XIII

Tego popołudnia Khliat przypominał mrowisko, w które wetknięto kij. Żeby przyspieszyć wymarsz armii, Mavrikios obiecał po sztuce złota dla każdego żołnierza kontyngentu, który pierwszy będzie gotowy do wyjścia. Ludzie jak obłąkani biegali to tu, to tam, wyciągając swoich towarzyszy z zajazdów i burdeli.

Wielu również żegnało się pospiesznie, ponieważ Imperator nie miał zamiaru opóźniać marszu z powodu markietanek, kobiet, dzieci i innych osób nie biorących bezpośredniego udziału w walce. Żaden z jego żołnierzy nie narzekał z tego powodu; gdyby przegrali, lepiej żeby ich ukochani przebywali bezpieczni za murami Khliatu, niż w polowym obozie, wydani na łaskę szturmującego wroga.

Helvis była siostrą wojownika i wdową po wojowniku. Już przedtem wysyłała swoich mężczyzn na wojnę i miała za dużo rozumu w głowie, by obarczać Skaurusa swoimi obawami. Powiedziała tylko: — Phos będzie miał cię w swojej opiece, dopóki nie zobaczę cię znowu.

— Przyniesiesz mi głowę Yezda, tato? — zapytał Malrik.

— Takiś krwiożerczy? — zdziwił się Marek, ściskając syna Helvis. — A co byś z nią zrobił, gdybyś ją dostał?

— Spaliłbym ją całą — oświadczył chłopiec. — Mama mówi, że Yezda są gorsi od Videssańskich heretyków. Całą bym spalił!

Trybun spojrzał na Helvis, unosząc żartobliwie brew. — Nie powiem, że się myli. Jednak dla mnie w zupełności wystarczy, jeśli wrócę z własną głową na karku.

Zgodnie z oczekiwaniami Marka, nagrodę Imperatora zdobyli Rzymianie — perspektywa walki z Yezda napawała ich bez porównania mniejszym strachem, niż konieczność stawienia czoła Gajuszowi Filipusowi w wypadku, gdyby przegrali. Lecz cała reszta armii stanęła w gotowości tuż po nich, ożywiona myślą o wybawieniu swych towarzyszy z opresji, jaką zgotowali im Yezda. Ku zdumieniu trybuna, wrota Khliatu rozwarły się na oścież na godzinę przed zachodem słońca, a ostatni żołnierz przekroczył je, nim zmierzch zdążył zgęstnieć w noc.

Gnany pilnością wezwania, Mavrikios kazał maszerować armii przez wczesne godziny nocy. Nie kończący się łomot maszerujących stóp, kłapanie podkutych żelazem końskich kopyt oraz zgrzyty i turkot setek wozów załadowanych prowiantem i sprzętem wojennym, atakowały słuch z taką przenikliwością, że uszy wkrótce przestały je słyszeć. Reagowały tylko na przekleństwa i głuche odgłosy upadków towarzyszące potknięciom, o jakie łatwo w ciemnościach; reagowały w taki sam sposób, w jaki przyspieszone bicie serca zwraca uwagę, choć miarowy puls pozostaje niezauważony.

Na Marku zrobiła wrażenie odległość, jaką imperialne wojska zdołały przebyć tym pierwszym, niepełnym przecież marszem, pomimo nieznanego terenu i ciemności. — Zapomniałeś, jak to jest, kiedy się idzie z armią gotową do walki — powiedział Gajusz Filipus. — Mam tylko nadzieję, że Mavrikios nie zamęczy nas zbyt szybkim tempem.

— Och, oby bogowie do tego nie dopuścili! — sapnął Viridoviks. — Jestem dzisiaj niemal tak samo zmęczony jak wówczas, kiedy wychodziliśmy z Videssos.

— Byłbyś w lepszej formie, gdybyś nie żegnał się tak dokładnie — zauważył zgryźliwie starszy centurion. — Ledwie mogłeś chodzić, kiedy uznałeś za stosowne wrócić do nas.

— A potrafisz wymyślić lepszy sposób spędzenia letniego popołudnia?

— Nie, ty draniu — odparł Gajusz Filipus i nie ukrywana zazdrość brzmiąca w jego głosie wywołała wybuch śmiechu wokół obozowego ogniska Rzymian.

Płomienny ogień zapału pchał armię na zachód następnego dnia, i jeszcze następnego. Oporu prawie nie napotykali. Wojska Onomagoulosa w znacznej mierze oczyściły drogę imperialnej armii z nieprzyjaciół, a małe oddziały Yezda, powracające na obszar pomiędzy Khliatem a Maraghą, nie były żadnym przeciwnikiem dla wielkiej wyprawy Mavrikiosa. Większość wybierała ucieczkę zamiast walki.

Przez te dwa pierwsze dni pospiesznego marszu, armia przebyła ponad połowę odległości dzielącej ją od otoczonych wojsk Onomagoulosa. Lecz potem, tak jak obawiał się tego Gajusz Filipus, tempo zaczęło spadać. Żołnierze, wyczerpani ponad miarę nieustannym marszem, musieli zwolnić. Oficerowie nakłaniali ich do zwiększenia wysiłków, lecz sami byli równie zmęczeni jak ich podwładni.

Marek żył w jakimś rozpalonym, szarym świecie, ogarniając myślami nie więcej niż następny krok obolałych stóp, pancerz, ocierający mu barki i miecz, uderzający o zewnętrzną stronę uda za każdym krokiem, który robił. W krótkich chwilach, kiedy sięgał myślami dalej, czuł wdzięczność, że Rzymianie maszerują na czele kolumny imperialnych wojsk; zamiast oddychać kurzem wzbijanym przez innych, sami go wzbijali.

Kiedy armia zatrzymała się na noc, natychmiast zapadał w sen tak głęboki, jak sen Sisinniosa Mouselea. Budził się wolno, otępiały, jakby zamroczony jakimś narkotykiem.

Późnym rankiem czwartego dnia od opuszczenia Khliatu, khamorthańscy zwiadowcy wrócili pędem z zachodu, meldując o chmurze pyłu, jakby wzniecanej przez wielu maszerujących ludzi, zbliżającej się do videssańskiej armii. Mavrikios nie ryzykował; rozkazał rozwinąć kolumnę marszową w szyk bojowy. Marka ogarnęło pełne znużenia uniesienie, kiedy rozkaz dotarł do Rzymian. W taki czy inny sposób — pomyślał — jego męka wkrótce się skończy. Był tak zmęczony, że prawie nie obchodziło go, co z tego wyniknie.

Wkrótce żołnierze głównego trzonu videssańskiej armii mogli zobaczyć brunatne plamy kurzu na zachodnim horyzoncie. Zaczęli więc sprawdzać swoją broń. Tu i tam jakiś żołnierz mówił z przejęciem do swojego towarzysza w szeregu, dając mu ostatnie zalecenia na wypadek, gdyby sam nie przeżył walki.

Obłoki kurzu kryły tych, którzy je wzbijali, bez względu na to, kim byli. Imperator wysłał dwie setki Khamorthów, by sprawdzili, kto jest przed nimi. Skaurus odprowadzał ich wzrokiem, aż skurczyli się do czarnych kropek i zniknęli w kurzu. Tych parę minut, które minęły nim pojawili się znowu, pędząc z powrotem, zdawało się trwać o wiele dłużej.

Galopowali w stronę imperialnej armii wyraźnie podnieceni. Zawracali końmi, zmuszali je, by stawały dęba, i machali nad głowami swoimi futrzanymi czapkami — z którymi nigdy się nie rozstawali, bez względu na pogodę. Wykrzykiwali też coś, powtarzając to bez przerwy. Wreszcie zbliżyli się na tyle, że Marek zrozumiał, co krzyczą: — Onomag! Onomag!

Trybun gonił resztkami sił, lecz mimo to poczuł przebiegający przezeń dreszcz. Ksenofont — pomyślał — musiał doznać takiego samego dreszczu, kiedy z tyłów pobitej greckiej armii usłyszał, jak idący na czele ludzie krzyczą: Thalassa! Thalassa! Morze! Morze!

Przed nimi znajdowali się nie tylko wojownicy Onomagoulosa; Yezda byli tam również, przeszkadzając im w odwrocie. Mavrikios rzucił przeciwko nim kawalerię — Videssańczyków, Khamorthów, Khatrishów i, w końcu, Namdalajczyków. Druzgocąca szarża wyspiarzy rozbiła lżej uzbrojonych nieprzyjaciół — którzy przerażeni rozpierzchli się na wszystkie strony — i pozwoliła niedobitkom z dywizji Baanesa dołączyć do ich towarzyszy z głównego korpusu armii.

Radość armii Mavrikiosa z tego spotkania trwała krótko; rzut oka na ludzi, którzy zataczając się przechodzili przez jej szeregi wystarczył, by się rozwiała. Jęki i krzyki rannych oraz widok ich niedoli aż nadto wyraźnie unaoczniły niebezpieczeństwa, jakich miały jeszcze zakosztować wojska Mavrikiosa.

Sam Onomagoulos został przyniesiony na noszach, z wielką raną ciętą uda, zabandażowaną strzępami jego płaszcza.

— Musisz mi wybaczyć — rzekł Gorgidas do Skaurusa. — Te biedaczyska potrzebują pomocy. — I nie czekając na zezwolenie trybuna, oddalił się pospiesznie, by pomóc rannym na tyle, na ile potrafił.

Jednak Marek szczególnie przypatrywał się tym wojownikom, którzy nie odnieśli ran. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Jeśli kiedykolwiek jacyś żołnierze byli pobici, to właśnie ci. Widniało to w ich oczach, w odrętwiałym oszołomieniu na wymizerowanych twarzach, w obwisłych ramionach i wleczonej za sobą broni. Sprawiali wrażenie ludzi, którzy na próżno próbowali przeciwstawić się lawinie.

Z ich ust wydobywały się dwa słowa. Jedno brzmiało: — Wody! — Każdą ofiarowaną manierkę przechylali, wysączali do ostatniej kropli, i dysząc podziękowania, zwracali pustą.

Drugie słowo wypowiadano cicho. Pokonani nie czynili z niego ostrzeżenia, by nie szerzyć trwogi wśród swych wybawicieli. Marek pomyślał, że woleliby je przemilczeć. Lecz za każdym razem, kiedy grupki niedobitków, potykając się mijały jego legionistów, słyszał je wypowiadane przyciszonym i nabrzmiewającym strachem głosem. Ponieważ mówiono je szeptem, dopiero po paru minutach wyłowił imię Avshara. Usłyszawszy je, zrozumiał.

Marek zobaczył, że uciekinierzy Onomagoulosa wprowadzili zamęt w porządek marszowy jego ludzi. Słońce niemal dotykało zachodniego horyzontu; zamiast posuwać się naprzód w takich — nie wróżących niczego dobrego — okolicznościach, Imperator rozkazał rozbić obóz, tak by mógł bezpiecznie wyjść na spotkanie następnego ranka.

Żołnierze głównego korpusu armii zabrali się do tego z ochotą. Marek musiał przyznać, że pracowali lepiej w obliczu zagrażającego ataku. Palisady i proste ziemne barykady zostały zbudowane z szybkością będącą wyzwaniem nawet dla Rzymian, podczas gdy kawaleria, która wcześniej odpędziła Yezda od ludzi Onomagoulosa, teraz osłaniała przed nimi obozowisko.

Nie przychodziło jej to łatwo. Druzgocąca szarża Namdalajczyków zmusiła Yezda do ucieczki, co wcale nie oznaczało, że zaprzestali walki. Nieustannie zasilani nowymi jeźdźcami przybywającymi z zachodu, z obrony obozu uczynili bitwę, z całym zamieszaniem typowym dla działań wiążących znaczne siły kawalerii. Oddziały jeźdźców pędziły tam i z powrotem, strzały spadały całymi chmurami, pałasze pobłyskiwały, wznosząc się i opadając.

— To dobrze, że roboty przy fortyfikacjach posuwają się tak szybko — rzekł Gajusz Filipus, spoglądając przez mgłę kurzu na zachód. — Nie sądzę, żeby naszej konnicy powodziło się tam zbyt dobrze. Tamte przeklęte bękarty potrafią jeździć — a w ogóle, ilu ich tam jest?

Na to Skaurus nie potrafił odpowiedzieć. Kurz i odległość uniemożliwiały określenie liczby tych, którzy brali udział w walce. Co więcej, zarówno Yezda, jak ich kuzyni Khamorthci walczący pod sztandarem Imperatora, mieli ze sobą zapasowe wierzchowce, co zapewniało im świeżego konia każdego dnia, lecz również tworzyło wrażenie, że jest ich o wiele więcej niż w rzeczywistości.

Pomijając sprawę liczebności, centurion miał niestety rację. Namdalajczycy mogli przewyższać Yezda w bezpośrednim starciu, a Khamorthci dorównywać im w szybkości. Lecz Videssańczycy, którzy tworzyli podstawowy trzon imperialnej kawalerii, nie potrafili rozbić ich w starciu bezpośrednim ani nie mogli równać się z nimi w walce podjazdowej. Początkowo wolno, lecz jednak, jeźdźcy Mavrikiosa zaczęli cofać się, a potem chować za umocnieniami, które ich towarzysze wciąż jeszcze uzupełniali.

