Ilja Warszawski PODRÓŻ W NICOŚĆ

Minęło już pięć lat od mego ostatniego spotkania z profesorem Bieriestowskim.

Myślę, że byłem jedynym człowiekiem, do którego profesor czuł coś w rodzaju zaufania.

Zresztą słowo „zaufanie” w tym wypadku nie jest najlepsze. Po prostu byłem mu bardzo potrzebny do realizacji jego fantastycznych planów. Koniecznie musiał mieć przy sobie obiektywnego świadka, aby olśnić swoich sceptycznych kolegów fajerwerkiem niezwykłych faktów, które dowiodą, jak bardzo góruje on nad innymi uczonymi. Wydaje mi się, że profesor o niczym innym w ogóle nie myślał. Nie zawahałby się nawet przed najwulgarniejszą mistyfikacją. Podobno zresztą w tej dziedzinie był po prostu mistrzem.

Prawdę mówiąc do tej pory nie jestem pewny, czy nie stałem się mimo woli wspólnikiem naukowej hochsztaplerki. A jeżeli cokolwiek świadczy o tym, że Bieriestowski był autentycznym naukowcem, to chyba tylko okoliczności jego śmierci.

Bardzo jest mi trudno zorientować się w tym wszystkim, ponieważ nie jestem fizykiem i wiele z tego, co mówił Bieriestowski, było dla mnie po prostu niezrozumiałe. Co zaś dotyczy tego, co widziałem na własne oczy, mogła to być najzwyklejsza halucynacja, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę stan, w jakim się podówczas znajdowałem.

O tym wszystkim muszę uprzedzić czytelników, nim przystąpię do relacjonowania historii mojego udziału w doświadczeniu Bieriestowskiego.

Profesora Bieriestowskiego poznałem latem, w czasie urlopu. Jego willa, w której mieszkał przez okrągły rok, stała na samym skraju niewielkiego letniska. Był to piętrowy, zaniedbany, ponury budynek otoczony wysokim parkanem.

Wszyscy moi sąsiedzi wiele mówili o Bieriestowskim. Opowiadano, że jest odludkiem, mówiono o jego częstych wybuchach straszliwego gniewu, w czasie których profesor całkowicie tracił panowanie nad sobą i każdego, kto mu się wtedy napatoczył, obrzucał gradem wyzwisk.

Opowiadano, że jego odejście na emeryturę poprzedził jakiś straszliwy skandal na uniwersytecie, na którym Bieriestowski był wykładowcą fizyki.

Bieriestowski mieszkał samotnie, wystarczało mu towarzystwo psa, owczarka.

Niekiedy pojawiał się w miejscowym sklepie, wtykał ekspedientce spis potrzebnych mu zakupów, torbę i pieniądze i zachmurzony czekał, dopóki nie zapakują mu zamówionych towarów.

Sąsiadów nawet nie próbował poznać, nigdy także nie kłaniał się nikomu.

Ja zresztą również niezbyt interesowałem się ludźmi, ponieważ cały mój czas poświęcałem na łowienie ryb. Udało mi się znaleźć o dwa kilometry od wsi, licząc w dół rzeczki, niewielką odnogę, nad którą co dzień rano przychodziłem z wędkami. Jeżeli ryba brała dobrze, przesiadywałem tam aż do samego wieczora.

Pewnego dnia rano zauważyłem, że moje ulubione miejsce pod wierzbą, gdzie tak dobrze brały piskorze, zostało już przez kogoś zajęte. Żaden wędkarz nie lubi, kiedy ktoś nagle zajmuje jego ulubione miejsce. Ale cóż było robić. Usiadłem w pobliżu i niechętnie obserwowałem nieproszonego gościa. Był to człowiek stary, ubrany w wytarty welwetowy garnitur. Spod nasuniętego na czoło słomkowego kapelusza sterczał długi nos i niezbyt schludnie utrzymane rude wąsy. Właściciel wąsów najwidoczniej zupełnie nie interesował się spławikiem, wydawało się, że zgoła zasnął, wsparty plecami o pień drzewa.

Moje nowe miejsce było ze wszech miar niewygodne. Nie mówiąc już o tym, że przez cały czas musiałem siedzieć na palącym słońcu, dno rzeki w tym miejscu porośnięte było wodorostami i dwa razy musiałem włazić do wody, żeby odczepić zaplątane haczyki.

Ryba brała słabo i cały ranek mogłem uważać za stracony. Rzucając nieżyczliwe spojrzenia na przybysza złożyłem wędki i poszedłem sobie do domu. Następnego dnia przyszedłem o godzinę wcześniej niż zwykle, mając nadzieję, że tym razem będę pierwszy. Ale choć była dopiero szósta, rude wąsy już sterczały spod mojej wierzby. Najbardziej oburzające było to, że stary znowu spał pozostawiwszy wędki własnemu losowi. Tkwiłem nad wodą do samego wieczora licząc na to, że tamten zbudzi się wreszcie i pójdzie sobie. Próżne nadzieje! Przez cały dzień raz tylko otworzył oczy, żeby wyciągnąć wędkę, zdjąć z haczyka nie wiadomo jakim cudem złowioną rybę, wrzucić ją z powrotem do wody i znów zarzucić wędkę bez przynęty.

Ciągnęło się tak przez dni kilka.

W końcu pewnego ranka złamałem wędkarskie obyczaje i usiadłem obok niego.

Stary otworzył oczy, wysmarkał się na trawę, ale nawet nie spojrzał w moją stronę.

Przez dwie godziny uważnie obserwowałem spławiki, ale ryba nie chciała brać.

Postanowiłem przeczekać południe, otworzyłem przyniesione ze sobą czasopismo i zagłębiłem się w artykuł o tunguskim meteorycie.

Nagle ktoś wyrwał pismo z moich rąk. Podniosłem wzrok i zobaczyłem mojego sąsiada. Tego już nie mogłem znieść.

— Czy nie wydaje się panu… — zacząłem. Ale stary cisnął czasopismo do rzeczki, bardzo wyraźnie powiedział: „Kretyn!” — i znów oparł się o drzewo zamykając oczy.

Wszystko to było tak niezwykłe, że mnie zatkało.

