I. Relacja czabana Chamrakuła Już od czterech lat zabieram wiosną stada owiec na wysokogórskie pastwiska.
Muszę przyznać, że moja praca jest śmiesznie łatwa. Wilki zaglądały tu ostatnio w czasach, kiedy mój dziadek dopiero marzył o tym, aby po raz pierwszy w życiu ogolić sobie brodę.
Wprawdzie gospodarstwo mam spore, ale kierować nim nietrudno. Jedna osoba daje sobie tam świetnie radę.
Wolnego czasu mam do woli. Na sprawdzenie podczerwonego ogrodzenia zejdzie mi najwyżej trzydzieści minut. Tyle tez mniej więcej potrzeba na zaprogramowanie elektronowych pomocników. No i muszę mieć jeszcze z 15–20 minut na wydanie odpowiednich dyspozycji PNP, tj. cyberowi, który poszukuje nowych pastwisk.
Oto i cały ambaras… Poza tym zajmuję się jeszcze przygotowaniem paszy, sporządzam charakterystyki flory alpejskiej dla potrzeb przemysłu spożywczego oraz medycyny, ponadto raz na tydzień kontroluję automatycznej stacji meteorologicznej. Ale to wszystko błahostka.
Najwięcej czasu pochłania mi przygotowanie się do sesji egzaminacyjnej. Studiuję bowiem w Instytucie Pałeoklimatów. Może się dziwicie, po co to wszystko mówię, ale bez tych szczegółów moglibyście mieć dość często kłopot ze zrozumieniem pewnych spraw, które poruszę za chwilę w dalszej części mego opowiadania. Więc cóż? Czasu mam dosyć, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę codzienne wykłady stereotelewizyjne Wydziału Muzycznego. Dlatego właśnie mogę sobie pozwolić na taki zbytek, jak astronomia. Nie muszę rano wcześnie wstawać i często do samego świtu zachwycam się niebem. Teleskop mam wprawdzie jak najbardziej przeciętny — zwykły amatorski „Tellur”.
Owego dnia, który was tak interesuje, a właściwie nocą, akurat nie spałem.
Zaintrygowały mnie dziwne błyski, które zobaczyłem w rejonie konstelacji Liry.
Już się miałem połączyć z najbliższym obserwatorium, kiedy odkryłem, ze owe błyski są rezultatem działania jakiegoś promienia biegnącego z Ziemi.
W tej chwili zaterkotał brzęczyk i wszędzie zapaliły się i pomknęły czerwone ogniki. To zapłonęły „oczy” moich cyberów. Cała romantyka gwiazdozbioru Liry momentalnie wywietrzała mi z głowy i pobiegłem co tchu do moich owiec. Choć biegłem na złamanie karku i tak się spóźniłem. Coś widocznie przestraszyło owce, gdyż rzuciły się nagle w stronę urwiska, uciekając przed niebezpieczeństwem, którego dotąd nie znały.
Do tej pory żadne zwierzę nie przekroczyło bariery promieni podczerwonych, utworzonych przez elektrony skandu. Ale w tym momencie owa promienna ochrona uległa raptem uszkodzeniu. Jak wykazały później przyrządy, nastąpiło to na skutek dziwnych fluktuacji pól pozytronowo-neutrinowych. Nie będę się zresztą zagłębiał w szczegóły; w każdym razie moje wystraszone owce pomknęły nagle ku przepaści… Prawie wszystkie pospadały z urwiska. Tak bardzo byłem tym zdenerwowany i przygnębiony, że na śmierć zapomniałem o dziwnym zjawisku astronomicznym. Ale tego, co zdarzyło się później, trudno było nie zauważyć. Od razu zobaczyłem łunę, która zalała niebo na południowym wschodzie. Mniej więcej w tym miejscu, gdzie znajduje się Laboratorium Badań Przestrzeni, unosiła się ku niebu smukła błyszcząca igła.
Trudno powiedzieć, jaki miała kolor. Właściwie był to chyba mieniący się kolor aleksandrytu — od fioletowego bzu aż do zieleni. Nagle z owej igły, jak z palmowego pędu zaczęły wyrastać ukośne liście błysków. Przy czym wszystko to trwało niespełna minutę i zatonęło wreszcie w powodzi złotego blasku, którego siły i piękna nie sposób wyrazić. W owej zorzy przez chwilę przywidziały mi się cudowne krajobrazy obcych światów. Wydało mi się nawet, że czuję świeży i cierpki zapach dalekich mórz i lasów. Kiedy wszystko znikło, uświadomiłem sobie, że był to zapach ozonu.
To samo stwierdziły też przyrządy. Wokół mnie rozpościerała się chłodna i czysta wiosenna noc. Wszystko było, jak dawniej, nawet w konstelacji Liry nie widziałem już błysków.
Nie było tylko biednych owiec… O wszystkim, co zaszło, doniosłem bezzwłocznie kanałami psychołączności.
To chyba byłoby wszystko…
II. Komunikat S. M. Smirnowa opublikowany w miejscowej prasie Opowiadanie młodego czabana jest właściwie jedynym świadectwem człowieka, który przebywał w pobliżu miejsca katastrofy, jaka wydarzyła się trzy dni temu w Laboratorium Badań Przestrzeni. Ja — jako członek komisji, prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy, szczególnie dotkliwie zdaję sobie sprawę z tego, jak skąpe dane są w naszym posiadaniu.
Przyrządy Chamrakuła wykazały, że światła awaryjne cyberów zapaliły się dokładnie o 2,32.
Kiedy zdjęliśmy taśmy z liczników źródła energii (są dwa takie liczniki: jeden zainstalowany jest bezpośrednio w elektrowni atomowej, drugi zaś w transformatorowej budce laboratorium), to zobaczyliśmy, że właśnie w tym czasie nastąpił gwałtowny skok w zużyciu energii.