Marek usłyszał ochrypłe okrzyki tryumfu, kiedy Yezda ruszyli w pościg. Zgromadziwszy się w zbyt dużej liczbie, by wjechać naraz, Videssańczycy i najemnicy stłoczyli się przy sześciu bramach wiodących do imperialnego obozu. Ich przeciwnicy, wykrzykując z radości, słali jedną salwę strzał za drugą w te łatwe cele. Ludzie jak gdyby w zwolnionym tempie osuwali się z siodeł; konie kwiczały trafione strzałami. Zranione zwierzęta wyrywały się na wszystkie strony, potęgując chaos panujący wokół bram.

Co gorsza, w panującym zamęcie i gasnącym świetle dnia, żołnierze w obozie nie potrafili rozróżnić swoich Khamorthów od atakujących Yezda. Całkiem sporo najeźdźców przedostało się do obozu, gdzie dalej zabijali jak szaleni, dopóki nie zestrzelono ich z siodeł. Skaurus obserwował w pełnym grozy podziwie, jak jakiś Yezda ściął raz za razem trzech videssańskich piechurów, a potem przeskoczył na koniu wysoką po pierś palisadę i zniknął bezpieczny w kurzu.

Zabijano również Khamorthów, mylnie branych przez spanikowanych Videssańczyków za wrogów. Raz czy drugi ich współplemieńcy, widząc swoich towarzyszy umierających na ich oczach, brali doraźny odwet. Nagle wojna w szeregach armii Imperatora stała się równie realną groźbą, co wróg za palisadą.

Dużo później Marek słyszał jak Phostis Apokavkos, relacjonując wydarzenia tej straszliwej nocy, powiedział: — Wolałbym umrzeć, niż przeżyć coś takiego jeszcze raz. — Z dumnego, pewnego siebie wojska, które wyruszyło z Videssos, armia przeistoczyła się we wczesnych godzinach tej nocy w ogarnięty przerażeniem motłoch, tłoczący się za lichymi barykadami, będącymi wszystkim, co chroniło ich przed szponami wroga.

Marek uznał, że gdyby Yezda ruszyli do szturmu natychmiast, siły videssańskie załamałyby się przed nimi jak wiązka suchych patyków. Lecz koczownicy niechętnie myśleli o atakowaniu ufortyfikowanego obozu, a być może nieustanny ruch wewnątrz — w rzeczywistości tak bezsensowny, jak bieganina mrówek w zniszczonym mrowisku — wyglądał jak przygotowania gotowych do boju oddziałów. W każdym razie szturm nie nastąpił i Imperator stopniowo zaczął zaprowadzać porządek w szeregach swoich ludzi.

Zdawał się być wszędzie jednocześnie, już nie w swych uroczystych szatach, lecz w pozłacanej zbroi nad karmazynowymi, imperatorskimi butami. Wyciągał dekowników ze zdradliwego bezpieczeństwa ich namiotów do palisady. Zbyt wiele było w nim z żołnierza, by ustąpił bez walki, mimo trudnej do pozazdroszczenia sytuacji jego armii.

Kiedy znalazł się w rzymskiej części obozu, jego znużona twarz rozjaśniła się w wyrazie pochwały. — Bardzo schludnie — pogratulował Skaurusowi. — Rów, wał obronny, żerdzie — tak, i woda również, to rozumiem — prawdziwy obóz. A jak z duchem twoich ludzi?

— Nie najgorzej, Wasza Wysokość — odparł trybun.

— O to nie ma co się martwić — wtrącił Viridoviks. — Wszyscy ci Rzymianie są zbyt gruboskórni, by się bać.

Gajusz Filipus nastroszył się odruchowo, lecz Imperator machnięciem ręki nakazał ciszę. — Spokojnie tam. W taką noc jak ta byłoby wam o wiele łatwiej, gdybyście tacy byli. Phos świadkiem, sam chciałbym to o sobie powiedzieć. — Nawet czerwony blask obozowych ognisk nie potrafił zarumienić jego twarzy; w ich migoczącym świetle wyglądał blado i staro. Pochyliwszy ramiona jakby pod jakimś wielkim ciężarem, odwrócił się i odszedł.

Jego brat, Sevastokrata, również dodawał ducha oszołomionej armii — na swój własny, bardziej bezpośredni sposób. — Na lewe jajo Phosa! — krzyczał gdzieś niedaleko Marka. — Daj mi ten łuk, ty nieudaczna kupo łajna! — Brzęknęła cięciwa; Thorisin zaklął ogniście, gdy chybił. Strzelił znowu. Gdzieś w mroku jakiś koń kwiknął rozdzierająco w agonii. — Tak! — powiedział Sevastokrata. — Tak to się robi!

Orataias Sphrantzes również pomagał dojść do siebie Videssańskiej armii, choć w dość dziwny sposób. Błąkał się po całym obozie, deklamując takie sentencje, jak: — Miłujący mądrość ludzie — ponieważ nazwałbym was bardziej filozofami niż żołnierzami — powinni pokazać barbarzyńcom, że zapał, który nimi kieruje, jest nieśmiertelny. — I: Dusze Yezda nie są podwójne ani ich ciała nie są z diamentu. Oni również zostali wprowadzeni w misteria śmierci.

To przedstawienie powinno być śmieszne, i rzeczywiście takie było. Ludzie uśmiechali się słuchając, jak młody szlachcic deklamuje swoje frazesy, choć w tym miejscu uśmiechy z trudem pojawiały się na twarzach. Co więcej, bez względu na to, jak nużący był Sphrantzes, mówił też prawdę, i ci, którzy poświęcili czas, by go wysłuchać, nic na tym nie stracili.

Kapłani krążyli po obozie, modląc się z żołnierzami i ponownie odbierając od nich przysięgi na wierność Imperium. Wydawało się, że tej nocy nikogo nie obchodzi, czy jakiś Namdalajczyk uzupełnia swoim dodatkiem obowiązujące w Videssos wyznanie wiary, ani czy mieszkanie Vaspurakanu uważa się za pierworodnego syna wcielenia Phosa. W obliczu niebezpieczeństwa, przynajmniej wszyscy się zjednoczyli.

Kiedy ich o to poproszono, pogańscy Khamorthci również złożyli nowe przysięgi wierności. Nie wysłuchiwali ich kapłani, lecz przed niektórymi z pisarzy Mavrikios przysięgali na swoje miecze, że dochowają wierności Imperatorowi. Już sama ich niechęć, z jaką się do tego odnosili po tragicznym zamieszaniu przy bramach, przekonała Skaurusa, że dotrzymają słowa. Gdyby zamierzali zdradzić — pomyślał — składaliby swoje przysięgi z większą ochotą, by łatwiej zamydlić oczy.

— Witaj, witaj. — To był Nepos, który od kilku minut stał u boku trybuna, nie mogąc zwrócić na siebie uwagi. Mały kapłan wyglądał na tyle poważnie, na ile pozwalały mu jego pulchne, wesołe rysy. Rzekł nieśmiało: — Czy mógłbym prosić ciebie i twoich ludzi, byście na wzór reszty armii złożyli śluby wierności wobec Videssos? O nic was nie podejrzewam ani nie chcę nikogo urazić, lecz ta chwila wydaje się odpowiednia na odnowienie przysięgi wierności.

— Oczywiście. — Skaurus skinął głową. Gdyby tylko Rzymianie zostali w ten sposób potraktowani, przyjąłby to źle, lecz tak jak powiedział kapłan, w obozie wszyscy bez wyjątku potwierdzali swoją lojalność. — Jaka jednak przysięga zadowoliłaby cię? Większość z nas nie wyznaje waszej wiary.

— Hmm. — Nepos podrapał się w wygoloną czaszkę. — A to kłopot… masz może jakąś propozycję?

Marek zastanowił się przez chwilę, a potem powiedział: — Mamy zwyczaj, wstępując na służbę do legionu, że jeden człowiek składa śluby, a wszyscy pozostali przysięgają postępować zgodnie z nimi. Gdybym złożył teraz tę przysięgę znowu, tym razem na moich bogów i na twego, czy to by wystarczyło?

— Nie potrafię wymyślić, o co więcej mógłbym prosić.

— W porządku. — Na rozkaz trybuna trębacze zadęli w swoje instrumenty, by zwrócić uwagę legionistów. Czyste dźwięki trąbek przebiły się przez wrzawę; Rzymianie poderwali głowy, by zobaczyć, co się stało.

Kiedy Marek stwierdził, że wszyscy patrzą na niego, zapytał czy jest ktoś, kto nie chce złożyć przysięgi, o jaką prosi Nepos. Nikt się nie odezwał. — Zatem doskonale — zwrócił się do swoich ludzi. — Na bogów, których zabraliśmy z Rzymu, i na boga, którego spotkaliśmy tutaj, ślubuję być posłusznym wobec Imperatora i spełniać jego rozkazy najlepiej jak potrafię. Czy teraz przysięgniecie to samo, co ja?

Iuramusl — zawołali w tej samej łacinie, w której przysięgali wstępując do swoich legionów. — Przysięgamy! — Nepos mógł nie rozumieć tego słowa, lecz jego znaczenie nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Ukłonił się dziękując Markowi i oddalił się pospiesznie, by odebrać potwierdzenie wierności od innych oddziałów.

Na zewnątrz obozu noc kotłowała się w niewiarygodnej wrzawie. Nie mając na tyle śmiałości, by szturmować wały obronne, Yezda robili wszystko co w ich mocy, żeby wzbudzić przerażenie w ludziach za nimi. Niektórzy podjeżdżali zupełnie blisko, by wywrzaskiwać groźby w łamanym videssańskim, podczas gdy inni zadowalali się nieartykułowanymi okrzykami nienawiści.

Jeszcze gorsze — pomyślał Marek — były wielkie bębny, które huczały wokół wszystkich obozowisk Yezda, jak nieregularne tętno jakiegoś umierającego, obłąkanego boga. Ziemia przenosiła wibracje tak samo jak powietrze i zdawały się one odbijać echem i rozbrzmiewać w ludzkich kościach.

Sen w takich warunkach okazał się przedsięwzięciem z góry skazanym na klęskę, nawet dla flegmatycznego Skaurusa. Z takim zapałem powitał posłańca oznajmiającego o wyznaczonej przez Mavrikiosa nocnej naradzie, że mężczyzna odszedł potrząsając w oszołomieniu głową. Marek nie potrzebował żadnych wskazówek, by trafić do namiotu Imperatora. Nie tylko przewyższał wszystkie inne wielkością, lecz również stał na najwyższym wzniesieniu obozu, by zapewnić Mavrikiosowi najlepszy z możliwych widok na otaczający teren.

Jednak dotarcie do niego przypominało przedzieranie się przez tłumy, które zawsze zapełniały rynek Palmas w stolicy Imperium. Po całym obozie krążyli ludzie; niektórzy kroczyli w wyraźnie określonym celu, inni błąkali się tu i tam, wykorzystując sam fakt ruchu do uśmierzenia dręczących ich myśli. Mimo iż dążył w określonym celu, trybun również nie zwracał na otoczenie takiej uwagi, jaką mógłby mu poświęcić. Ostrzeżenie Gajusza Filipusa nadeszło zbyt późno, by ustrzec go przed uderzeniem w plecy jakiegoś Halogąjczyka.

Jasnowłosy olbrzym odwrócił się zirytowany; na prawym oku miał skórzaną opaskę. — Uważaj jak idziesz, niezdaro… — Urwał nagle.

— Skapti! — zawołał Marek. — Nie sądziłem, że jesteś w armii Imperatora. Już dawno powinieneś nas odwiedzić.

— Kiedy widziałem się z tobą ostatni raz, powiedziałem, że znowu się spotkamy. — Dowódca garnizonu Imbros wzruszył ramionami. Mówiąc bardziej do siebie niż do Rzymian, ciągnął: — Człowieczy los to dziwna rzecz — jeśli sam nie wyjdziesz mu na spotkanie, on i tak cię spotka.

Ujął dłoń Skaurusa w swoje, na halogajską modłę, a potem potrząsnął głową, z posępnym rozbawieniem na twarzy. Nie dając Rzymianom czasu na rozwiązanie swej zagadki, odwrócił się i odszedł; wysoki, samotny i dumny. Odprowadzając go wzrokiem, Gajusz Filipus rzekł: — Widywałem już ludzi z takim spojrzeniem. Skazany na śmierć, tak określił go Viridoviks.

— Tak, i zdaje się uważać, że w jakiś sposób jestem częścią jego losu — oby bogowie dowiedli, że się myli. — Coś innego uderzyło Skaurusa. — Od kiedy to ty, właśnie ty, zapożyczasz powiedzenia od Celta?

Na twarzy centuriona pojawił się wyraz, jaki trybun widział przed chwilą, patrząc na Skaptiego, syna Modolfa. — Jednak pasuje, czyż nie?

— Temu nie mogę zaprzeczyć. Chodźmy — zobaczmy, czy czarodzieje Mavrikiosa znaleźli jakiś sposób, by dać nam skrzydła i wydobyć jakoś z tych tarapatów.

