Anatol Dnieprow PYTANIA

Te coroczne spotkania nazywaliśmy wieczorynkami na pamiątkę odległych, legendarnych już prawie czasów, kiedy byliśmy jeszcze studentami. Dziś na Wzgórzach Leninowskich wznosi się uniwersytet, nowe pokolenia przyszłych Łomonosowów i Einsteinów od dawna zajęły pięciopiętrowe gmaszysko matfizu, fizycy i lirycy od lat toczą dyskusję we wspaniałej sali z dźwiękochłonnymi ścianami, a my wciąż nie możemy zapomnieć sklepionych piwniczek pod starym klubem studenckim przy ulicy Hercena. I co roku zbieramy się tu, patrzymy na siebie i liczymy, kto jest, a kogo już nie ma. Rozmawiamy o życiu i o nauce. Jak wtedy, przed wielu, wielu już laty.

Tak było i tym razem, tyle że rozmowa jakoś się dziwnie nie kleiła. Nikt nie wypowiedział żadnej interesującej myśli, nikt się nie sprzeciwiał wypowiedziom kolegów i nagle poczuliśmy, że ostatnim interesującym spotkaniem było spotkanie ubiegłoroczne.

— Weszliśmy w ten piękny wiek, kiedy idee i poglądy skrystalizowały się wreszcie, tak pod względem formy jak treści — oświadczył z gorzką ironią Fiedia Jegoriew, doktor nauk, członek — korespondent Akademii.

— Miła historyjka — zauważył Wowka Migaj, dyrektor pewnego bardzo „mądrego”

instytutu. — A cóż nazywasz skrystalizowaniem treści?

— To takie stadium, kiedy do stanu istniejącego nic już nie można dodać — wyjaśnił posępnie Fiedia. Dalej zaczyna się naturalny ubytek, a nic nowego nie dochodzi. Życie intelektualne człowieka ma takie wyraźne maksimum. Gdzieś około czterdziestego piątego…

— Możesz nie wyjaśniać, wiemy i bez twoich wykładów. A w ogóle, panowie, nie mogę po prostu uwierzyć, że nie jestem już w stanie nic stworzyć, żadnej nowej teorii, żadnej nowej nauki.

Po prostu straszne…

Leonid Samozwancew, maleńki okrąglutki fizyk, mówiący tak szybko, że aż połykał końcówki, a nawet całe słowa, nie wyglądał bynajmniej na czterdziestopięcioletniego mężczyznę.

Przypominano mu o tym przy każdej okazji.

— Ty, Lala, miałeś diabelne szczęście. Byłeś chorowitym chłopczykiem, z przewlekłym infantylizmem. Ty jeszcze możesz nie tylko stworzyć nową teorię czasoprzestrzeni, ale nawet wyuczyć się starej.

Wszyscy parsknęli śmiechem, pamiętając, że Lala vel Lenia, cztery razy zdawał teorię względności. Samozwancew szybko wychylił swój kieliszek.

— Spokojna głowa, nie będzie żadnych nowych teorii.

— A to dlaczego? — spytał Migaj.

— Nie te czasy i nie to wykształcenie.

— Niezbyt rozumiem.

— Niezupełnie ściśle to sformułowałem — zaczął wyjaśniać Lala. — Oczywiście, będą nowe teorie, ale, można powiedzieć, tylko jako uściślenie starych. Coś jakby wyliczenie jeszcze jednego znaku dziesiętnego liczby pi, czy dodanie do sumy szeregu nieskończonego jeszcze jednego wyrazu. Ale żeby stworzyć coś zupełnie nowego… nie, nie…

Słowo „zupełnie” Samozwancew wypowiedział z naciskiem.

Zwabieni ożywiającą się wśród nas dyskusją zaczęli podchodzić ku nam goście ze wszystkich stron niziutkiej, ale szerokiej piwnicy.

— No to zdefiniuj, co nazywasz „zupełnie nową teorią”.

— No na przykład elektromagnetyczna teoria światła w porównaniu z teorią eteru.

— Cha! Cha! — ryknął, jakby wyrwany z drzemki Georgij Syczew. Podniósł aluminiową kulę — smutną pamiątkę wojny, i trącając nią Lalę w bok, zwrócił się od razu do wszystkich. — Ten fizyk chce nam powiedzieć, ze Maxwell nie jest kolejnym wyrazem szeregu nieskończonego po Youngu. Oj, mamusiu! Dawaj inny przykład, bo znów usnę.

