IX

Wspólnota uczuć, którą Balsam on próbował tak mężnie stworzyć, rozpadła się, jak się okazało, pod naporem wściekłości oburzonego odłamu jego własnego duchowieństwa — mnichów. Wiedzę i współczucie Neposa podzielała zbyt nieliczna garstka; większość z butą obnosiła swój fanatyzm. Wyroili się ze swych klasztorów jak rozwścieczone pszczoły, by krytykować wezwanie swego patriarchy do spokoju i ponownie zagrzewać Videssos do nienawiści.

Marek wracał na czele dwóch manipułów Rzymian z pola ćwiczeń, kiedy stwierdził, że drogę blokuje mu wielki tłum, chciwie słuchający oracji jednego z takich mnichów. Mnich, wysoki, chudy mężczyzna o dziobatej twarzy i płonących oczach, stał na przewróconej na sztorc pace przed sklepem handlarza serów i wywrzaskiwał swoją nienawiść herezji do każdego, kto chciał słuchać.

— Ktokolwiek manipuluje kanonami naszej wiary, sprzedaje — nie, wydaje! — swoją duszę lodowatym otchłaniom piekieł! Plugawi obcokrajowcy swym gadaniem o zakładach przekręcają święte słowa samego Phosa. Próbują zwieść nas z drogi prawdy i wtrącić w lodowate objęcia Skotosa, a nasz wielki patriarcha — w swej wściekłości wręcz wypluł to słowo — podjudza ich i pomaga rozgłaszać posłanie demona.

— Albowiem powiadam wam, moi przyjaciele, nie ma, nie może być, żadnego kompromisu ze złem. Sprzedawczyki wiary prowadzą innych do zguby, którą wybrali dla siebie, i jest to tak pewne, jak to, że jedno zgniłe jabłko w beczce zepsuje całą resztę. Balsamem gada dziś o tolerancji; czy jutro będzie tolerował świątynię Skotosa? — W ustach mnicha tolerancja zabrzmiała jak coś nieprzyzwoitego.

Jego głos stał się jeszcze ostrzejszy. — Jeśli barbarzyńcy ze wschodu nie zechcą uznać prawdy naszej wiary, wypędźmy ich z miasta, powiadam! Należy się ich bać tak samo jak Yezda; bardziej, gdyż noszą maskę cnoty dla ukrycia swej herezji!

Słuchacze, których zgromadził, krzykami wyrazili swoje poparcie. Pięści uniosły się do góry; rozległy się okrzyki: „Brudni barbarzyńcy!” i „Zaraza na Namdalen!”.

— Jeśli podjudzi ich jeszcze trochę, może będziemy musieli porozbijać im głowy, żeby się przedostać — rzekł Viridoviks do Marka.

— Jeśli to zrobimy, całe miasto stanie w ogniu — odpowiedział trybun. Lecz zauważył, jak jego ludzie wysuwają miecze z pochew i mocniej ujmują kije, które nieśli zamiast oszczepów.

Właśnie wtedy mnich spojrzał ponad głowami stojącego przed nim tłumu i spostrzegł nietutejsze stroje i uzbrojenie Rzymian. Prawdopodobnie nie rozpoznałby prawdziwego Namdalajczyka, gdyby go zobaczył, lecz w jego uniesieniu każdy obcokrajowiec nadawał się do tego, co chciał zrobić. Wyciągnął długi, kościsty palec w stronę legionistów, krzycząc: — Patrzcie! Oto ludzie z Księstwa, którzy przyszli mnie zarąbać, bym nie rozgłaszał prawdy!

— Doprawdy, nie! — odkrzyknął Marek, gdy tłum zakręcił się, by spojrzeć na Rzymianina. Za sobą usłyszał

Gajusza Filipusa, który przestrzegł: — Bez względu na to, co zrobi ten motłoch, rozbiję głowę pierwszemu z was, który poruszy się bez rozkazu!

— Nie? — zapytał podejrzliwie mnich Skaurusa. Tłum zbliżał się powoli, gotując się do ataku.

— Nie rozpoznajesz nas? Jesteśmy grupą mierniczych, która ma zrobić obmiary pod świątynię Skotosa, o której mówiłeś. Nie wiesz, gdzie ona ma stanąć?

Mnich wytrzeszczył oczy jak wyjęty właśnie z wody leszcz. Niedoszli napastnicy znieruchomieli tam gdzie każdy stał, z otwartymi ustami gapiąc się na Rzymianina, porażeni jego bezczelnością. Skaurus obserwował ich uważnie; zrozumieją żart, czy też spróbują rozerwać Rzymian na kawałki?

Najpierw jeden, potem drugi, potem jeszcze trzech ludzi w tłumie ryknęło śmiechem. W jednej chwili wszyscy wyli ze śmiechu; ludzie podbiegali do legionistów nie po to, by ich atakować, lecz by wychwalać dowcip ich dowódcy. Nagle opuszczony przez swych słuchaczy, mnich, rzuciwszy Skaurusowi ostatnie wściekłe spojrzenie, zszedł ze swego prowizorycznego podium i zniknął, by gdzie indziej głosić swoją nienawiść — co do tego Marek nie miał wątpliwości.

Jednak jego odejście wzbudziło niezadowolenie w ludziach, których zgromadził. Mnich zabawiał ich i teraz oczekiwali tego samego od Skaurusa. Milczenie przeciągało się niezręcznie; wydawało się, że ten jeden dowcip, na który zdobył się trybun, zupełnie wyczyścił mu umysł.

Viridoviks we wspaniałym stylu przyszedł mu z pomocą, intonując pieśń mieszkańców pogranicza mówiącą o złodziejach bydła z Yezd. Tylko całkowity brak zainteresowania muzyką nie pozwolił Markowi zauważyć, jak wspaniałym głosem dysponował Viridoviks. Nawet jego galijski akcent nadawał jego mowie śpiewne brzmienie. Ktoś z tłumu miał przy sobie komplet fujarek; Celt, Videssańczycy i ci z Rzymian, którzy znali słowa, odśpiewali pieśń co sił w płucach.

Kiedy skończyli, któryś z mieszkańców miasta zaczął kolejną piosenkę, sprośną pijacką śpiewkę, którą wszyscy w tłumie zdawali się znać. Tym razem więcej legionistów mogło się przyłączyć; sam Marek spędził dość czasu w tawernach, by nauczyć się refrenu: „Wino upija, lecz ty jeszcze bardziej!”

Po jeszcze dwóch czy trzech pieśniach można było odnieść wrażenie, że Rzymianie i Videssańczycy są przyjaciółmi od zawsze. Zmieszali się ze sobą, wymieniając się nawzajem imionami i racząc anegdotami. Marek nie miał żadnych kłopotów w dalszej drodze do koszar. Parę tuzinów Videssańczyków towarzyszyło legionistom przez większość drogi; co parę domów ktoś intonował nową pieśń i wszyscy zatrzymywali się, by ją odśpiewać.

Gdy w końcu znaleźli się w budynku koszar, czterech ludzi Skaurusa odkryło, że od pasów odcięto im sakiewki. Lecz nawet Gajusz Filipus, który w każdej innej sytuacji pognałby z powrotem do miasta, by ścigać złodziei, przyjął stratę z filozoficznym spokojem. — To dość niska cena za uniknięcie zamieszek — powiedział.

— Może dla ciebie — mruknął jeden z okradzionych legionistów, lecz tak cicho, że centurion nie zdołałby rozróżnić który. Prychnął i bezceremonialnie obdarzył wszystkich wściekłym spojrzeniem.

— Pewnie, i bystre było to, co powiedziałeś, żeby powstrzymać awanturę, nim jeszcze się zaczęła — rzekł Viridoviks do Skaurusa. — Ale czy wasza dostojność nie obawiała się, że to zupełnie rozjuszy tych nicponiów?

— Tak — przyznał Marek — ale nie sadziłem, żebyśmy znaleźli się w gorszej sytuacji, gdyby tak się stało. Nie było czasu, by przemówić im do rozsądku ani też większej nadziei, by to coś dało; nie przy tym szalonym mnichu, który ich podjudzał. Uznałem, że muszę nimi wstrząsnąć albo ich rozśmieszyć; na szczęście udało mi się zrobić jedno i drugie równocześnie. Sam mi odrobinę pomogłeś, wiesz przecież; doskonale śpiewasz.

— Nieźle, co? — przyznał z zadowoleniem Celt. — Nie ma nic lepszego od dobrej pieśni, żeby człowiek zapomniał o przyczynie swego gniewu. Videssańczycy też mają parę pięknych pieśni. Ta pierwsza, którą zaśpiewałem, przypomina mi taką jedną piosnkę, którą znałem u siebie w domu. Kradzież bydła jest u nas niemal czymś w rodzaju gry; wygrywający zdobywa szacunek innych i jest z tego dumny.