Żaden z czarodziei nie uczestniczył w przedbitewnej naradzie, bez względu na to czy mieli, czy nie, jakieś wiadomości o skrzydłach. Mavrikios zabrał ze sobą czarodziei — to prawda — lecz bardziej po to, by udaremniać czary wroga, niż aby wykorzystywać własne jako broń zaczepną; był człowiekiem wierzącym w siłę broni — z urodzenia i z wychowania. Walka, przed którą teraz stanął, może nie będzie odbywała się na warunkach, jakich pragnął, lecz to wcale nie oznaczało, że zamierza się przed nią uchylać.

W rzeczy samej był zaskakująco radosny, czemu dał wyraz, mówiąc do Ortaiasa Sphrantzesa: — Nie sądzę, że jest to sposób, który Kalokyres zalecałby jako odpowiedni na zwabienie wroga do bitwy, lecz nie powinno się to zbyt źle skończyć. O ile się nie mylę, koczownicy będą tak napuszeni po dzisiejszym zwycięstwie, że choć raz spróbują dotrzymać nam pola. A kiedy to zrobią, rozbijemy ich. W walce wręcz nie mają na nas sposobu.

Marek pomyślał, że wszystko wskazuje na to, iż Imperator może mieć rację. Z obrazu Yezda, jaki zdążył sobie wyrobić wynikało, że zwycięstwo mogło uczynić ich lekkomyślnymi. Prawdopodobnie tak bardzo będą pragnęli skończyć z Videssańczykami, że bez trudu dadzą się wciągnąć w pułapkę.

Myśli Imperatora biegły tym samym torem. Odzwierciedliły to rozkazy, jakie wydawał swemu bratu i Sphrantzesowi. — Wy dwaj na skrzydłach odegracie decydującą rolę w tym przedsięwzięciu, ponieważ dysponujecie większością lekkiej kawalerii. Szeroko rozwarte — oba skrzydła stworzą lej, którym Yezda uderzą w środek. Ciężkozbrojni zatrzymają ich uderzenie; gdy tylko zwiążą się walką na całej długości środkowej linii, zewrzecie skrzydła — o tak. — Imperator złączył rozwarte ramiona na wysokości piersi. — Otoczymy ich z trzech stron albo, jeśli Phos da, z czterech, i to powinno zakończyć całą sprawę.

Thorisin słuchał spokojnie wywodu Mavrikiosa, co jakiś czas tylko potakując skinieniem głowy, gdy Imperator dochodził do co istotniejszych konkluzji. — Jest wyjątkowo spokojny, prawda? — mruknął do Skaurusa Gajusz Filipus.

— Dlaczego ma nie być? To dla niego z pewnością żadna nowość. On i Mavrikios omawiali ten plan pewnie od zachodu słońca.

Z kolei Ortaias Sphrantzes słuchał tego wszystkiego po raz pierwszy i jego oczy rozbłysły podnieceniem. — Klasyczny fortel, Wasza Wysokość — wyrzucił z siebie — i pewna pułapka na niezdyscyplinowany barbarzyński motłoch. — Skaurus nie miał nic przeciwko temu, by zgodzić się z pierwszą częścią tego, co powiedział Ortaias, lecz druga część jego wypowiedzi uraziła trybuna, i to dość mocno. Plan Mavrikiosa przypominał mu manewr, jaki Hannibal zastosował pod Kannami, i wówczas tamta pułapka zamknęła się wokół Rzymian.

Imperator ucieszył się z pochwały. — Dziękuję ci, Ortaiasie — rzekł łaskawie. — Liczę, że jutro zagrzejesz swoich ludzi wspaniałą porywającą mową. — Mavrikios musiał czuć się doprawdy bardzo pewny siebie — pomyślał Marek — jeśli miał ochotę traktować tak uprzejmie bratanka swego rywala.

— Zagrzeję! Przygotowałem już przemowę na taki właśnie dzień, skomponowaną dokładnie po to, by rozpalić okrucieństwo w sercach wojowników.

— Doskonale.

Siedzący tuż obok Skaurusa Gajusz Filipus wzniósł oczy do nieba i jęknął, lecz tak cicho, że tylko trybun zdołał go usłyszeć. Starszy centurion wysłuchał już kiedyś fragmentu tej przemowy, przypomniał sobie Marek, i jeśli zrobiła na nim wrażenie, to tylko swoją nieudolnością. Lecz to doprawdy nie miało znaczenia. Skaurus obserwował Nephona Khoumnosa — nominalnie stojącego dość nisko w oficjalnej hierarchii starszeństwa — słuchając z uwagą planu Mavrikiosa, i wręcz widział, jak stary weteran realizuje w myślach poszczególne jego etapy. Wszyscy — wyjąwszy być może Ortaiasa Sphrantzesa — wiedzieli, że w rzeczywistości to on dowodzi lewym skrzydłem.

Na zewnątrz, w ciemnościach zalegających wokół otoczonego obozu, bębny przerwały swój nieharmonijny łomot, przez chwilę milczały, a potem zaczęły na nowo, tym razem wszystkie w zgodnym rytmie: (dum-dum, dum-dum, dum-dum). Dwutaktowa fraza, powtarzana bez końca, obłąkańczo, wypełniała głowę tępym bólem, wybijała szczękające zęby z dziąseł. Ochrypłe głosy Yezda dołączyły do bębnów: (Av-shar! Av-shar! Av-shar! Av-shar!)

Marek poczuł, jak jego ręce zaciskają się w pięści, kiedy zrozumiał monotonny zaśpiew koczowników. Spojrzał na Mavrikiosa, ciekaw jak on na to zareagował. Napotkał wzrok Imperatora, który patrzył na niego spod uniesionej brwi. — Wszystkie figury są już na planszy — powiedział. — Teraz możemy grać.

Dzień zaświtał bezchmurny i upalny; miedzianobarwne słońce wręcz wskoczyło na nieskazitelnie błękitne niebo. Trybuna piekły oczy, kiedy jadł swoją poranną owsiankę. Bębny biły bez chwili przerwy przez całą noc i ten sen, jakiego udało mu się zaznać, był płytki i naszpikowany męczącymi koszmarami. W całym videssańskim obozie ludzie ziewali jedząc śniadanie.

Kwintus Glabrio przeczyścił pustą miskę piaskiem i zapakował z powrotem do swego plecaka. On również ziewał, lecz nie martwił się tym. — O ile wszyscy koczownicy z Yezd nie są głusi, to mieli takie same kłopoty ze snem jak ja — powiedział. Marek skinął głową, doceniając jego zdolność do zachowania właściwego punktu widzenia.

Namioty Yezda leżały rozrzucone na równinie jak wielobarwne muchomory. Na zachód od videssańskiego obozu stały gęściej; wiele gromadził wokół siebie ogromny namiot ze smoliście czarnego wojłoku. Skaurus nie musiał się nad tym zastanawiać, by mieć pewność, że jest to siedziba Avshara. Yezda spływali tam nie kończącym się potokiem. Trybun obserwował, jak ich szyk bojowy nabiera kształtu.

Tak jak się tego obawiał, koczownicy próbowali unieruchomić imperialną armię w obozie, lecz Mavrikios poradził sobie z tym. Łucznicy zza palisady trzymali koczowników na odległość, a kiedy trzy albo cztery miotające dzirytami katapulty spotęgowały ich ostrzał, Yezda wycofali się ku własnym liniom. Wówczas Imperator, tak jak poprzednio, wykorzystał lekką jazdę, by utworzyć zasłonę, za którą jego główne siły mogły ustawić się w szyku bojowym.

Skaurus czuł już, jak pancerz zaczyna ocierać mu wrażliwe od spływającego potu barki, kiedy wreszcie wprowadził swoich legionistów na ich miejsce w Videssańskiej linii. Wzmocnili lewą flankę środkowej części szyku pod dowództwem Mavrikiosa; z kolei po swojej lewej mieli kontyngent kawalerii z Khatrish, który łączył środek z lewym skrzydłem Ortaiasa Sphrantzesa.

Dowódca Khatrishów, szczupły mężczyzna o ospowatej twarzy, imieniem Laon Pakhymer, machnął trybunowi ręką, kiedy go zobaczył. Marek odpowiedział tym samym. Od czasu pierwszego spotkania z Taso Vonesem, trybun polubił Khatrishów. Wolał też, by na jego flance stali oni, a nie ich kuzyni Khamorthci. Niektórzy wojownicy z równin Pardraji znajdowali się w ponurym nastroju, o co zresztą Skaurus nie mógł mieć do nich pretensji po tym, jak przez pomyłkę zostali ostrzelani przez swych sprzymierzeńców.

Viridoviks spoglądał ponad jałową równiną w stronę gromadzących się nieprzyjaciół. Podrapał się po nosie. Jego jasna skóra cierpiała w palących promieniach videssańskiego słońca, czerwieniąc się i niszcząc, zamiast pokrywać się prawdziwą opalenizną. — Nie bardzo to przypomina tę ostatnią awanturę, w której braliśmy udział, nie sądzisz? — zwrócił się do Marka.

— Wcale, prawda? Ranek zamiast nocy, upał zamiast miłego cienia, ta naga kamienista równina zamiast twojej galijskiej puszczy… ba, teraz jesteśmy nawet po tej samej stronie.

— Właśnie — zachichotał Viridoviks. — Nie pomyślałem o tym. Mimo wszystko powinna to być wspaniała bijatyka. — Skaurus żachnął się na takie stawianie sprawy.

Piszczałki świsnęły, a bębny zadudniły, rozkazując imperialnym wojskom ruszyć naprzód. Rzymianie obchodzili się bez takich przygrywek, z wyjątkiem sygnałów granych na zbiórkę, lecz trybun raczej cieszył się z wojskowej muzyki rozbrzmiewającej wokół jego ludzi. Sprawiała, że czuł się mniej samotny; rozpraszała wrażenie, jakby wszyscy ci Yezda właśnie jego wyznaczyli sobie na cel.

Najeźdźcy również ruszyli naprzód, nie wyraźnie wyodrębnionymi oddziałami, lecz wysuwali się to tu, to tam, jak fala zalewająca pagórkowatą plażę. Bez trudu można było rozpoznać Avshara, nawet z odległości dzielącej oba wojska. Postanowił prowadzić swoją armię bardziej z prawego skrzydła niż ze środka, tak jak Mavrikios. Biel jego szat rozbłyskiwała jasno nad sylwetką ogromnego, czarnego jak sadza ogiera, którego dosiadał. Sztandar Yezd łopotał nad jego głową.

— To zła barwa na chorągiew — rzekł Kwintus Glabrio. — Przypomina mi bandaż przesiąknięty skrzepłą krwią. — Porównanie było trafne, lecz i zaskakujące, zważywszy iż wydobyło się z ust rzymskiego oficera. Brzmiało bardziej jak coś, co mógłby powiedzieć Gorgidas.

Gajusz Filipus powiedział: — Pasuje do nich, ponieważ zrobili dość, żeby przesiąkła.

Dwa wojska zbliżyły się mniej więcej na pół mili, kiedy Mavrikios, dosiadający dereszowego rumaka, wyjechał przed swoich ludzi, by do nich przemówić. Spojrzawszy w lewo, a potem w prawo, Marek zobaczył, że Ortaias Sphrantzes i Thorisin robią to samo przed swoimi dywizjami. Yezda zatrzymali się również, kiedy Avshar i inni wodzowie zwrócili się do nich z przemową.

Imperator mówił krótko i do rzeczy. Przypomniał swoim ludziom o krzywdach, jakie Yezd wyrządziło Videssos; powiedział im, że ich bóg walczy po ich stronie — trybun miał ochotę założyć się, że Avshar zapewnił swoich wojowników o tym samym — i w paru słowach naszkicował taktykę, jaką zaplanował.

Trybun nie zwracał większej uwagi na słowa Mavrikiosa — ich przesłanie stało się oczywiste po pięciu czy sześciu zdaniach. Bardziej interesujące okazały się urywki przemowy Ortaiasa Sphrantzesa, które dochodziły do niego wraz z powiewami kapryśnego, wiejącego od południa wiatru.

Przemawiając swoim piskliwym tenorem, młody szlachcic robił co mógł, by zachęcić żołnierzy przy pomocy tej samej sentencjonalnej retoryki, jakiej używał poprzedniej nocy w obozie. — Walczcie każdym członkiem; niech żaden wasz członek nie zetknie się z niebezpieczeństwem! Kampania Yezd ma przeciwko sobie sprawiedliwość, ponieważ pokój jest dla nich czymś wstrętnym, a ich umiłowanie walki jest miłością, która zaszczyca boga żądnego krwi. Niesprawiedliwość nierzadko bywa silna, lecz też często obraca się w perzynę. Będę dowodził bitwą i moim zapałem do walki wesprę wszystkich — wstydzę się pozwalać na cierpienia innych nie cierpiąc samemu…

I tak dalej, i tak dalej. Marek stracił wątek przemowy Sphrantzesa, kiedy Mavrikios skończył swoją i żołnierze za środka szyku wznieśli radosne okrzyki, lecz kiedy wrzawa ucichła, Ortaias wciąż jeszcze rozprawiał. Żołnierze na lewym skrzydle słuchali z pochmurnymi minami, prze-stępując z nogi na nogę i pomrukując do siebie. Spodziewali się i potrzebowali dodającej ducha, gorącej mowy, nie takiego pompatycznego monologu.