Zabrałem wędki i ruszyłem ku domowi dając sobie słowo honoru, że już jutro wyszukam sobie inne miejsce nad wodą, takie, gdzie wariaci nie przychodzą.

Ku memu zdziwieniu stary również podniósł się, zostawił wędki na brzegu i głośno sapiąc pomaszerował obok mnie.

— To idiotyczny artykuł — powiedział nagle. — Wreszcie znalazł się we właściwym miejscu.

— Pan wybaczy — powiedziałem. — Nie znamy się i w ogóle wydaje mi się, że pana zachowanie…

— Jestem Bieriestowski — przerwał mi — i co nieco się na tym rozumiem.

Popatrzyłem na niego z ciekawością. „A więc tak on wygląda” — pomyślałem. — „Dobry sobie”.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu.

— Tylko bałwan może przypuścić — powiedział profesor — że w naszej przestrzeni mogą być obecne zauważalne ilości antymaterii.

— Wydaje mi się, ze autor artykułu mówił o zbudowanym z antymaterii bolidzie, który wtargnął do naszej atmosfery z głębi kosmosu, więc trudno tu chyba mówić o naszej przestrzeni — odpowiedziałem rozdrażniony — w każdym razie to nie jest powód, by wrzucać pismo do wody.

— Kiedy mówię „nasza przestrzeń” — powiedział — mam na myśli coś zupełnie innego, coś, co nawiasem mówiąc, nie poddaje się pańskiemu rozumieniu.

— Nie jestem fizykiem, ale dziennikarzem — powiedziałem — i najzupełniej wystarczają mi te wyobrażenia, które sobie kształtuję przy lekturach literatury popularnonaukowej. Nie mam dostatecznego przygotowania, aby móc wyrobić sobie jakiś głębszy pogląd.

— Bzdury! Absurd! — wrzasnął znienacka i zaczął tupać nogami. — Jeśliby wypchano panu głowę tymi wszystkimi idiotyzmami, które nazwano normalnym przygotowaniem podstawowym z matematyki i fizyki, to o pogłębieniu pańskiej wiedzy nie mógłby pan nawet marzyć. Pan by się zupełnie nie różnił od uczonych osłów, dementywnych półgłówków i naukowych urzędasów, którzy uważają się za autorytety w fizyce! Zresztą — dodał niespodziewanie spokojnie — jest pan dziennikarzem. Niewielu znam ludzi waszego fachu, ale zawsze sądziłem, że dziennikarze umieją dokładnie opisywać to, co widzą. Niech pan powie, jeśliby panu się zdarzyło zobaczyć coś takiego, co jest niedostępne ludzkiej wyobraźni, czy umiałby pan to opisać dostatecznie dokładnie?

— Pytanie jest zbyt niecodzienne, abym mógł odpowiedzieć na nie od razu — powiedziałem po chwili namysłu. — Ludzka wyobraźnia nie może ogarnąć sobą niczego takiego, co by nie składało się z elementów znanych już pojęć. W tej mierze szczytem możliwości ludzkiej wyobraźni jest istniejące u Chińczyków pojęcie „białego smoka”. Ten biały smok to po prostu biała karta, na której nic nie narysowano. Wyobrazić sobie zawczasu to, czego nikt jeszcze nie widział? To niemożliwe. Nie mogę odpowiedzieć na zadane przez pana pytanie.

— Przy określonej wyobraźni można wyobrazić sobie białego smoka jako czarnego — powiedział i zawrócił z powrotem ku rzece.

Następnego dnia pojechałem do miasta.

Kiedy już załatwiłem wszystkie sprawy, wszedłem do kawiarni, żeby zjeść drugie śniadanie, i pierwszym człowiekiem, na którego tam się natknąłem, był mój szkolny kolega, z którym nie widzieliśmy się od dwudziestu lat. Poznaliśmy się od razu i przez godzinę przeszło wykrzykiwaliśmy co chwila: „A pamiętasz?!”

Kiedyśmy już sobie przypomnieli wszystkie niegdysiejsze szkolne wydarzenia, kiedy wyjaśniliśmy dalsze losy większości naszych ówczesnych przyjaciół, kolega popatrzył na zegarek i jęknął. Okazało się, że spóźnił się na seminarium fizyki teoretycznej, na które specjalnie tutaj przyjechał.

— Trudno — powiedział — mam tam wykład dopiero jutro, a dziś widocznie sam los chce, żebyśmy wypili jeszcze jedną butelczynę.

— Słuchaj — zapytałem — czy tobie jako fizykowi mówi coś nazwisko Bieriestowski?

— Od razu widać nałogowego dziennikarza — roześmiał się mój kolega — dla każdego fizyka to nazwisko jest nieomal anegdotyczne, dla dziennikarza natomiast jest to prawdziwy skarb. Ostatnimi czasy coraz częściej próbuje się zwulgaryzować podstawowe pojęcia współczesnej fizyki. Wam to daje nie byle jakie pole do popisu. Bieriestowski to reprezentant zwulgaryzowanego typu uczonego-fizyka. Zresztą, chyba niedokładnie się wyraziłem. Może Bieriestowski i jest fizykiem. Doskonale zna to wszystko, o czym piszą specjalistyczne pisma, wykłada ze swadą, ale z pewnością nie jest uczonym. Jego własne idee są absurdalne i absolutnie nie do udowodnienia. Hipotezy naukowe, które Bieriestowski wytrząsa ze swej wyobraźni jak z rogu obfitości, są spekulatywne. Bieriestowski zawsze pracuje w dziedzinie, w której jest do dyspozycji tak mało faktów, i tak ze sobą niezgodnych, że żaden szanujący się uczony nie zaryzykuje ich teoretycznego uogólniania. Bieriestowski nigdy nie publikuje rezultatów swoich eksperymentów, przeprowadza je w całkowitej samotności w laboratorium, w którym króluje duch średniowiecznej alchemii. Gdyby był pisarzem, malarzem, kompozytorem, to jego niepohamowana fantazja i jego temperament z pewnością zapewniłyby mu rozgłos, ale w nauce może być tylko zwykłym fantastą. A zresztą i na uniwersytecie zaproponowano mu przejście na emeryturę, ponieważ w jego wykładach studenci nigdy nie mogli zorientować się, gdzie jest granica między obowiązującym programem a fantazją Bieriestowskiego.