I bardzo lubimy o tym śpiewać.

— Albo lubiliśmy — dodał posępnie. Na chwilę, co zdarzało się niezmiernie rzadko, odkrył przed Markiem swoją samotność, którą zwykle ukrywał tak dobrze.

Wzruszony trybun wyciągnął ręce i uściskał go serdecznie. — Jesteś wśród przyjaciół, wiesz przecież — powiedział. I była to prawda; nie było Rzymianina, który nie lubiłby ich dawnego wroga.

Viridoviks też to wiedział. — Tak — rzekł, szarpiąc za swe długie wąsy — i cieszę się z tego, lecz są chwile, kiedy to nie wystarcza. — Powiedział coś we własnym języku, a potem potrząsnął głową. — Nawet w moich uszach celtycka mowa zaczyna brzmieć dziwnie.

Zamieszki przeciwko Namdalajczykom zaczęły się tak naprawdę następnego dnia, wywołane — jak obawiał się tego Marek — przez mnichów. Ów dzień był dniem poświeconym Phosowi. Wierni maszerowali w procesjach ulicami miasta, niosąc pochodnie, pozłacane kule, drewniane tarcze, i śpiewali hymny na cześć swego boga. Jak o wiele później dowiedział się trybun, jedna z takich procesji przechodziła główną arterią Videssos — miejscowi, w swym upodobaniu do prostych nazw, nazywali ją Ulicą Środkową — kiedy natknęła się na małą świątynię, gdzie Namdalajczycy z okazji święta odprawiali własne obrzędy.

Widok grupy wyspiarzy wchodzącej do przybytku schizmy rozwścieczył mnichów prowadzących procesję. — Precz z heretykami! — krzyknęli. Tym razem żadne żarty ani łagodne słowa nie odciągnęły uwagi ich zwolenników. Pochodnie Phosa podpaliły świątynię Phosa; wierny zabijał innego wiernego wierząc, że ten drugi jest ciemnym barbarzyńcą. A kiedy Namdalajczycy wypadli z kłębów dymu, odważni jak zawsze, również krew Videssańczyków pokryła czerwienią kocie łby Ulicy Środkowej.

Motłoch, czerpiący odwagę jedynie ze swej liczby, rozjuszył się jeszcze bardziej, kiedy padło kilku z jego szeregów. — Zemsty! — wrzasnęli i, nie pamiętając o własnej winie, ruszyli przez miasto, szukając Namdalajczyków, których mogliby zniszczyć. Tak jak to się dzieje z rozruchami, te również szybko przerosły swój pierwotny cel. Podpalenia, grabież i gwałt dawały zbyt wiele przyjemności, by ograniczać je do samych tylko wyspiarzy; wkrótce motłoch rozciągnął swoją zabawę również na rodzimych mieszkańców miasta. Niemniej jednak, mieszkańcy Księstwa pozostali głównym celem tłumu.

Dochodzące z oddali wycie motłochu oraz czarne słupy dymu strzelające w niebo zawiadomiły Rzymian o rozruchach. Skaurus dziękował wszystkim bogom, że miasto nie wybuchło aż do południa, które było czasem najbardziej czczonym przez wyznawców Phosa. Wstający wcześnie legioniści zdążyli skończyć musztrę i wrócić do pałacowego kompleksu, nim rozpętała się burza. Mogliby znaleźć się w tarapatach, uwięzieni w labiryncie uliczek, który biorący udział w zamieszkach znali bez porównania lepiej od nich.

Początkowo Skaurus uważał, że zamieszki nie rozprzestrzenia się, podobnie jak te, które wybuchły po jego spotkaniu z czarną magią Avshara. Kilka batalionów miejscowych żołnierzy wystarczyło, by stłumić tamte rozruchy. Trybun obserwował Videssańczyków wkraczających teraz do akcji, uzbrojonych na tę okazję w maczugi i włócznie bez ostrzy. Po dwóch godzinach wrócili w nieładzie, wlokąc ze sobą poległych i rannych. Ich osmolone dymem twarze wyrażały tępe niedowierzanie. Poza pałacowym kompleksem, Videssos znajdował się w rękach motłochu.

Wysłanie niewystarczającej siły przeciwko tłumowi okazało się gorsze niż niewysłanie żadnej. Wyjąca tłuszcza, podniesiona na duchu łatwym zwycięstwem, stała się jeszcze zuchwalsza. Marek wdrapał się na dach koszar Rzymian, by zobaczyć ile się da z toczących się w mieście zmagań. Obserwował teraz grupki uzbrojonych w byle co mężczyzn, przepychające się przez bujne ogrody dzielnicy pałacowej w poszukiwaniu łupu lub ofiar.

Wciąż odległy, lecz straszliwie wyraźny, dochodził do jego uszu bojowy okrzyk motłochu: — Wykopać kości Namdalajczyków! — Ów okrzyk należał do pospolitego żargonu miejskich szumowin; kiedy ktoś naraził się miejscowym złodziejom lub stręczycielom, życzyli mu, by nie, zaznał spoczynku w grobie. Gdyby Rzymianin potrzebował jeszcze jakichś informacji, ten okrzyk powiedziałby mu, kim byli biorący udział w rozruchach.

Skaurus rozstawił manipuł uzbrojonych legionistów wokół koszar swoich żołnierzy. Czy to obnażona stal, którą dzierżyli, odstraszyła tłum, czy też po prostu Videssańczycy nie mieli nic do Rzymian, w każdym razie nikt ich nie niepokoił.

Słońce zaszło w krwawej łunie; wydawało się czymś posępnie właściwym dla symbolu Phosa, że został zmieniony w kulę krwi znikającą w gęstym dymie.

Płomienie, jak smocze języki, lizały nocne niebo. Na swej wyspie spokoju Rzymianie spędzali godziny ciemności w pełnej gotowości bojowej. Marek nie sądził, by Videssańczycy — wnioskując z dotychczasowej praktyki — zechcieli skorzystać z jego ludzi do stłumienia zamieszek, lecz nawet w przybliżeniu nie był tak pewien, czy motłoch pozostawi legionistów w spokoju.

Trybun pozostał na nogach przez większość nocy. Dawno minęła północ, nim zdecydował, że koszary prawdopodobnie nie zostaną zaatakowane. Położył się na swoim sienniku, by skorzystać z kilku godzin niespokojnego snu.

Jeden z jego żołnierzy obudził go na długo przed świtem. — O co chodzi? — zapytał niewyraźnie, na wpół przebudzony. Przypomniawszy sobie wszystko, poderwał się na nogi. — Zostaliśmy zaatakowani?

— Nie, panie. Jest niemal zbyt spokojnie, zważywszy na piekło, które otacza nas zewsząd. Nephon Khoumnos mówi, że chce z tobą rozmawiać; mój oficer uważa, że wydaje się to na tyle ważne, bym cię obudził. Jeśli jednak chcesz, odeślę go.

— Kto tam jest na zewnątrz? Glabrio?

— Tak, panie.

Marek ufał osądowi i dyskrecji tego spokojnego, młodego centuriona. — Zobaczę się z Khoumnosem — powiedział — lecz jeśli możesz, zatrzymaj go na parę minut, żebym mógł dojść do siebie.

— Zadbam o to — obiecał legionista i wyszedł pospiesznie. Skaurus spryskał twarz wodą z dzbanka stojącego przy jego posłaniu, przeczesał zmierzwione przez sen włosy i spróbował strzepnąć z płaszcza nieco pomiętych fałd, nim go nałożył.

Okazało się, że mógł całkowicie pominąć te przygotowania, nawet tak pobieżne, jak były. Kiedy rzymski wartownik wprowadził Nephona Khoumnosa do sali koszar, jedno spojrzenie wystarczyło, by stwierdzić, że videssański oficer znajduje się w ostatnim stadium wyczerpania. Jego zwykle rześki krok zmienił się w rozkołysany, niemal pijany chód; wydawało się, że przemocą trzyma uniesione powieki. Z głębokim westchnieniem ulgi opadł na podsunięte mu przez Rzymian krzesło.

— Nie, żadnego wina, dziękuję ci. Jeśli się napiję, zasnę, a na to nie mogę sobie jeszcze pozwolić. — Ziewnął rozdzierająco, równocześnie przecierając kłykciami zaczerwienione oczy. — Na Phosa, co za noc! — mruknął.

Siedział tak, nie wdając się w szczegóły, więc Marek ponaglił go: — Jak mają się sprawy tam, na zewnątrz?