Po 16 sekundach został osiągnięty punkt kulminacyjny, zaś po następnych dziesięciu zaczął się raptowny spadek. Najbardziej interesujące jest to, że o godz. 2 min. 32 sek. 57 przyrządy prawdopodobnie zepsuły się. Bo jakże moglibyśmy wyjaśnić inaczej ten fakt, że w owym czasie laboratorium zamiast zużywać energię, zaczęło ją nagle wytwarzać? Przecież taki właśnie wniosek można wysnuć, gdy się ogląda liczniki przekaźników.
I jeszcze jedna dziwna okoliczność. Laboratorium nic poniosło prawie żadnego szwanku.
Jedynie pośrodku sali C odkryto koło o promieniu dwóch metrów, w którym całe wyposażenie dosłownie rozpadło się na atomy. Trudno się zdobyć na inne określenie, gdyż sala jest dość solidnie zastawiona stołami oraz aparaturą. Skąd mogłoby się wziąć na samym jej środku idealne koło… pustego miejsca? Bezpośrednio do owego pustego kręgu przylega stół laboratoryjny, a właściwie tylko dwie trzecie stołu, ponieważ reszta została odcięta dokładnie po obwodzie koła.
Specjaliści twierdzą, że żadnym ze znanych sposobów obróbki drewna nie udałoby się osiągnąć takiego idealnego cięcia. Ku środkowi sali biegnie także mnóstwo przewodów, ale i one są wszystkie obcięte równiutko na granicy pustego kręgu. Zresztą „ucięte” — nie jest najszczęśliwszym słowem: patrząc na przewody, trudno przypuszczać, że mogłyby one gdzieś dalej prowadzić. Ale po cóż by były potrzebne owe nigdzie nie podłączone końcówki?
W sali znaleziono dyktofon. Ale na irydowym drucie nie odkryto najmniejszych śladów zapisu dźwięku, chociaż aparatu nie wyłączono. Czyżby pracy w laboratorium oraz nagłej katastrofie nie towarzyszyły najmniejsze nawet dźwięki? Wszystko to jest bardzo dziwne. Jeśli można wierzyć zapisowi w portierni, to owej nocy w całym gmachu znajdował się tylko jeden człowiek. Była to prof. Irena Łosiewa. Najbardziej skrupulatne poszukiwania nie dały rezultatów: Lora przepadła bez wieści. Do domu nie wracała w ogóle nie dawała znaku życia.
Tak samo znikł bez goszczący wówczas u niej doktor Derdio Loszan—. Matka Łosiewej mówi, że wyszedł on z domu punktualnie o dziesiątej wieczorem, obiecawszy solennie, że wróci za trzy godziny razem z Ireną. Wszystko wskazało na to, że byli oni razem w laboratorium, w sali C. Strach pomyśleć, że spotkał ich ten sam los, co przedmioty znajdujące się pośrodku sali.
Według oświadczenia współpracowników, tam gdzie obecnie zieje pustka, znajdował się przedtem wielki pierścieniowy magnes, dwa grawitacyjne generatory oraz jakiś nowy przyrząd.
Tego przyrządu nikt dotąd nie widział. Pojawił się w laboratorium niedawno i Łosiewa trzymała go zawsze pod narzutą z czarnego aksamitu. Żadnych śladów zniszczenia, powtarzam, nie udało się wykryć. Mimo woli nasuwają się wątpliwości, czy w ogóle miała tu miejsce jakakolwiek katastrofa. W każdym bądź razie, gdyby nie tajemnicze zniknięcie Łosiewej i Loszancy, można by było mówić jedynie o „dziwnym żarcie z pustym kołem”, jak się wyraził jeden ze współpracowników laboratorium. Nie znoszę zagadek i dlatego najbardziej ze wszystkich nalegałem, aby cal po calu przeszukać skrupulatnie całe pomieszczenie.
Poszukiwania te zakończyły się dopiero teraz, jednak bez rezultatu.
Na północno-wschodniej ścianie budynku odkryto strefę z niewielką radioaktywnością.
Dokładne pomiary wykazały, że ową strefę stanowi koło o promieniu niespełna dwóch metrów.
Dziwny zbieg okoliczności, którego nie sposób wytłumaczyć. Godne podziwu jest to, że radioaktywność rozprzestrzenia się na całą grubość ściany. Zupełnie jakby przesączył się przez nią radioaktywny gaz. Ponadto udało się ustalić, że na suficie sali C znajduje się ledwie dostrzegalny otwór, który przechodzi przez cały gmach i kończy się dopiero w dachu. Brzegi otworu nie są stopione ogniem i w ogóle nie zachowały się nawet najmniejsze ślady tego, czym i jak został on zrobiony. Nikt z pracowników nie potrafi określić, czy ów otwór istniał przed katastrofą, czy nie.
Niestety, są to jedyne dane, jakimi dysponujemy.
III. List studenta Chamrakuła do S. M. Smirnowa Szanowny Sergiuszu Mitrofanowiczu!
Rozmowa z Wami — jak pamiętacie zapewne, było to nazajutrz po tajemniczej śmierci moich owiec — wywarła na mnie wielkie wrażenie. Wasze słowa, ze każde dziwne zjawisko, nawet na pierwszy rzut oka błahe, może mieć wcale niebagatelne znaczenie, zapamiętałem na całe życie.
Dlatego właśnie ośmieliłem się niepokoić Was tym listem. Wypadek, o którym chcę opowiedzieć, może Was wcale nie zainteresuje, lecz mimo wszystko wydaje mi się, że ma on jednak jakiś związek z wydarzeniami, które miały miejsce owej pamiętnej nocy. Za chwilę wszystko to wyłuszczę.
