IV

Kiedy Adiatun poszedł do koszar po tarczę Marka, musiał pewnie zbudzić śpiących tam Rzymian. Przez okna wydobywał się blask płonących pochodni; wszyscy podnieceni żołnierze byli na nogach i nim Marek wrócił do swej kwatery, uzbrojona po zęby spora grupa legionistów gotowała się, by go pomścić.

— Nie wykazaliście zbyt wielkiego zaufania do umiejętności bojowych swego dowódcy — zwrócił się do nich, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo jest zadowolony z ich postawy. Zgotowali mu gromką owację, a potem stłoczyli się wokół niego, pytając o szczegóły pojedynku. Opowiedział całą historię najlepiej jak potrafił, zrzucając z siebie pas, zbroję i nagolenniki w trakcie relacji. W końcu ani chwili dłużej nie mógł już utrzymać opadających powiek.

Gajusz Filipus przyszedł mu z pomocą.

— Dowiedzieliście się najważniejszego. Całą resztę możecie usłyszeć jutro rano; wcześnie rano — rzekł na poły z pogróżką. — Przez ostatnie dwa dni, kiedy się tu lokowaliście, nie robiliście nic innego oprócz obijania się, ale nie wyobrażajcie sobie, że tak będzie dalej.

Tak jak spodziewał się tego centurion, jego oświadczenie wywołało chór gwizdów i jęków, ale też wybawiło Skaurusa od dalszych pytań. Zasyczały gaszone pochodnie. Trybun, wpełzając pod gruby wełniany koc, cieszył się z perspektywy snu jak nigdy w życiu.

Wydawało się, że zaledwie po paru sekundach zbudził się potrząsany, lecz przez okna wlewało się już morelowe światło brzasku. Wciąż jeszcze mając załzawione od snu oczy, zobaczył pochylającego się nad nim z gniewną miną Viridoviksa.

— Niech cię diabli wezmą, południowcze bez serca! — zawołał Gal.

Marek uniósł się na łokciu. — Co ja ci zrobiłem? — wychrypiał. Ktoś, stwierdził z absolutną bezstronnością, przepędził stado kóz przez jego usta.

— Co ty zrobiłeś, człowieku? Jesteś stuknięty? Najpiękniejsza walka od czasu, kiedy tutaj przybyliśmy, a mnie tam nie było, żeby ją zobaczyć! Dlaczego nie posłałeś po mnie kogoś, bym mógł zobaczyć całą awanturę na własne oczy, a nie dowiadywać się o niej z drugiej ręki?

Skaurus usiadł ostrożnie. Choć nie miał żadnych określonych planów na ranek, nie miał zamiaru tracić czasu na uspokajanie wściekłego Celta.

— Po pierwsze — stwierdził z naciskiem — nie miałem pojęcia, gdzie cię szukać. Wyszedłeś na chwilę przed tym, nim zderzyłem się z Avsharem. Poza tym, o ile się nie mylę, wyszedłeś nie sam.

— Och, to była zimna i niezdarna dziewka, mimo jej wspaniałych piersi. — Zatem wyszedł ze służącą. — Ale to nie ma znaczenia. Żadnego. Zawsze można znaleźć dziewczęta, lecz teraz dobra walka to jednak zupełnie coś innego.

Marek wytrzeszczył na niego oczy, uświadamiając sobie, że Viridoviks mówi poważnie. Oszołomiony potrząsnął głową. Nie potrafił zrozumieć postawy Celta. Prawda, niektórzy Rzymianie lubowali się w rozlewie krwi, lecz większość — łącznie z nim — walczyła wówczas, kiedy zachodziła taka konieczność i kończyła walkę tak szybko, jak to tylko było możliwe.

— Jesteś dziwnym człowiekiem, Viridoviksie — powiedział w końcu.

— Gdybyś patrzył moimi oczami, pewnie i ty ujrzałbyś w sobie zabawne dziecko. Niegdyś pewien Grek wędrował przez moje ziemie, na kilka lat przedtem nim wy, Rzymianie — którzy nie macie do nich żadnego prawa — postanowiliście nam je odebrać. Ów Grek miał bzika na punkcie zrozumienia, w jaki sposób działają rzeczy. Taki właśnie był. Miał ze sobą mechanizm zegarowy; cudowną rzecz z trybami i naciągami, i nie wiem z czym jeszcze, i bez przerwy dłubał przy nim, by właściwie działał. Czasami zachowujesz się nieco podobnie, tylko że ty robisz to z ludźmi. Jeśli nie rozumiesz ich, dlaczego sądzisz, że to oni się mylą, a nie ty, i nie chcesz mieć z nimi nic wspólnego?

— Hmm, — Marek rozważył to i stwierdził, że uwadze Celta nie można odmówić słuszności. — Co się stało z tym twoim Grekiem?