— Czyżbyś nie uważał fantazji za niezbędny element twórczego podejścia do nauki?

— zapytałem.

— Rozmaite są rodzaje fantazji — odpowiedział mi, najwyraźniej niezadowolony. — Einstein również był fantastą, kiedy tworzył teorię względności. Ale to była precyzyjna naukowa wyobraźnia, uskrzydlająca uczonego, ale nie wyprowadzająca go nad krawędzie metafizyki.

Teraz są inne czasy. Mamy do dyspozycji tyle nie wyjaśnionych zjawisk, że byle dureń może sobie pofantazjować na tematy naukowe. Pod koniec minionego wieku wszystko było o wiele prostsze: mechanika Newtona i teoria pola Maxwella wyjaśniały, jak się wydawało podówczas, wszystkie zjawiska. Dziś gubimy się, stając wobec całej lawiny odkryć. Nawet cząsteczki elementarne rozpatrujemy dziś jako struktury nieskończenie skomplikowane. Nie ma teorii, która uogólniłaby wszystko, i osobnicy w rodzaju Bieriestowskiego to właśnie wykorzystują zalewając naukę wodą niepoważnych hipotez.

— Ale mimo wszystko — powiedziałem — mimo twej miażdżącej charakterystyki Bieriestowski jakoś został profesorem.

— Nie tylko profesorem, nawet doktorem nauk matematyczno-fizycznych. Ale jaką zawiłą drogą doszedł do tego! Zresztą, skoro tak się nim interesujesz, mogę ci to i owo opowiedzieć.

W tysiąc dziewięćset drugim roku Bieriestowski skończył wydział historyczno— filologiczny uniwersytetu petersburskiego. Wyspecjalizował się w jakichś indyjskich narzeczach i wkrótce po ukończeniu studiów wyjechał do Indii. Nikt nie wie, czym się zajmował w ciągu kilku następnych lat. Powiadają, ze studiował mistyczne nauki jogów i znakomicie opanował sztukę zbiorowej hipnozy. Te swoje talenta zademonstrował dwukrotnie, nawiasem mówiąc w niesłychanie skandaliczny sposób. W tysiąc dziewięćset dwunastym, po ukończeniu wydziału matematyczno-fizycznego na uniwersytecie w Getyndze, kiedy był już privat-docentem, w czasie wykładu nagle się nad czymś zadumał, usiadł za stołem i na kawałku papieru zaczął wyprowadzać jakieś równania. Audytorium, pozostawione same sobie, zaczęło hałasować.

Wtedy Bieriestowski wstał, zrobił rękami kilka płynnych gestów i zaskoczeni słuchacze zobaczyli na katedrze nosorożca spokojnie prowadzącego wykład, ten sam, który Bieriestowski miał u nich poprzednim razem. A profesor, jakby nigdy nic, w dalszym ciągu pisał sobie coś przy stole.

Przed dziesięcioma laty Bieriestowski bronił swojej pracy doktorskiej na posiedzeniu niezmiernie szanownej Rady Naukowej.

Już po wysłuchaniu krótkiego wstępu na twarzach zebranych zaczęło się malować niedowierzanie wywołane ekstrawaganckimi hipotezami prelegenta. Bieriestowski, czując, ze za chwilę wybuchnie skandal, po prostu uśpił członków Rady. Kiedy rozprawa dobiegła końca, nikt z obecnych nie chciał się przyznać, ze przespał całe posiedzenie, i dysertację przekazano innej Radzie Naukowej.

— A przecież mimo to przyznano mu doktorski tytuł? — zapytałem.

— Żadna jeszcze rozprawa doktorska nie wzbudziła tylu sporów co ta. Po trzykroć przekazywano ją ekspertom do zaopiniowania. W końcu przyznano mu tytuł naukowy nie za treść rozprawy, ale za rzeczywiście znakomitą metodę matematyczną, którą wynalazł, aby się nią posłużyć przy udowadnianiu swoich, bardziej niż ryzykownych wniosków. Okazało się, że metoda ta jest zgoła niezastąpiona przy rozwiązywaniu niektórych równań mechaniki fal. W ogóle uważam, że Bieriestowski mógłby być znakomitym matematykiem. W tej dziedzinie nauki jest niedościgniony, niestety, uważa siebie za urodzonego fizyka.

Zrobiło się już późno i odprowadziwszy kolegę do hotelu pośpieszyłem na pociąg.

Przez dwa dni nie chodziłem nad rzeczkę, czułem się nie najlepiej.

Trzeciego dnia usłyszałem w sieni jakieś tupania i sapania, przemieszane z pomrukiwaniem i niegłośnymi przekleństwami. Wstałem z łóżka, wyszedłem do sionki i zobaczyłem tam Bieriestowskiego. Siedział na podłodze i wysypywał piasek z buta. Tak był pogrążony w tej czynności, że nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Włożywszy buty wszedł do mojego pokoju i bezceremonialnie przysiadł na łóżku. Stałem, czekałem, co z tego wyniknie.

— Kiedy mówię o przestrzeni — powiedział, jakby kontynuując rozpoczętą wcześniej rozmowę — mam na myśli nie geometryczną przestrzeń Euklidesa, ale przestrzeń realną, wyposażoną we właściwości fizyczne. Przestrzeń ta tym przede wszystkim różni się od przestrzeni geometrycznej, że istnieje w czasie. Taka przestrzeń może zmieniać kształt, gęstość, ma właściwości w pewnym sensie elastyczne, jest wreszcie przepełniona polami elektromagnetycznymi i polami grawitacyjnymi, jest nosicielem materii. Trudno orzec, co jest bardziej materialne — przestrzeń czy to, co przywykliśmy rozumieć pod słowem „materia”. Ale najistotniejsze jest to, że przestrzeń realna może istnieć i równocześnie nie istnieć.

— Przepraszam, jak to: jednocześnie istnieć i nie istnieć? — zapytałem. — Obawiam się, że mój mózg nie jest dostatecznie wygimnastykowany, aby mógł przyjmować tego rodzaju idee.

— No właśnie — odpowiedział mi na to, zacierając ręce — chodzi właśnie o mózg.