Na kilka godzin przed wspomnianymi wydarzeniami przygotowywałem się do egzaminów z agronomii ogólnej. Posiadam magnetofon z taśmą irydową, na której został zapisany cały kurs wykładów. Pamiętam jak dziś, że odtwarzałem właśnie wykład o pochodzeniu gór lodowych oraz o ich wykorzystaniu w celu nawodnienia pustyń. Bardzo ciekawy wykład. Ale nie o to chodzi. To znaczy — nie tylko o to. Już w mieście, gdy pojechałem tam na egzaminy, poczułem nagle, że zapomniałem ten ustęp, w którym jest mowa o topnieniu gór lodowych w warunkach pustynnych.
Naturalnie — poczułem wielką chętkę wysłuchania owego wykładu. I na tym właśnie polega mój dziwny wypadek: magnetofon milczał. Proszę nie myśleć, że był uszkodzony.
Wszystko skrupulatnie sprawdziłem. Po prostu wszystko, co było zapisane na taśmie, w jakiś sposób uległo zatarciu.
Może ja sam niechcący włączyłem nie ten przycisk i starłem napis? Od razu przyszło mi to do głowy. Prawdopodobnie na tym bym i poprzestał, gdyby nie mój sąsiad Oleg Murłakow, mieszkający ze mną w tym samym pokoju, w naszym internacie. Jest geofizykiem i studiuje już na czwartym roku.
Oleg akurat reperował blok informacyjny mojego zwiadowcy PNP — tj.
poszukiwacza nowych pastwisk. Okazuje się, ze owe dziwne pozytronowo-neutrinowe fluktuacje, które uszkodziły promienną ochronę na pastwisku, zepsuły także i mojego cybera.
Stwierdził to Oleg, który uważnie wysłuchał mego opowiadania. A do reperacji cybera zabrał się dlatego, że PNP — to jego projekt, będący roczną pracą zaliczeniową. Z początku Oleg nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać, gdyż nie mógł odkryć śladów uszkodzenia. Możliwe, że i dotychczas by nad nim ślęczał, gdyby przypadkowo nie przestawił bieguna akumulatora prądu stałego. Po prostu bardzo się zmęczył i pomylił elektrody, zamieniwszy minus na plus. Ten to właśnie „błąd” naprawił blok. Oleg przysięgał, że to tylko dziwny zbieg okoliczności, którego nie da się wcale niczym wytłumaczyć, lecz ja miałem na ten temat zupełnie inny pogląd.
Po zdaniu egzaminów (przy okazji nadmienię, że profesor postawił mi najwyższy stopień) udałem się do kierownika katedry promieni kosmicznych. Zainteresujecie się zapewne, dlaczego właśnie do niego. Pozostaje mi tylko odpowiedzieć, że Wacław Lucjanowicz jest jedynym fizykiem w całym Instytucie Paleoklimatycznym. Któż, jeśli nie on, mógłby się lepiej połapać we wszystkich zagadkach przyrządów elektronowych. On także z początku powiedział, że nie widzi żadnego związku między rozmagnesowaną taśmą i uszkodzonym blokiem. Miałem właśnie już wyjść, kiedy nagle przemówił: „A wiecie co? Przeciągnijmy Waszą taśmę nie przez elektronowe główki, a raczej przez pozytronowe”.
Odparłem mu na to, że nigdy o takich nie słyszałem. A on się tylko śmieje.
Wzięliśmy wówczas mocne źródło promieni gamma i zaczęliśmy bombardować nimi ołowianą tarczę.
Specjalny pierścieniowy magnes odprowadzał wytrącone pozytrony do kamery próżniowej, skąd były chwytane w kondensator. W ten sposób zdobyliśmy źródło „antyprądu”. I chyba nie uwierzycie? Oniemiała taśma przemówiła i znowu usłyszałem niepotrzebny mi już wykład o górach lodowych. Wacław Lucjanowicz oznajmił, że umieści wzmiankę tym efekcie w organie prasowym Akademii Umiejętności i że ja z Olegiem możemy być dumni ze swojej pierwszej samodzielnej pracy naukowej. Możliwe, że Was wcale nie ciekawi, ale poczuwałem się do obowiązku doniesienia Wam o tym. Wczoraj otrzymałem od dyrektora naszego gospodarstwa.
Pisze, że sąsiedzi nam pomogli i po zdaniu egzaminów znowu wypędzę na pastwiska stada owiec. Jak więc widzicie, wkrótce spotkamy się ponownie.
Wasz Chamrakuł, technik — czaban komunistycznego gospodarstwa „Runo”, student II roku Instytutu Paleoklimatologii, rzeczywisty członek Towarzystwa Ekologii Fitocynozów.
IV. Znowu S. M. Smirnow Chyba nie muszę, mówić, jak się ucieszyłem z listu Chamrakuła. Wspólnym wysiłkiem pracowników laboratorium dyktafon przemówił już po upływie dwóch godzin. Na wszelki wypadek wszystko, co usłyszeliśmy, zostało ponownie zapisane. Teraz dysponujemy dwoma krążkami taśmy, zawierającymi tę cenną informację.
Z początku słychać było bezustanne syczenie i trzaski. Niektórzy nawet zaczynali już powątpiewywać w skuteczność „metody Chamrakuła”. Ale oto rozległo się lekkie pokasływanie i dał się słyszeć czyjś zmęczony oddech.
— Dziękuję, kochanie. Postaw to tutaj. — Był to głos Ireny Łosiewej.