— A jak sądzisz? Źle, bardzo źle. Wolałbym już iść nagi przez las pełen wilków niż dzisiejszej nocy jako uczciwy obywatel przez ulice tego miasta. To, że zostaniesz obrabowany, jest najlepszą rzeczą, na jaką możesz mieć nadzieję; reszta jest tylko gorsza.

Gajusz Filipus podszedł akurat w tej chwili, by to usłyszeć. Ze swoją zwykłą bezceremonialnością rzekł: — Więc na co czekacie? To tylko rozwydrzony motłoch, nie żadna armia. Masz dość ludzi, by go zgnieść w ciągu godziny.

Khoumnos skręcił się w swej kolczudze, jak gdyby nagle jej ciężar okazał się nie do zniesienia. — Chciałbym, żeby sprawy miały się tak prosto, jak ty je widzisz.

— Lepiej, bym się odwrócił — rzekł Gajusz Filipus — bo coś mi się wydaje, że zaraz mnie wypieprzysz.

— W tej chwili nie zdołałbym zrobić tego najwspanialszej dziwce w mieście, a cóż dopiero takiej szpetnej, starej małpie jak ty. — Khoumnos szczeknął śmiechem na widok miny starszego centuriona, lecz natychmiast znowu spoważniał. — Nie bardziej mógłbym wypuścić armię na miasto. Po pierwsze, zbyt wielu żołnierzy nie bardzo by się starało powstrzymać tłum przed atakami na Namdalajczyków; sami nie przepadają za wyspiarzami.

— To przykre słyszeć, że jedna część waszej pieprzonej armii nie chce pomóc drugiej — zauważył Gajusz Filipus.

— Być może, ale przez to nie staje się to mniej prawdziwe. Choć ten kij ma dwa końce: mieszkańcy Księstwa ufają videssańskim żołnierzom niewiele więcej, niż jakimkolwiek innym Videssańczykom.

Skaurus miał ochotę sam się odwrócić; domyślił się, do czego zmierza Nephon Khoumnos, i nie podobało mu się to. Następne słowa imperatorskiego oficera potwierdziły obawy trybuna. — W całej stolicy są tylko dwie grupy żołnierzy, które cieszą się szacunkiem zarówno mieszkańców miasta jak i Namdalajczyków: Halogajczycy i twoi ludzie. Chcę was wykorzystać jako tarczę do oddzielenia motłochu od wyspiarzy, podczas gdy oddziały videssańskie opanują całe miasto. Jeśli wy i Halogajczycy otoczycie kordonem główne zarzewie, ogień zamieszek powinien szybko wygasnąć.

Trybun nie miał najmniejszej ochoty, by jego ludzi wykorzystano do tłumienia ulicznych walk, które rujnowały miasto. Przyswoił już sobie pierwszą lekcję dowódcy najemników: jego ludzie stanowili jego kapitał, którego nie należało trwonić lekką ręką ani rozdawać po trosze w drobnych, bezsensownych awanturach w zaułkach miasta. Niestety, to co proponował Khoumnos miało sens. Bez podniecającego polowania na heretyków, rozruchy dla samych rozruchów stracą wiele ze swego powabu. — Zatem rozkazujesz nam wkroczyć do akcji? — zapytał.

Gdyby Nephon Khoumnos odpowiedział mu władczym „tak”, Marek prawdopodobnie odmówiłby mu otwarcie — przy zamieszaniu panującym w mieście, Khoumnos nie zdołałby wymusić spełnienia rozkazu. Lecz Videssańczyk był starym żołnierzem i znał zwyczaje najemników lepiej niż sam Skaurus. Poznał też dobrze trybuna.

— Rozkazać wam? — zapytał. — Nie. Gdybym zamierzał wydać wam rozkazy, mógłbym przesłać je wam przez spathariosa. Przyszedłem prosić o przysługę, ze względu na Imperium. Balsamon wyraził to lepiej niż ja; walka przeciwko Yezd usuwa w cień wszystko inne. Jest to prawda bez względu na wszystko, co mówią ci idioci mnisi. Wojna z Yezd nie może się toczyć bez pokoju tutaj. Czy pomożesz mi doprowadzić do pokoju?

— Niech cię — rzekł ze znużeniem Skaurus, trafiony w czuły punkt swego poczucia obowiązku. Są chwile — pomyślał — kiedy odrobina prostego egoizmu byłaby o wiele przyjemniejsza niż odpowiedzialność, którą wpoił w niego trening. Zastanowił się, ile ze swych ograniczonych zasobów ludzkich może przeznaczyć do tego zadania.

— Czterystu ludzi — zdecydował. — Dwadzieścia oddziałów po dwudziestu żołnierzy. Żadnych mniejszych jednostek, chyba że moi oficerowie tak rozkażą. Nie postawię na każdym rogu samotnego kawalerzysty, żeby młode rzezimieszki próbowały na nich swego szczęścia.

— Załatwione — powiedział natychmiast Khoumnos — I dziękuję ci.

— Gdybym powiedział, że twoja wizyta sprawiła mi radość, skłamałbym. — Przechodząc na łacinę, Skaurus zwrócił się do Gajusza Filipusa. — Pomóż mi znaleźć ludzi, których będę potrzebował. Trzymaj tutaj wszystko w pełnej gotowości, kiedy odejdziemy, i w imię bogów nie narażaj naszych ludzi na dalsze niepotrzebne straty, gdyby nam przytrafiło się coś złego. Jeśliby się tak stało, wciąż pozostanie ci więcej niż kohorta; to licząca się siła w tym świecie, który nie ma pojęcia o prawdziwej piechocie.

— Hola, tam. Co to za gadanie o tym, że nie wrócisz i o tym, co mam robić, gdyby tak się stało? — zapytał starszy centurion. — Sam pójdę z wami.

Marek potrząsnął głową. — Nie tym razem, przyjacielu. Ja muszę iść; to moje rozkazy pakują nas w to i nie poślę ludzi w taką kaszę bez siebie. I tak zbyt wielu oficerów znajdzie się w mieście; musi tu zostać ktoś, kto będzie umiał zebrać wszystko razem, gdyby paru z nas nie wróciło. Obawiam się, że wypada na ciebie. Na Jowisza, nie utrudniaj tego jeszcze bardziej; nie ośmielę się narazić nas obu jednocześnie.

Na twarzy Gajusza Filipusa dyscyplina zmagała się z pragnieniem i w końcu pokonała je. — Tak, panie — powiedział, lecz jego bezbarwny głos podkreślał zamiast ukrywać zawód, jakiego doznał. — Wybierzmy zatem ludzi.

Khoumnos, trybun i Gajusz Filipus naradzali się przyciszonymi głosami, lecz gdy już wybrano ludzi, którzy mieli wyjść do miasta i zaczęli się oni zbroić, wszelka nadzieja na spokój prysnęła. Tak jak obawiał się tego Skaurus, Viridoviks zapałał gwałtownym pragnieniem, by pójść do miasta i walczyć.

Trybun musiał powiedzieć mu — nie. — Chcą naszej pomocy, by stłumić zamieszki, a nie rozpalić je jeszcze bardziej. Znasz swoje usposobienie, Viridoviksie. Powiedz mi szczerze, cieszy cię to zadanie?

Marek musiał oddać sprawiedliwość wielkiemu Galowi; Viridoviks zastanowił się nad sobą, żując w zadumie wąsy. — Zaraza na ciebie, za to, że jesteś okrutnym, twardym człowiekiem, Marku Emiliuszu Skaurusie, i jeszcze jedna za to, że masz rację. Jakiż to zimny świat, gdzie człowiek sam uznaje się za zbyt krewkiego, by można mu powierzyć rozbijanie głów.

— Możesz tu zostać i poawanturować się ze mną — rzekł Gajusz Filipus. — Ja też nie idę.

— Co? Ty? — Viridoviks wytrzeszczył na niego oczy. — Tfu, człowieku, to byłoby wymarzone zajęcie dla ciebie — jak na dobrego żołnierza, jesteś najnudniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek zdarzyło mi się spotkać.

— Syn capa — warknął centurion i ich stara wojna rozgorzała na nowo. Słuchając ich, Skaurus uśmiechnął się w duchu; wiedział, że każdy z nich wyładuje na drugim cześć swego rozgoryczenia.

Kiedy wybrani legioniści przygotowywali się do akcji, trybun zapytał Khoumnosa: — Gdzie chcesz nas posłać?

Videssańczyk zastanowił się nad tym. — Mnóstwo niedawno przybyłych Namdalajczyków znajduje się w południowej dzielnicy portowej, szczególnie wokół małego portu; wiesz, portu Kontoskalion. Z doniesień, jakie otrzymuję, wynika, że toczą się tam gwałtowne walki; mieszkańcy miasta mordują wyspiarzy, a wyspiarze odpowiadają tym samym, gdy przewaga znajduje się po ich stronie. To ropiejący wrzód, który trzeba oczyścić.