— Miałem nadzieję, że zapytasz o to — odparł z uśmiechem Viridoviks. — Siedział pod starym, uschłym drzewem, zabawiając się swoim zegarem spokojnie jak zawsze, kiedy konar, którego nie zauważył, spadł na jego biedną, głupią głowę i zmiażdżył go na placek, tak że musieliśmy pochować jego zwłoki ułożone na drzwiach i przykryte drugimi. Biedaczyna. Uważaj, żeby to samo nie przytrafiło się tobie.

— Niech cię zaraza! Jeśli masz zamiar opowiadać historie z takimi morałami, możesz zacząć nosić błękitne szaty. Krwiożerczego Celta zniosę, lecz niech bogowie chronią mnie przed Celtem-kaznodzieją!

Po robocie, jaką wykonał poprzedniej nocy, trybun stwierdził, że ma prawo przekazać prowadzenie porannej musztry Gajuszowi Filipusowi. To, co pobieżnie zdążył zobaczyć przed kilkoma dniami, wzmogło jego apetyt na zwiedzanie. Było to większe, pełniejsze życia i bardziej rozawanturowane miasto niż Rzym. Pragnął skosztować jego życia, zamiast oglądać je skamieniałe okiem maszerującego w paradzie żołnierza.

Morskie ptaki wirowały i skwirzyły w górze, gdy opuścił wytworny spokój imperatorskiej dzielnicy i zanurzył się w zgiełk rynku Palamasa, wielkiego placu nazwanego imieniem zmarłego przed dziewięcioma wiekami Imperatora. Pośrodku placu stał Kamień Milowy, kolumna z czerwonego granitu, od którego liczono odległości do różnych miejsc w całym Imperium. U podstawy kolumny sterczały zatknięte na pikach dwie głowy, niemal już pozbawione ciała przez upływ czasu i zabiegi padlinożerców. Umieszczone pod nimi tabliczki przedstawiały zbrodnie, jakich ich właściciele dopuścili się za życia. Znajomość pisanego języka Videssos, jaką posiadał Marek, wciąż pozostawiała co nieco do życzenia, lecz pogłowiwszy się trochę zrozumiał, że ci niegodziwcy byli zbuntowanymi generałami, na tyle w dodatku bezczelnymi, by pomocy dla rebelii szukać w Yezd. Stwierdził, że zasłużyli sobie co najmniej na żerdzie, które obecnie zajmowali.

Mieszkańcy Videssos nie zwracali uwagi na makabryczną ozdobę kolumny. Głowy na pikach widzieli już przedtem i spodziewali się, że te nie będą ostatnimi.

O Skaurusie natomiast można było powiedzieć wszystko tylko nie to, że nie zwracano na niego uwagi. Sądził, że będzie jednym z tysięcy obcokrajowców, lecz tajemnicza sieć przekazująca wieści, jaka istniała w każdym wielkim mieście, wyróżniła go jako człowieka, który pobił wzbudzającego przerażenie Avshara. Ludzie tłoczyli się, by potrząsnąć jego rękę, klepnąć po plecach, albo po prostu dotknąć go i zaraz cofnąć się z wyrazem nabożnej czci na twarzy. Z ich zachowania wobec siebie zaczął uświadamiać sobie, jak wielki strach musiał wzbudzać Yezda.

Wydostanie się stamtąd było prawie niemożliwe. Przy każdym straganie, który mijał, kupcy i handlarze wciskali mu próbki swych towarów; smażone w cukrze migdały; pieczone wróble nadziewane ziarnami sezamu; spiżowe skalpele; amulety przeciwko zgadze, biegunce albo opętaniu przez demona; wina i piwa ze wszystkich zakątków Imperium i spoza jego granic; książkę z erotycznymi wierszami, pechowo — kierowanymi do jakiegoś chłopca. Nikt nie chciał słyszeć od niego słowa „nie” i nikt nie chciał przyjąć nawet miedziaka zapłaty.

— To dla mnie zaszczyt, wielkie wyróżnienie, że mogę służyć Rzyniaminowi — oświadczył rumianolicy piekarz z sumiastymi, czarnymi wąsami, gdy podawał trybunowi wciąż jeszcze parującą, słodką bułkę ze swego pieca.

Próbując uwolnić się przed własną popularnością, Marek umknął z rynku Palamasa w boczne uliczki i zaułki miasta. W takim labiryncie łatwo było się zgubić i wkrótce tak właśnie stało się z trybunem. Jego błąkające się bez celu stopy zaprowadziły go do dzielnicy pełnej małych, brudnych tawern, domów, niegdyś porządnych, lecz obecnie znajdujących się w opłakanym stanie z powodu opuszczenia bądź przeludnienia, i straganów zapchanych rupieciami albo podejrzanie tanimi, albo niedorzecznie drogimi. Młodzi mężczyźni w jasno farbowanych trykotach i workowatych tunikach uliczników wałęsali się tu i tam w grupach po trzech lub czterech. Było to tego rodzaju miejsce, gdzie nawet psy chodziły parami.

Trybun nie miał zamiaru kosztować aż tak zjełczałego smaku Videssos. Zaczął szukać drogi do jakiejś dzielnicy, gdzie mógłby czuć się bezpieczny bez manipułu żołnierzy za plecami, kiedy poczuł palce ukradkiem zaciskające się na jego pasie. Jako że spodziewał się tego rodzaju zainteresowania sobą, spokojnie okręcił się na pięcie i zamknął nadgarstek niezręcznego złodzieja w żelaznym uścisku.