— Pięknie. Weźmy Faradaya. Odkrył indukcję elektromagnetyczną…

— No to co?

— To, że odkrycie było rewolucyjne, od razu połączyło elektryczność z magnetyzmem, oparła się na nim elektrotechnika.

— No to co — wciąż napierał Syczę w. Jak większość kulawych, miał skłonność do tycia.

Teraz zrobił się z niego po prostu grubas o nalanej, postarzałej twarzy.

— To, że Faraday nie miał zielonego pojęcia o twoim Youngu i o jego sprężystym eterze.

Ani o żadnym Maxwellu. To Maxwell wpakował Faradaya do swoich równań.

Syczew odchylił głowę i zaśmiał się dziko.

— Przestań rżeć, Żorka — krzyknął na niego Migaj. — Lala ma trochę racji. Mów dalej, Lala, nie zwracaj na niego uwagi.

— Jestem przekonany, ze gdyby Faraday miał inteligencję, powiedzmy, choćby taką jak my…

Towarzystwo ryknęło wesołym śmiechem.

— Nie śmiejcie się, gdyby miał taką inteligencję, nie dokonałby ani jednego odkrycia.

Wszyscy gwałtownie ucichli i skierowali wzrok na Samozwancewa. Leonid z roztargnieniem przewracał oczyma trzymając szklankę tuż przy ustach.

— Metoda próbowania ma swoje plusy. U nas w instytucie pracuje cała grupa inteligentnych młodych ludzi. Ci szukając rozwiązania problemu, nigdy nie zaglądają do literatury. Po prostu próbują. Robią tak i owak, jak popadnie. Na wzór Faradaya.

— No i co? Mają jakieś wyniki?

— Wyobraźcie sobie, że tak. I trzeba przyznać, że jciekawsze rozwiązania pochodzą właśnie od nich…

Nasz członek-korespondent nie wytrzymał.

— Mieliście szczęście. Zaraz zaczniecie udowadniać, że przy pracy naukowej najlepiej nic nie wiedzieć. Fizycy zawsze mają skłonności do zabawy w paradoksy. Ale teraz już nie ten wiek…

— Dałbyś spokój z tym swoim wiekiem. Niech mówi Lala. Więc mówisz, że Faraday pracował metodą prób.

— Oczywiście. Był po prostu człowiekiem ciekawym. Co będzie, jeśli stuknę po magnesie młotkiem. Co będzie, jeśli rozgrzeję go do czerwoności. Czy jeśli pogładzę kota, to będą mu się oczy świeciły? I tak dalej. Najbardziej niedorzeczne: „co będzie, jeśli?” I oto, zadając sobie masę pytań, odpowiadał na nie za pomocą eksperymentów. Dlatego właśnie odkrył mnóstwo przeróżnych zjawisk i efektów, na podstawie których zbudowano potem nowe teorie.

I oto nam, wykształconym, wydaje się, że już nie ma żadnych „co będzie, jeśli”. Dla nas ważna jest przede wszystkim teoria…

— Hm — mruknął niewyraźnie członek — korespondent i odszedł na bok. Za nim poszło jeszcze kilku obecnych.

— Trzeba będzie popierać „próbowaczy” — stwierdził ze smutnym uśmiechem Wowka Migaj. — Kto wie, może wśród nich objawi się nowy Faraday.

— Jest bardzo prosty sposób na znalezienie Faraaya — wmieszał się do rozmowy Mikołaj Zawojski, nasz wybitny teoretyk, również doktor i też członek-korespondent.

Nigdy nie darzyliśmy go wielką sympatią ze względu na jego zbyt arystokratyczne maniery.

— No to podaj ten swój sposób na znalezienie Faradaya.

— Trzeba ogłosić wszechzwiązkowy konkurs na najlepsze „co będzie, jeśli?”

Uczestnicy konkursu sami stawiają sobie pytania, i sami na nie odpowiadają. Oczywiście przy pomocy eksperymentu. Faradayow — kim pytaniem będzie takie, na które współczesna teoria nie potrafi dać odpowiedzi.