— To po to tam będziemy, prawda? — rzekł Marek. Nawet nie próbował udawać entuzjazmu, którego nie czuł. — Dzielnica portowa, powiadasz? Na południowy wschód stąd, tak?

— Tak — przytaknął Khoumnos. Zaczął coś mówić, lecz trybun mu przerwał.

— Dość gadania. Teraz chcę tylko skończyć tę bezwartościową robotę. Im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy. Więc zabierzmy się do tego. — Wymaszerował długim krokiem z koszar w mrok przedświtu.

Kiedy legioniści stanęli w postawie na baczność, wyszedł na czoło kolumny. Czuł, że musi udzielić swoim ludziom paru przestróg, nim wprowadzi ich do akcji. — Pamiętajcie, zostaliście odkomenderowani do służby przy tłumieniu zamieszek, nie do walki, mam nadzieję. Chcemy zaprowadzić porządek jak najmniejszą siłą, nie największą, żeby rozruchy nie skierowały się przeciw nam. Jeśli ktoś rzuci w was zgniłą główką kapusty, w odpowiedzi nie rzucajcie w niego oszczepem.

— To jedna strona medalu. Oto druga: jeśli wasze życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, nie poświęcajcie go; jeśli staniecie przed wyborem: ja albo awanturnik, pamiętajcie, że wasze życie jest dziesięć tysięcy razy ważniejsze, więc nie podejmujcie żadnego głupiego ryzyka. Jesteśmy wszystkimi Rzymianami, jacy tutaj są, i wszystkimi Rzymianami, jacy tutaj kiedykolwiek będą. Wykonajcie swoje zadanie; zróbcie to, co musicie zrobić, lecz korzystajcie przy tym ze swoich głów.

Dając te rady zdawał sobie sprawę, że są dwuznaczne, lecz wiernie odzwierciedlały mieszane uczucia, jakie wywołała w nim zlecona mu przez Khoumnosa misja. Kiedy słońce wzeszło czerwono wśród spowijających miasto dymów, powiedział: — Ruszajmy — i wyprowadził swych ludzi z koszar, z kompleksu pałacowego i szybkim marszem wprowadził do rozdzieranego ulicznymi walkami serca miasta.

Niemal zawsze delektował się pięknem wczesnych ranków Videssos, lecz nie dzisiaj. Dym gryzł w oczy, wypełniał cuchnącym odorem nozdrza. Zamiast skwiru mew i ptasich trelów w mieście rozlegały się — zagłuszające wszystkie inne dźwięki — krzyki łupieżców, brzęk tłuczonego szkła i trzask pękających desek, towarzyszące plądrowaniu domów i sklepów, a niekiedy huk walącego się, strawionego ogniem budynku.

Drogę do portu Kontoskalion legioniści przebyli nie rozdzielając się, w jednym oddziale. Skaurus nie miał zamiaru narażać swoich łudzi wcześniej nim będzie musiał i liczył na to, że widok czterystu uzbrojonych, chronionych tarczami wojowników maszerujących ulicą wystarczy, by jakikolwiek motłoch dobrze się zastanowił, nim zdecyduje się z nimi zadrzeć.

Okazało się, że miał rację; oprócz przekleństw i paru ciśniętych w ich stronę kamieni, nikt nie przeszkadzał Rzymianom, kiedy maszerowali. Lecz stanowili maleńką, ruchomą banieczkę porządku dryfującą wśród chaosu. Videssos, jak się wydawało, zrezygnował z ograniczeń prawa na rzecz starszej, prymitywniejszej zasady: silniejszym, szybszym, sprytniejszym przypadały łupy.

Tam, gdzie znajdowano garstkę Namdalajczyków do upolowania, rozruchy traciły część ze swej dzikości i stawały się jakimś dziwacznym karnawałem. Trzej młodzieńcy wyciągali obciągnięte aksamitem poduszki z jakiegoś sklepu i ciskali je w wyciągnięte ramiona czekającego, wznoszącego radosne okrzyki tłumu. Marek zobaczył mężczyznę w średnim wieku i kobietę wlokących ciężkie łoże w głąb bocznej uliczki, przypuszczalnie w stronę ich domu.

Jakaś młodsza para, wykorzystując swoje ubrania jako materac, kochała się na szczycie kupy gruzu; ich również oklaskiwała wniebowzięta widownia. Rzymianie przeszli obok wytrzeszczając oczy i pokrzykując z takim samym entuzjazmem jak wszyscy Videssańczycy. Swoją uciechę wyrazili kocią muzyką, uderzając tarczami o nagolenniki. Kiedy para skończyła, poderwała się na nogi i pierzchnęła, zapominając o ubraniach.

W morzu szaleństwa zdarzające się sporadycznie wyspy normalności były dziwne same w sobie. Marek kupił bułkę z kiełbasą z wieprzowiny od sprzedawcy zajmującego się swym handlem tak, jak gdyby wokół nic się nie działo.

— Nie miałeś żadnych kłopotów? — zapytał trybun, podając mężczyźnie miedziaka.

— Kłopotów? A dlaczego miałbym mieć? Przecież wszyscy mnie znają. Największy problem mam z wydaniem reszty z tych wszystkich sztuk złota, które dzisiaj dostałem. Wedle mnie takie coś od czasu do czasu dobrze robi miastu; pobudza koniunkturę, wzmacnia handel, że tak powiem. — I odszedł, głośno zachwalając swoje towary.

Dwie przecznice dalej na południe, Rzymianie natknęli się na kilka trupów rozciągniętych na kocich łbach. Z tego, co można było dostrzec pod sczerniałą, zakrzepłą warstwą krwi, która ich okrywała, niektórzy zabici byli Namdalajczykami, inni zaś mieszkańcami miasta. Okrywało ich niewiele więcej niż własna krew; wszystkie ciała, zarówno obcych jak i obywateli miasta, zostały obdarte w ciągu nocy.

Wkrótce do uszu Rzymian dotarły odgłosy walki. — Biegiem! — zawołał Skaurus. Jego ludzie skoczyli naprzód. Kiedy wybiegli za róg, zobaczyli czterech Namdalajczyków, dwóch z nich uzbrojonych tylko w noże, którzy usiłowali powstrzymać przynajmniej trzykrotnie liczniejszą grupę napastników. Na ziemi leżał jeszcze jeden wyspiarz oraz dwóch odzianych w łachmany Videssańczyków.

Ich śmierć wyraźnie pozbawiła napastników ochoty do walki. Choć ci z tyłu krzyczeli „Naprzód!”, ich towarzysze z przodu ociągali się, nagle niezwykle ostrożni w obliczu zawodowych żołnierzy z gotową do użycia bronią.

Videssańczycy krzyknęli z przerażenia, kiedy ujrzeli i usłyszeli pędzących na nich Rzymian. Odwrócili się, by umknąć, porzucając broń, która przeszkadzałaby im w ucieczce.

Mieszkańcy Księstwa radośnie powitali swych nieoczekiwanych wybawicieli. Ich dowódca przedstawił się jako Utprand, syn Dagobera. Marek widział go po raz pierwszy; trybun domyślił się, że musi być jednym z niedawno przybyłych namdalajskich najemników. Jego wyspiarski akcent był tak silny, że mówił niemal jak Halogajczyk. Lecz jeśli zrozumienie niektórych odcieni znaczenia mogło sprawić kłopot trybunowi, to nie miał żadnych wątpliwości, czego chciał Utprand.

— Nie gonisz tych diabłów? — zapytał. — Zdążyli zabić trzech moich dzielnych chłopców; mieliśmy nieszczęście znaleźć się w pobliżu ich Głównej Świątyni, kiedy rzucili się na nas, i od tego czasu przekradaliśmy się cuchnącymi zaułkami, próbując dołączyć do naszych towarzyszy. Skończmy z nimi, powiadam! — Pozostali wyspiarze, którzy wciąż trzymali się na nogach, warknęli potakująco.

Po pewnych rzeczach, które zobaczył w Videssos, Marka kusiło, by wypuścić swych ludzi jak stado wilków. Choć nic by to nie dało — a ostatecznie wyrządziłoby niepowetowaną szkodę — byłoby takie satysfakcjonujące! W tym wybuchu nienawiści mieszkańcy miasta postradali ogromną część szacunku, który nauczył się czuć do ich państwa. Widział też, jak jego legioniści aż dygoczą z pragnienia, by spuścił ich ze smyczy.