Bratanek Sevastosa zbliżał się do porywającego zakończenia swej przemowy. — Niech nikt, kto kocha przyjemności zbytku, nie weźmie udziału w obrzędach wojny, i niech nikt nie rozpocznie boju z myślą o łupach. Trzeba kochać niebezpieczeństwo, żeby szukać swego miejsca w bitwie pomiędzy dwiema armiami. Chodźmy, zwieńczmy wreszcie słowa czynami i rozwińmy naszą teorię w bitewną linię!

Przerwał w oczekiwaniu na oklaski, jakie otrzymali już obaj Gavrasowie. Rozległo się parę klaśnięć i jeden czy dwa okrzyki, lecz nic więcej. — Rzeczywiście ma mózg jak j groszek — burknął Gajusz Filipus. — Wyobrażać sobie, że zakaże armii najemników brania łupów! Jestem zaskoczony, [ że nie kazał im przy okazji przestać pić i pieprzyć.

Z wyrazem przygnębienia na twarzy, Sphrantzes podjechał z powrotem do szeregu. Nephon Khoumnos znalazł się zaraz przy nim, by klepnąć go po okrytych zbroją plecach i spróbować jakoś pocieszyć — oraz, jak wiedział Marek, by uchronić armię przed iskrami dowcipu młodego j wodza.

Teraz już nie mogło to długo trwać. Wreszcie wszystkie i przemowy zostały wygłoszone, obie armie znowu posuwały się naprzód, a najbardziej wysunięci jeźdźcy już zaczęli] zasypywać się strzałami. Skaurus poczuł znajomy uciski w brzuchu i stłumił go odruchowo. Właśnie te chwile tuż przed rozpoczęciem walki — były dla niego najgorsze. Gdy już się zaczęła, nie starczało czasu na strach.

Yezda przeszli w kłus. Marek widział słońce rozbłyskujące na ich hełmach, obnażonych mieczach i ostrzach włóczni, widział uniesione wysoko chorągwie i żerdzie z końskimi ogonami. Nagle zamrugał i przetarł oczy; Rzymianie wokół niego krzyknęli ze zdumienia i trwogi. Zbliżająca się linia nieprzyjaciół migotała jak płomień świecy na wietrze, raz wyraźna, raz na wpół widoczna, jak gdyby przez mgłę, to znowu znikająca bez śladu. Trybun ścisnął rękojeść miecza aż mu kłykcie pobielały, lecz nie! dało mu to poczucia bezpieczeństwa. Jak miał uderzyć] w nieprzyjaciół, których nie potrafił dostrzec?

Choć wydawało się, że trwa to całą wieczność, Yezda nie mogli pozostawać niewidoczni dłużej niż przez kilka uderzeń serca. Przez krzyk swoich ludzi, Skaurus usłyszał przeciwzaklęcia, które wykrzykiwali czarodzieje towarzyszący imperialnej armii. Wróg pojawił się znowu, tak wyraźny i solidny, jak gdyby nigdy przedtem nie rozmył się w powietrzu.

— Wojenna magia — rzekł drżącym głosem trybun.

— Bez wątpienia — przytaknął Gajusz Filipus. — Choć nie zadziałała, bogom niech będą dzięki. — Mówił z roztargnieniem, nie odwróciwszy się, by spojrzeć na Skaurusa. Całą swoją uwagę skupił na Yezda, którzy kiedy ich fortel zawiódł, popędzili konie szarżując na Videssańczyków. — Tarcze w górę! — krzyknął centurion, gdy strzały sypnęły się łukiem ku Rzymianom.

Marek nigdy dotychczas nie musiał stawiać czoła takiemu gradowi strzał. Jakaś strzała bzyknęła mu gniewnie tuż koło ucha; inna uderzyła w jego scutum z taką siłą, że aż cofnął się o krok. Dźwięk jaki wydawały, gdy nadlatywały z sykiem i uderzały w tarcze i pancerze, przypominał odgłos deszczu padającego na metalowy dach. Jednak ludzie nigdy nie wrzeszczeli ani nie skręcali się, kiedy deszcz spadał na ich miękkie, wrażliwe ciało.

Yezda pędzili naprzód w grzmocie kopyt, już na tyle blisko, że trybun widział ich uważne twarze, gdy kierowali konie w stronę luk, jakie uczyniły ich strzały. — Pila — krzyknął, i chwilę później: — W nich!

Ludzie spadali z siodeł, by zawirować krótko w powietrzu, lub osuwali się z grzbietów koni, które wlokły ich za sobą ku czerwonej śmierci. Zatem strzemiona mają jednak wady, pomyślał Skaurus. Konie również padały albo rozbiegały się na wszystkie strony, kiedy traciły jeźdźców. Zderzały się z tymi, które biegły obok, i przewracały je z łomotem na ziemię. Wojownicy pędzący w drugiej linii, nie mogąc powstrzymać na czas swoich wierzchowców, potykali się na powalonych albo rozpaczliwie ściągali wodze, by przeskoczyć przeszkodę, która nagle przed nimi wyrosła — i stawali się łatwym celem dla przeciwników.

Salwa Rzymian wstrząsnęła przerażającym impetem szarży Yezda, lecz przecież nie zatrzymała, bo nie mogła zatrzymać jej zupełnie. Wyjąc jak opętani, koczownicy zderzali się z żołnierzami, którzy zagradzali im drogę. Jakiś wojownik z krzaczastą brodą i pałaszem w ręku zamachnął się na trybuna z siodła. Skaurus przyjął cios na tarczę i sam ciął koczownika w nogę, pozostawiając ziejącą ranę na jego udzie i przy okazji kalecząc konia.

Krzyk bólu jeźdźca i przerażony kwik konia zlały się w jedno. Nieszczęsne zwierzę stanęło dęba, odsłaniając ociekający krwią brzuch. Z głuchym uderzeniem wbiła się weń strzała. Koń obrócił się na zadnich nogach i upadł, przygważdżając pod sobą jeźdźca. Pałasz wypadł z jego bezwładnej ręki, gdy uderzył o ziemię.

Z prawej strony, z odległości kilkuset kroków, doszły do Marka stłumione okrzyki, gdy Namdalajczycy rzucili się naprzód na atakujących ich Yezda. Przez chwilę czynili straszliwą rzeź, rażąc mieczami i lancami, i przewracając nieprzyjaciół samym impetem swej szarży. Jak odgryzające się niedźwiedziowi wilki, koczownicy ustąpili przed nimi, lecz nawet w odwrocie ich śmiercionośne strzały zbierały swe żniwo.

Ponownie Yezda próbowali uderzyć na Rzymian i znowu oszczepy ciśnięte w zdyscyplinowanej salwie przez legionistów załamały ich szarżę, zanim zdołała ich rozbić. — Chciałbym mieć więcej ciężkozbrojnych oszczepników — westchnął Gajusz Filipus. — Nic tak pewnie nie osadziłoby tych drani jak linia hastati, — Jednak hasta wychodziła z użycia w rzymskich armiach i niewielu legionistów umiało się nią posługiwać.

— Tak samo mógłbyś chcieć gwiazdki z nieba — odpowiedział Marek, zmuszając do ucieczki jakiegoś koczownika, który po upadku z konia postanowił walczyć pieszo. Yezda pierzchnął, zanim trybun zdążył z nim skończyć.

Viridoviks, jak zwykle będący sam w sobie małą armią, wyskoczył przed linię Rzymian i wyminąwszy zwodem zamaszyste cięcie jeźdźca, jednym ciosem swej potężnej klingi odrąbał łeb wierzchowca koczownika. Rzymianie krzyknęli tryumfalnie, Yezda z przerażeniem, poruszeni potęgą ciosu.

Jeźdźcowi udało się zeskoczyć z padającego konia, lecz wysoki Celt był już przy nim, jak kot osaczający mysz. Koczownik nic nie mógł zrobić przeciwko zasięgowi ciosów i sile Viridoviksa i w chwilę później jego własna głowa zawirowała w powietrzu, spadając z karku. Pochwyciwszy ociekające krwią trofeum, Gal wrócił do szeregów Rzymian.

— Wiem, że zabieranie głów nie leży w waszym zwyczaju — zwrócił się do Skaurusa — lecz ta będzie miłą pamiątką z walki.

— Możesz zjeść ją na śniadanie, jeśli o mnie chodzi — odkrzyknął trybun. Jego zwykłe opanowanie zostało mocno nadszarpnięte wywołanym walką napięciem.

Nieugięta obrona legionistów i wyczyn Celta, tak okrutny jak ich własne, zniechęciły Yezda do bezpośrednich ataków. Zamiast tego, wycofali się z zasięgu oszczepów i zasypali Rzymian strzałami. Marek najchętniej wydałby rozkaz do ataku na koczowników, lecz zdążył już zobaczyć, co się stało, kiedy kompania Vaspurakańczyków, podobnie atakowana, ruszyła bezładnie na Yezda. Zostali odparci i rozniesieni na strzępy w mgnieniu oka.

Mimo to nie widział żadnego powodu, dla którego Rzymianie mieliby znosić takie cięgi nie oddając ciosu. W tej sytuacji, Skaurus posłał gońca do Laona Pakhymera. Khatrish potwierdził przyjęcie jego prośby kilkakrotnie machnąwszy hełmem nad głową. Wysłał naprzód dwa szwadrony swoich rodaków; tyle tylko, by odeprzeć Yezda poza zasięg strzałów z łuku. Gdy koczownicy wycofali się, Marek wysunął swoją linię, aby wzmóc osłonę sprzymierzeńców, którzy przyszli mu z pomocą.

Zastanowił się, jak przebiega walka. Na jego niewielkim odcinku wszystko szło całkiem dobrze, lecz ta bitwa była o wiele za duża, by dało sieją ogarnąć jednym spojrzeniem. Liczebność wojsk po obu stronach, długość linii walki i wszechobecne tumany kurzu czyniły to przedsięwzięcie beznadziejnym.

Lecz z tego, jak wyginał się front wydawało się, że plan Mavrikiosa jest realizowany. Yezda, ściskani na obu skrzydłach, zmuszeni zostali do rzucenia się na środek videssańskiej linii. Pozbawieni możliwości przeprowadzania szybkich manewrów — swej zasadniczej przewagi — stawali się łatwym kąskiem dla żołnierzy ciężkozbrojnych oddziałów, które skoncentrował tam Imperator. Wielkie topory jego halogajskich gwardzistów wznosiły się i opadały, wznosiły i opadały, przerąbując małe, lekkie tarcze koczowników i ich pancerze z prażonej w ogniu wolej skóry. Halogajczycy śpiewali walcząc; ich powolny, głęboki, bitewny zaśpiew rozbrzmiewał pewnie wśród otaczającego ich zgiełku.

Z głębi gardła Avshara wydobył się głuchy pomruk, dźwięk tłumionej furii. Środek videssańskiej linii okazał się jeszcze silniejszy, niż się spodziewał, choć przecież wiedział, że tam właśnie znajdują się najlepsi żołnierze wroga. A wśród nich, przypomniał sobie nagle, walczył cudzoziemiec, który pokonał go na miecze. Avshar rzadko przegrywał w czymkolwiek; zemsta będzie słodka.

Trzykrotnie mierzył ze swego śmiercionośnego łuku w Skaurusa. Dwukrotnie chybił; wbrew przerażającym pogłoskom, strzały z tego łuku nie zawsze trafiały w cel. Za trzecim razem wymierzył celnie, lecz jakiś nieszczęsny koczownik znalazł się na drodze strzały. Padł nieświadom, że zginął z ręki własnego wodza.

Czarodziej zaklął kiedy zobaczył, że ów doskonały strzał poszedł na marne. — Zatem inaczej — burknął do siebie. Zamierzał rzucić ten czar na kogoś innego, lecz tutaj również spełni swe zadanie.

Oddał łuk towarzyszącemu mu oficerowi, uspokajał swego wierzchowca uściskiem kolan, dopóki nie stanął bez ruchu — rzucanie czaru wymagało równoczesnych ruchów obu rąk. Kiedy zaczął inwokację, nawet Yezda trzymający jego łuk odsunął się od niego ze wzdrygnięciem, tak lodowato i straszliwie brzmiały jej słowa.

Przez chwilę miecz Marka płonął oślepiającym blaskiem. Zmroziło go to, lecz tego dnia wiele czarów rzucono na polu bitwy. Machnął na trębaczy, by wezwali na pozycję pozostający z tyłu manipuł.

Avshar zaklął znowu czując, że jego czary chybiły celu. Zacisnął pięści, lecz nawet on musiał ustąpić w obliczu konieczności — zatem powrót do pierwotnego planu. Zwiadowcy Yezda wielokrotnie obserwowali ćwiczenia imperialnej armii i donieśli mu o tym, co zobaczyli. Ze wszystkich ludzi w tamtej armii, jeden był kluczem — a czar Avshara nie zbłądzi dwukrotnie.

— Tam! Naprzód! Naprzód! Tam! Odpędźcie tych skurwysynów! — ryczał Nephon Khoumnos. Ochrypł i zmęczył się, lecz czuł coraz większą radość z przebiegu bitwy. Ortaias, ku chwale Phosa, nie przeszkadzał mu zbyt mocno, a żołnierze stawali lepiej, niż śmiał mieć nadzieję. Zastanowił się, czy Thorisin z równym powodzeniem wykonuje swoje zadanie na prawym skrzydle. Jeśli tak, to wkrótce wokół Yezda zaciśnie się stalowy pierścień.