Myśl spodobała się wszystkim i wkrótce małomówni dotychczas fizycy ożywili się i zaczęli „grać w Faradaya”.,Co będzie, jeśli” rozlegało się we wszystkich kątach piwnicy. Stopniowo całe towarzystwo zbiło się w ciasną kupkę, a gra nabrała burzliwego i wesołego charakteru.

Zadawano najdziksze pytania i natychmiast odpowiadano.

— Co będzie, jeśli wielorybowi założyć okulary.

— Co będzie, jeśli w krowim mleku ugotować meteoryt.

— Co będzie, jeśli przepuścić przez człowieka prąd o natężeniu miliona amperów w ciągu jednej milionowej sekundy.

— Co będzie, jeśli…

Pytania sypały się lawiną. Odpowiadali na nie wszyscy naraz. Zaczęły się wyliczenia, pojawiły się równania, powoływano się na źródła, w ogóle otworzono cały arsenał wiedzy fizycznej, i wyjaśniło się wkrótce, że postawić faradayowskie pytanie trudno, ale można. I pal diabli, takie pytanie prawie zawsze okazywało się z rzędu tych, nad rozwiązaniem których trudziła się właśnie współczesna fizyka. Lala Samozwancew, który rozpętał tę burzę, westchnął z rozczarowaniem.

— A już myślałem, że zwrócimy się do prezydium Akademii z wnioskiem o powołanie do życia Instytutu Badań Faradayowskich.

— Panowie, a pamiętacie Aloszkę Monina? Przecież na studiach nazywaliśmy go właśnie Faradayem.

Uciszyliśmy się. Wszyscy spojrzeli na Szurę Korniewą, głównego organizatora dzisiejszego wieczoru. Ruda i piegowata, nigdy nie próbowała robić z siebie piękności.

— Szurka, dlaczego nie ma dziś wśród nas Alika.

— Nie mógł przyjść.

— Dlaczego?

— Ma nocny dyżur w klinice. Poza tym powiedział, że…

— Że co?

— Powiedział, ze mu głupio przychodzić na nasze wieczory. Tam, mówi, zbierają się akademicy, a przynajmniej kandydaci, a on… Sami rozumiecie…

Rozumieliśmy. Byliśmy zdania, że Monin poniósł klęskę życiową i ze sam temu zawinił.

Wystarczyło popatrzeć, jak robi swoje ćwiczenia laboratoryjne z fizyki, żeby stwierdzić, że nic rozsądnego z nich nie wyniknie. Zamiast wyznaczyć częstotliwość generatora siadał przy oscylografie i godzinami patrzył w upojeniu na dzikie figury, jakie zakreślała wiązka elektronów.

„Alik, zaekranuj przewody, bo nic ci nie wyjdzie”. — „To każdy dureń wie, że wyjdzie, jeśli zaekranować przewody. A co będzie, jeśli nie zaekranować?” — „Dziwaku, ustaw zwyczajnie.

Prąd z sieci, instalacja rentgenowska jest w sąsiednim laboratorium”. Alik uśmiechał się tajemniczo i ekranował przewody. Figury na ekranie zmieniały się, ale w dalszym ciągu były tak samo dziwne. — „Żle zaekranowałeś. Zamknij pokrywę aparatu”. Zamykał, ale sytuacja wcale się nie poprawiała — „trzeba uziemić korpus”. Uziemiał, ale robiło się jeszcze gorzej. Nikomu nie przydarzało się to, co Alikowi. Zamiast wyznaczyć charakterystykę generatora, zapisywał gruby obłożony w ceratę brulion. Jego sprawozdania z wykonanych prac czytało się niby powieść fantastyczną o dziwnym zachowaniu generatora, kiedy jest zaekranowany i kiedy nie jest zaekranowany, kiedy lampę wzmacniającą odmuchuje wiatr z wentylatora i kiedy leży na niej mokra szmatka. Ostatecznie wszystko się plątało i w Alikowym indeksie znowu pojawiał się wpis „nie zaliczone”.

Istniał u nas w akademiku na Stromynce wieczny problem — w jaki sposób najszybciej się umyć. Studenci lubili sobie pospać i rano o siódmej wszyscy hurmem gnali do łazienki. Robił się potworny ścisk.

Pewnego dnia Monin zorganizował kolektywne spóźnienie na wykłady. Przed umywalką stał długi ogonek, a on pochylony nad zlewem robił coś magicznego.