Potrząsnął głową z żalem, lecz stanowczo. — Zostaliśmy przysłani, by uspokoić sytuację, a nie rozjątrzyć ją, i aby utworzyć kordon pomiędzy wami a Videssańczykami, tak żeby rozruchy wypaliły się same. Tak musi być, sam wiesz — powiedział, przedstawiając Utprandowi ten sam argument, jakiego użył dyskutując z Soterykiem. — Jeśli imperialna armia wystąpi przeciwko wam razem z motłochem, jesteście zgubieni. Czy chcesz, żebyśmy zachęcili ich do tego?

Utprand zmierzył go wzrokiem; jego oczy wydawały się blade w wymęczonej, osmolonej dymem twarzy. — Nigdy nie sądziłem, że mógłbym chcieć znienawidzić rozsądnie myślącego człowieka. Bądź przeklęty za to, że masz rację; skręca mi wnętrzności jak zielone jabłko, którym jesteś.

On i dwaj jego ludzie podnieśli z ziemi swego poległego towarzysza i jego sztylet, którym na próżno starał się obronić. Marek zastanowił się, gdzie mógł się podziać miecz poległego żołnierza i kto zaniesie sztylet jego krewnym. Cała trójka, dźwigając swe brzemię, ruszyła do obozu rozbitego w porcie. Czwarty wyspiarz, Grasulf, syn Gisulfa, został z Rzymianinami, by wskazać najkorzystniejsze miejsca, które należało obsadzić żołnierzami w celu odcięcia portu Kontoskalion od reszty miasta.

Trybun wystawił posterunki składające się z dwóch drużyn w miejscach zalecanych przez Grasulfa; większość znajdowała się na głównych ulicach biegnących z północy na południe. Skaurus nie miał powodów, by narzekać na wybrane przez Grasulfa miejsca. Namdalajczyk doskonale zdawał sobie sprawę, jakie pozycje najlepiej nadają się do obrony.

Tak jak przewidywał, że może będzie musiał to uczynić, Marek zezwolił swoim podoficerom na rozdzielenie ich drużyn w celu odstawienia większego terenu. — Ale nie chcę, by jakakolwiek grupa liczyła mniej niż dziesięciu ludzi — przestrzegł ich — i jeśli już podzielicie drużyny, mają pozostać w zasięgu głosu, żeby w razie potrzeby mogły szybko się połączyć.

Rzymianie wytrwale torowali sobie drogę na zachód. Przeszli przez dzielnicę małych sklepików, tawern i stłoczonych, niechlujnych domów i wkroczyli do dzielnicy zamieszkałej przez kupców, którzy dorobili się swoich fortun w portach Videssos i dalej mieszkali w pobliżu. Ich wspaniałe siedziby oddzielały od krętych uliczek trawniki i ogrody, a nadto strzegły wysokie parkany albo cierniste żywopłoty. Nie zawsze jednak zdołały one ochronić rezydencje kupców przed furią motłochu. Z kilku pozostały tylko dymiące, splądrowane zgliszcza. Innym, choć wciąż stały, brakowało niemal wszystkich szyb w oknach. Wiele otaczała nieomylna atmosfera opuszczenia. Ich właściciele, wiedząc jak łatwo gniew tłumu może przenieść się z obcokrajowców na po prostu bogatych, nie chcieli ryzykować i na wszelki wypadek wynieśli się na przedmieścia lub zachodni brzeg Końskiego Brodu.

Do czasu, gdy przebyli większość drogi wiodącej przez tę część miasta, przy Marku pozostały zaledwie dwie drużyny legionistów. Jedną umieścił na posterunku pomiędzy świątynią Phosa, zbudowaną wystarczająco solidnie, by mogła występować w roli fortecy, a murowanym ogrodzeniem jakiejś rezydencji. Wraz z Grasulfem i ostatnią dwudziestką legionistów posuwał się dalej, szukając odpowiedniego miejsca na zamkniecie kordonu. Szum morza, nigdy nie cichnący w Videssos, rozbrzmiewał wyraźnie w jego uszach; właściwa końcowa pozycja powinna oddzielić od siebie Videssańczyków i Namdalajczyków.

Miejsce szybko się znalazło. W nocy motłoch rozwalił na kawałki mur otaczający posiadłość jakiegoś bogacza i przedostał się do środka, by splądrować jego willę. Kolczasty żywopłot po drugiej stronie ulicy wciąż stał nienaruszony. — Możemy wznieść tutaj barykadę — powiedział trybun — i utrzymać to miejsce bez względu na to, z której strony pojawią się kłopoty.

Jego ludzie zabrali się do pracy ze zwykłą rzymską sumiennością; wkrótce wał z potrzaskanych cegieł i kamieni rozciągnął się w poprzek ulicy. Marek przyjrzał się barykadzie z niemałą dumą. Walcząc pod jej osłoną-pomyślał — legioniści mogliby powstrzymać wielokrotnie liczniejszych napastników.

Ta myśl nasunęła mu jeszcze jedną. Pozycja zajęta właśnie przez Rzymian była tak silna, że utrzymanie jej doprawdy nie wymagało dwudziestu ludzi. Mógłby pozostawić tutaj dziesięciu, a z resztą przedostać się jeszcze bliżej morza. To powinno być dość bezpieczne — pomyślał. Ta część miasta, w przeciwieństwie do ogarniętej zamieszkami dzielnicy, którą przebył wcześniej, wydawała się opuszczona przez ludzi. Większość prawowitych właścicieli zdążyła uciec, a po przejściu fali grabieży ani mieszkańcy miasta, ani przybysze z Księstwa nie korzystali zbyt często z tych ulic, by dopaść się.

Podniesiony na duchu tym spostrzeżeniem, Marek podzielił swój mały oddział na dwa. — Znam odpowiednie miejsce dla ciebie — powiedział mu Grasulf. Poprowadził Rzymian do skrzyżowania pomiędzy czterema rezydencjami. Każda sięgała solidnym, murowanym ogrodzeniem do skraju ulicy. Do morza było stąd już bardzo blisko; wraz z nieustannym hukiem wody rozbijającej się o nadbrzeże, do uszu trybuna dochodziły plaśnięcia poszczególnych fal, uderzających o statki i pale portu Kontoskalion.

W mieście wciąż wrzało. Nowe słupy dymu wzbijały się w południowe niebo, a z oddali dochodziły odgłosy walki. Skaurus zastanawiał się, czy motłoch walczy z Namdalajczykami, z regularną armią Videssos, czy też sam z sobą. Zastanawiał się też, ile jeszcze czasu i ofiar trzeba, nim Nephon Khoumnos — lub, po sprawiedliwości, sam Imperator — zdecyduje się dać niesfornemu pospólstwu stolicy lekcję, którą zapamięta na długo.

W tej chwilowej oazie spokoju łatwo było zapomnieć o takich rzeczach. Przez pierwsze dwie godziny Rzymianie stali na swoim posterunku w pełnej gotowości bojowej, lecz kiedy nie zetknęli się z niczym bardziej niebezpiecznym od zabłąkanego psa i szmaciarza, z wielkim workiem odpadków zarzuconym na plecy, trybun uznał, że nie stanie się nic złego, jeśli pozwoli im trochę się odprężyć. Podczas gdy pierwsza trójka legionistów stanęła na warcie, pozostali usiedli w wąskim cieniu południowego muru. Podzielili się jedzeniem i winem z Grasulfem. Namdalajczyk skrzywił usta nad ich kwaśnym winem, choć dla Skaurusa wciąż było zbyt słodkie.

Cienie zaczęły się wydłużać, kiedy odległy zgiełk dochodzący z innych punktów Videssos zabrzmiał nagle głośniej. Niewiele czasu zajęło Markowi stwierdzenie, że doszło do nowego wybuchu, dokładnie na wschód od jego posterunku — i że, sądząc z narastającego hałasu, tumult z niepokojącą szybkością przesuwa się na zachód.

Na jego rozkaz legioniści poderwali się na nogi, z gderaniem porzucając chłodny cień na rzecz palącego słońca. Jak wszyscy dobrzy żołnierze, szybko sprawdzili swój ekwipunek upewniając się, czy krótkie miecze swobodnie wysuwają się z pochew i czy rzemienne uchwyty tarcz nie przetarły się na tyle, by grozić zerwaniem w czasie walki.

Wąskie, kręte uliczki Videssos w osobliwy sposób zniekształcały dźwięki. Ryk motłochu stawał się coraz bliższy, lecz dopóki nie znalazł się tuż przed nim, Skaurus nie przypuszczał, że znajduje się na jego drodze. Był gotów pospieszyć ze swymi ludźmi na pomoc innej grupie Rzymian, kiedy pierwsi uczestnicy zamieszek wychynęli zza rogu nie dalej jak sto kroków przed nim i spostrzegli jego mały oddział, który zagradzał im drogę.