Generał kichnął, zamrugał zirytowany, kichnął znowu. Mimo piekielnego upału, nagle zrobiło mu się zimno; pot zastygł zimną warstwą na jego ciele. Zadygotał w swej zbroi — lodowe ostrza wbiły się w jego kości. Przy każdym ruchu nieznośny ból przeszywał stawy. Oczy wyszły mu z oczodołów. Otworzył usta, by krzyknąć, lecz z gardła nie wydobyło się żadne słowo. Jego ostatnią świadomą myślą było to, że zamarzanie wcale nie jest tak lekką, bezbolesną śmiercią, jak powszechnie sądzono.

— Zdaje się, że nacierają mocniej — rzekł Ortaias Sphrantzes. — Jak sadzisz, Khoumnos? Powinniśmy skierować jeszcze jedną brygadę, by ich odeprzeć? — Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, odwrócił się, by spojrzeć na starszego mężczyznę. Khoumnos niewzruszenie patrzył przed siebie wytrzeszczonymi oczyma i zdawał się nie zwracać żadnej uwagi na otoczenie.

— Nic ci nie jest? — zapytał Sphrantzes. Położył rękę na nagim ramieniu generała, a potem oderwał ją ze zgrozą, pozostawiając na nim swoją skórę. Dotknięcie Khoumnosa przypominało zetknięcie się z powleczoną lodem ścianą w samym środku zimy, tyle że było jeszcze gorsze, bo to zimno paliło jak ogień.

Zaskoczony nagłym ruchem, koń generała przesunął się spłoszony. Jeździec zakołysał się, a potem runął sztywno; wyglądało to tak, jak gdyby zwierzę dosiadał skamieniały posąg człowieka. Setka gardeł powtórzyła pełen grozy krzyk Sphrantzesa, ponieważ ciało Khoumnosa, jak rzeźba wycięta z kruchego lodu, roztrzaskało się na tysiąc zmarzniętych odłamków, kiedy uderzyło o ziemię.

— Zaraza! — zawołał Gajusz Filipus. — Coś idzie nie tak na lewym skrzydle! — Tak wrażliwy na zmienne pływy bitwy, jak jeleń na zmieniający się wiatr, centurion wyczuł, że Yezda przechodzą do ofensywy, nim jeszcze przypuścili atak.

Pakhymer również zwietrzył swąd kłopotów i na jego rozkaz jeden z jeźdźców pogalopował za linią walczących na południe, by dowiedzieć się, co się stało. Wysłuchał tego, co jego człowiek zameldował mu po powrocie, a potem krzyknął do Rzymian: — Khoumnos padł!

— Och, niech to piekło pochłonie — mruknął Marek. Gajusz Filipus uderzył się ręką w czoło i zaklął. Oto możliwość, której Imperator nie wziął pod rachubę — odpowiedzialność za trzecią część videssańskiej armii spadła bezpośrednio na wątłe barki Sphrantzesa.

Khatrish, który przyniósł wieści, wciąż coś mówił. Laon Pakhymer wysłuchał go, a potem przemówił tak ostro, że Rzymianie zdołali usłyszeć część z tego, co powiedział: — …język za zębami, zrozu… — Jeździec skinął głową, zasalutował mu niedbale i wrócił na swoje miejsce w szeregu.

— Ciekaw jestem, co się tam stało — rzekł Viridoviks.

— Nic dobrego, ręczę ci za to — odpowiedział Gajusz Filipus.

— Jesteś wyjątkowo ponurą duszą, drogi Rzymianinie, lecz obawiam się, że tym razem masz rację.

Kiedy lewe skrzydło zachwiało się, Mavrikios domyślił się, dlaczego. Natychmiast posłał na południe Czerwonego Zeprina, by ratował sytuację, lecz halogajski dowódca został porwany w wir zaciekłej, pełnej zamieszania walki, która wywiązała się, kiedy oddział Yezda przedarł się przez imperialną linię i zaczął szaleć na tyłach Videssańczyków. Oburęczny topór Halogajczyka wyprawił na tamten świat niejednego koczownika, lecz w tym czasie lewym skrzydłem dowodził Ortaias Sphrantzes.

Tak jak statek z wolna zanurzający się pod wodę, tak sytuacja lewego skrzydła nieustannie się pogarszała. Oficerowie rozmaitych kontyngentów prowadzili je najlepiej jak potrafili, lecz ze śmiercią Nephona Khoumnosa zniknęła jednocząca ich działania kierownicza siła. Ortaias, na skutek swego niedoświadczenia, jak oszalały przepędzał swoich ludzi to tu, to tam, by odeprzeć pozorowane ataki, jednocześnie pozostawiając bez odpowiedzi prawdziwe szturmy.

Lewe skrzydło stało się bardziej podatne na ataki wroga z jeszcze jednego powodu. Mimo iż Pakhymer nakazał milczenie swemu posłańcowi, pogłoski o tym, jak zginął Khoumnos, wkrótce rozeszły się po całej videssańskiej armii. Były pogmatwane i niekiedy absurdalnie niezgodne z prawdą, lecz we wszystkich pobrzmiewało wyraźnie imię Avshara. Ludzie z każdego odcinka videssańskiej linii spoglądali z obawą na południe nie wiedząc, czego mogą się stamtąd spodziewać.

Imperator, widząc niepowodzenie swego planu i to, jak Yezda na każdym odcinku linii frontu wypierają jego upadłych na duchu żołnierzy, wydał rozkaz odwrotu do obozu, który opuścił tak pełen nadziei. Wykorzystując swoją większą ruchliwość oraz zamieszanie panujące na lewym skrzydle, Yezda zaczęli przemykać małymi oddziałami za flankę imperialnej armii. Jeśli przedostałoby ich się tam dość, by odciąć Videssańczyków od ich bazy, to to, co wyglądało na nie rozstrzygniętą partię, szybko zmieniłoby się w klęskę.

Mavrikios nie zamierzał rezygnować z walki. Videssańczycy mogli przegrupować się pod osłoną polowych fortyfikacji i przystąpić do bitwy następnego ranka.

Przez chwilę Marek nie potrafił rozpoznać sygnału, jaki zagrały bębny i piszczałki. „Odwrót”, z oczywistych powodów, nie należał do manewrów zbyt często przeprowadzanych na musztrze. Kiedy uświadomił sobie, co oznacza ten sygnał, prawidłowo odczytał zamiary Mavrikiosa. — Jutro ruszymy na nich znowu — przepowiedział Gajuszowi Filipusowi.

— Bez wątpienia, bez wątpienia — zgodził się centurion. — Szybciej, szybciej, wy tępe pały! — wrzasnął na legionistów. — Szyk obronny — won stąd, oszczepnicy! Trzymać tych nicponi z dala od nas. — Jego furia brała się bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby; Rzymianie zgrabnie przegrupowali się w formację obronną.

— To oznacza, że uciekamy, czy tak? — zapytał zaskoczony Viridoviks. — To nie ma sensu. Rzeczywiście, nie pobiliśmy tych drani, ale też nikt nie może powiedzieć, że oni nas pobili. Zostańmy i wyjaśnijmy to sobie do końca. — Machnął mieczem w stronę Yezda.

Gajusz Filipus westchnął, otarł pot z twarzy, potarł z roztargnieniem rozcięcie na lewym policzku. Miał równie wojowniczą duszę jak Celt, lecz zwracał większą uwagę na niekiedy bolesne realia pola bitwy. — Nie pobili nas, prawda — powiedział. — Lecz chwiejemy się na całej linii, a bogowie tylko wiedzą, co dzieje się tam. — Machnął lewą ręką. — Lepiej wycofać się w porządku, niż rozpaść się próbując dotrzymać pola.

— To zimnokrwisty styl walki, pewne jak nic. A jednak we wszystkim można znaleźć jaśniejszą stronę — teraz będę mógł właściwie posolić tego tu kochasia. — Klepnął czule głowę Yezda przywiązaną do pasa. Tego było za wiele nawet dla twardego centuriona i Gajusz Filipus splunął z obrzydzeniem.

Planowany odwrót podczas toczącej się walki jest chyba najtrudniejszym do przeprowadzenia manewrem na polu bitwy. W oczach żołnierzy odwrót równa się klęsce i tylko najsilniej wpojona dyscyplina nie dopuszcza do nich paniki. Videssańczycy i ich zaciężni sprzymierzeńcy wykonywali manewr lepiej, niż Marek mógł się spodziewać po tak niejednorodnym wojsku. Chronieni kolczastym płotem oszczepów zaczęli odrywać się od przeciwnika, cofając się tu krok, tam dwa, zabierając po drodze rannych, zawsze zwróceni do wroga litym frontem walczących.

— Stójże, powoli! — Marek chwycił uzdę wierzchowca Senpata Svioda. Młody Vaspurakańczyk miał właśnie zaszarżować na jakiegoś Yezda, zuchwale paradującego na koniu nie dalej jak trzydzieści kroków od nich.

— Puść mnie, przeklęty!

— Dostaniemy go jutro — na dzisiaj zrobiłeś już swoje. — Była to szczera prawda; piękny pleciony hełm Svioda zwisał luźno nad jednym uchem, roztrzaskany, a prawą łydkę spowijał prowizoryczny bandaż pokazując, że walka nie do końca przebiegała tak, jakby sobie tego życzył. Jednak wciąż miał ochotę na więcej; wbił ostrogi w swego wierzchowca, by poderwać go dęba i wyrwać się z uchwytu trybuna.

Skaurus trzymał mocno. — Jeśli nie ma odwagi, by zbliżyć się do nas, zostaw go. Teraz musimy tylko utrzymać ich z dala od siebie, a wszystko będzie dobrze.

Spojrzał wściekle na buntowniczego Vaspurakańczyka. Swoim legionistom mógł po prostu rozkazywać, lecz Senpatowi Sviodo daleko było do ich posłuszeństwa, i — żeby oddać mu sprawiedliwość — miał bez porównania więcej powodów, by nienawidzić tego szczerzącego zęby Yezda niż Rzymianie. — Wiem, z jaką radością rozciągnąłbyś jego flaki na piasku, lecz co będzie, jeśli wpakujesz się w tarapaty? Nie mówię już o tym, jakim smutkiem napełniłoby to twoją żonę, ale weź pod uwagę, że musielibyśmy cię ratować, ryzykując odcięcie od cofającej się armii.

— Nie mieszaj do tego Nevraty! — rzekł gwałtownie Sviodo. — Gdyby tu była, razem ruszylibyśmy na tę świnię. A co do reszty, to nie potrzebuję waszej pomocy i nie chcę jej. Nie obchodzicie mnie, wszyscy razem i każdy z osobna!

— Lecz czy jej chcesz, czy nie, i tak miałbyś ją, ponieważ ty nas obchodzisz, chłopcze. — Marek puścił uzdę. — Rób, psiakrew, co ci się podoba — ale nawet Viridoviks jest z nami, zauważ.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. — Jest, naprawdę? — Chichot Senpata Svioda nie brzmiał tak radośnie jak wówczas, zanim armia wkroczyła do spustoszonego Vas-purakanu, lecz Marek wiedział już, że zdołał postawić na swoim. Sviodo zawrócił wierzchowca i pokłusował do linii Rzymian, która zdołała oddalić się o kolejne dwadzieścia kroków w czasie, kiedy on i Skaurus się kłócili.

Trybun podążył za nim nieco wolniej, starając się zobaczyć — na tyle, na ile mógł — do jakiego stopnia armia zdołała zachować zwartość przy odwrocie. Doprawdy, szło lepiej, niż śmiał mieć nadzieję; nawet lewe skrzydło zdawało się trzymać całkiem dobrze. — Wiesz — powiedział, zrównując się z Vaspurakańczykiem — zaczynam wierzyć, że to może się udać.

Avshar obserwował Ortaiasa Sphrantzesa, który galopował wzdłuż lewego skrzydła videssańskiej armii w stronę środka szyku. I chyba się uśmiechał pod zwojem zakrywającym mu twarz.

— Równać do szeregu! Zachować porządek! — wołał Sphrantzes, machając energicznie do swoich ludzi. Rzemiosło wojenne było tak podniecające, jak się spodziewał, choć wprawdzie nieco trudniejsze. Decyzje musiało się podejmować natychmiast, a zdarzenia na polu bitwy z trudem dawały dopasować się do zgrabnych schematów nakreślonych przez Mindesa Kalokyresa. A kiedy pasowały, zmieniały się tak szybko, że rozkazy często okazywały się bezużyteczne już w chwili, kiedy zostały wydane.

Szlachcic wiedział, że kilkakrotnie dał się wyprowadzić w pole, tracąc w rezultacie żołnierzy. Bolało go to; nie były to symbole rysowane na pergaminie ani figury, które dawało się bez śladu zdjąć z planszy, lecz ludzie, którzy walczyli, krwawili i umierali po to, by on mógł nauczyć się tego rzemiosła.