— Faraday, co to, usnąłeś?

— Nie. Popatrz!

Zlew zatkał się i prawie do brzegów był pełen mętnej wody. Alik rzucił na wodę szczyptę proszku do zębów i bryłki szybko rozleciały się na wszystkie strony.

— Dobrze, dobrze. Napięcie powierzchniowe… Zjeżdżaj!

Alik ani myślał zjeżdżać.

— No, a teraz popatrz.

Znów strzepnął na wodę szczyptę proszku, tym razem jednak cząsteczki zbiegły się i zebrały w kupkę. Osłupieliśmy.

— Ano, zrób jeszcze raz…

Powtórzył doświadczenie. Okazało się, że proszek strzepnięty z jednej wysokości rozlatuje się, a z drugiej zbiera w kupkę.

Fizycy — od pierwszego do piątego roku — pozatykali otwory w zlewach i zaczęli sypać proszek na wodę. Przyszły członek — korespondent Fiedia Jegoriew eksperymentował z tytoniem wykruszonym z papierosa. Elegant — teoretyk Zawojski przyniósł trzy rodzaje pudrów i talk do nóg. Ściągnięto mielony cukier, sól, siarkę z zapałek, proszki od bólu głowy i diabli wiedzą co jeszcze. W łazience zapanowała atmosfera wytężonej pracy badawczej. Proszki zachowywały się w najdziwaczniejszy sposób. Na powierzchni wody zbijały się w grudki, rozlatywały się wzdłuż krawędzi zlewu, tonęły, potem znów wypływały, wirowały w miejscu, tworzyły mgławice i systemy planetarne, poruszały się po prostych, a nawet podskakiwały. I wszystko to zależało od wysokości, z której były strząsane, od tego, jak je strząsano, od poziomu wody w zlewie, od zawartości mydła w wodzie i od tego, czy strzepywano już do wody inne proszki.

Wszystko, co studenci wiedzieli o napięciu powierzchniowym jeszcze z drugiego roku, runęło jak domek z kart, tu w łazience, a winien temu był Aloszka Monin.

— Szkoda, że go tu nie ma. Interesujący facet — westchnął Fiedia Jegoriew — prawdziwy Faraday. Tyle że pechowiec.

— Pewnie zadawał sobie niewłaściwe pytania…

— Towarzysze, a co będzie, jeśli… nie wrócę na czas do domu?

Była pierwsza w nocy. Roześmieliśmy się. Powiedział to Abram Czajter, atomista — amator, jak nazywaliśmy go z powodu pasji do publikowania popularnych artykułów o fizyce atomowej.

Specjalność miał zupełnie inną. Wszyscy świetnie wiedzieli, że ma bardzo zazdrosną żonę.

— Dzieci stracą swojego ulubionego pisarza — rzekł Lala.

Zaczęliśmy się ubierać i rozchodzić.

Na dworze mżył kapuśniaczek. Ruch uliczny zamarł. Po pożegnaniach całe bractwo pośpieszyło w stronę przystanku taksówek. Przed drzwiami klubu zostało nas czworo. Fiedia Jegoriew, Wowka Migaj, Lala Samozwancew i ja. Przez kilka minut milczeliśmy paląc papierosy.

— Za naszych czasów chodził tędy tramwaj — odezwał się Fiedia. Kiedyś zastałem w tym właśnie miejscu Alika; stał z zadartą głową. Wiecie, co obserwował o godzinie pewnie już drugiej w nocy? Nie wiedzieliśmy.

— Kolor iskry między pałąkiem tramwaju a przewodem. Powiedział mi, że stoi tutaj już cały tydzień i że jest związek między kolorem iskry a pogodą. Zupełnie niedawno przeczytałem o tym jako o odkryciu…

— A może byśmy do niego wskoczyli? — zaproponowałem. — Jakoś to głupio. My się zbieramy, a on na uboczu.

— Zdrowa myśl! Idziemy — zdecydował Fiedia.

Zawsze lubiliśmy bardzo Fiedię za jego zdecydowanie. I teraz po wielu latach został taki sam.

Wysoki i szczupły ruszył szybko prospektem Marksa w stronę ulicy Gorkiego. Przed hotelem „National” stanęliśmy. Członek — korespondent oznajmił: — Pójdę kupić butelkę wina w restauracji.