Sądził, że złapał jednego z uśmiechających się szyderczo młodzieńców, którzy włóczyli się tutaj w poszukiwaniu łupu, lecz okazało się, że jeńcem jest mężczyzna mniej więcej w jego wieku, ubrany w wyświechtany samodział. Niedoszły kieszonkowiec wcale nie próbował wyrwać się z jego uścisku. Zamiast tego oklapł, twarzą jak i całą postawą wyrażając absolutną rozpacz.

— W porządku, masz mnie, przeklęty najemniku, ale diablo mało możesz mi zrobić — powiedział. — I tak w ciągu paru dni umarłbym z głodu.

Rzeczywiście był chudy. Spodnie i koszula trzepotały na nim luźno, a kości policzkowe wystawały ostro spod napiętej skóry. Lecz bary miał szerokie, a jego ręce wyglądały na silne — zarówno jego postawa jak i akcentowana mowa wskazywały, że bardziej przywykł do chodzenia za pługiem niż do czajenia się w tym zaułku. Kiedyś nosił też broń. Wyraz, jaki miały jego oczy, Marek widywał już przedtem u żołnierzy wiedzących, że poniosą klęskę z rąk przeważających sił wroga.

— Gdybyś poprosił mnie o pieniądze, z radością dałbym ci je — powiedział, puszczając rękę swego jeńca.

— Nie chcę niczyjego miłosierdzia, a już najmniej miłosierdzia jakiegoś zawszonego najemnika — warknął mężczyzna. — Gdyby nie najemnicy, nie byłoby mnie tutaj dzisiaj i zaprawdę wiele bym dał, żeby mnie nie było. — Zawahał się. — Nie masz zamiaru oddać mnie w ręce zarządcy?

Wymiar sprawiedliwości rządcy zwykł stosować kary szybko, pewnie i dolegliwie. Gdyby Skaurus pochwycił na próbie kradzieży jednego z uliczników, przekazałby go rządcy bez chwili namysłu. Lecz co ów zagubiony wieśniak robił w dzielnicy ruder Videssos, zmuszony do popełniania drobnych kradzieży po to, by przeżyć? I dlaczego za swoją nędzę winił najemników? Był z niego taki sam złodziej, jak z Marka drwal. Trybun podjął decyzję.

— Mam zamiar kupić ci jedzenie i dzban wina. Czekaj — zapracujesz na to. — Zobaczył, jak ręka mężczyzny podnosi się w geście odmowy. — W zamian odpowiesz na moje pytania i powiesz, dlaczego nie lubisz najemników. Dobiliśmy targu?

Grdyka wieśniaka przesunęła się pod skórą chudej szyi.

— Moja duma mówi — nie, ale mój brzuch mówi — tak, a ja nie miałem ostatnio wielu możliwości, by go słuchać. Jesteś dziwnym człowiekiem. Rozumiesz, nigdy nie widziałem takiego stroju i broni jak twoje, w dodatku mówisz śmiesznie i jesteś pierwszym najemnikiem, jakiego zdarzyło mi się widzieć, który chce nakarmić głodnego człowieka, zamiast kopnąć go w pusty brzuch. Nazywam się Phostis Apokavkos i bardzo ci dziękuję.

By dopełnić formalności, Skaurus przedstawił się również. Gospoda, do której zaprowadził ich Phostis, okazała się ruderą, której właściciel smażył podejrzane kawałki mięsa w zatęchłym oleju i podawał je na kawałkach jęczmiennego chleba z nie przesianej mąki. Lepiej było nie myśleć, z czego zrobiono wino. Tego Apokavkos nie mógł znieść, nawet jeśli ta spelunka była miarą jego biedy.

Przez dłuższy czas niewiele mówił, zbyt zajęty żuciem i połykaniem, lecz w końcu zwolnił, czknął potężnie i poklepał się po brzuchu. — Tak przywykłem do tego, że jest pusty, że niemal zapomniałem, jakie to miłe uczucie, kiedy jest pełen. Wiec chcesz usłyszeć moją historię, czy tak?

— Teraz jeszcze bardziej niż przedtem. Nigdy nie widziałem człowieka, który zjadłby tak dużo.

— Łyżka nie wystarcza, kiedy kiszki grają marsza. — Pociągnął wina. — Toż to pomyje, czyż nie? Byłem zbyt głodny, by zauważyć to przedtem. Sam uprawiałem lepsze winorośle, dawniej, na moim gospodarstwie…

— Tak, od tego chyba mogę zacząć swoją opowieść. Otóż miałem gospodarstwo w prowincji Raban, niedaleko od granicy z Yezd. Sądzę, że znasz kraj?

— Niezbyt dobrze — przyznał Marek. — Jestem nowy w Videssos.