Jednak oceniając całość, nie uważał, by szło mu źle. Kilkakrotnie przerwano front, jednak nigdy nie okazało się to czymś poważnym — nie miał pojęcia, że wciąż jeszcze dowodzi z powodu jednego z tych ataków, który przerwał front i zatrzymał Czerwonego Zeprina. Sama jego obecność, tego był pewien, robiła wiele, by dodać otuchy jego ludziom. Wiedział, jaki wspaniały wojenny obraz tworzył, galopując na koniu w pozłacanym hełmie i zbroi, z połyskującym rapierem o wykładanej drogimi kamieniami rękojeści, i w wojskowej opończy, powiewającej za nim na wietrze.

To prawda, przeżył pełen grozy chwile, kiedy Avshar rzucił swoje czary, by zabić Nephona Khoumnosa. Lecz nawet okryty bielą nikczemnik okazywał mu szacunek, na jaki zasługiwał, śledząc go nieustannie, gdy przebiegał na koniu wzdłuż linii frontu.

Zrobił wszystko, krótko mówiąc, czego w granicach rozsądku można oczekiwać od generała… z wyjątkiem walki.

W szeregach wroga zagrzmiały rogi. Sphrantzes wykrzywił pogardliwie wargi słysząc ich pełen dysonansów ryk. Nagle pogarda zniknęła z jego twarzy i zastąpiło ją przerażenie. Tysiąc Yezda mknęło prosto na niego, a na ich czele pędził Avshar.

— Ortaias! — wołał książę-czarodziej; jego głos rozbrzmiewał z upiorną wyrazistością wśród grzmotu kopyt. — Mam coś dla ciebie, Ortaias! — Uniósł zbrojną pięść. Dzierżona w niej klinga nie była ozdobioną klejnotami zabawką, lecz wielkim, morderczym pałaszem, czerwono-czarnym od zakrzepłej krwi niezliczonych ofiar.

Pierwszy spośród wszystkich Videssańczyków, Ortaias Sphrantzes przeniknął oczyma swej duszy spowijające Avshara welony i ujrzał jego twarz, a imię tej twarzy brzmiało — strach. Wnętrzności Sphrantzesa zmieniły się w wodę, a jego serce w lód.

— Niech Phos zlituje się nad nami! Jesteśmy zgubieni! — zaskowyczał. Zawrócił konia, wbił mu ostrogi w boki. Zgarbiony nisko nad jego szyją dla większej szybkości, pomknął przez szeregi swoich zaskoczonych żołnierzy — dokładnie tak jak Avshar, oceniając go, przewidział. — Wszystko stracone! Wszystko stracone! — jęczał. Po chwili zostawił już za sobą ostatniego ze swych ludzi, galopując na wschód z największą szybkością, na jaką mógł zdobyć się jego rasowy wierzchowiec.

W chwilę później linia Videssańczyków, ogłuszonych dezercją generała, rozpadła się w proch pod wpływem druzgocącego uderzenia czarodzieja.

Wystaw dzban wody za próg w mroźny zimowy dzień. Jeśli woda jest bardzo czysta i nie zamieszasz jej, może pozostać płynna nadspodziewanie długo. Lecz niech jeden płatek śniegu osiądzie na powierzchni tej schłodzonej wody, a zetnie się w lód szybciej, niż zdołasz o tym opowiedzieć.

Tak właśnie stało się z videssańską armią, ponieważ ucieczka Ortaiasa Sphrantzesa spełniła rolę płatka śniegu, który zmienił odwrót w popłoch. A ziejąca dziura wyrwana w jej szeregach i Yezda przelewający się przez nią, by zaatakować armię z flanki i od tyłu, nie pozwalały uznać paniki za nieuzasadnioną.

— No, stało się! — powiedział Gajusz Filipus, wściekły bardziej, niż mógłby to wyrazić jakimkolwiek przekleństwem. — Formować czworobok! — ryknął, a potem wyjaśnił Markowi: — Im większy porządek zademonstrujemy, tym mniej prawdopodobne, że te skurwysyny nas zaatakują. Bogowie mogą poświadczyć, że gdzie indziej te dranie będą miały łatwiejsze żniwa.

Trybun z goryczą skinął głową. Odcięte lewe skrzydło armii już zdążyło rozsypać się w ucieczce. Tu i tam grupki odważnych lub upartych wojowników wciąż walczyły z koczownikami, którzy otoczyli ich ze wszystkich stron, lecz coraz więcej i więcej uciekało na wschód, wyciskając z koni wszystko, co się dało i odrzucając tarcze, hełmy, a nawet miecze, by umykać tym szybciej. Wykrzykując radośnie, Yezda ścigali ich, jak chłopcy goniący za królikami.

Lecz Avshar zachował dość władzy nad tą niesforną armią, którą prowadził, by przegrupować jej tyły do zabójczego uderzenia na środek videssańskiego szyku. Na skutek ataku przeprowadzonego równocześnie na czoło i na tyły, wiele jednostek po prostu przestało istnieć. Brakowało im wpojonej wieloletnią musztrą zdolności manewrowej Rzymian i rozerwały swe szeregi, próbując przegrupować się dla odparcia obustronnego ataku. Nawet dumne szwadrony Halogajczyków beznadziejnie porozrywały swe szyki. Yezda napływali w tworzące się w zamieszaniu luki, szerząc rzeź strzałami i pałaszami. Uciekinierzy rozpierzchli się po całym polu bitwy.

Pod naporem dzikiego ataku, niejednokrotnie natura Videssańskiej armii stała się dla niej przekleństwem, którego tak bardzo obawiał się Marek. Każdy kontyngent próbował ratować tylko siebie, niewiele myśląc o armii jako całości. — Do mnie! — sygnalizowały piszczałki Mavrikiosa, lecz na to było już za późno. W panującym chaosie wiele pułków nie zrozumiało rozkazu, a te, które go usłyszały, nie mogły posłuchać z powodu wszechobecnych, napierających bez chwili wytchnienia hord Yezda.

Niektóre jednostki nie dały się rozerwać. Namdalajczycy odpierali szarżę po szarży, aż w końcu Yezda dali im spokój. Walcząc z furią zrodzoną z rozpaczy, Vaspurakańczycy Gagika Bagratouniego również zniechęcili najeźdźców. Lecz żaden z tych kontyngentów nie był w stanie przeprowadzić kontrataku.

Tak jak przepowiedział to Gajusz Filipus, żelazny porządek wciąż utrzymywany przez Rzymian pozwolił im wycofać się we względnym spokoju. Mało tego, przyciągali do siebie niedobitków — niekiedy w sile oddziału lub plutonu — ludzi szukających wyspy bezpieczeństwa w tym morzu klęski. Marek witał ich z radością, jeśli wciąż okazywali gotowość do walki. Teraz liczył się każdy miecz, każdy oszczep.

Posiłki przybyły zaiste na czas. Jeden z dowódców Yezda miał dość oleju w głowie, by zrozumieć, że pozostawienie jakiejkolwiek zorganizowanej siły może okazać się niebezpieczne. Wykrzyknął rozkaz i skierował swoich ludzi na Rzymian.

Dudnienie kopyt czuło się przez podeszwy równie wyraźnie jak słyszało dźwięk… — Atakują, tak, atakują! — ryknął Viridoviks. Otoczony zewsząd zagładą, on mimo to dalej rozkoszował się walką. Wyskoczył naprzeciw szarżującym Yezda, lekceważąc strzały, uchylając się przed ciosami pałaszy, które błyskały wokół niego jak kąsające węże. Dowódca koczowników zaatakował go, tnąc pałaszem. Viridoviks szarpnąwszy głową umknął przed ciosem i odpowiedział własnym, oburęcznym uderzeniem, które rozrąbało zarówno pancerz z prażonej w ogniu skóry jak i żebra, zmiatając przeciwnika Celta z siodła w kurz pod końskimi kopytami.

Rzymianie nagrodzili męstwo Viridoviksa radosnymi okrzykami — ci, których akurat nie zajmowała walka o własne życie. Brakowało już pilonan i szarża Yezda uderzyła w cel niemal niezakłócona. Mimo całej ich dyscypliny, legioniści zachwiali się pod ciosem. Czoło czworoboku ugięło się, zaczęło się łamać.

Marek, w pierwszym szeregu, zabił dwóch Yezda, jednego po drugim, lecz dwóch innych jeźdźców minęło go z obu stron i uderzyło w zmaltretowaną linię Rzymian.

Jakiś jeździec uderzył trybuna w głowę drzewcem włóczni, machnąwszy nim jak maczugą. Cios ześlizgnął się po hełmie, lecz Skaurusowi zrobiło się ciemno przed oczami i osunął się na kolano. Inny Yezda, walczący pieszo, rzucił się naprzód z wzniesionym do ciosu pałaszem. Trybun zaczął unosić tarczę, by sparować cios, z mdlącą świadomością, że się spóźni.

Kątem oka dostrzegł wyłaniającą się przy nim wysoką sylwetkę i jakiś topór spadł z mięsistym chrup; Yezda runął martwy, zanim z jego ust zdołał wydobyć się przedśmiertny krzyk. Skapti, syn Modolfa, przydepnął zwłoki obutą stopą, napiął się i wyrwał topór z ciała.

— Gdzie są twoi ludzie? — krzyknął Skaurus.

Halogajczyk wzruszył ramionami. — Martwi albo rozproszeni. Dali krukom do oczyszczenia więcej obcych kości niż własnych. — Skapti bardziej niż kiedykolwiek przedtem przypominał wilka; starego wilka, ostatniego ze swego stada.

Otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, lecz nagle zesztywniał. Marek zobaczył sterczącą w jego piersi strzałę; jedną z tych, jakich używali koczownicy. Skapti wpatrywał się swoim zdrowym okiem w Rzymianina. — To miejsce jest mniej przyjemne niż Imbros — powiedział wyraźnie. Jego srogie błękitne spojrzenie powlekła mgła, gdy osuwał się na ziemię.

Skaurus przypomniał sobie prorocze słowa, które Halogajczyk wypowiedział, kiedy Rzymianie opuszczali Imbros. Jednak nie miał czasu, by się tym zdumiewać. Legioniści padali tak szybko, że ich towarzysze nie byli w stanie wypełniać na czas luk, jakie tworzyły się w ich szeregach. Wkrótce przestaną być zdolnym do walki wojskiem i zmienią się w tłum pobitych uciekinierów, wycinanych dla zabawy przez najeźdźców.

Trybun zobaczył, jak Gajusz Filipus rozgląda się rozpaczliwie, szukając na próżno nowych ludzi, których mógłby rzucić do walki. Centurion wyglądał bardziej na strapionego niż pobitego; zmartwiony niemożnością uczynienia czegoś, co powinno przyjść mu z łatwością.

Nagle Yezda krzyknęli z zaskoczenia i trwogi, kiedy to z kolei oni zostali zaatakowani od tyłu. Morderczy napór zelżał. Koczownicy pierzchli na wszystkie strony, jak kropla rtęci zmiażdżona spadającą pięścią.

Laon Pakhymer podjechał do Marka, ze znużonym uśmiechem przezierającym przez rozwichrzoną brodę. — Konnica i piechota razem lepiej sobie poradzą, niż każde osobno, nie sądzisz? — powiedział.

Skaurus wyciągnął rękę, by uścisnąć mu dłoń. — Pakhymer, mógłbyś mi teraz powiedzieć, że jestem małą, błękitną jaszczurką, a ja bym ci przytaknął. Nigdy widok żadnej twarzy nie sprawił mi większej radości jak widok twego oblicza.

— To doprawdy pochlebstwo — rzekł cierpkim tonem Khatrish, drapiąc się po dziobatym policzku. Szybko spoważniał znowu. — Więc zostajemy razem? Moi jeźdźcy mogą osłaniać twoich żołnierzy, a wy dacie nam bazę, na której w razie potrzeby będziemy mogli się oprzeć. Zgoda?

— Zgoda — odparł natychmiast Skaurus. Nawet w świecie, w którym żył przedtem, kawaleria stanowiła najsłabszą formację rzymskiej armii, zawsze wzmacnianą sprzymierzeńcami lub najemnikami. Tutaj strzemiona i niewiarygodna sztuka jeździecka, na jaką pozwalały, nadawały takim oddziałom pomocniczym tym istotniejsze znaczenie.

Podczas gdy Rzymianie walczyli o przeżycie na lewym skraju środka videssańskiej linii, o wiele większy dramat rozgrywał się na prawym skrzydle. Z całej armii prawe skrzydło ucierpiało najmniej. Teraz Thorisin Gavras, wykrzykując słowa zachęty do swoich ludzi i walcząc w pierwszym szeregu, próbował poprowadzić je na ratunek swemu bratu i żołnierzom z łamiącego się środka szyku. — Idziemy! Idziemy! — wołali wojownicy Sevastokraty. Te kontyngenty centrum, które wciąż pozostawały względnie nietknięte, odkrzyknęły z rozpaczliwą mocą i podjęły próbę przebicia się na pomoc.

Ratunek jednak nie miał przyjść. Los prowadzonej przez Thorisina szarży został przesądzony, zanim jeszcze naprawdę się zaczęła. Mając Yezda z obu swoich stron, wojownicy Sevastokraty musieli przebyć najokrutniejszy rodzaj toru przeszkód, by dotrzeć do swoich gromionych towarzyszy. Strzały rozdzierały ich jak oślepiający grad. Nieprzyjaciel uderzał raz za razem bezlitosnymi atakami z flanki, które musiano odpierać za wszelką cenę — a ceną był impet szarży.