Fiedia znal wejście do bufetu przez kuchnię. Znikł w ciemnym korytarzu i po kilku minutach usłyszeliśmy, że ktoś, zapewne dozorca albo kucharz, krzyczy za nim.

— Moczymordy, psiakrew, mało wam dnia. Lezie taki przez zakazane przejście.

W każdym razie zadanie było wykonane. Wkrótce taksówka wiozła nas na drugi koniec miasta, gdzie pracował Alik Monin.

Szpital mieścił się w wielkim parku. Wysiedliśmy przed bramą z taksówki i poszli mokrą asfaltową dróżką między wysokimi krzewami i drzewami. Mżył wiosenny deszczyk i młode liście dygotały jak robaczki świętojańskie w świetle latarni. Migaj głośno i z zapałem opowiadał, jak udało mu się zaobserwować w kamerze Wilsona tory mezonów K i proces powstawania cząstek rezonansowych. Samozwancew chwalił się swoim kwantowym generatorem, do którego wszystko co trzeba można kupić w każdej aptece, a Fiedia powiedział, żeby nie byli tacy mądrzy, bo ich sztuczki nawet nie umywają się do jego uniwersalnej maszyny, która wczoraj ograła go w szachy. Na chwilę zatrzymaliśmy się. Drogą szło dwóch pielęgniarzy z noszami okrytymi prześcieradłem.

— Temu już niepotrzebne nasze generatory i cząstki rezonansowe — westchnął Migaj. — To pewnie kostnica.

Spojrzeliśmy na wysoki budynek z kolumnami. Na szarym frontonie widniała wyraźnie płaskorzeźba przedstawiająca bitwę rzymskich żołnierzy z Galiami.

— A mimo wszystko to przykre dostać się na koniec do tej instytucji — zauważył Lala.

— Nierentowna, ale i tak jej nie zamkną…

Doszliśmy w milczeniu do pawilonu neurochirurgii.

Alik Monin przyjął nas z roztargnieniem i zmieszaniem. Miał na sobie rozpięty kitel, w ręku trzymał wieczne pióro, które przeszkadzało mu przywitać się z nami.

— Słuchaj, z ciebie całą gębą doktor, chciałem powiedzieć „lekarz” — zawołał Migaj.

Uściślenie było całkiem nie na miejscu. Na styku dwóch nauk — medycyny i fizyki — tytuł „doktor” brzmi nader dwuznacznie. Alik nie zareagował. Poprowadził nas zaciemnionym korytarzem, szepcząc tylko: — Teraz tutaj, kochani. Tędy. Do góry. W prawo…

— Nie wolno głośno rozmawiać — poinformował Fiedia obdarzonego potężnym basem Migają.

W niewielkim gabinecie oświetlonym tylko przez „lampę stołową rozsiedliśmy się wokół biurka. Fiedia wyciągnął z kieszeni dwie butelki „Cinandali” i uroczyście postawił je przed zmieszanym Moninem.

— Ech, wy krasę byki — mruknął półgłosem Monin. — Wracacie z wieczorynki.

— Jak najbardziej. Zgadało się o Faradayu i przypomniałeś się nam. Dokąd uciekasz.

— Nic, nic… Zaraz wrócę…

Zniknął w korytarzu, a my zaczęliśmy oglądać gabinet lekarza dyżurnego. Nic szczególnego.

Szafy wzdłuż ścian pełne papierów — pewnie historie chorób, w kącie jakiś aparat, koło zlewu stolik z buteleczkami. I biurko.

Fiedia wziął z biurka książkę i przeczytał szeptem.

— „Elektrosen”. I tu zawędrowała fizyka.

— Nie chciałbym zajmować się tu fizyką — burknął niewyraźnie Samozwancew. — Fizyka, a obok trupiarnia. Jakoś to nie pasuje…

— Być może fizyka przyczyni się kiedyś do zamknięcia tej nierentownej instytucji.

Ałik wrócił po cichu, niosąc całe naręcze laboratoryjnych menzurek najrozmaitszych rozmiarów.

— Oto przypadek, kiedy wielkość naczynia nie ma znaczenia — stwierdził członek — korespondent — Wszystkie wyskalowane. Rozlaliśmy.

— Za dwadzieścia pięć lat…

— Za dwadzieścia pięć lat…

Potem każdy się napił za zdrowie kolegi. Teraz taki toast był już prawie konieczny.