— Tak myślałem. No więc, prowincja Raban leży po drugiej stronie Końskiego Brodu, mniej więcej miesiąc drogi piechotą stąd. Wiem, bo byłem takim głupcem, że odbyłem tę drogę. W każdym razie, to gospodarstwo należało do naszej rodziny dłużej, niż sięgaliśmy pamięcią. Nie byliśmy też tylko wieśniakami; zawsze należeliśmy do miejscowej milicji. Na wezwanie milicji musieliśmy wysyłać człowieka na wojnę i trzymać konia oraz ekwipunek w każdej chwili gotowe do walki, lecz w zamian wymigiwaliśmy się od płacenia podatków. Czasami nawet otrzymywaliśmy za to zapłatę, kiedy rząd było na to stać.

— W każdym razie tak opowiadał o tym mój dziadek. Brzmiało to zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe, jeśli o mnie chodzi. To właśnie za czasów mojego dziadunia rodzina Mankaphas wykupiła niemal wszystkie gospodarstwa w dolinie, łącznie z naszym. Tak więc służyliśmy Mankaphajom zamiast rządowi, lecz sprawy wciąż nie miały się źle; dalej nie dopuszczali do nas poborców podatków.

Marek pomyślał o tym, jak to wyglądało w Rzymie, gdzie przydział ziemi dla przechodzących w stan spoczynku żołnierzy zależał nie od Senatu, lecz od ich generałów. Znając aż nadto dobrze problemy, z jakimi borykał się jego własny kraj, domyślił się, o czym będzie następne zdanie Apokavkosa, zanim jeszcze zostało wypowiedziane.

— Oczywiście, urzędnicy nie byli szczęśliwi z powodu utraty naszych podatków, a jeszcze mniej szczęśliwi byli Mankaphajowie płacąc podatki za nas; teraz, kiedy cała ziemia należała do nich. Pięć lat temu Phostis Mankaphas — po nim otrzymałem swoje imię — zbuntował się wraz ze sporą grupą innych szlachciców. Działo się to na rok przedtem, nim Mavrikios Gavras rozpętał awanturę na tyle wielką, że się powiodła, i zostaliśmy zgnieceni — powiedział ponuro Apokavkos. Trybun zauważył, że bez wahania stanął po stronie swego patrona. Po raz pierwszy też usłyszał, że obecnie panujący Imperator zdobył tron dzięki udanej rebelii.

— Gryzipiórki rozdrapały majątek Mankaphajów i powiedziały, że sprawy będą wyglądały tak, jak za czasów dziadunia. Ha! Nie mogli zaufać nam jako milicji; walczyliśmy po stronie szlachty. Tak więc pojawili się poborcy podatków, żądając od razu wszystkich opłat, i to od czasu, kiedy pradziadek Phostisa kupił naszą ziemię. Wytrzymywałem to tak długo, jak się dało, lecz gdy krwiopijcy skończyli, nie miałem już na czym ani czego uprawiać.

— Wiedziałem, że tam nie mam szans, i pomyślałem, że może nie będzie tak tutaj, więc rok temu opuściłem swoje rodzinne strony. Rzeczywiście, dużo mi to dało. Nie potrafię kłamać ani oszukiwać; znam się tylko na żołnierce i uprawie roli. Zacząłem głodować od chwili mojego przybycia tutaj i tak już było przez cały czas. Całkiem się też z tym pogodziłem, aż nagle ty się zjawiłeś.

Skaurus pozwolił Apokavkosowi snuć jego opowieść nie przerywając. Teraz, kiedy skończył, Rzymianin stwierdził, że odpowiedzi, jakie usłyszał, zrodziły jeszcze więcej pytań. — Ziemie twojego pana graniczyły z Yezd?

— W każdym razie leżały dość blisko granicy.

— I zbuntował się przeciwko Imperatorowi. Czy miał wsparcie z zachodu?

— Od tych gnojożerców? Nie, walczyliśmy z nimi i równocześnie korowodziliśmy się z urzędnikami. To jeden z powodów, dla których przegraliśmy.

Marek zamrugał; nie była to najwspanialsza strategia. Coś innego nie dawało mu spokoju.

— Ty, i przypuszczam, że jeszcze sporo takich jak ty, tworzyliście milicję, tak powiedziałeś?

— Tak, tak właśnie powiedziałem.

— Lecz kiedy się zbuntowaliście, milicja się rozpadła?

— Słuchaj, przecież ci mówiłem, czy nie?

— Ale jesteście w stanie wojny z Yezd, albo tak blisko niej, że nie robi to żadnej różnicy — zaprotestował trybun. — Jak można rozpuszczać wojsko w takim czasie? Kto zajął jego miejsce?

Apokavkos spojrzał na niego dziwnie. — Powinieneś wiedzieć.

Mnóstwo rzeczy stało się nagle jasnych dla Skaurusa. Nic dziwnego, że Imperium miało kłopoty! Jego władcy stwierdzili, że nie mogą ufać miejscowym żołnierzom widząc, jak są wykorzystywani przez żądnych władzy arystokratów do walki z centralnym rządem. Ale Imperium wciąż miało wrogów za granicą, jak również musiało tłumić miejscowe rebelie. Zatem biurokraci Videssos najmowali zaciężne wojska, by walczyły za nich, co — trybun był tego pewien — stanowiło kurację gorszą od choroby.