Zatrzymali się zmieszani. W przeciwieństwie do mnicha, który przed kilkoma dniami judził przeciwko heretykom wiedzieli, że stojący przed nimi wojownicy nie są Namdalajczykami i musieli zdecydować, czy uznać ich za swych wrogów.

Wykorzystując ich niezdecydowanie, Marek wysunął się na kilka kroków przed swoich ludzi. — Wracajcie do domów! — krzyknął. — Nic wam nie zrobimy, jeśli odejdziecie spokojnie! — Wiedział, jak bardzo mija się z prawdą, lecz przy odrobinie szczęścia mógł liczyć na to, że tłum nie będzie wiedział.

Przez chwilę sądził, że udało mu się ich oszukać. Dwóch mężczyzn na czele tłumu, zażywnych osobników ze średnio zamożnych klas stolicy, z wyglądu wyraźnie odstających od reszty uliczników, odwróciło się, jak gdyby chcąc się wycofać. Lecz wówczas jakiś człowiek stojący za nimi — śliska, mała kreatura o twarzy łasicy — rozpoznał w Grasulfie Namdalajczyka. — Wyspiarz! — wrzasnął przeraźliwie. — Próbują nie dopuścić nas do niego! — I tłum nierówną linią runął do ataku, wymachując zdobytym orężem i całą kolekcją rozmaitych przedmiotów mających uchodzić za broń.

— Och, co za gówno — mruknął jeden ze stojących obok Marka legionistów, gdy wyciągał miecz. Trybun poczuł mdlącą pustkę w dołku. Zza przeklętego rogu wybiegali wciąż nowi Videssańczycy. Rzymianie byli zawodowymi żołnierzami, to prawda, lecz jako zawodowiec Skaurus wiedział dość, by nie lubić bitwy, w której jego przeciwnik ma siedmio- albo ośmiokrotną przewagę liczebną.

— Do mnie! Do mnie! — krzykną], zastanawiając się, ilu Rzymian zdoła ściągnąć na pomoc swej drużynie, czy nie przybędą zbyt późno i czy tłum nie pochłonie ich, oddział po oddziale.

Grasulf ścisnął go za ramię. — Zanieś mój miecz do domu, jeśli zdołasz — powiedział. I z dzikim okrzykiem Namdalajczyk popędził na spotkanie motłochu. Jego klinga śmignęła kreśląc dwa błyszczące łuki; dwie głowy zeskoczyły z ramion napastników i potoczyły się po ziemi. Gdyby wiodło mu się tak dalej, pewnie zdołałby w pojedynkę zastraszyć i powstrzymać swych wrogów. Lecz ten sam mały, przebiegły złodziejaszek, który pierwszy wypatrzył go wśród Rzymian, teraz prześlizgnął się do niego i przez kolczugę wbił sztylet w plecy Namdalajczyka. Grasulf upadł; tłum zawył tryumfalnie, tratując jego zwłoki i rzucił się na Rzymian.

Rzymianie byli świetnie wyszkoleni i dobrze uzbrojeni. Chroniły ich kolczugi i nagolenniki oraz licowane metalem półcylindryczne tarcze. Lecz ich przeciwnicy parli naprzód tak ogromną masą, że linia Rzymian, która tutaj z natury rzeczy mogła składać się tylko z trzech trójek legionistów, została rozerwana niemal natychmiast. Bitwa zmieniła się w serię dzikich potyczek, gdzie jednego czy dwóch Rzymian atakowało bez porównania więcej napastników.

Na Marka, stojącego na czele legionistów, natarło jednocześnie trzech mężczyzn. Jeden zginał, gdy zderzył się z trybunem, który chcąc mieć pewność, że jego cios będzie śmiertelny, przekręcił miecz wbity we wnętrzności przeciwnika. Lecz siła rozpędu mężczyzny i jego dwóch pozostałych przy życiu towarzyszy rzuciła Skaurusa na ziemię. Nasunął na siebie tarczę i to uchroniło go przed stratowaniem, gdy tłum przebiegał nad nim, lecz tylko szczęściu zawdzięczał, że nikt nie wymierzył w niego niczego bardziej śmiercionośnego niż zadany w przelocie cios maczugą.

Uderzając rozpaczliwie mieczem na wszystkie strony, po niecałej minucie zdołał podnieść się z ziemi, by stwierdzić, że znajduje się sam pośrodku wyjącej tłuszczy. Zaczął wyrąbywać sobie drogę ku ścianie, która osłoniłaby mu plecy. Sądząc z odgłosów i zawirowań w tłumie Rzymianie, którzy jeszcze trzymali się na nogach, robili to samo.

Jakiś Videssańczyk, uzbrojony w krótki, myśliwski oszczep, rzucił się na trybuna. Pchnięcie oszczepu daleko minęło się z celem; jego impet rzucił mężczyznę na tarczę Rzymianina. Marek odepchnął go tak mocno, jak potrafił. Tracąc równowagę, napastnik zatoczył się do tyłu na jednego ze swych towarzyszy. Miecz Skaurusa kazał im obu zapłacić za ich niezdarność.

Na szczęście nie wszyscy uczestnicy rozruchów pozostawali, by walczyć z Rzymianami. Część dalej parła na zachód, w nadziei znalezienia Namdalajczyków, których mogliby wyrżnąć. Wkrótce już tylko ci, którzy znajdowali się na końcu tłumu, dalej atakowali trybuna. Kiedy napór zelżał, zaświtała mu nadzieja, że może uda mu się przeżyć.

Wśród bitewnego zgiełku usłyszał okrzyki i szczęk broni Rzymian przybyłych na pomoc obleganej drużynie. Motłoch, nie posiadający dyscypliny prawdziwych wojowników, nie zdołał oprzeć się ich naporowi. Marek zaczął zwoływać swoich ludzi, lecz w tej właśnie chwili jakiś kamień zadźwięczał zderzając się z jego hełmem i głowę trybuna wypełnił deszcz srebrzystych iskier. Zatoczył się, wypuszczając miecz z ręki. Jakiś Videssańczyk pochylił się, porwał go i rzucił się do ucieczki; uzbrojony czy nie, zaznał już dość walki jak na ten dzień.

Lodowaty wiatr paniki zawył w mózgu Marka. Gdyby to był zwyczajny krótki miecz, jakich używali Rzymianie, trybun, ucieszony z odsieczy, pewnie pozwoliłby złodziejowi zatrzymać łup. Lecz była to klinga, której magia sprowadziła go do tego właśnie świata; klinga, która pokonała Avshara i jego czarnoksięstwo; klinga, która użyczała mu mocy. Odrzucił tarczę, wyciągnął swój od dawna nie używany sztylet i rzucił się w pościg.

Dziękował bogom, że walka niemal go ominęła. Jego ciśnięta scutum zmiotła mu z drogi jednego Videssańczyka, a drugi, z ramieniem przeciętym ciosem sztyletu, zatoczył się do tyłu. Wyrwawszy się w ten sposób z ciżby, Skaurus, łomocząc butami o bruk, pomknął za złodziejem miecza.

Krew tętniła mu głucho w uszach, kiedy biegł; z radością pozbyłby się swej zbroi i ciężkich butów. Lecz jego długie susy wciąż zmniejszały dzielącą go od złodzieja odległość. Mężczyzna — który umykał przed nim w podskokach — był niskim, tłustym człowieczkiem wyglądającym na zbyt dobrze sytuowanego, by rozruchy mogły mu się na cokolwiek przydać. Słysząc odgłosy pościgu obejrzał się przez ramię i niemal wpadł na mur. Uratował się w ostatniej chwili i umknął w boczną uliczkę, mając Marka dziesięć kroków za sobą.

Choć trybun wytężał wszystkie siły, nie mógł zbliżyć się do uciekiniera. Ani też jego ofiara nie mogła uwolnić się od pościgu, choć biegnąc krętą drogą przez boczne uliczki i zaułki Skaurus całkowicie zagubił się w labiryncie Videssos.

Złodziej zaprezentował znajomość szlaków miasta nie bardziej doskonałą niż Skaurus. Przebiegł połowę drogi w głąb zaułka nie uświadamiając sobie tego, że jest ślepy. Nim zdołał naprawić swój błąd, zdyszany trybun zablokował mu drogę ucieczki.

Ocierając pot z twarzy, pulchny złodziej uniósł skradziony miecz do gardy. Niewłaściwe ustawienie stóp i próbne wypady dowodziły, że nie jest szermierzem. Mimo to Skaurus zbliżał się do niego zachowując wszelkie środki ostrożności. Jego przeciwnik dzierżył, niezdarnie czy nie, klingę trzykrotnie dłuższą niż jego sztylet.