Coś walnęło, jakby postawiono na podłogę jakiś ciężki metalowy przedmiot.
— No, i co teraz będzie?
Męski, z chropawym nieco akcentem głos najprawdopodobniej należał do doktora Loszancy.
Łosiewa nie odpowiedziała.
— A więc w czym leży istota rzeczy, Irenko? — znowu zapytał Loszancy.
— W filozofii. Wszystko opiera się jedynie na filozofii, zaś fizyka odgrywa tu raczej rolę drugorzędną.
— Nigdy nie myślałem, że w filozofii może kryć się coś nieprawdopodobnego, a przecież obiecałaś mnie zadziwić.
— Jeszcze cię zadziwię! Odpowiedz mi z początku na jedno pytanie. Ale muszę cię najpierw uprzedzić, że nigdy się nad nim nie zastanawiałeś. Przecież cię znam. — Łosiewa roześmiała się.
Po krótkim milczeniu Loszancy powiedział: — No, gdzież to twoje pytanie?
— Cóżeś ty taki niecierpliwy? Po prostu szukam najlepszego sformułowania. Dajże mi trochę pomyśleć.
Przez pięć minut panowała cisza. Później Łosiewa zapytała: — Czy nigdy się nie zastanawiałeś, co było przed atomami?
— Co przez to rozumiesz — przed atomami? — zapytał Loszancy z pewną konsternacją.
— No, w przedatomowym stanie materii… Dlaczego powszechnie uważa się, że atomy były zawsze? Przecież materia jest wieczna. I w swoim rozwoju nigdy się nie powtarza.
Wszystkie procesy we Wszechświecie są nieodwracalne. A więc, co było przedtem, zanim ukształtowały się atomy, i co będzie potem?…
— Jakie masz podstawy do zadawania podobnych pytań?
— Czyż do zadawania pytań konieczne są jakiekolwiek specjalne podstawy? Nie uchylaj się od odpowiedzi. Popatrz tylko. Astrofizyczne dane wiążą się ściśle z czysto geologicznymi.
Przesunięcie widma w stronę czerwieni mówi nam o tym, że galaktyki rozbiegają się i nasz odcinek Wszechświata ulega rozszerzeniu, obserwacje geologiczne dostarczają dowodów na to, że Ziemia nie tylko się rozszerza, lecz nawet pęka, co można objaśnić zmniejszeniem się stałej grawitacyjnej. Nieprawdaż?
— No i cóż z tego?
— Oznacza to, że kiedyś była maksymalna grawitacja. Wynika stąd pytanie: jakiemu stanowi materii odpowiadało owo maksimum? A następnie: jaki będzie stan materii przy minimum grawitacji i kiedy to nastąpi? No i wreszcie, co towarzyszy owym momentom maksymalnej i minimalnej grawitacji: wybuchy substancji, czy też całkowite odwrócenie czasoprzestrzeni?…
Cóż ty tak milczysz?
— Uczciwie mówiąc, Ireno, nie wiem po prostu, co mam ci powiedzieć.
Rzeczywiście nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Teraz wreszcie rozumiem cel tego eksperymentu.
Czy nie wydaje ti się jednak, że może być on niebezpieczny?
— Czyżbyś się bał?
— Skądże! Ale chcę rozsądnie rozważyć wszystkie „za” i „przeciw”. Trzeba przewidzieć wszystkie możliwe następstwa.
— Ile potrzebujesz na to czasu?
— Dokładnie nie wiem. Możliwe, że dosyć dużo, jeśli w ogóle podobny eksperyment można ocenić teoretycznie.
— Wobec tego przeprowadzę go sama i to jeszcze dzisiaj. A ty możesz sobie iść do domu.
Mama nie może się nas doczekać. Powiedz jej, że jeszcze tu trochę zabawię.
— Czy to twoja nieodwołalna decyzja?
— Najzupełniej!
— Zaczekaj troszkę, zdejmę tylko marynarkę i podwyższę pulpit przy fotelu, żebym miał wygodniej.
Wtem rozległ się jakiś dźwięk. Prawdopodobnie… pocałowali się. Przez kilka minut panowała zupełna cisza. Potem dał się słyszeć przybierający coraz bardziej na sile gwizd.
— Cóż to, kochanie? — Głos Łosiewej ledwo było lać.
— Nie wiem. Wokół nas pojawiło się jakieś koło, widzisz? Wszystko rozpłomieniło się dokoła dziwnym purpurowym światłem. Jego promienie są tak ciężkie i jednocześnie ruchliwe, jakby pochodziły z emanacji radonu.
— Derdio! Widzę w górze błyszczący punkcik!
— To dziwne! Cóż by to mogło być? Prawie nic nie słyszę i jakoś… trudno oddychać.
— Gdzie ty właściwie patrzysz? Tam, spójrz tam! Cóż to? Och, jaki przecudny świat… i ocean… A ta zorza! Popatrz tylko, roztopione złoto otacza nas ‘coraz bardziej.
Nasza kabina jest tylko mizerną łupinką, zagubioną w bezmiarze wód złotego morza! Jakie to piękne!
— To śmierć, Ira!
— Coś ty powiedział? Cóż mam robić? Dlaczego zwlekasz? No, cóż mamy robić?
— Tylko spokój, maleńka! Opornik — do końca! A teraz daj maksimum grawitacji i przestrzeń zwinie się wokół nas. Znajdziemy się jakby w pęcherzyku. Rozumiesz?
— A cóż się z nami stanie w tym pęcherzu?
— Nie wiem, lecz nie ma innego wyjścia. Jeśli zmniejszymy napięcie, od razu nastąpi wybuch… Szybciej, Ira, szybciej. I ten przełącz…
Choć przekręcaliśmy później na wszystkie strony ową taśmę, nic więcej nie udało się nam usłyszeć.