Sam pan mówił, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie niczego, co by nie było kombinacją znanych nam już obrazów i pojęć. Jednak współczesnej fizyce pojęcia te nie na wiele się przydadzą. Aby choć trochę zrozumieć, musimy uciekać się do analogii, które czerpiemy ze znanych nam wyobrażeń. Ale to nie zawsze jest to, co byśmy chcieli sobie wyobrazić. Można opowiedzieć słowami treść utworu muzycznego, ale niech pan spróbuje wyjaśnić człowiekowi głuchemu od urodzenia, co to jest muzyka. Nawet po przeczytaniu setki librett samo pojęcie muzyki pozostanie dla niego nieuchwytne i nieosiągalne.

— A pan mimo wszystko postanowił spróbować? — zapytałem.

— To akurat, o czym dotąd z panem rozmawialiśmy, należy do kategorii pojęć nietrudnych do zrozumienia — odparł. — Przestrzeń istnieje i nie istnieje zarazem dlatego, że sam czas jest nieciągły. O wiele trudniej byłoby wyobrazić sobie przestrzeń bez czasu niż jednoczesny brak i tego, i tamtego.

— Myśli pan, że mówiąc o nieciągłości czasu ułatwił mi pan zrozumienie pańskich sofizmatów o przestrzeni? — zapytałem.

Spojrzał na mnie z wściekłością. Najwyraźniej rozgniewało go słowo „sofizmaty”.

— Zacznijmy z innej beczki — powiedział spokojniej, niż tego mogłem oczekiwać.

— Słyszał pan o kwantach?

— Co nieco słyszałem — odpowiedziałem. — Kwant to niepodzielna porcja energii, którą może wchłonąć lub wydzielić elektron przeskakując z jednej orbity na inną.

— A więc, czy wie pan, że nikomu jeszcze nie udało się zaobserwować elektronu, w chwili kiedy akurat przeskakuje z jednej orbity na drugą? Co więcej, zostało teoretycznie dowiedzione, że elektron w atomie nigdy nigdzie nie może się znajdować w takim stanie.

Elektron istnieje tylko na określonej orbicie. Nie ma czegoś takiego, jak elektron zmieniający orbitę. Słuszniej zresztą byłoby powiedzieć, ze elektron powstaje niż: „elektron istnieje”. A teraz niech pan sobie wyobrazi, ze dokładnie rejestrujemy czas w systemie elektronu. Co się dzieje z czasem w tym momencie, kiedy elektron jest w trakcie przeskakiwania z jednej orbity na drugą?

— Nie wiem — powiedziałem — trudno o tym wyrokować, skoro nie istnieje sam system, w którym mielibyśmy rejestrować czas.

— Nie istnieje system, a więc nie istnieje również nic w tym systemie, nie ma ani czasu, ani przestrzeni, ani ruchu, ani wreszcie tego, co w tym systemie przyzwyczailiśmy się uważać za materię. Według naszych pojęć jakkolwiek długo trwałby taki przeskok przez nicość, przeskok taki nie mógłby być wykryty w samym systemie, ponieważ po powstaniu określonego układu w systemie czas nadal upływa zupełnie tak samo, jak przed zanikiem układu poprzedniego.

— A jednak z naszego punktu widzenia ta część przestrzeni, która zawarta jest we wnętrzu atomu, nie ginie w chwili przeskoku elektronu z jednej orbity na inną? — zapytałem.

— Oczywiście że nie ginie — odpowiedział Bieriestowski. — Bardzo uprościłem obraz rzeczy po to, by łatwiej mógł pan zrozumieć, czym jest nieciągłość istnienia naszego systemu w ogóle.

— Przepraszam, o jakim systemie pan mówi? — zapytałem ze zdumieniem.

— No, tego wszystkiego — niedbale zatoczył dłonią — tego wszystkiego, jednym słowem, cośmy przyzwyczaili się rozumieć pod słowem „wszechświat”. Wszystko, co nas otacza, jest podporządkowane jednemu wspólnemu rytmowi istnienia.

Milczałem przez dobrą chwilę, oszołomiony nie tyle oryginalnością tego, co powiedział, ile niedbałym tonem jego słów. Robiło to takie wrażenie, jakby rozprawiał o rzeczach, które od dawna mu obrzydły, których ma powyżej uszu.

— Cóż więc istnieje w tych chwilach, kiedy nic nie istnieje? — z trudem sformułowałem to koślawe zdanie.

— Istnieje wówczas inny czas, inna przestrzeń, inna materia.

— Jakie inne? — zapytałem, próbując zrozumieć to, o czym mówił.

— Antymateria, antyczas, antyprzestrzeń — odparł. — Ale to, co nazywamy energią, pozostaje mniej więcej tym samym dla obu systemów. Energia jest jedynym ogniwem łączącym oba te systemy, ponieważ jest rezultatem ich wzajemnego na siebie oddziaływania.

— Jakże tu można mówić o wzajemnym na siebie oddziaływaniu, skoro oba systemy istnieją w różnych momentach?

— Oczekiwałem tego pytania — uśmiechnął się profesor — to pytanie dowodzi raz jeszcze, jak bardzo jest pan nieświadom najelementarniejszych spraw. Kiedy mówimy o jakiejś pojedynczej molekule, nigdy nie możemy przewidzieć zawczasu tego, jak się ona zachowa w jakichś ściśle określonych warunkach. Prawa fizyki są prawdziwe tylko w odniesieniu do wielkich zespołów cząsteczek, ponieważ mają charakter statystyczny. Wspólny wszystkiemu rytm istnienia naszego systemu nie powoduje bynajmniej, że jakaś liczba atomów nie może wypaść z tego rytmu i zostać wyrzucona w antyprzestrzeń. Analogiczne procesy zachodzą w antyświecie. Niewyczerpane zapasy energii, którymi dysponuje nasz wszechświat, nie są niczym innym, jak tylko rezultatem anihilacji antymaterii z materią. Należałoby oczekiwać, że ponieważ znak ładunku, kierunek spinu, znak magnetycznego momentu, odróżniające materię od antymaterii, są równie prawdopodobne, we wszechświecie powinna się znajdować jednakowa ilość materii i antymaterii, z jednakową gęstością rozmieszczona w przestrzeni.