— Mów, co tu robisz? Alik wzruszył ramionami.

— Co podleci. Zajmuję się chorymi.

— To co, nauczyłeś się już leczyć?

— Skądże. Oczywiście że nie. Pracuję przy diagnozach.

— To znaczy?

— To znaczy, że pomagam neurochirurgom.

— U was robi się operacje mózgu?

— Zdarzają się i takie. Ale przede wszystkim operacje związane z urazami dróg nerwowych.

— Ciekawe?

— Zdarza się, ze ciekawe…

— A pracą badawczą można się zajmować?

— U nas co pacjent, to praca badawcza.

— Strasznie lubię opowiadania o interesujących pacjentach. Opowiedz coś Alik.

Jakiś niecodzienny przypadek.

Migaj jeszcze popił i przysunął krzesło bliżej biurka. Alik nerwowym ruchem ręki poprawił okulary w cienkiej metalowej oprawce.

— Mnie interesują przede wszystkim przypadki utraty pamięci w związku z różnymi chorobami.

— Jak to „utraty pamięci”?

— U jednych całkowita utrata, u innych częściowa.

— Czytałem niedawno pracę Mac Cułlocha „Robot bez pamięci” — oznajmił Fiedia.

— Ja też czytałem tę pracę. Bzdury. To, co otrzymał Mac Culloch na podstawie logiki matematycznej, zupełnie nie stosuje się do ludzi, którzy utracili pamięć. Ci zachowują się w sposób o wiele bardziej złożony.

— A może w jakichś molekułach…

— Wątpię — przerwał mu Ałik. — Pamięć jest zbyt trwała, żeby dawała się zapisać na poziomie molekuł. W wyniku ciągłej przemiany materii molekuły bez przerwy się wymieniają..

Zamyśliliśmy się. W rozmowie z Moninem sprawy na pozór proste zaczynają się nagle potwornie wikłać.

— Co to za aparat? — zapytał Migaj, unosząc pokrowiec znad niewielkiej skrzynki.

— To stary typ elektroencefalografu.

— Ach tak, fale prądów mózgowych.

— Tak, aparat ośmiokanałowy. Teraz są już lepsze. Alik wysunął szufladę biurka i wyciągnął stertę papierów.

— To są elektroencefalogramy ludzi, którzy utracili pamięć.

Popatrzeliśmy na wykresy krzywych, będących prawie dokładnymi sinusoidami.

— A to bioprądy mózgu ludzi normalnych.

— Pięknie. Więc można za pomocą tej katarynki od razu określić, czy człowiek ma pamięć, czy nie.

— Tak. Wprawdzie…

— Co?

— Mówiąc otwarcie, nie sądzę, żeby termin „bioprądy mózgu” był właściwy…

— Dlaczego?

— Przecież zdejmujemy potencjały elektryczne nie z mózgu. Mózg jest zaekranowany przez puszkę czaszki, potem przez warstwę tkanki obficie ukrwionęj, przez skórę…

— No, ale częstość bardzo mała…

— Wszystko jedno. Robiłem wyliczenia. Jeśli uwzględnić przewodnictwo ekranów, to trzeba przyjąć, że po mózgu biegają niesamowite potencjały elektryczne. Na zwierzętach nie potwierdzało się to…

Napiliśmy się jeszcze.

— Więc cóż to takiego?

— To bioprądy tkanek, do których przykładamy elektrody.

— Hm. Ale przecież udowodniono, że te krzywe mają związek z pracą mózgu. Na przykład historia z tą pamięcią…

— No to co? Czy to mózg pracuje w izolacji od organizmu?

— Chcesz powiedzieć, że pamięć… Alik uśmiechnął się i wstał.

— Chcecie, zdejmę bioprądy z waszych głów. Fiedor Jegoriew podrapał się po karku i objął nas spojrzeniem.

— Zaryzykujemy, panowie? Zaryzykowaliśmy, ale jakoś nie wiedzieć czemu poczuliśmy się niepewnie. Tak jak gdybyśmy przyszli wizytą do lekarza, przed którym nic się nie ukryje.

Pierwszy siadł na fotelu Migaj. Alik przyłożył mu o głowy osiem elektrod i włączył elektroencefalograf.

Powoli ruszyła taśma papierowa. Rylce ani drgnęły.