Thorisin i tylko Thorisin prowadził swych ludzi naprzód wbrew wszelkim przeciwności om. Nagle jego wierzchowiec potknął się i padł, trafiony jedną z tych czarnych strzał, które łuk Avshara mógł miotać na tak wielkie odległości. Sevastokrata był wyśmienitym jeźdźcem; skoziołkował z padającego wierzchowca i poderwał się na nogi, krzycząc o nowego konia.

Lecz raz zatrzymani w pędzie, choć tylko na chwilę potrzebną mu, by dosiąść nowego wierzchowca, ludzie Thorisina nie zdołali ponownie ruszyć na przód. Wbrew swej woli — jeden z poruczników Sevastokraty dosłownie uczepił się uzdy jego konia — młodszy Gavras został zmuszony do odwrotu.

Rozdzierający jęk rozpaczy wydobył się z piersi Videssańczyków, kiedy zrozumieli, że mający dać im ratunek atak załamał się. Wszędzie wokół nich Yezda wrzasnęli ochryple z radości. Mavrikios, widząc przed sobą ruinę wszystkich swych nadziei zrozumiał też, że ostatnią przysługą, jaką może oddać swemu stanowi i państwu, będzie zabranie autora tej klęski ze sobą.

Wykrzyknął rozkazy do pozostałych przy życiu Halogajczyków z Gwardii Przybocznej. Wśród ogłuszającego zgiełku bitwy Marek wyraźnie usłyszał ich odpowiedź: — Rozkaz! — Ich topory łysnęły szkarłatem w promieniach zachodzącego słońca, gdy unieśli je wysoko w ostatnim salucie. Z Imperatorem na czele, rzucili się na Yezda.

— Avshar! — zawołał Mavrikios. — Stań twarzą w twarz, butna, plugawa kanalio! — Książe-czarodziej spiął konia i pomknął ku niemu, a za nim rój koczowników. Otoczyli Halogajczyków i pochłonęli ich. Na całym polu ludzie przerwali zmagania, by obserwować ostatni pojedynek.

Imperatorscy gwardziści, odrzuciwszy wszelkie wahania i nadzieje w obliczu zagłady, jaką widzieli przed sobą, walczyli z nieustępliwością ludzi, którzy wiedzą, że nic już nie mają do stracenia. Jeden po drugim padali; Yezda nie byli tchórzami i również oni walczyli na oczach swego zwierzchnika. W końcu pozostała tylko mała grupka Halogajczyków, do końca chroniąc Imperatora swymi ciałami. Książe-czarodziej i jego wojownicy runęli na nich, miecze załomotały jak rzeźnickie topory, i po chwili na tej części pola bitwy pozostali już tylko Yezda.

Jeśli videssańska armia żywiła jeszcze jakiś cień nadziei na przeżycie, to rozwiały się one wraz ze śmiercią Mavrikiosa. Ludzie nie myśleli już o niczym więcej, jak tylko o ratowaniu własnej skóry i porzucali swych towarzyszy, jeśli przez to mogli uratować własne głowy z pogromu. Niektóre oddziały prawego skrzydła pozostały nierozproszone pod dowództwem Thorisina Gavrasa, lecz tak zmaltretowane, że nie mogły uczynić nic innego, jak tylko wycofać się na północ, zachowując niejakie pozory porządku. Niemal na całym polu bitwy przerażenie — i Yezda — sprawowali niepodzielną władzę.

Gajusz Filipus, bardziej niż ktokolwiek inny, pomógł Rzymianom podczas tego rozpaczliwego odwrotu. Weteran, w swej długiej karierze doświadczył zarówno zwycięstw jak i klęsk, i teraz zdołał utrzymać pobitych żołnierzy razem. — Dalej! — mówił. — Pokażcie, że jesteście kimś, do diabła! Zewrzeć szeregi, miecze na zewnątrz! Wyglądajcie, jak byście chcieli jeszcze więcej głów tych skurwysynów!

— Ja chcę tylko wydostać się stąd żywy! — wrzasnął jakiś ogarnięty paniką żołnierz. — Nie obchodzi mnie, jak szybko będę musiał uciekać! — Inne głosy poparły go; szeregi zachwiały się, choć Yezda nie atakowali ich.

— Głupcy! — Centurion machnął ręką, ogarniając gestem całe pole, rozciągnięte zwłoki, wszechobecnych koczowników docinających uciekinierów. — Rozejrzyjcie się — tamte biedne pokraki też sądziły, że zdołają uciec, i zobaczcie, co ich spotkało. Przegraliśmy, tak, lecz dalej jesteśmy mężczyznami. Pokażmy Yezda, że jesteśmy gotowi do walki i że będą musieli się na nią zdobyć, by nas dostać — a mamy szansę, że jej nie podejmą. Lecz jeśli odrzucimy tarcze i rozbiegniemy się jak głupie kurczęta, każdy myśląc tylko o sobie, to żaden z nas nigdy już nie zobaczy domu.

— Nie mógłbyś mieć większej racji — rzekł Gorgidas. Wyczerpanie i ból wymizerowały twarz greckiego lekarza. Zbyt często przyglądał się, jak ludzie umierają od ran, na które jego sztuka lekarska nie miała żadnej rady. Dręczył go również fizyczny ból. Lewe ramię miał zabandażowane, a krwawe plamy na jego poszarpanym płaszczu pokazywały, gdzie pałasz koczownika przejechał mu po żebrach. Jednak wciąż starał się nieść pomoc tam, gdzie była potrzebna, podtrzymywać na duchu innych, choć w nim samym niewiele już ducha zostało.

— Dzięki — mruknął Gajusz Filipus. Uważnie badał wzrokiem żołnierzy, zastanawiając się czy ich uspokoił, czy też potrzebne będą surowsze środki, by to osiągnąć.

Gorgidas mówił dalej: — W taki właśnie sposób żołnierze mogą bezpiecznie przeprowadzić odwrót — pokazując wrogowi, jak bardzo gotowi są siebie bronić. Wiesz czy nie, lecz postąpiłeś tak jak Sokrates w bitwie o Delium, kiedy wycofywał się do Aten i wyprowadził ze sobą swoich towarzyszy.

Gajusz Filipus wyrzucił obie ręce do góry. — Tego mi właśnie potrzeba, gadania, że jestem podobny do jakiegoś ględzącego filozofa. Zajmij się swoimi rannymi, doktorze, i pozwól mi postawić na nogi tych chłopców. — Nie zwracając uwagi na obrażone spojrzenie Gorgidasa, ponownie zmierzył wzrokiem Rzymian i potrząsnął z niezadowoleniem głową.

— Pakhymer! — krzyknął. Khatrish machnął ręką pokazując, że słyszy. — Każ swoim jeźdźcom zastrzelić pierwszego człowieka, który zacznie uciekać. — Oczy oficera rozszerzyły się z zaskoczenia. Gajusz Filipus powiedział: — Lepiej samemu zabić paru, niż ryzykować popłoch, który grozi zgubą nam wszystkim.

Pakhymer rozważył to, skinął głową i oddał centurionowi najbardziej zdyscyplinowany salut, jaki Marek miał okazję widzieć u niezbyt służbistych Khatrishów. Wydał rozkaz swoim ludziom. Rozmowa o ucieczce nagle ucichła.

— Nie zwracaj uwagi na Gajusza Filipusa — rzekł Kwintus Glabrio do Gorgidasa. — Nie myśli tak jak mówi.

— Ani przez chwilę nie zakłóciłoby mi to snu, przyjacielu — odparł sucho lekarz, lecz w jego głosie brzmiała wdzięczność.

— Ten młodzieniec o cichym głosie ma rację, jeśli o to chodzi — rzekł Viridoviks. — Kiedy on zaczyna gadać, o ten tam — dźgnął kciukiem w stronę Gajusza Filipusa — to przypomina to człowieka, który nie może uszczęśliwić swojej kobiety — wszystko zdąży mu wytrysnąć, zanim się do niej zabierze.

Starszy centurion prychnął, mówiąc: — Niech mnie diabli. Założę się, że po raz pierwszy stajesz w kłótni po tej samej stronie, co Grek.

Viridoviks zadumał się nad tym, szarpiąc wąsy. — Bardzo być może, jeśli już o tym mowa — przyznał.

— I powinien wziąć stronę Greka — powiedział Marek, zwracając się do Gajusza Filipusa. — Nie miałeś żadnego powodu, by naskoczyć na Gorgidasa; szczególnie po tym, jak obdarzył cię najwyższą pochwałą, na jaką mógł się zdobyć.

— Dość, wy wszyscy! — zawołał z rozdrażnieniem Gajusz Filipus. — Gorgidas, jeśli chcesz moich przeprosin, masz je. Bogowie wiedzą, że jesteś jednym z niewielu lekarzy, jakich poznałem, wartych chleba, który jedzą. Pomogłeś mi, kiedy potrzebowałem pomocy, a ja bez zastanowienia poczęstowałem cię kopniakiem.

— Wszystko w porządku. Właśnie powiedziałeś mi komplement jeszcze wspanialszy niż ten, którym ja ciebie obdarzyłem — powiedział Gorgidas. Niedaleko od nich jakiś legionista zaklął, gdy strzała przeszyła mu rękę. Lekarz westchnął i oddalił się pospiesznie, by oczyścić i zabandażować ranę.

Teraz miał mniej ran do opatrywania. Wygrawszy bitwę, Yezda wyślizgnęli się spod kontroli Avshara. Niektórzy wciąż jeszcze polowali na videssańskich uciekinierów, lecz większość obdzierała ciała zabitych albo zaczynała rozbijać wśród nich obóz; słońce już zaszło i nadciągał mrok. Nasyceni, przesyceni walką, koczownicy nie mieli już ochoty atakować tych paru kompanii nieprzyjaciela, które wciąż tworzyły zwarte formacje.

Gdzieś w gęstniejącym mroku wrzasnął jakiś człowiek, gdy w końcu dopadł go Yezda. Skaurus zadrżał na myśl, jak niewiele brakowało, by Rzymian spotkał ten sam los. Zwrócił się do Gajusza Filipusa: — Gorgidas miał rację. Bez ciebie ucieklibyśmy jeden po drugim, szukając schronienia jak spłoszone bydło. Sprawiłeś, że zostaliśmy razem, kiedy najbardziej tego potrzebowaliśmy.

Weteran wzruszył ramionami, bardziej zdenerwowany pochwałą niż najgorętszym zamętem bitewnym. — Wiem, jak organizować odwrót, to wszystko. I, psiakrew, powinienem to umieć — dość ich widziałem w ciągu lat mojej walki. Zostałeś zaangażowany przez Cezara do kampanii galijskiej, prawda?

Marek skinął głową wspominając, jak sobie planował krótki pobyt w armii, co miało pomóc realizacji jego politycznych ambicji. Wspomnienia tamtych dni wydawały się tak niewyraźne, jakby przydarzyły się komuś innemu.

— Tak też mi się zdawało — rzekł Gajusz Filipus. — Całkiem dobrze sobie poczynałeś; wiesz, w Galii, i tutaj też. Zwykle zapominałem, że nie zamierzałeś poświęcić na to życia — zachowywałeś się jak żołnierz.

— Dziękuję ci — odparł szczerze Skaurus wiedząc, że w ustach centuriona jest to pochwała równie wygórowana, co porównanie z Sokratesem autorstwa Gorgidasa. — Pomogłeś mi bardziej, niż potrafię to wyrazić słowami; jeśli w ogóle jestem jakimś żołnierzem, to tylko dlatego, że ty mi pokazałeś, jak nim być.

— Hmm. Zawsze tylko wykonywałem swoją robotę — rzekł Gajusz Filipus, bardziej zażenowany niż kiedykolwiek przedtem. — Dość tych bezużytecznych pogaduszek. — Spojrzał w gęstniejący mrok. — Myślę, że odeszliśmy już dość daleko od tego piekła, żeby rozbić obóz na noc.

— Dobrze. Kiedy będziemy kopać, Khatrishe mogą osłaniać nas przed tymi koczownikami, których być może przyciągnęliśmy za sobą. — Skaurus zwrócił się do trębaczy, którzy odtrąbili rozkaz do postoju.

— Oczywiście — odparł Pakhymer, kiedy trybun poprosił go o osłonę. — Będziecie potrzebować osłony podczas wznoszenia fortyfikacji, które nam wszystkim dadzą schronienie na noc. — Pochylił głowę ku Rzymianinowi gestem, który przypomniał Skaurusowi Taso Vonesa, choć co dwaj Khatrishe zupełnie nie byli do siebie podobni. — Jednym z powodów, dla których przyłączyłem się ze swoimi ludźmi do was, była możliwość skorzystania nocą z zalet waszego obozu, jeśli tylko żywi ujrzymy koniec dnia. My nie umiemy wznosić fortyfikacji.

— Być może, ale za to jeździcie jak same diabły. Posadź mnie na konia, a zaraz stłukę sobie tyłek albo, co bardziej prawdopodobne, złamię sobie kark. — Bez względu na ten kiepski dowcip, Marek nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć z podziwem na Khatrisha. Trzeba było nie lada jakiej rozwagi i opanowania, by w zamęcie tego popołudnia myśleć o tym, co może przynieść noc.