To nieuniknienie doprowadziłoby do anihilacji z gigantycznym wydzieleniem energii. Jeżeli nawet przyjąć, że z wydzielone] przy tym energii kiedyś znowu mogłaby powstać materia, to znów prawdopodobieństwo powstania antymaterii byłoby równe prawdopodobieństwu powstania materii, i natychmiast znowu mielibyśmy do czynienia z anihilacją. W konsekwencji tego założenia nasz wszechświat przedstawiałby sobą nieustannie wybuchającą substancję. W rzeczywistości tak nie jest i cząsteczki antymaterii w swojej czystej postaci znajdują się w naszym świecie w nieskończenie małych ilościach. I tylko przy energiach bardzo wysokiego rzędu, kiedy zakrzywienie przestrzeni i związany z nim rytm procesów czasu zmienia się.

Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Czułem, że Bieriestowski chce mnie o coś zapytać, ale nie może się zdecydować. Takie niezdecydowanie do tego stopnia przeczyło mojemu wyobrażeniu o Bieriestowskim, że mimo woli zapragnąłem mu pomóc. Zresztą być może po prostu szukałem sposobu, aby jak najszybciej się go pozbyć. Zalew niezwykłych pojęć, którymi uraczył mnie profesor, zmęczył mnie.

— Wydaje mi się — powiedziałem — że idąc do mnie miał pan jakiś określony cel.

Może pan mówić ze mną szczerze.

— Zupełnie słusznie — odparł profesor. — Jednak jest pan jeszcze całkowicie nie przygotowany do poważnej rozmowy. Oprócz tego wydaje mi się, że pan się zmęczył.

Niektóre elementarne pojęcia, o których mówiłem, nie znalazły sobie jeszcze miejsca w pańskiej świadomości. To, co przyjęto nazywać zdrowym rozsądkiem, protestuje przeciwko zaakceptowaniu tych pojęć. Minie kilka dni i wszystko się ułoży. Dam panu znać o naszym następnym spotkaniu.

Bieriestowski wstał i wyszedł bez pożegnania.

Przez kilka dni padało i prawie nie wychodziłem z domu. Szczerze mówiąc zupełnie nie miałem ochoty na spotkanie z Bieriestowskim. Było coś w profesorze, co wywoływało antypatię.

Trudno mi powiedzieć, co to właściwie było. Najpewniej wyższość, z jaką na mnie spoglądał.

Nie miałem wątpliwości, ze miałem w jego planach odegrać jakąś rolę. Sposób, w jaki nu się przyglądał, przypominał oglądanie w sklepie przedmiotu, który zamierza się kupić. Zdaje się, że Bieriestowski nie wątpił, że jeśli będę się dla niego nadawał, to sprawa będzie zdecydowana niezależnie od mojej woli.

Wielokrotnie wracałem myślami do naszej ostatniej rozmowy. Chociaż to, o czym mówił profesor, było dziwne, równocześnie stawało się dla mnie coraz to bardziej interesujące.

Podświadomie myślałem o tym bez przerwy. Zacząłem nawet podejrzewać, ze stałem się obiektem jego hipnotyzerskich eksperymentów.

Po czterech dniach wyszedłem, żeby kupić papierosy.

W drzwiach do sklepu zderzyłem się z Bieriestowskim.

— Przyszedłem po pana — powiedział patrząc swoim zwyczajem gdzieś w bok.

— A skąd pan wiedział, że ja tu akurat przyjdę? — zapytałem.

— Po prostu wezwałem tu pana — odpowiedział. — Chodźmy.

Bezwolnie powlokłem się za Bieriestowskim.

Kiedy zbliżyliśmy się do jego domu, profesor wyjął pęk kluczy i długo manipulował nimi przy niedużych drzwiczkach w ogrodzeniu. W końcu drzwiczki się otworzyły.

— Niech pan wejdzie — powiedział.

To, co się stało potem, przypominało zły sen. Poczułem uderzenie, wszystkie przedmioty znajdujące się w moim polu widzenia uciekły gdzieś w dół i nagle okazało się, ze leżę na ziemi.

Ostre zęby wpijały się w moje gardło.

— Puść, Reks — krzyknął Bieriestowski, i olbrzymi pies warcząc wściekle pobiegł w kierunku domu.

— Byłem nieostrożny — powiedział Bieriestowski, najspokojniej obserwując, jak podnoszę się z ziemi. — Byłoby wręcz fatalnie, gdyby pies zagryzł pana właśnie teraz, kiedy jest mi pan potrzebny.

Dziwne było, ze jego słowa bynajmniej mnie nie oburzyły. Jakaś tępa bezwolność napłynęła na mnie.

Staliśmy na środku podwórza, które do złudzenia przypominało plac w składnicy złomu.

Mnóstwo jakichś zniszczonych aparatur i przyrządów poniewierało się tam, gdzie kiedyś były klomby. Na samym środku podwórza stało kilka transformatorów.

— Napsułem im wszystkim sporo krwi, zanim postawili mi tutaj te transformatory — powiedział chełpliwie profesor. — Zresztą dla moich potrzeb ich moc jest śmiesznie mała.

Potrzebne mi są miliardy kilowatów, tak że te transformatory mogę wykorzystywać jedynie do ładowania kondensatorów. Zasadniczą ilość energii koniecznej dla moich doświadczeń muszę zdobywać sam. W tym, dzięki bogu, nikt mnie nie ogranicza.

Weszliśmy do domu. Światło dzienne słabo przebijało się przez szczeliny w zamkniętych okiennicach. Jednakże Bieriestowski podszedł do okna i zaciągnął grubą storę.

Potem zapalił światło.

„Laboratorium średniowiecznego alchemika” — przypomniałem sobie mimo woli słowa kolegi.

Chaotycznie nagromadzone aparaty o przedziwnym wyglądzie, przewody i izolatory wysokiego napięcia nieomal uniemożliwiały poruszanie się po laboratorium. Tam, gdzie było najwięcej aparatów, stały dwa fotele lotnicze.

Bieriestowski ujął mnie pod rękę i zręcznie lawirując pomiędzy przeszkodami poprowadził mnie ku fotelom i usadowił w jednym z nich.

— Teraz możemy kontynuować naszą rozmowę — powiedział rozsiadając się w drugim fotelu.