Zrobił jeszcze jeden krok naprzód, mówiąc: — Nie chcę z tobą walczyć. Połóż mój miecz na ziemi i możesz sobie iść, jeśli o mnie chodzi.

Skaurus nigdy nie dowiedział się czy mężczyzna uznał, że mówi z tchórzostwa i to go rozzuchwaliło, czy też po prostu bał się pozostać bezbronnym wobec Rzymianina. Skoczył na Marka, zadając mieczem trybuna zamaszysty cios, który potwierdził jego nieudolność. Lecz zanim umysł Marka uświadomił sobie, że ma do czynienia z nowicjuszem, jego ciało odpowiedziało ruchami, jakie wpoiły w nie długie godziny spędzone na polu ćwiczeń. Zanurkował pod dyletanckim cięciem i zrobił krok naprzód wbijając sztylet w brzuch wroga.

Usta pulchnego złodzieja ułożyły się w bezdźwięczne „Och”. Upuścił miecz Rzymianina, by obiema rękoma ścisnąć ranę. Jego oczy rozszerzyły się, a potem nagle pokazały się same białka, kiedy padał na ziemię.

Marek pochylił się, by podnieść swój miecz. Nie czuł żadnej dumy z odniesionego zwycięstwa, a raczej odrazę do siebie, wywołaną zabiciem przeciwnika, którego tak bardzo przewyższał umiejętnościami. Spojrzał z wyrzutem na skręcone zwłoki u swych stóp. Dlaczego ten tłusty głupiec nie miał dość rozumu, by zabarykadować drzwi swego domu i pozostać za nimi, zamiast bawić się w coś, o czym nie miał pojęcia?

Trybun sądził, że pozwoli, by słuch zaprowadził go z powrotem w miejsce bijatyki między jego ludzi a motłochem, lecz odtworzenie drogi, jaką przebył, okazało się nie takie proste. Kręte uliczki nieustannie sprowadzały go z pożądanego kierunku, a i sam ów kierunek zdawał się

zmieniać, w miarę jak szedł. Mijane domy dostarczały mu niewielu wskazówek. Ich zewnętrzne ściany i żywopłoty były tak do siebie podobne, że tylko długotrwałe zamieszkiwanie w ich sąsiedztwie umożliwiłoby kierowanie się ich wyglądem.

Mijał właśnie kolejny dom, niewiele różniący się od reszty, kiedy usłyszał odgłos bójki dochodzący zza muru. Bójki tego dnia były czymś zupełnie powszechnym; martwiąc się o odnalezienie drogi powrotnej do Rzymian, Skaurus miał zamiar zignorować i tę, kiedy nagle wyróżnił ją kobiecy krzyk.

Przerwał go odgłos uderzenia. — Cicho, suko! — ryknął grubiański, męski głos.

— A niech sobie skowyczy — odparł drugi, zimny i nieczuły. — Kto na to zwróci uwagę?

Mur był zbyt wysoki, by móc zajrzeć przez niego do środka, a obciążony zbroją człowiek nie mógł marzyć, by się nań wspiąć. Oczy Marka pomknęły ku bramie. Podbiegł do niej, waląc w nią swym okrytym żelazem barkiem. Rozwarła się gwałtownie i trybun, potykając się, wpadł na rozległą przestrzeń porośniętą krótko przystrzyżoną trawą.

Dwaj mężczyźni trzymający kobietę rozciągniętą na tej trawie unieśli ze zdumieniem wzrok, gdy ich zabawa została przerwana. Jeden trzymał ją za obnażone ramiona; rozerwana tunika leżała w pobliżu. Drugi klęczał pomiędzy jej młócącymi powietrze nogami, podciągając sutą spódnicę nad talię.

Ten drugi zginał, gdy próbował powstać, z gardłem przeszytym klingą Marka. Trybun poczuł przelotny żal, że pozwolił mu tak łatwo umrzeć, lecz potem stanął przed towarzyszem zabitego, który okazał się twardszym orzechem do zgryzienia. Choć wyglądał na ulicznego rzezimieszka, nosił krótki miecz zamiast sztyletu i z pierwszego cięcia Skaurus wywnioskował, że wie, jak go używać.

Po tym pierwszym cięciu, które nie posłało Rzymianina na ziemię, Videssańczyk zdecydował się na czysto obronną walkę, sprawiając wrażenie, że chce oderwać się od przeciwnika i uciec. Lecz kiedy spróbował umknąć, kobieta, którą przygniatał do ziemi, błyskawicznym ruchem chwyciła go za nogę. Marek przeszył mieczem padającego mężczyznę. Choć niedawno żałował, zabijając żałosnego, małego człowieczka, który uciekał z jego mieczem, teraz czuł tylko zadowolenie, że uwalnia świat od tego ludzkiego śmiecia.

Uklęknął, by wytrzeć klingę koszulą zabitego, a potem odwrócił się, mówiąc: — Dzięki, dziewczyno, ten bękart mógłby uciec, gdybyś… — I tak pozostał z otwartymi ustami, z których nie wydobyło się już żadne słowo. Kobietą, która właśnie siadała, była Helvis.

Ona również wytrzeszczyła na niego oczy, dopiero teraz widząc, kim jest jej wybawiciel. — Marek? — powiedziała, jak gdyby wątpiąc w to, co widzi. Potem, szlochając rozpaczliwie w reakcji na grozę, która otaczała ją jeszcze przed chwilą, podbiegła do niego. Jego ramiona, same z siebie, objęły ją. Skóra jej pleców była niezwykle gładka i wciąż jeszcze chłodna od dotyku trawy, do której ją przygnieciono. Dygotała w jego objęciach.

— Dziękuję ci, och, dziękuję ci — powtarzała bez przerwy, przyciskając głowę do jego opancerzonego ramienia. Po chwili dodała: — Masz tyle metalu na sobie; czy musisz więzić mnie w zbroi?

Skaurus dopiero teraz uświadomił sobie, jak mocno przyciska ją do swego pokrytego zbroją ciała. Zwolnił nieco uścisk; nie odsunęła się, lecz dalej tak samo przywierała do niego. — W imię waszego Phosa, co ty tu robisz? — zapytał szorstko. Zdenerwowanie, jakie odczuwał sprawiło, że w jego głosie zamiast troski zabrzmiał gniew. — Sądziłem, że siedzisz bezpiecznie w koszarach swoich rodaków.

I jak się dowiedział, dokładnie z powodu Phosa nie przebywała teraz w koszarach Namdalajczyków. Postanowiła uczcić święto swego boga — czy to było zaledwie wczoraj? Marek zadumał się; to wydawało się niemożliwe — przez modlitwę nie w świątyni w pobliżu koszar, lecz w innej, znajdującej się tutaj, w południowej części Videssos. Ta kaplica cieszyła się wśród Namdalajczyków popularnością, ponieważ była poświęcona jakiemuś świętemu, który żył i pracował na wyspie Namdalen, choć zmarł trzysta lat przed tym, nim przybysze z północy wyrwali jego ojczysty kraj spod władania Imperium.

Helvis mówiła dalej: — Kiedy zaczęły się zamieszki i usłyszałam, jak tłum krzyczy: „Wykopać kości Hazardzistów!”, zrozumiałam, że nie mogę wracać do domu ulicami. Wiedziałam, że moi rodacy rozłożyli się obozem w pobliżu portu i postanowiłam przedostać się tam. Noc spędziłam w opuszczonym domu. Kiedy usłyszałam wrzask motłochu kierujący się w stronę portu pomyślałam, że znowu powinnam się ukryć.

— Druga brama, o tam, była otwarta — powiedziała, wskazując ręką. — Aż za szybko dowiedziałam się, dlaczego. Ci… — nie potrafiła znaleźć odpowiedniego słowa; zamiast tego zadrżała — plądrowali dom, a ja byłam jeszcze jednym, łatwym łupem — dodała ponuro.

— Już wszystko dobrze — powiedział Skaurus, gładząc jej potargane włosy tym samym łagodnym ruchem, jakiego zwykle używał, by uspokoić przestraszonego konia. Westchnęła i przytuliła się mocniej. Po raz pierwszy uświadomił sobie z całą wyrazistością, że jest na wpół rozebrana i że ich uścisk nabiera zupełnie innego charakteru.