. . . . . . .
. . . . . . .
Mijały lata. Ludzie często powracali myślą do zagadki owego tajemniczego zniknięcia. Kiedy w ciągu licznych dyskusji wszystkie argumenty zostały wyczerpane, niektórzy zaczęli uciekać się do tak już zaiste wyświechtanych terminów, jak „czwarty wymiar” lub „dematerializacja”‘, spotkawszy zdecydowany opór, próbowali wówczas coś tam bełkotać nieśmiało o „granicach poznania”.
Jakby tam zresztą nie było, wypadek ten, podobnie jak zagadka tunguskiego meteorytu, dał dziennikarzom świetną pożywkę dla wszelkiego rodzaju sporów i domysłów.
Sądzone mu było tysiąckrotnie powracać na strony czasopism pod niezmiennym nagłówkiem „Nie odgadniona tajemnica”. Odszukawszy w archiwum Instytutu Badań Przestrzeni notatki Chamrakuła, gdzie jest mowa o zauważonych przez niego w ową noc błyskach w konstelacji Liry, pewien pisarz-fantasta puścił w obieg hipotezę, która zyskała od razu wielką popularność.
Wykoncypował on sobie, że Łosiewa wynalazła nowy typ gwiazdolotu, który przekształca wszystko, co się w nim znajduje, w wiązkę neutrino i z szybkością światła unosi ku celowi. Taki gwiazdolot jak widmo przechodzi przez pył kosmiczny, poprzez planety i rozżarzoną materię gwiazd. Nic nie zatrwoży owego bezcielesnego mocarza kosmosu, który uniósł w otchłań wszechświata Loszancy i Łosiewą. Uczeni nie raczyli obalać hipotezy owego pisarzyny. Dzieci jednak do pewnego wieku święcie w nią wierzyły.
Opowiadanie Ireny Łosiewej Z początku wydało mi się, że nasze doświadczenie zakończyło się fiaskiem. Ale kiedy, szarpnąwszy opornik aż do końca, spojrzałam w iluminator, gorejącego w fioletowych strugach złota już tam nie było. Coś niewidocznego, lecz zarazem i nieprzezroczystego oddzieliło nas od kłębiącej się plazmy. Choć zaszło to wszystko w mgnieniu oka, nie zapomnę nigdy nagłego uczucia ostrego bólu gdzieś w okolicy serca i dziwnej ociężałości. Chyba zdążyłam tylko ścisnąć mocno rękę Derdia, zanim straciłam przytomność. A może wcale nie zemdlałam? W każdym razie, gdy ponownie zajrzałam w iluminator (wszystko w nim już zresztą ściemniało i zmatowiało), wydało mi się, że nie minęła nawet sekunda.
— Mimo wszystko coś niecoś się udało — przemówił wreszcie Derdio, wycierając powoli chusteczką czoło — ale reakcja widocznie wygasła. Wszystkiemu winna nietrwałość.
Trzeba będzie jeszcze nad tym popracować.
W milczeniu skinęłam głową. Nie wiedziałam, co przerwało reakcję — nietrwałość czy tchórzostwo, które kazało nam zamknąć wokół naszego stanowiska pole grawitacyjne. Jakby czytając moje myśli, Derdio pogładził moją rękę i powiedział cichutko: — Nie możesz mieć, Ira, żadnych wątpliwości. Wszystko odbyło cię prawidłowo.
Mieliśmy obowiązek przerwać reakcję. Dla takich eksperymentów nie nadszedł jeszcze czas.
Zbyt mało wiemy o czasoprzestrzeni, o grawitacji, o budowie materii. Trudno sobie nawet wyobrazić, jaką katastrofę mógł wywołać nasz eksperyment.
Czułam, ze Derdio ma słuszność. Ale wstyd mi było za tę sekundę strachu, który opanował mnie całkowicie w momencie, gdy zaczęła się reakcja. Dlatego odczuwałam taką potrzebę sprzeczania się, szukania dowodów, przekonywania. Kogo właściwie chciałam przekonać: siebie czy jego? Tego naprawdę nie wiem.
— Mógł wylecieć w powietrze cały Instytut, mogła ulec zagładzie Ziemia, a może i system słoneczny lub nawet Wszechświat? Wydawało mi się, że w moim głosie dźwięczy mocno napięta struna sarkazmu.
Ale mój mądry i łagodny przyjaciel udał wówczas, że nie rozumie mojego stanu.
Powiedział tylko: — Dopiero teraz uświadamiam sobie, na ile nierozważny był ów eksperyment.
Gdyby reakcja zaczęła czerpać energię z siebie samej, to jeszcze nie wiadomo, jakie by wyzwoliła ukryte obecnie przed nami siły i procesy, drzemiące dotąd w samym sercu materii.
Wówczas znowu poczułam strach. Właściwie to skomplikowane uczucie oznaczało coś znacznie więcej aniżeli strach Przypomniało mi się dzieciństwo. Przez bardzo długi czas nie mogłam bez lęku patrzeć w kałuże. Odbijało się w nich bezdenne niebo. I zawsze bałam się wprost, ze spadnę w przepaść, otwierającą się przede mną. Bałam się, lecz równocześnie nie mogłam jakoś nie patrzeć. Później to samo uczucie ogarniało mnie w laboratorium astrofizycznym. Zdjęcia odległych galaktyk i hipergalaktyk, ledwo uchwytne ich wzajemnego oddziaływania i czarna straszna otchłań czasoprzestrzeni. I oto teraz doznałam tego znajomego uczucia. Wyobraziłam sobie przez chwilę, „jak wokół pierwszego „podpalonego”
przez nas atomu wybucha pożar zniszczenia. Gdzie owa pożoga może zarzucić Wszechświat, jak daleko ów pożar może się rozprzestrzenić? Niestety, na te pytania nikt przecież nie odpowie.