Najemnicy stanowili rozwiązanie; dopóki regularnie otrzymywali żołd i dopóki ich dowódcom bardziej zależało na pieniądzach niż na władzy. Jeśli zdarzyłaby się któraś z tych rzeczy… najemnicy mieli trzymać w szachu miejscową soldateskę, ale kto z kolei miałby ukrócić ich samowolę?

Potrząsnął głową w konsternacji.

— Co za bałagan! Och, jaki rozkoszny bałagan! — A my Rzymianie w samym jego środku, pomyślał z niepokojem.

— Jesteś najosobliwszym usprawiedliwieniem najemnictwa, jakie kiedykolwiek widziałem — zauważył Apokavkos. — Każdy inny z tych drani intrygowałby, żeby dowiedzieć się, ile z tego może wycisnąć dla siebie i swoich ludzi, ale z pogłosek, jakie o tobie krążą wynika, że próbujesz ustalić, co jest najlepsze dla Imperium. Muszę przyznać, że tego nie rozumiem.

Marek zastanawiał się nad tym przez minutę czy dwie i stwierdził, że Apokavkos ma rację. Jak to mu jednak wyjaśnić?

— Jestem żołnierzem, to fakt, lecz nie zawodowym najemnikiem. Tak naprawdę nigdy nie planowałem wojskowej kariery. Moi ludzie i ja pochodzimy z miejsca leżącego dalej niż ktokolwiek — łącznie ze mną, jeśli już o to chodzi — może sobie wyobrazić. Videssos przyjął nas, choć przecież od razu mogliśmy zostać zabici. Jeśli mamy mieć dom, to musi nim być Imperium. Jeśli zginie, my zginiemy wraz z nim.

— Większość z tego potrafię zrozumieć i podoba mi się to, co mówisz. Jednak co miałeś na myśli mówiąc, że pochodzicie z tak daleka? Już ci powiedziałem, że wydajesz się tutaj nowy.

Tak więc chyba po raz dwudziesty trybun opowiedział o tym, jak Rzymianie — i kłótliwy Gal — pojawili się w Videssos. Kiedy skończył, Apokavkos wytrzeszczył na niego oczy.

— Musisz mówić prawdę; nikt nie mógłby żądać, by mu uwierzono, jeśli wymyśliłby taką historyjkę. Phos świadkiem, tysiące ludzi mogłoby opowiedzieć taką historię, jak moja albo podobną, ale odkąd żyję, nie słyszałem żadnej choć trochę podobnej do twojej. — Nakreślił ręką na piersi słoneczną tarczę.

— Było jak było. — Skaurus wzruszył ramionami. — Wciąż jednak pozostaje problem, co zrobić z tobą. — Zaczynał lubić tego tak osobliwie poznanego człowieka, doceniając jego trzeźwe spojrzenie na kłopoty, w jakich się znalazł. Nawet jeśli wiedziałby, że to nie wystarczy, Apokavkos dałby z siebie wszystko. W tym — pomyślał Marek — jest podobny do większości moich ludzi.

Ta myśl dała mu odpowiedź; zadowolony pstryknął palcami. Tych parę chwil, jakie poświęcił na zastanawianie się, było jednymi z najgorszych dla Apokavkosa, w którym świeżo rozbudzona nadzieja walczyła z przeczuciem nieszczęścia, jakiego nauczył się oczekiwać od życia.

— Przepraszam — powiedział Skaurus, ponieważ wszystko to odbiło się wyraźnie na twarzy Videssańczyka. — Nie chciałem cię martwić. Powiedz mi, czy nie zechciałbyś zostać Rzymianinem?

— Teraz wiem, że za tobą nie nadążam.

— To właśnie masz zrobić; podążyć za mną. Zaprowadzę cię do naszych koszar, otrzymasz tam ekwipunek i kwaterę wspólną z moimi ludźmi. Byłeś już przedtem żołnierzem; takie życie nie będzie dla ciebie ciężkie. Poza tym, niezbyt ci się powiodło jako Videssańczykowi, więc co masz do stracenia?

— Skłamałbym, jeśli powiedziałbym, że wiele — przyznał Apokavkos. Nieszczęśliwy pobyt w stolicy zaowocował wielkomiejskim cynizmem, bowiem jego następne pytanie brzmiało: — A co będziesz z tego miał?

Skaurus wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Po pierwsze — dobrego żołnierza; jestem najemnikiem, pamiętasz? Jednak nie tylko o to chodzi. Szale twojej wagi przechyliły się na złą stronę i to nie była twoja wina. Jakoś mi się wydaje, że jeśli pomogę je nieco wyrównać, to będzie to sprawiedliwe.

Rolnik-wygnaniec ujął dłonie Marka w uścisku, który wciąż zawierał w sobie obietnicę wielkiej siły.

