nie powiedział.
– Mo?
– Jak bardzo chcesz go znaleźć?
– Jak mam to rozumieć?
– Pamiętasz, jak cię poprosiłem, żebyś pokazał mi swój telefon?
– Tak.
– Twój model ma GPS.
– Chyba nie nadążam.
– GPS. Skrót od Global Positioning System.
– Wiem, co to jest, Mo. O co ci chodzi z tym moim telefonem?
– Wiele nowych telefonów ma wbudowane kości GPS.
– To tak jak z triangulacją telewizorów dzięki przekaźnikom?
– Nie. To telewizja. A ponadto stara technologia. Ta zaczęła się zaledwie kilka lat temu, od czegoś, co nazywano osobistym lokalizatorem SIDSA. Głównie używano go u pacjentów z alzheimerem. Wkładało się do kieszeni pacjenta urządzenie wielkości karty do gry i jeśli gdzieś się zagubił, można go było znaleźć. Potem uFindKid zaczęło robić to samo z telefonami dla dzieci. Teraz ten układ jest wbudowany w niemal każdy telefon komórkowy.
– W telefonie Adama jest GPS?
– Iw twoim także, owszem. Mogę podać ci stronę internetową. Łączysz się i płacisz kartą kredytową. Klikniesz i zobaczysz taką samą mapę jak w każdym lokalizatorze GPS – jak na Mapquest – z nazwami ulic i wszystkim. Dowiesz się, gdzie dokładnie jest telefon.
Mike nic nie powiedział.
– Słyszałeś, co mówiłem?
– Tak.
– I co?
– Wchodzę w to.
Mike się rozłączył. Zalogował się do sieci i wywołał adres sieciowy swojego operatora. Wprowadził numer telefonu i podał hasło. Znalazł program GPS, kliknął hiperłącze i pojawił się wykaz opcji. Można było wziąć miesiąc usługi GPS za 49,99 dolarów, sześć miesięcy za 129,99 dolarów albo cały rok za 199,99 dolarów. Mike tak zgłupiał, że zaczął rozważać możliwości, odruchowo obliczając, która byłaby najkorzystniejsza, po czym pokręcił głową i wybrał miesięczną. Nawet nie chciał myśleć, że miałby to robić przez cały rok, choćby na znacznie lepszych warunkach.
Po kilku minutach został zaakceptowany i zobaczył następną listę. Kliknął mapę. Pojawiły się całe Stany Zjednoczone z kropką w stanie New Jersey. O rany, też mi pomoc. Wybrał ikonę ZOOM – szkło powiększające. Powoli mapa zaczęła się powiększać, najpierw pokazywała region, potem stan, następnie miasto i w końcu ulicę.
Lokalizator GPS umieścił dużą czerwoną kropkę na ulicy niedaleko miejsca, gdzie Mike był teraz. Obok znajdowało się okienko z napisem: „Najbliższy adres”. Mike najechał na nie kursorem, ale właściwie nie musiał. Już wiedział, czyj to adres.
Adam siedział u Huffów.