Milczał przez chwilę, intensywnie nad czymś zamyślony, a potem nieoczekiwanie zapytał: — Nie ma zapewne na Ziemi dziennikarza, który nie marzyłby o tym, żeby znaleźć się w kosmosie jako pierwszy przedstawiciel swojego zawodu?

— Czy ma pan zamiar zaproponować mi, żebym został kosmonautą? — zapytałem, zdumiony jego słoni.

— Skądże — odparł z uśmiechem. — Nawet najbardziej od nas oddalone rejony kosmosu to nic innego jak tylko przedpokój naszego wszechświata. Wyobraźnia ludzka już od dawna obmacała je i obśliniła. To, co rzeczywiście chcę panu zaproponować, można by najsłuszniej określić jako wyprawę w Nicość. Tam, dokąd nie dotarła nawet fantazja ludzkości, umiejąca wyobrazić sobie białego smoka jako nie zapisany arkusz papieru. Innymi słowy, mam zamiar pokazać panu nie tyle samego smoka, ile jego odwrotność, z tym, że zechce pan zawiadomić potem ludzkość o tym, jak to wyglądało.

— Czyżby miał pan na myśli pański hipotetyczny antyświat?

— O, mógłbym i tam pana wyprawić, ale stamtąd nie mógłby pan już wrócić. Pobyt pana tam równałby się niejakiemu zmniejszeniu entropii systemu z powodu narastania potencjału energetycznego, a pan sam stałby się tylko potężną eksplozją promieniowania.

Całe pańskie siedem i pół technicznych jednostek masy przekształciłoby się w energię niedostępnego dla nas antyświata. To na nic. Jest mi pan potrzebny właśnie tutaj jako żywy i naoczny świadek najfantastyczniejszego eksperymentu, jaki zdoła przeprowadzić geniusz ludzki.

Mnie ci naukowi kastraci tak czy owak by nie uwierzyli.

Przez dobrą chwilę sapał wściekle, a potem powiedział: — Czy może pan sobie wyobrazić, że czas w antyświecie jest niezgodny z naszym czasem, ponieważ odwrotny jest kierunek jego upływu?

— Nie mogę sobie tego wyobrazić.

— Oczywista, nie należy wyobrażać sobie tego w ten sposób, że wszelkie procesy zaczynają się tam od końca, a kończą ich zapoczątkowaniem. Musimy znowu uciec się do pomocy analogii.

Niech pan spojrzy na siebie w lustrze. Nie ma pan przecież najmniejszych wątpliwości co do tego, że ma pan przed sobą swoje wierne odbicie. Ale jeżeli przyjrzy się pan swojemu odbiciu w lustrze uważniej, stwierdzi pan, że to odbicie nie ma z panem właściwie nic wspólnego.

Człowiek, którego pan widzi w lustrze, ma serce z prawej strony a wątrobę ze strony lewej. Pan się goli prawą ręką, a pańskie odbicie czyni to ręką lewą. Robi pan ruch prawą dłonią, odbicie robi lewą. Ale, co najdziwniejsze, żadnym przemieszczaniem w przestrzeni nie zdoła pan dopiąć tego, by pańskie lustrzane odbicie nakryło się dokładnie z oryginałem. To samo dzieje się w antyświecie z czasem. Ten czas jest jak gdyby lustrzanym odbiciem naszego. I dlatego, jeśli wyobrazimy sobie nasz czas jako wektor, to antyczas da się przedstawić jako inny wektor, skierowany w przeciwnym kierunku. To jest słuszne również dla wyrażenia przestrzennych wyobrażeń jednego świata w drugim.

— Wydaje mi się, że rozumiem — powiedziałem — ale jak możliwe jest przejście z przestrzeni w antyprzestrzeń?

Bieriestowski wyjął z kieszeni kartkę papieru, oderwał wąski pasek i pokazał mi go.

— Niech pan sobie wyobrazi — powiedział — że na powierzchni tego paseczka papieru znajduje się mrówka. Mrówka jest w normalnym położeniu, nogi jej są skierowane ku dołowi.

Krawędzie paska są zasmarowane klejem, tak aby mrówka nie mogła się po nich poruszać.

Mrówka musi przedostać się na dolną powierzchnię papieru, tak aby jej nogi skierowane były ku górze. Jak pan sądzi, czy mrówka potrafi tego dokonać?

— Oczywiście że nie, skoro nie może przekroczyć krawędzi — wypaliłem bez namysłu.

— A więc niech pan popatrzy — powiedział, przekręcił jeden z końców paska o sto osiemdziesiąt stopni i połączył oba końce, tak że powstało coś w rodzaju pierścienia. — Ma pan przed sobą jedną z najdziwniejszych figur — taśmę Móbiusa. Zmieniła się nie tylko forma paska papieru, ale również i jego właściwości. To, co przedtem nie mogłoby się udać mrówce, teraz stało się najzupełniej dla niej osiągalne. Niech pan uważnie śledzi mój ołówek.

Zaznaczywszy punkt na zewnętrznej powierzchni pierścienia Bieriestowski powiódł grafitem wzdłuż paska. Ku memu zdziwieniu ostrze ołówka znalazło się po chwili pod zaznaczonym punktem, ale po drugiej stronie papieru.

— Jest to znowu tylko naciągana analogia — powiedział Bieriestowski chowając ołówek do kieszeni. — Ale podobne zjawisko jest możliwe także i w realnej przestrzeni.

Tyle, że tam to wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Możemy zmieniać krzywiznę przestrzeni, ale mimo wszystko nie jest to krzywizna geometryczna, tylko określona zmiana czasowo-przestrzennych zależności systemu. Jeżeli położenie mrówki nogami ku dołowi porównamy do czasu w naszym systemie, a położenie nogami ku górze — do czasu antysystemu, to śledząc wędrówkę mrówki po taśmie Möbiusa możemy bez trudu zauważyć punkt, w którym mrówka będzie zwrócona nogami horyzontalnie w bok. Ten punkt, skoro mamy kontynuować analogię do czasu, bidzie się charakteryzował wektorem perpendykularnym wobec obu wektorów czasu.