— Ani śladu pracy mózgu — skomentował Samo — zwancew.

— Aparat jeszcze się nie nagrzał.

Nagle drgnęliśmy. Ciszę przerwał gwałtownie głośny skrzyp ostrego metalu po papierze.

Wpatrzyliśmy się w taśmę. Po niej jak oszalała skakała zamaszyście cała ósemka rylców zostawiając po sobie dziwaczną linię.

— „Cogito, ergo sum” — zadeklamował Migaj westchnąwszy z ulgą. Teraz sprawdź mózg członka-korespondenta. — To bardzo ważna sprawa dla rady naukowej naszego instytutu. Jest tam przewodniczącym.

Ku wielkiemu zdziwieniu stwierdziliśmy u członka-korespondenta dokładnie takie same bioprądy jak u Migają, Samozwancewa i u mnie. Jeśli nawet były różnice, to nie zauważyliśmy tego. Spojrzeliśmy pytająco na Alika. Uśmiechnął się tajemniczo.

— Panowie, elektroencefalogramy macie jednakowe, bo jesteście, można powiedzieć, w jednakowym stadium zamroczenia. Z pijanymi zawsze tak jest. Podobnie jak ze schizofrenikami i epileptykami przed atakiem…

Zrobiło nam się głupio i napiliśmy się jeszcze. Monin zatrzymał taśmę i poszperawszy w papierach pokazał nam kilka innych elektroencefalogramów.

— Oto zapis bioprądów mózgu człowieka śpiącego. A tu typowa krzywa człowieka czuwającego. Na rytm alfa nakładają się rytmy theta i gamma.

— Ciekawe — mruknął w zamyśleniu Fiedia. — Tak więc, gdzie twoim zdaniem, mieści się pamięć człowieka?

Alik zaczął nerwowo wrzucać papiery do szuflady. Potem usiadł i popatrzył kolejno na każdego z nas.

— Faraday, nie kręć. Czujemy, że coś wiesz. Mów, gdzie jest pamięć.

Migaj wstał i żartem pociągnął Alika za klapę fartucha. Fartuch był rozpięty i widać było pod nim starą wytartą marynarkę.

— No, jeśli tak bardzo chcecie…

— Dobre sobie „bardzo chcecie”‘. Po prostu żądamy. Powinniśmy chyba wiedzieć, gdzie magazynujemy naszą cenną erudycję.

Migaj nigdy nie był człowiekiem zbyt układnym. Jego myślenie było idiotycznie logiczne i obmierzle proste. Kiedy tak powiedział, wydało mi się, że w oczach Monina błysnęła złośliwa iskierka. Zacisnął mocno wargi, wstał zza biurka i podszedł do jednej z szaf.

Wrócił, niosąc ludzką czaszkę, jaką można zobaczyć w pracowni przyrodniczej w każdej szkole.

Nie mówiąc ani cłowa, postawił ją na biurku obok elektroencefalografu i zaczął przykładać do niej elektrody.

Skamienieliśmy ze zdziwienia.

Gdy elektrody zostały już założone, Alik popatrzał na nas z ciemności, a potem przekręcił gałkę.

Wszystkie osiem rylców drgnęło przejmująco i zaczęło tańczyć po papierze. Jak zahipnotyzowani patrzeliśmy w drwiące puste oczodoły. A aparat wciąż szybko i gwałtownie wypisywał zgorączkowaną krzywą bioprądów czuwającego człowieka.

— Macie… — rzekł szyderczo Monin.

Wstaliśmy i szybko zaczęliśmy się z nim żegnać, bojąc się raz jeszcze spojrzeć na biurko — obok elektroencefalografii.

W ciemnościach zgubiliśmy drogę, długo szliśmy przez wysoką, mokrą trawę, okrążając niskie, ciemne budynki, maszerowaliśmy wzdłuż metalowej kraty, za którą ciągnęła się blado oświetlona ulica. Gałązki głogu zahaczały za płaszcze i wstrętnie drapały po materiale. Kiedy w reszcie minęliśmy bramę i stanęliśmy, żeby odpocząć, nasz członek-korespondent rzekł: — Zakłócenia. Na pewno zakłócenia od prądu z sieci.

Z tą wygodną, uspokajającą myślą rozjechaliśmy się do domów.

Przełożył Zygmunt Burakowski

Загрузка...