— Ale popatrz tylko! Jesteśmy w kabinie już 13 minut — Derdio przysunął ku mnie świecący cyferblat swojego zegarka.
— Najwyższy czas, byśmy zatarli ślady naszego przestępstwa i pobiegli na herbatę z malinowymi konfiturami, bo inaczej oberwiemy porządną burę…
Kiedy mocno ścisnąwszy ramię Derdia wyskoczyłam z luku na ziemię, nawet nie podejrzewałam, że zdarzyła się katastrofa, chociaż od razu niemile zaskoczyła mnie ciemność, jaka panowała w laboratorium.
— Nie pamiętasz przypadkiem, czyśmy zgasili światło przed rozpoczęciem eksperymentu? — zwróciłam się do Derdia.
— Chyba nie… Ale może po prostu spaliły się bezpieczniki?
Od razu się uspokoiłam. Pewnie tak się właśnie stało: spaliły się bezpieczniki.
Doskonale znałam swoje laboratorium, więc, swobodnie orientując się w ciemnościach, skierowałam swe kroki do tablicy rozdzielczej, aby włączyć oświetlenie awaryjne.
Ręka przekazała mi nowy sygnał alarmowy. Poczułam, że moje palce namacały coś szorstkiego, chociaż tutaj powinien być gładki i zimny marmur tablicy rozdzielczej. Sploty przewodów, coś miękkiego, podobnego do pajęczyny, szeroka nierówna szpara… Jak książkę dla ociemniałych czytałam historię tablicy, która zmieniła się nie do poznania w ciągu niespełna kwadransa.
Mój lęk udzielił się Derdiowi.
— Nic nie rozumiem! Gdzie się podziały przyrządy? Gdzie jest stół, gdzie stoisko do czytania mikrofilmów?
Wkrótce przekonaliśmy się, że stoimy w pustej sali. Jakoś niepostrzeżenie przestałam się nawet denerwować. Stanowczo zbyt wiele było zagadek. Każdy człowiek ma na szczęście jakiś specjalny bezpiecznik. Gdy na niego runie zbyt wiele wrażeń, ów bezpiecznik przepala się.
Inaczej nie wytrzymałby mózg.
Podeszłam do tego miejsca, gdzie powinno znajdować się okno. Wyciągnęłam ręce i namacałam story. Jedwab rozpadł mi się w rękach. Otrząsnąwszy z palców zbutwiałą tkaninę, próbowałam oczyścić gęstą warstwę pajęczyny i kurzu, jaka pokrywała szybę. Nie było to wcale łatwe. Długo tarłam z początku dłonią, a później rękawem, póki nie ukazały się pierwsze przebłyski wieczornego światła.
Czyżby te wszystkie dziwne przemiany zostały wywołane moją reakcją, która mignęła tylko jak błyskawica?
Derdio w tym czasie stał przy drzwiach, próbując je bezskutecznie otworzyć.
Poszłam ku niemu, lecz po drodze potknęłam się o jakiś przedmiot. Była to masywna żelazna belka, pokryta obficie łuszczącą się rdzą. Spróbowałam ją podnieść, lecz tylko na chwilę udało mi się oderwać belkę od podłogi. Wezwałam więc Derdia na pomoc.
— Cóż to? — zapytał zdziwiony, z trudnością unosząc ów przedmiot, który nie wiadomo skąd znalazł się w laboratorium.
I cóż mu mogłam odpowiedzieć? Sama niczego nie rozumiałam. Derdio oparł belkę jednym końcem o podłogę i potarł ją ręką. Na ziemię posypała się rdza.
— Wiesz co? — powiedział. — To jest szyna. A właściwie wszystko, co pozostało z owego jednoszynowego toru, po którym poruszało się w twoim laboratorium eksperymentalne stoisko…
No i masz ci los… W każdym razie ta rzecz nam się przyda.
Derdio posłużył się szyną jak taranem, próbując wyłamać drzwi. Po serii głuchych uderzeń drzwi się nareszcie poddały. Oparliśmy się o nie oboje i wówczas, skrzypiąc przeraźliwie, ustąpiły.
Gdy wydostaliśmy się na zewnątrz, był już wieczór. Nie wiem, jak mam przekazać wrażenia, jakie wywołują takie letnie wieczory. Gdzieś w nawarstwionym błękicie płoną dogorywające już barwy zachodu, jak stygnący w formach metal. Takie wieczory bywają smutne i melancholijne, mogą być też zarazem i bardzo kuszące, i pełne niepokoju. Wiem najlepiej, że nic nadzwyczajnego w taki wieczór nie może się wydarzyć. A mimo wszystko ten właśnie wieczór mnie oczarował. Staliśmy z Derdiem, trzymając się za ręce, i patrzyliśmy na zachodzące słońce.
Trawy pochyliły się smutno ku ziemi, przybierając błękitnawy odcień. Zapachniało białymi kwiatami tytoniu, czuć było także zapach piołunu. W napiętym jak struna, rozbrzmiewającym kaskadą dźwięków powietrzu unosił się zwiewnie puch topoli, pokrywając wszystko dokoła.
Nagle Derdio zadrżał. Podszedł ku mnie zmieszany i w milczeniu postukał palcem po szkiełku zegarka. Była prawie trzecia. Popatrzyłam na niego całkowicie zbita z tropu.
— Czyżbyś niczego nie rozumiała? — Po raz pierwszy spostrzegłam, jak pobladł. — Teraz jest trzecia w nocy. Przecież do laboratorium przyjechaliśmy dopiero koło jedenastej!