Innymi słowy, jeżeli czas naszego systemu przedstawimy jako wektor skierowany z lewa na prawo, a antyczas jako wektor skierowany z prawa na lewo, to czas w punkcie przejścia będziemy mogli przedstawić jako wektor przebiegający z góry na dół bądź z dołu do góry.

Kierunek wektora czasu będzie właśnie określał zakrzywienie przestrzeni. Analiza wykazuje, że muszą istnieć co najmniej dwa takie punkty przejścia. Ale to jest znowu tylko uproszczenie.

Słuszniej byłoby wyobrazić sobie przejście jako nieprzerwaną zmianę wektora czasu, a płynny wektor czasu porównać do radialnego wektora złożonej krzywej superprzestrzennej, której właściwości mają pewne cechy wspólne z właściwościami taśmy Mobiusa. To, co chciałem panu zaproponować, to tylko niewielki na razie spacer we dwójkę wzdłuż niewielkiego odcinka tej krzywej.

Słuchałem Bieriestowskiego z zamkniętymi oczyma. Ogarnęła mnie jakaś słabość, nie czułem w sobie dość siły ani, żeby się poruszyć, ani tym bardziej, aby mu się sprzeciwiać. Zdawało mi się, że wszystko, co dzieje się wokół mnie, istnieje zupełnie niezależnie ode mnie. Tylko ochrypły głos Bieriestowskiego dobiegał skądś, z niezbyt daleka.

— Jak długo to powinno potrwać? — raczej pomyślałem, niż powiedziałem.

— Licząc według naszego czasu ziemskiego nie dłużej niż jedną tysięczną sekundy, tyle akurat, ile trzeba, żeby rozładować kondensatory. Co zaś dotyczy czasu, w którym będziemy, ja i pan, istnieć, to czas ten nie może być wyrażony w dostępnych nam pojęciach, ponieważ wektor czasu będzie się nieustannie zmieniał.

— Nie wezmę udziału w pańskich bałwańskich eksperymentach! — powiedziałem bardzo głośno. Słowa, które wypowiedziałem, rozerwały jak gdyby krępujące mnie oploty zmęczenia. — Mam zupełnie dosyć tego galimatiasu, który mi pan proponuje. Mam już tego po uszy!

— Nie może pan nie wziąć udziału w doświadczeniu — odpowiedział mi Bieriestowski nadzwyczaj spokojnie. — Ponieważ doświadczenie już się rozpoczęło. Niech się pan uważnie rozejrzy.

W pierwszej chwili nie zauważyłem niczego niezwykłego, jeśli nie brać pod uwagę leciutkiej mgiełki, która przesłaniała bardziej oddalone spośród znajdujących się w laboratorium przedmiotów. Potem zaczęło mi się wydawać, że wszystko, co pozostaje poza obszarem foteli, na których siedzieliśmy, w jakiś dziwny sposób zmienia swój kształt. Ostre krawędzie wyokrągłały się, zmieniały się proporcje i wymiary. Wszystko wydłużało się i zarazem jakby spłaszczało.

Rzeczy traciły właściwą im barwę i przybierały jasnoróżowy odcień. Ściany laboratorium nie ograniczały już pola widzenia. Widziałem całą naszą miejscowość letniskową, sylwetki ludzi zastygłe w najdziwniejszych pozach, jasne gwiazdy na niebie. Wszystko stawało się przezroczyste.

Uczyniłem ruch, chcąc podnieść się z fotela, ale powstrzymał mnie głos Bieriestowskiego: — Niech się pan nie waży wstawać! Teraz każde przemieszczenie się w przestrzeni grozi katastrofą. Ta kombinacja pól, w której istniejemy, ma niezmiernie szybko malejący stopień głębokości. Poza tą kombinacją… Zresztą nie mam teraz czasu na to, żeby to wszystko panu wyjaśniać. Niech pan patrzy uważnie!

Znowu opuściłem się w oparcie fotela.

Teraz już zakłócone obrazy świata, do którego nawykłem, pojawiały się i znikały poddane jakiemuś nieustannie zwalniającemu się rytmowi. Przypominało to następstwo kadrów w filmie, ale pojawiające się kolejno obrazy pozbawione były jakiegokolwiek ruchu.

Przedmioty zmieniały swój kształt, ale wszystko pozostawało nieruchome, jak gdyby na wieki wieków zastygłe w bezruchu. Widziałem ludzi na ulicach z nogą wzniesioną do góry, aby zrobić kolejny krok.

Niedopałek papierosa wypluty przez sprzedawcę lodów zawisł w powietrzu tuż przy jego wardze.

Wszystkie przedmioty były ciemnoczerwone.

Bardzo mi trudno opisać to, co czułem. Poczucie upływu czasu zupełnie zanikło.

Wydawało się, że znikające i znowu pojawiające się obrazy zarazem istnieją i nie istnieją.

Widziałem wyraźnie Bieriestowskiego, siedzącego w fotelu, widziałem części aparatów ciasno otaczających nas ze wszystkich stron, widziałem wszystko, co było zawarte w niewielkiej, otaczającej nas przestrzeni. Obrazy znieruchomiałego świata, w którym dotąd żyłem, pojawiały się na przemian z jakimiś fioletowymi konturami, które nie wywoływały we mnie żadnych określonych skojarzeń. Widmowe te kontury nie tylko otaczały wyraźnie rozróżnialną przestrzeń, w której wnętrzu się znajdowałem, te kontury istniały również wewnątrz tej przestrzeni.

Widziałem, jak przenikają krępą sylwetkę Bieriestowskiego i wydawało mi się nawet, że pojawiają się także w moim wnętrzu.

Oczy z wolna przyzwyczajały się do następujących po sobie kolorów — czerwonego i fioletowego, i zacząłem dostrzegać w tych konturach niejakie prawidłowości.

Wydawało mi się, że widzę zarysy jakiejś przedziwnej budowli. Jedna z jej ścian przenikała przez ramię Bieriestowskiego i przez moją czaszkę.

Trudno mi powiedzieć, co było dalej. Ból nie do wytrzymania przeszył cały mój organizm.

Wydawało mi się, że jakaś siła wydziera mi wnętrzności. Otaczająca mnie przestrzeń eksplodowała z oślepiającym błyskiem i straciłem przytomność.