— Jestem twoim człowiekiem — powiedział, a jego oczy dziwnie zalśniły. — Wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem, to równe szansę, i nigdy ich nie miałem, aż do tej chwili. Kto by pomyślał, że da mi je jakiś obcokrajowiec? Po zapłaceniu rachunku w tawernie — bezczelnie wygórowanego, jak na tak podłe jedzenie i picie — trybun pozwolił, by Apokavkos wyprowadził go z cuchnącego labiryntu, do którego się zabłąkał. Zaraz potem Videssańczyk powiedział:

— Teraz twoja kolej. To szczurze gniazdo jest jedyną częścią miasta, którą naprawdę znam. Nigdy nie miałem pieniędzy, by zobaczyć resztę.

Po krótkim błądzeniu i przy pomocy przechodniów dotarli na rynek Palamasa. Tam Marek, ku swej irytacji, natychmiast został ponownie rozpoznany. Apokavkosowi opadła szczęka, kiedy dowiedział się, że jego towarzysz pokonał na miecze wzbudzającego grozę Avshara.

— Raz czy dwa widziałem w akcji tego syna żmii, kiedy walczył przeciwko nam, dowodząc częścią armii króla Wulghasha. Sam wart jest połowy armii, ponieważ jest tak silny jak chytry, niestety. Pobił nas z kretesem.

Ogrody, place i budynki dzielnicy pałacowej wywarły na wieśniaku jeszcze większe wrażenie.

— Teraz wiem, czego oczekiwać, kiedy po śmierci zostanę łaskawie osądzony — zauważył. Uderzyła go jeszcze jedna myśl. — Światło Phosa! Będę spał pośrodku tego wszystkiego! Czy możesz to sobie wyobrazić? Naprawdę możesz? — Marek był pewien, że Apokavkos mówi do siebie.

Kiedy dotarli do koszar Rzymian, zastali przed nimi Tzimiskesa i Viridoviksa, pochylających się nad planszą do gry. Wielu Rzymian — jak również Gal — rozkochało się w wojennej grze, w jaką grali Videssańczycy. W przeciwieństwie do tych, które znali przedtem, rezultat zależał nie od szczęścia, lecz od zręczności graczy.

— Cieszę się, że cię widzę — powiedział Viridoviks, zmiatając pionki z planszy. — Teraz mogę powiedzieć temu oto naszemu przyjacielowi: „Dostałbym cię w końcu”, i w żaden sposób nie może zarzucić mi, że kłamie.

Trybun zauważył, jak niewiele własnych pionków usunął Celt i jak dużo Tzimiskesa. Videssańczyk zdecydowanie wygrywał i wszyscy trzej doskonale o tym wiedzieli — nie, wszyscy czterej, jeśli uniesione brwi Apokavkosa cokolwiek znaczyły.

Tzimiskes zaczął coś mówić, lecz Viridoviks przerwał mu. — Gdzie znalazłeś tego stracha na wróble? — zapytał, wskazując na Apokavkosa.

— Jest co opowiadać. — Rzymianin zwrócił się do Tzimiskesa. — Neilos, cieszę się, że cię znalazłem. Chcę, byś zaopiekował się naszym przyjacielem — wymienił jego imię i przedstawił ich sobie — nakarmił go do syta, dał mu broń — i ubranie, jeśli już o to chodzi. Jest naszym pierwszym honorowym Rzymianinem. On… o co chodzi? Wyglądasz, jakbyś miał wybuchnąć.

— Skaurus, zrobię wszystko, czego sobie życzysz, a o powodach możesz opowiedzieć mi później. Imperator co godzinę od wczesnego ranka przysyła tu posłańców. Domyślam się, że chodzi o tę wczorajszą awanturę.

— Och. — To stawiało rzecz w odmiennym świetle. Uświadomił sobie, że bez względu na to, czy w mieście jest bohaterem, czy nie, Imperator wcale nie musi spoglądać przychylnym okiem na jednego ze swoich żołnierzy, który wszczął burdę z ambasadorem sąsiedniego państwa.

— Zastanawiam się, w jakie kłopoty się wpakowałem. Phostis, idź z Tzimiskesem. Jeśli mam zobaczyć się z Imperatorem, muszę się ogolić — wciąż nie chciał zapuścić brody — umyć i przebrać.

Kolejny posłaniec Imperatora pojawił się, kiedy Marek zdrapywał ostatnie włosy z podbródka. Czekał ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem, podczas gdy Rzymianin kąpał się i wdziewał świeżą opończę. — Najwyższy czas — powiedział, kiedy Marek wyszedł do niego, choć obaj wiedzieli, jak bardzo trybun się śpieszył.

Poprowadził Skaurusa obok Sali Dziewiętnastu Tapczanów, obok majaczącej bryły Głównego Sądu z jego niewiarygodnymi spiżowymi wrotami, obok kompleksu dwupiętrowych koszar — kręcili się tam Namdalajczycy i Marek wypatrywał, lecz nie dostrzegł Hemonda — i przez zagajnik czereśniowych drzew, gęsto obsypanych pachnącym, różowym kwieciem, do ukrytego głęboko w nim odosobnionego budynku — prywatnych apartamentów imperatorskiej rodziny, jak uświadomił sobie Marek.