Poczułam w piersi dziwny chłód. Popatrzyłam na niebo, na zachód słońca i uświadomiłam sobie wreszcie, że stało się coś nie do naprawienia. Cóż to za noc, kiedy jeszcze tak jasno: najwyżej dziewiąta, nie więcej.
— Topole przecież już dawno opadły… — Nie poznawałam wprost głosu Derdia, tak mi się wydał obcy i straszny. — Jeszcze półtora miesiąca temu wszędzie widziałem puch topoli.
Wszędzie go było pełno: unosił się w domach, tunelach, gromadził się także przy ściekach kanałowych, przypominając swym wyglądem brudne strzępy waty. A teraz, popatrz tylko: znowu to samo…
— Jak to, czas się cofnął? — zapytałam szeptem.
— Nie wiem, ale to możliwe. — Tym razem w jego głosie zadźwięczały jakieś stalowe nutki.
Od tej chwili Nieznane chwyciło nas mocno w swe sidła. Wstąpiliśmy jednak na ścieżkę bezustannych poszukiwań i najbardziej nieoczekiwanych odkryć. Byliśmy w duchu gotowi na wszystko. Któż miał wiedzieć lepiej od nas — fizyków, co to jest materia.
Spróbowaliśmy zmienić jej formy i niechybnie naruszyliśmy tym samym owe jeszcze tak mało znane więzi, które rozciągają się niewidocznie od materii do pola, przestrzeni i czasu. A mimo wszystko niczego dotąd nie rozumieliśmy.
Pierwszym cudem, jaki rzucił nam się w oczy, był wspaniały park, który rozrósł się bujnie wokół gmachu laboratorium. Nie od razu uświadomiłam sobie, że widzę ów park po raz pierwszy w życiu. „Przedtem”, a może i „potem”, któż to wie, było tu pole, zarośnięte piołunem i lebiodą.
Posypana błyszczącym, bursztynowym piaskiem alejka jakby nas gdzieś wołała.
Poszliśmy wolno obok bujnych krzaków oleandru, zatrzymując się co chwila, aby podziwiać to marmurowy basen, w którym rósł indyjski kwiat lotosu i wesoło swawoliły fioletowo-pomarańczowe ryby, to znów piękny klomb z dziwacznymi nieziemskimi roślinami; ich liście lśniły jak zimna stal.
Wszystko było jak w bajce. Czułam nawet słaby, lecz uporczywy, słodkawy i z lekka oszałamiający zapach kremowych wilgotnych magnolii. W gęstym cieniu listowia zapłonęły nagle jakieś fosforyczne kule. Cicho brzęczały spóźnione pszczoły i wiatr rozdzwaniał blaszane pióra palmowych wachlarzy.
Nie mówiliśmy ani słowa. Po prostu szliśmy, wziąwszy się za ręce, wystraszeni i oczarowani, zupełnie jak dzieci, które znalazły się w krainie baśni.
Nieoczekiwanie alejka ta przywiodła nas do wspaniałego łuku triumfalnego, zbudowanego z matowego górskiego kryształu. Ów łuk wyobrażał niejako wejście do baśniowego parku, z którego dopiero co wyszliśmy, choć nigdzie nie było parkanu.
Przekroczyliśmy owo wejście. Zamierzałam już właśnie zejść w dół po płonących w zachodzącym słońcu rodonitowych stopniach opadających łagodnie schodów, kiedy Derdio delikatnie mnie zatrzymał. Wskazał w milczeniu na złociste ogniki, migocące wewnątrz kryształowej masy. Zawróciliśmy i zbliżyliśmy się do łuku. Gdy tylko nasze nogi dotknęły czarnego zwierciadła jego podstawy, światełka, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, uformowały się w złote gwiazdozbiory słów: „Ten park jest miejscem odpoczynku i rozmyślań. Postanowiono nie wznosić w nim budynków i nie przeciągać energotras. W tym miejscu w sierpniu 20 roku odeszli w przestrzeń zerową Irena Łosiewa i Derdio Loszancy. Był to pierwszy krok ludzkości na drodze do ujarzmienia czasu”.
Opowieść doktora Loszancy Jeszcze tam, w parku, przy opuszczonym gmachu laboratorium, zacząłem niejasno zdawać sobie sprawę z tego, co zaszło… Przedatomowy stan, a co będzie po atomach?…
Przede wszystkim jeśli czas dla nas z Ireną płynął inaczej niż dla pozostałych ludzi — a to jest przecież —widoczne — to oznacza, żeśmy się po prostu znaleźli poza ogólnym ziemskim systemem. My jednak nigdzie z Ziemi nie odlatywaliśmy, bynajmniej nie byliśmy kosmonautami — relatywistami, dla których dzięki szalonej prędkości gwiazdolotów czas płynął w niezwykle zwolnionym tempie w porównaniu ze wskazówkami ziemskich zegarków. W tych wykluczających się nawzajem logicznych konstrukcjach coś się jednak kryło. To była właśnie jedność i walka przeciwieństw. W nich należało szukać rozwiązania gnębiącej nas zagadki. Jak znaleźć jednak właściwy klucz? Spróbowałem jeszcze raz zmobilizować wszystkie swe siły, zmuszając się do dalszego prowadzenia owego trudnego pojedynku z Nieznanym.
Miałem jeszcze jeden punkt oparcia — była to reakcja łańcuchowa. Przeprowadziliśmy eksperymenty nad grawitacją, a zatem i nad krzywizną przestrzeni. Przecież jeszcze od czasów Einsteina jest rzeczą powszechnie wiadomo, ze grawitacja nie jest niczym innym, jak stopniem przegięcia przestrzeni. Im bardziej skrzywiona jest przestrzeń, tym wolniej płynie czas.