Pochylił się, by pocałować jej włosy. Dłonie Helvis gładziły jego kark, gdy unosił jej twarz ku swojej. Całował jej usta, uszy; jego wargi przesunęły się po jej szyi ku odkrytym piersiom. Spódnica zaszeleściła, gdy ześlizgnęła się z jej bioder i osunęła na ziemię. Jego własne okrycie nastręczało nieco więcej kłopotu, lecz pozbył się go wystarczająco szybko. Przez chwilę martwił się o swych walczących z motłochem ludzi, lecz tym razem cała jego dyscyplina nie mogła powstrzymać go przed osunięciem się na trawę obok kobiety, która tam na niego czekała.

Niemal wszyscy kochankowie, którzy kochają się ze sobą po raz pierwszy, doznają uczucia, że ich miłość stanie się pełniejsza, gdy poznają się lepiej nawzajem. Tak było i tutaj; wychodziło im to nieco niezgrabnie, nieporadnie, jak to bywa między dwojgiem ludzi, którzy obydwoje nie mają pewności, co najbardziej lubi drugie. Jednak dla trybuna było to bez porównania rozkoszniejsze niż wszystko, co poznał przedtem i znalazł się tak blisko własnej chwili uniesienia, że niemal nie zauważył, że imię, które wykrzyknęła Helvis, gdy wbiła paznokcie w jego plecy, nie było jego imieniem.

Kiedy było po wszystkim, nie chciał robić nic innego, jak leżeć przy niej przez wieczność, pogodzony z całym światem. Lecz teraz wyrzuty sumienia były zbyt silne, by je zignorować. Już teraz czuł pierwsze ukłucia winy z powodu czasu, który spędził sprawiając sobie przyjemność, podczas gdy jego żołnierze walczyli. Próbował utopić je w ustach Helvis, lecz jak to zawsze się dzieje w takich przypadkach, tylko je tym spotęgował.

Jego zbroja nigdy nie wydawała się bardziej niewygodna niż teraz, kiedy nakładał ją znowu. Podał Helvis krótki miecz zabitego mężczyzny, mówiąc: — Czekaj na mnie, kochanie. Będziesz tutaj bezpieczniejsza, nawet sama, niż ze mną na ulicach. Pospieszę się, obiecuję.

Inna kobieta może by protestowała, że się ją zostawia, lecz Hel vis widziała walkę i wiedziała, co Marek zamierza zrobić. Powstała, przesunęła palcem po jego policzku, zatrzymując się przy kąciku ust. — Tak — powiedziała. — Och, tak. Wróć po mnie szybko.

Jak człowiek dochodzący do siebie po trawiącej go gorączce, tak Videssos powoli odzyskiwał swe zwykłe oblicze. Rozruchy, tak jak przepowiedział to Khoumnos, zamarły, kiedy Halogajczycy i Rzymianie skutecznie otoczyli kordonem Namdalajczyków, którzy ogniskowali na sobie nienawiść tłumu. Nim minął tydzień, miasto niemal całkowicie powróciło do normalności, z wyjątkiem stosów gruzu wskazujących miejsca, które zaatakował motłoch. Cienkie, uparte wstęgi dymu wciąż unosiły się znad kilku takich miejsc, lecz niebezpieczeństwo totalnej pożogi minęło.

Podczas gdy miasto było już znowu niemal sobą, życie Skaurusa, w ciągu dwóch tygodni, które nastąpiły po zamieszkach, uległo dramatycznej zmianie. On i grupa jego ludzi zaprowadzili najpierw Helvis do Namdalajczyków obozujących przy porcie Kontoskalion, a potem, gdy Videssos zaczął się uspokajać, mogła już wrócić do koszar wyspiarzy w kompleksie pałacowym.

Jednak nie pozostawała tam długo. Ich pierwsze nieoczekiwane zespolenie nie uśmierzyło, lecz zaostrzyło apetyty, tak jej jak i trybuna. Minęło zaledwie kilka dni nim Hełvis i Marek — oraz Malrik — zajęli kwaterę w jednej z dwóch sal, zarezerwowanej przez Rzymian dla mężczyzn, którzy założyli rodziny.

Choć nigdy przedtem nie pragnął niczyjego towarzystwa tak bardzo jak teraz jej, parę rzeczy wciąż budziło jego niepokój. Przede wszystkim niepokoiło go to, jaką postawę przyjmie Soteryk. Trybun niejeden raz miał okazję widzieć, jak bardzo nieprzyjemny potrafi być Soteryk, kiedy uważał, że jego honor został urażony. Jak zareaguje na to, że Rzymianin najpierw zdobył względy jego siostry, a potem zabrał ją do siebie?

Kiedy przedstawił swoje wątpliwości Helvis, zbyła je z kobiecą praktycznością. — Nie martw się tym. Jeśli cokolwiek trzeba będzie powiedzieć, ja to zrobię, choć nie sądzę, żeby to było konieczne. Trudno mówić, byś uwiódł zawstydzoną dziewice, rozumiesz, a gdybyś się tam nie znalazł, te psy, które mnie dopadły, prawdopodobnie poderżnęłyby mi gardło, kiedy już zmęczyłyby się za bardzo, by robić ze mną coś innego. Najdroższy, to że mnie uratowałeś, będzie liczyło się dla Soteryka bardziej niż cokolwiek innego, i tak być powinno.

— Ale… — Hel vis uciszyła jego protest pocałunkiem, lecz nie zdołała tak łatwo stłumić dręczącego go niepokoju. Jednak wydarzenia potwierdziły, że miała rację. Wdzięczność Soteryka za jej ocalenie rozciągnęła się również na jej wybawiciela. Potraktował Marka jak członka rodziny, a za jego przykładem postąpiła reszta Namdalajczyków. Wiedzieli, co Rzymianie zrobili dla nich podczas zamieszek; kiedy dowódca legionistów zakochał się w ich kobiecie, uznali to za jeszcze jeden powód, by traktować go jak jednego ze swoich.

Mając ten problem za sobą, Marek czekał, jak na nową sytuację zareagują jego ludzie. Spotkał się z dobrodusznym pokpiwaniem, gdyż Rzymianie wiedzieli, ze niechętnie godził się na związki legionistów z kobietami, a teraz stał się jednym z nich.

— Nie zwracaj na nich żądnej uwagi — poradził mu Gajusz Filipus. — Nikogo nie będzie obchodziło, czy śpisz z kobietą, chłopcem, czy z zaświerzbioną owcą, dopóki będziesz myślał głową a nie tym, co masz miedzy nogami. — I rzuciwszy tę sarkastyczną, lecz trafną uwagę, centurion odszedł, by dalej ćwiczyć swoich żołnierzy.

Skaurus musiał jednak stwierdzić, że łatwiej dawać taką radę, niż postępować zgodnie z nią. Przyłapał się na tym, że nurza się w zmysłowości w sposób niepodobny do niczego, z czym miał okazję spotkać się wcześniej. Przedtem był zawsze powściągliwy w folgowaniu swoim chuciom — w przepadłym gdzieś Mediolanie, w armii Cezara i przez okres swego dotychczasowego pobytu w Videssos. Kiedy potrzebował odprężenia, zwykł je kupować i raczej się nie zdarzało, by tej samej kobiety szukał po raz drugi. Teraz, z Helvis, stwierdził, że odrabia długi okres wyrzeczeń i z każdą minioną nocą pała do niej coraz większą żądzą.

Ona również czerpała z ich miłości rozkosz, której siła nieustannie wzrastała. Wypełniała ją prosta, niepohamowana żądza; choć od śmierci Hemonda nie spojrzała na żadnego mężczyznę, to jednak jej ciało tęskniło za tym, do czego przywykło, i z rozkoszą zareagowało na powrót tegoż. Marek stwierdził, że od czasu kiedy był chłopcem, nigdy nie sypiał tak mocno jak teraz. Szczęśliwie się złożyło — pomyślał pewnego razu — że Khamorth Avshara nie przybył szukać go po tym, jak on znalazł Hel vis. Pewnie nie obudziłby się, tak jak wówczas, na odgłos jego zbliżających się kroków.

Skaurus zastanawiał się, jak Malrik odbierze zmianę, która nastąpiła w jego życiu, lecz syn Helvis był jeszcze dość młody, by szybko przejść do porządku dziennego niemal nad wszystkim. Wkrótce nazywał trybuna „Markiem” równie często jak „tatą”, co wypełniało Rzymianina dziwnym uczuciem; na poły dumą, na poły smutkiem, że tak nie jest. Chłopczyk z miejsca stał się pieszczochem legionistów. W koszarach było niewiele dzieci i żołnierze rozpieszczali je wszystkie. Malrik uczył się łaciny z niewiarygodną łatwością, jaką mają małe dzieci.

Były to dni, kiedy trybun niemal zapomniał, że znajduje się w mieście gotującym się do wojny. Pragnął, by mogło być ich więcej; nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy jak teraz.

Загрузка...