Jego niepokój zmniejszył się nieco. Gdyby Mavrikios zamierzał wyciągnąć wobec niego surowe konsekwencje, uczyniłby to publicznie, ażeby usatysfakcjonować urażoną godność Yezd.

Para strażników — obaj byli Videssańczykami — o wyglądzie próżniaków przechadzała się nonszalancko przy wejściu do prywatnych apartamentów. Zdjęli hełmy wystawiając się na promienie słońca; Videssańczycy uważali opaloną, ogorzałą cerę za oznakę męskiej urody; kobiet to nie dotyczyło.

Przewodnik Skaurusa musiał być dobrze znany strażnikom, którzy nawet symbolicznie nie wezwali go do opowiedzenia się, kiedy wprowadzał trybuna do środka. Okazało się jednak, że to nie do niego należało zaprowadzenie Skaurusa do samego Imperatora. Tuż za progiem wyszedł im na spotkanie tłusty szambelan w kasztanowego koloru todze ozdobionej wzorami ze złotych żurawi. Szambelan spojrzał pytająco na Rzymianina.

— W porządku, to ten — powiedział posłaniec. — Trochę trwało, nim się znalazł, co? — I nie czekając na odpowiedź wyszedł, by wykonać kolejne zadanie.

— Chodź ze mną, proszę — zwrócił się szambelan do Skaurusa. Mówił bardziej kontraltem niż tenorem, a jego policzki pozbawione były zarostu. Jak wielu Videssańskich urzędników dworskich, był eunuchem. Marek przypuszczał, że było tak z tych samych powodów, dla których eunuchowie zapełniali dwory orientalnych monarchów w jego własnym świecie; jako niezdolnych z powodu kastracji do przejęcia tronu, uważano ich za bardziej godnych zaufania w bliskich kontaktach z osobą władcy.

Trybun wiedział, że tak jak wszystkie podobne reguły i ta ma swoje budzące grozę wyjątki.

Długi korytarz, którym prowadził go szambelan, rozjaśniało światło wpadające przez przezroczyste alabastrowe płytki umieszczone w stropie. Było mleczne i ciemniało, a potem znowu rozjaśniało się w miarę jak chmury przesłaniały słońce. Wyglądało to — pomyślał Marek — trochę jak światło rozproszone pod wodą.

A w jego blasku wiele było do obejrzenia. Co całkiem naturalne, mnóstwo najwspanialszych błyskotek z ponad tysiącletniej historii Imperium wystawiono tam dla przyjemności samych Imperatorów. W przejściu tłoczyły się rzeźby z marmuru i brązu; zapierająca dech w piersiach doskonałością swych kształtów ceramika, zdobiona wytworną precyzją wzorów; popiersia i portrety mężczyzn będących, jak domyślał się Skaurus, poprzednimi Imperatorami; religijne obrazy obsypane złotymi płytkami i szlifowanymi drogimi kamieniami; posążek stojącego dęba ogiera, tak dużego jak dłoń Marka, który musiał być wyrzeźbiony z pojedynczego szmaragdu. I wiele innych cudów, których nie widział dokładnie, ponieważ duma nie pozwalała mu nieustannie kręcić głową, jak pastuchowi na jarmarku w mieście. Nawet podłoga była wspaniałą mozaiką, przedstawiającą obrazy z życia wsi i sceny myśliwskie.

W takim towarzystwie zardzewiały, powyginany hełm na osobnym piedestale wydawał się rażąco nie na miejscu.

— Dlaczego to jest tutaj? — zapytał Marek szambelana.

— Jest to hełm króla Rishtaspa, władcy Makuranu — teraz powiedzielibyśmy „Yezd” — zdjęty z jego zwłok przez Imperatora Laskarisa, kiedy zdobył i złupił Mashiz siedemset — niech pomyślę chwilę — i trzydzieści dziewięć lat temu. Laskaris był najdzielniejszym z dzielnych. To jego portret wisi nad hełmem.

Obraz przedstawiał mężczyznę w początkach jesieni życia, o surowej twarzy okolonej szpakowatą brodą. Miał na sobie kolczugę z pozłacanych łusek, imperatorski diadem i purpurowe buty właściwe Imperatorom Videssos, lecz mimo to wyglądał bardziej jak starszy centurion niż władca. Jego lewa dłoń spoczywała na rękojeści miecza; w prawej dzierżył lancę. Z włóczni zwisał błękitny jak niebo proporzec, z wielkim słonecznym symbolem Phosa.

Szambelan ciągnął dalej: — Laskaris przemocą nawrócił wszystkich pogan na prawdziwą wiarę, lecz, jako że Videssos okazał się niezdolny do utrzymania ich kraju pod swoim panowaniem, powrócili na drogę herezji.