Najpierw powrócił ból i ten ból kazał mi pomyśleć, że jednak żyję. Potem poczułem odór spalonych przewodów i zapach ozonu. Potem otworzyłem oczy. Laboratorium było pełne dymu.

Przezwyciężając ból podszedłem do fotela, w którym leżał skulony Bieriestowski.

Ująłem w dłonie jego głowę, jęknął.

— Przebicie kondensatorów — wychrypiał. — Gdyby to się zdarzyło po przekroczeniu granicy przejścia, byłby z nami koniec. Oczywiście, zostaliśmy wyrzuceni z powrotem po krzywej opadającej.

Bieriestowski, nawet na wpół przytomny, pozostawał wierny sobie.

Zataczając się wyszedłem z laboratorium. Na podwórzu rzucił się na mnie owczarek, ale nieoczekiwanie podwinął ogon pod siebie, zawył i uciekł.

Dowlokłem się do domu czepiając się płotów i ścian. Ze słabości załamywały się pode mną nogi. Nieliczni przechodnie patrzyli na mnie ze zdziwieniem.

Kiedy wszedłem do pokoju, machinalnie zbliżyłem się do lustra. Moje własne odbicie wydało mi się zupełnie obce. Jakoś tam dotarłem do łóżka, zwaliłem się na nie nie rozbierając się i zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, przy łóżku siedział lekarz w białym kitlu. U mego wezgłowia stała przerażona właścicielka domku, w którym wynajmowałem pokój.

— Ależ pan sobie pospał — powiedział doktor. — Już chciałem przewieźć pana do szpitala.

Teraz już wszystko jest w porządku, ale będzie pan musiał przez kilka dni pozostać w łóżku.

Proszę brać te krople. To wszystko jest rezultatem wyczerpania, przemęczenia.

Nawiasem mówiąc, czy lekarze mówili już panu kiedyś, że ma pan serce z prawej strony?

Zaprzeczyłem.

— To dziwne, że pan o tym nie wiedział. To dość rzadko spotykane odchylenie od normy.

— Mam już zupełnie dosyć wszelkich odchyleń od normy — powiedziałem, odwracając się twarzą do ściany. — Serdeczne dzięki!

Lekarz poklepał mnie po ramieniu, powiedział coś półgłosem do mojej gospodyni i wyszedł.

Zasnąłem znowu.

…Po kilku dniach listonosz przyniósł mi list od Bieriestowskiego. Profesor pisał, że choroba nie pozwala mu opuszczać mieszkania i prosił, abym go odwiedził w bardzo ważnej sprawie.

Nie odpowiedziałem na ten list.

Minęło jeszcze kilka dni. Wydawało się, że Bieriestowski postanowił zostawić mnie w spokoju. Ale w niedzielę rano, kiedy właśnie wybierałem się do miasta, jakiś śmiertelnie przerażony chłopaczek przyniósł mi świstek papieru. Nie zdążyłem go przeczytać, a mały już zniknął bez śladu.

„Niech Pan przyjdzie jak najszybciej. Wszystko Panu opowiem. To bardzo ważne”.

— Te trzy zdania nabazgrane były ołówkiem na świstku. Podpisu nie było, ale rozpoznałem niezwykły charakter pisma Bieriestowskiego, jego pochylone w lewo litery. Cisnąłem świstek na podłogę i poszedłem na stację.

Tak się złożyło, że zostałem w mieście przez dwa dni, i przez cały ten czas nie opuszczało mnie ani na chwilę jakieś złe przeczucie. Prawdę mówiąc żałowałem, że zachowałem się wobec Bieriestowskiego aż tak brutalnie. Wyobrażałem sobie chorego, samotnego starca, który niecierpliwie czeka, aż przyjdę, i postanowiłem, że zaraz po powrocie na letnisko pójdę go odwiedzić.

Prosto z pociągu poszedłem w stronę domu Bieriestowskiego. Ku memu zdziwieniu drzwiczki w parkanie były otwarte, a obok nich stał milicjant.

— Wejście wzbronione — powiedział, zagradzając sobą przejście.

Pokazałem mu swoją legitymację prasową.

— Zamelduję śledczemu — powiedział salutując — proszę tutaj poczekać.

Po kilku minutach wrócił i polecił mi iść za sobą. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, był zabity pies.

— Trzeba go było zastrzelić — powiedział milicjant — nie pozwalał nikomu wejść.

Weszliśmy do laboratorium, a raczej do tego, co niegdyś nim było.

Cały środek laboratorium po prostu nie istniał. Głęboki lej ział w podłodze.

Brakowało także dużej części sufitu w centrum pomieszczenia. Ta część wyposażenia laboratorium, która się zachowała, wyglądała nad wyraz dziwnie. Mniej więcej tak wygląda kostka cukru, jeśli przez dobrą chwilę była zanurzona w gorącej kawie.

Podszedł do mnie młody człowiek ubrany po cywilnemu. Był to z pewnością śledczy.

— Niestety, w tej chwili nie możemy przekazać prasie żadnych jeszcze informacji — powiedział. — Wszystko to każe przypuszczać, że nastąpił tu wybuch, ale wybuch o takiej sile musiał być słyszany poza naszą miejscowością. Dziwne jest to, że nic nie usłyszał, nawet najbliżsi sąsiedzi. Nie wiedzielibyśmy o niczym, gdyby nie pies, który okropnie wył. Wył nieustannie przez dwie doby.

Jeszcze raz objąłem spojrzeniem szczątki laboratorium i wyszedłem na ulicę.

Nawet nie spytałem o losy Bieriestowskiego. Wszystko było dla mnie jasne.

„Wybuch miał miejsce nie tutaj, ale tam, na antypodach białego smoka” — pomyślałem.

Oto jest wszystko, o czym zamierzałem napisać.

Aha, zapomniałem wspomnieć o tym, że dentysta, u którego od lat leczę zęby, gotów jest przysiąc, że koronkę, którą mam na lewej górnej czwórce, założył mi kiedyś osobiście na górną czwórkę, ale prawą. Twierdzi, że to jedyny wypadek, kiedy go zawiodła pamięć zawodowa, z której jest tak bardzo dumny.

I oto mija pięć lat, od kiedy przy pisaniu posługuję się lewą ręką. Tak mi wygodniej.

Przełożyła Irena Lewandowska

Загрузка...