Zaraz, zaraz! Coś w tym jest! Trzeba się zastanowić i spróbować wyciągnąć konsekwencje…
A więc tak. Normalny bieg czasu został u nas w jakiś sposób zakłócony. Chodzi tylko o to, czy szybciej, czy wolniej płynął on dla nas, niż dla tych wszystkich, którzy znajdowali się podczas eksperymentu poza granicami naszego stanowiska, to znaczy dla wszystkich pozostałych ludzi.
Nie trzeba być specjalistą, aby dać na to pytanie jednoznaczną odpowiedź. Czas płynął dla nas wolniej. Po pierwsze, według naszych zegarów eksperyment trwał niespełna sekundę, a gdy został zakończony, odkryliśmy takie zmiany, jakie się mogą nagromadzić jedynie przez dziesięciolecia, jeśli nie przez stulecia. Zresztą lepiej na razie o tym nie myśleć. Aż strach pomyśleć, że stulecia przeszły mimo nas w ciągu jednego tylko błysku pola stanu przedatomowego.
Dlatego lepiej kontynuować mój logiczny szturm. A więc, po drugie… Ale cóż to za „po drugie”, które udowodni, że czas w obrębie naszego stanowiska zatrzymał się?
Okazuje się, że owe sławetne „po drugie” może się świetnie obejść bez tego, co ja nazwałem „po pierwsze”. Ono właśnie jest w stanie przekonać każdego fizyka. Dowcip polega na tym, że ratując się przed rozpoczętą reakcją łańcuchową degeneracji atomów, zamknęliśmy wokół siebie przestrzeń… To znaczy, doprowadzając grawitację do maksimum, zatrzymaliśmy tym samym czas…
Rzeczywiście: zatrzymaliśmy czas!
Otrzymaliśmy przedatomowy stan materii w warunkach nadzwyczaj zwolnionego tempa czasu. Ale cóż to znaczy? Jak to sobie uzmysłowić, jak objąć to wyobraźnią i w jakie ubrać słowa? Nagle wyobraziłem sobie swą hipotezę. Nie mogę powiedzieć, że jest prawdziwa, lecz trudno mi się na razie jej wyrzec. Przynajmniej coś objaśnia. Wyobraziłem sobie przedatomowy stan w warunkach zwolnionego tempa czasu, jako skupisko jeszcze nie uformowanych wirtualnych elementarnych cząsteczek. Coś w rodzaju sławnego „morza Diraca”.
Jest ono jakby granicą: po jednej stronie leży nasz zwykły świat z jego czasoprzestrzenią, zaś po drugiej — antyświat z przeciwną jak w lustrze przestrzenią i wstecznym biegiem czasu. W naszym świecie galaktyki powiększają coraz bardziej dzielące je odległości, w antyświecie natomiast skupiają się, dążąc ku sobie. Granicą jest stan przedatomowy, ów punkt zerowy czasu i przestrzeni. Nowe pokolenia, które z biegiem lat zajęły miejsca ludzi nam współczesnych, a możliwe, że nawet jeszcze nasi koledzy, nie mogli tego nie rozumieć. Stąd właśnie złoty napis: „odeszli w przestrzeń zerową”. Nasze życie nie poszło na marne, w ślad za nami ruszyli inni — odważni i zakochani, którzy mieli czelność powstać przeciw samowładztwu Czasu i rzucić rękawicę w twarz Śmierci.
Schodziliśmy z Ireną po rodonitowych schodach, tam gdzie w błękitnym zmierzchu migotało niezliczonymi światłami nie znane i piękne miasto. Jak kosmonauci, powracający z dalekich planet, przekroczywszy bezmiar czasu, szliśmy na spotkanie ze swymi potomkami.
Nigdy nie odlatywaliśmy z Ziemi, lecz jednocześnie nikt z ludzi nigdy nie był od niej dalej, niż my w oho gwiaździste mgnienie, które zabłysło dla nas płomieniem utraconych bezpowrotnie dziesięcioleci. Szliśmy powoli do nieznajomych i jakże bliskich zarazem ludzi. I myślę ciągle, że oni na nas czekali.
Napis wewnątrz kryształowego łuku: „Postanowiono nie wznosić w nim budynków i nie przeprowadzać energotras” — nie jest wcale przypadkowy… Chcieli wyraźnie, by nic nam nie mogło przeszkodzić w powrocie z zerowej przestrzeni do domu.
— A dlaczego myślisz, że czekali na nasz powrót? — zapytała mnie Irena.
Odpowiedziałem jej natychmiast: — Po prostu podliczyli okres półrozpadu substancji w naszych akumulatorach.
Dlatego wiedzieli, kiedy wyczerpie się energia, zasilająca zamknięte pole grawitacyjne.
Energia elektryczna potrzebna była jedynie jako impuls początkowy, później zaś pole istniało już tylko kosztem cząstek omega. Zresztą, tobie przecież tego wyjaśniać nie muszę.
Roześmiałem się. Irena w milczeniu popatrzyła mi prosto w oczy. — A ja po prostu wiem, że oni na nas czekali… Nie mogli nie czekać… I jeszcze wiem jedno, że teraz jesteś jedynym moim człowiekiem w całym Wszechświecie. — Głos jej się nagle załamał, oczy stały się dziwnie wielkie, wilgotne i głębokie.
Objąłem ją delikatnie i cicho ruszyliśmy naprzód, kierując swe kroki tam, gdzie w imitującym głębiny morskie błękicie mieniły się wszystkimi barwami światła owego miasta.
Przełożył Eligiusz Madejski