Dobrze się stało, że Yezda nie zaatakowali, kiedy wznoszono obóz. Rzymianie, oszołomieni ze zmęczenia, poruszali się jak lunatycy. Wbijali łopaty i wyrzucali ziemię z powolnym, zawziętym uporem wiedząc, że zasną, jeśli przerwą pracę choć na chwilę. Uciekinierzy z innych oddziałów, którzy do nich dołączyli, pomagali najlepiej jak potrafili, krępowani nie tylko wyczerpaniem, lecz również brakiem doświadczenia w tego typu robotach.

Większość nie-Rzymian była dla Skaurusa tylko nowymi twarzami, kiedy szedł przez obóz, lecz niektórych znał. Zaskoczył go widok Doukitzesa, gorliwie mocującego żerdzie na szczycie ziemnego przedpiersia, które legioniści już usypali. W życiu nie pomyślałby, że chudy, drobny Videssańczyk, którego rękę uratował, przetrwa dłużej niż dwadzieścia minut na polu bitwy. Jednak był tutaj, krzepki i cały, podczas gdy z niezliczonych zastępów wysokich, potężnie zbudowanych mężczyzn pozostały tylko sztywniejące zwłoki… Tzimiskes, Adiatun, Mousalon, jak wielu jeszcze? Dostrzegłszy Marka, Doukitzes skinął mu lękliwie i zaraz wrócił do swego zajęcia.

Czerwony Zeprin również był tutaj. Tęgi Halogajczyk nie pracował; siedział w kurzu, z głową wspartą na rękach, przedstawiając sobą obraz czystej żałości. Skaurus zatrzymał się przed nim. Zeprin uchwycił ruch kątem oka i uniósł wzrok, żeby zobaczyć, kto przyszedł, by zakłócić jego rozpacz. — Ach, to ty, Rzymianinie — powiedział, a jego głos zabrzmiał jak smętna parodia jego zwykłego byczego ryku. Wielki siniak zabarwił na purpurowo lewą skroń i kość policzkową Halogajczyka.

— Mocno cię boli? — zapytał trybun. — Przyślę naszego lekarza, żeby się tobą zajął.

Halogajczyk potrząsnął głową. — Nie potrzebuję medyka, chyba że zna jakąś sztuczkę, by wciąć bolesne wspomnienia. Mavrikios leży martwy, a mnie tam nie ma, by go strzec. — Ponownie zakrył twarz dłońmi.

— Chyba nie możesz winić się za to, kiedy to z pewnością sam Imperator odesłał cię od siebie?

— Odesłał mnie od siebie, tak — powtórzył gorzko Zeprin. — Posłał mnie, bym zajął się lewym skrzydłem po tym, jak Khoumnos padł, oby bogowie zachowali dla niego miejsce przy swoim kominku. Lecz po drodze było dużo walki, a ja zawsze wolałem bardziej walić toporem, niż zajmować się bezkrwawym wyszczekiwaniem rozkazów. Mavrikios zwykł mi to wytykać. Tak więc posuwałem się wolniej, niż powinienem, a waleczny Ortaias — wymówił to imię jak przekleństwo — przez ten czas dowodził.

Gniew nadał szorstkości jego głosowi, gniew zimny i mroczny jak burzowe chmury jego mroźnej ojczyzny. — Wiedziałem, że to tuman, lecz nie uważałem go za tchórza. Kiedy to końskie łajno uciekło, byłem jeszcze zbyt daleko, by opanować popłoch, nim wymknął się spod wszelkiej kontroli i przerodził w pogrom. Gdybym zwracał większą uwagę na swoje obowiązki, a mniej na to, jak leży mi topór w garści, to być może Yezda uciekaliby tej nocy.

Marek mógł tylko kiwać głową i słuchać; słowa Zeprina, którymi siebie obwiniał, zawierały dość prawdy, by zdławić wszelkie próby pocieszenia go. W posępnym pośpiechu Halogajczyk zakończył swoją opowieść. — Wyrąbałem sobie drogę z powrotem do Imperatora, kiedy dostałem to. — Dotknął swej opuchniętej twarzy. — Następne co pamiętam, to to, że wlokłem się z ramieniem przerzuconym przez barki twojego małego doktora. — Trybun nie pamiętał, by zauważył Gorgidasa podtrzymującego masywnego Halogajczyka, lecz z drugiej strony, niełatwo byłoby dostrzec Greka pod cielskiem Zeprina.

— Nawet nie mogłem umrzeć dla Mavrikiosa śmiercią wojownika — jęknął Halogajczyk.

Wówczas cierpliwość Skaurusa wyczerpała się. — Zbyt wielu zginęło dzisiaj — warknął. — Bogom — twoim, moim, bogom Imperium, nie obchodzi mnie, jakim — niech będą dzięki, że niektórzy z nas pozostali przy życiu, by ratować to, co jeszcze można uratować.

— Tak, rachunek zostanie wystawiony — mruknął posępnie Zeprin — i wiem, od czego musi się zacząć. — Zimna obietnica w jego oczach kazałaby Ortaiasowi Sphrantzesowi rzucić się znowu do ucieczki, gdyby tam był, by ją zobaczyć.

Obóz Rzymian znajdował się nie tak daleko od pola walki, by nie docierały do niego jęki rannych. Tak wielu pozostało na nim rannych, że odgłos ich cierpienia rozchodził się daleko. Żaden pojedynczy głos nie wyróżniał się, żadna narodowość; ani przez chwilę słuchający nie mogli być pewni, czy jęk męki, który słyszą, wydobywa się

z gardła videssańskiego szlachcica, powoli wykrwawiającego się na śmierć, czy też z ust jakiegoś Yezda, wijącego się ze strzałą w brzuchu.

— Oto lekcja dla nas wszystkich, choć co prawda nie mamy dość rozumu, by z niej skorzystać — zauważył Gorgidas, gdy spoczął na chwilę przed udaniem się do następnego rannego.

— A cóż to może być za lekcja? — zapytał Viridoviks z szyderczym westchnieniem narażanej na próbę cierpliwości.

— W cierpieniu wszyscy ludzie są braćmi. Oby istniał łatwiejszy sposób, by ich o tym przekonać. — Grek zmierzył Celta wściekłym spojrzeniem, wyzywając go do sprzeczki. Viridoviks pierwszy odwrócił wzrok; wyciągnął nogę, podrapał się w nią, i zmienił temat.

Skaurus wreszcie znalazł czas, by zasnąć; zapadł w niespokojny sen pełen koszmarów. Wydawało się, że ledwo zamknął oczy, a już jakiś legionista zbudził go, potrząsając. — Proszę o wybaczenie, panie — rzekł żołnierz — ale jesteś potrzebny przy palisadzie.

— Co? Dlaczego? — wymamrotał trybun, przecierając sklejone powieki i pragnąc, by Rzymianin poszedł sobie i pozwolił mu odpocząć.

Odpowiedź, jaką otrzymał, wypędziła sen tak gwałtownie i skutecznie, jak kubeł zimnej wody. — Avshar chciałby z tobą rozmawiać, panie.

— Co?! — Bez udziału jego woli, dłoń Marka zacisnęła się na rękojeści miecza. — Dobrze. Przyjdę. — Narzucił na siebie pełną zbroję najszybciej jak potrafił — nie miał pojęcia, jaki podstęp mógł szykować książe-czarodziej z Yezd. Potem, z obnażonym mieczem w ręku, podążył za legionistą przez pogrążony w niespokojnym śnie obóz.

Dwaj khatrishańscy wartownicy spoglądali w ciemność zalegającą za kręgiem światła rzucanym przez obozowe ogniska. Każdy dzierżył łuk z nałożoną na cięciwę strzałą. — Podjechał jak jakiś gość zaproszony na przyjęcie pod gołym niebem, wasza czcigodność, naprawdę, i zapytał o ciebie, wymieniając twoje imię — powiedział jeden z nich Skaurusowi. Ze zwykłą czupurną odwagą swego ludu, był bardziej oburzony nieproszonym przybyciem Avshara, niż zalękniony jego czarnoksięską mocą.

Nie tak, jak jego towarzysz, który powiedział: — Strzelaliśmy, panie, obaj, kilka razy. Był tak blisko, że nie mogliśmy chybić, lecz żadna z naszych strzał nie trafiła. — Oczy miał szeroko rozwarte ze strachu.

— Jednak zmusiliśmy bękarta, żeby wycofał się poza zasięg strzałów — rzekł śmiało pierwszy Khatrish.

Druidyczne runy wyryte na galijskiej klindze Marka zapłonęły żółtym blaskiem; nie tak ogniście jak wówczas, kiedy Avshar próbował rzucić czar na trybuna, lecz jednak ostrzegając o czarach. Nieustraszony jak tygrys bawiący się myszą, książę-czarodziej wyłonił się z ciemności, która go zrodziła, siedząc nieruchomo jak posąg na grzbiecie swego wielkiego, karego konia. — Gnidy! Waszymi strzałami nie zmusilibyście nawet robaka, żeby schował się za łajno!

Śmielszy Khatrish szczeknął jakieś przekleństwo i naciągnął cięciwę do strzału. Skaurus powstrzymał go, mówiąc:

— Sądzę, że znowu zmarnowałbyś strzałę — musiał otoczyć się ochronnym czarem.

— Bystry wniosek, książę robaków — rzekł Avshar, składając trybunowi pogardliwy ukłon. — Lecz zbyt oschle mnie witasz, zważywszy że przybywam, by zwrócić ci coś, co należy do ciebie, a co znalazłem dzisiaj na polu bitwy.

Nawet gdyby Marek nie zdołał jeszcze poznać cech charakteru stojącego przed nim nieprzyjaciela, już samo chytre, złowrogie poczucie humoru kryjące się w tym okrutnym głosie powiedziałoby mu, że podarunek czarodzieja należy do tych, które radują darczyńcę, nie obdarowanego. Jednak nie miał innego wyboru jak tylko dokończyć rozpoczętą przez Avshara grę. — Jaką wyznaczyłeś za to cenę? — zapytał.

— Cenę? Nie wyznaczyłem żadnej. Jak powiedziałem, to jest twoje. Bierz to i ciesz się. — Książę-czarodziej pochylił się po coś, co wisiało przy jego prawym bucie, wziął zamach od dołu i cisnął w stronę trybuna. Przedmiot wciąż jeszcze znajdował się w powietrzu, kiedy zawrócił ogiera i odjechał roztapiając się w ciemności.

Marek i jego towarzysze odskoczyli na bok, w obawie przed jakąś zastawioną na pożegnanie pułapką. Lecz podarunek czarodzieja wylądował nieszkodliwie za palisadą i potoczył się, by znieruchomieć u stóp trybuna. Wówczas makabryczny żart Avshara objawił się w całej swej grozie, ponieważ Skaurus zobaczył u swych stóp wytrzeszczającą na niego ślepo oczy, z rysami zastygłymi w grymasie przedśmiertnej męki, głowę Mavrikiosa Gavrasa.

Ujrzawszy ją, wartownicy wystrzelili za księciem-czarodziejem, na oślep, bezradnie. Jego okrutny śmiech spłynął ku nim oznajmiając, jak niewiele warte były ich strzały.

Kierowany swym darem wietrzenia kłopotów, Gajusz Filipus podbiegł do szańca. Miał na sobie tylko wojskową spódniczkę i hełm, a w ręku dzierżył obnażony gladium. Niemal potknął się o podarunek Avshara; jego twarz stwardniała, gdy rozpoznał, co to jest. — Jak to się tu znalazło? — zapytał tylko.

Marek powiedział mu, albo przynajmniej próbował. Wątek jego opowieści nieustannie się rwał, ilekroć spojrzał w martwe oczy Imperatora.

Starszy centurion wysłuchał go, a potem warknął: — Niech się chełpi ten przeklęty czarownik. W końcu zapłaci za to, zobaczysz. To… — oddał Mavrikiosowi ostatni salut — …nie pokazało nam nic, czego już byśmy nie wiedzieli. Zamiast marnować czas na to, Avshar mógł skończyć z Thorisinem. Lecz on pozwolił mu się wycofać — i to z niemałą częścią armii, właśnie gdy zaczęli dochodzić do siebie.

Skaurus skinął głową, podniesiony na duchu. Gajusz Filipus miał rację. Dopóki żył Thorisin, Videssos miał wodza — a po tej klęsce Imperium będzie potrzebowało wszystkich żołnierzy, jakich zdoła znaleźć.

Myśli trybuna powędrowały ku rankowi, by uwolnić się od obrazów pola Maraghy. Dyscyplina legionistów z pewnością opłaci się po raz wtóry, tak jak tego popołudnia; przytłaczające zwycięstwo wprowadziło w szeregi Yezda niemal taki sam rozgardiasz, jaki w videssańskiej armii wywołała klęska. Teraz miał na dodatek khatrishańską jazdę, zatem mógł liczyć na to, że spotka się z koczownikami jak równy z równym. W taki czy inny sposób — powiedział sobie — wybrnie z tarapatów.

Spojrzał wyzywająco w kierunku, gdzie zniknął Avshar, i powiedział cicho: — Nie, gra nie skończyła się jeszcze. Daleko jej do tego.

Загрузка...