Marek zastanowił się nad tym i żadna z myśli nie spodobała mu się. Nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że można prowadzić wojny ze względów religijnych. Jeśli mieszkańcy Makuranu tak stanowczo obstawali przy swojej wierze, jak Videssańczycy czcili Phosa, to taka wojna musiała być niezwykle zacięta.

Eunuch wprowadził go do małej, zaskakująco skromnie urządzonej komnaty. Jej umeblowanie składało się z tapczanu, biurka i pary krzeseł, lecz pominąwszy obraz Phosa, była pozbawiona dzieł sztuki, które zapełniały korytarz. Papiery na biurku zostały zepchnięte na bok, by zrobić miejsce dla prostego glinianego dzbana z winem i tacy z ciastkami.

Na sofie siedział Imperator, jego córka Alypia i mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna z wielkim brzuchem, którego Marek widział, lecz nie miał okazji poznać poprzedniego wieczoru.

— Jeśli zechcesz oddać mi swój miecz, panie… — zaczaj szambelan, lecz Mavrikios przerwał mu.

— Och, idź już sobie, Mizizios. Nie przyszedł tu po moją głowę, jeszcze nie, w każdym razie; nie poznał mnie wystarczająco dobrze. A ty niepotrzebnie stoisz tam czekając, by padł na twarz. To wbrew jego religii, czy tam czegoś równie głupiego. Idź już, niech cię nie widzę.

Z wyrazem lekkiego zgorszenia na twarzy, Mizizios zniknął. Kiedy odszedł, Imperator skinął ręką na oszołomionego Skaurusa, by wszedł do środka.

— Jestem teraz prywatną osobą, więc jeśli chcę, mogę zlekceważyć etykietę — a właśnie chcę — rzekł Gavras. To jednak był brat Thorisina; choć porywcza gwałtowność Thorisina byk w nim stłumiona, nie oznaczało to, że wygasła.

— Może powiesz mu, kim jestem — zasugerował starszy mężczyzna. Miał ujmująco nieładną twarz; jego sięgającą niemal brzucha śnieżnobiałą brodę znaczyły czarne jak węgiel pasemka. Wyglądał jak uczony lub lekarz, lecz z jego szat wynikało, że mógł pełnić tylko jedną funkcję; miał na sobie obsypany klejnotami złotogłów z dużym kręgiem z błękitnego jedwabiu na lewej piersi.

— Pewnie, powiem — zgodził się Imperator, nie przejmując się pokrzywdzonym tonem mężczyzny. Nie ulegało wątpliwości, że ci dwaj mężczyźni znali się ł lubili od lat. — Obcy przybyszu, ta oto beka słoniny nazywa się Balsamon. Kiedy obejmowałem tron, on zajmował stanowisko Patriarchy Videssos, a ja byłem na tyle głupi, by go na nim pozostawić.

— Ojcze! — upomniała go Alypia, lecz bez przekonania. Kiedy patriarcha się kłaniał, Marek badał wzrokiem jego twarz, szukając w rysach śladów fanatyzmu, tak wyraźnie widocznych u Apsimara. Nie znalazł żadnych. Mądrość i radość dominowały na twarzy Balsamona; mimo wieku, brązowe oczy dostojnika wciąż patrzyły przenikliwie i należały do najbystrzejszych, jakie trybun kiedykolwiek widział.

— Bądź błogosławiony, mój przyjacielu poganinie — powiedział Balsamon. Wypowiedziane czystym tenorem, jego słowa stanowiły przyjacielskie pozdrowienie, bez śladu protekcjonalności. — I usiądź w końcu. Jestem nieszkodliwy, zapewniam cię.

Całkowicie zdezorientowany, Marek osunął się na krzesło.

— Zatem do rzeczy — powiedział Gavras tonem, w którym zabrzmiała część jego imperatorskiej godności. Wskazał oskarżycielsko palcem na Rzymianina. — Masz wiedzieć, że udzielono ci nagany za to, że zaatakowałeś i grubiańsko znieważyłeś ambasadora Khagana z Yezd. Zostałeś ukarany grzywną w wysokości tygodniowego żołdu. Moja córka i patriarcha Balsamon są świadkami tego wyroku.

Trybun, z kamiennym wyrazem twarzy, skinął głową; czegoś takiego oczekiwał. Imperator opuścił palec i jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.

— Kiedy już to powiedziałem, powiem coś jeszcze — brawo, chłopcze! Mój brat wpadł tutaj jak burza, by zbudzić mnie ze zdrowego snu i pokazać każde pchnięcie i paradę. Wysłanie do niego Avshara stanowiło rozmyślną zniewagę i to, że żart Wulghasha obrócił się przeciwko niemu, wcale mnie nie zasmuca.

Jeszcze raz spoważniał. — Yezd to choroba, nie naród i mam zamiar zetrzeć ją z powierzchni ziemi. Videssos i niegdysiejszy Makuran zawsze ze sobą walczyły; oni, by zdobyć dostęp do Morza Videssańskiego albo Morza Żeglarzy, my — by przejąć ich bogate rzeczne doliny; a obie strony, by kontrolować przełęcze, kopalnie i doskonałych wojowników Vaspurakanu, zamieszkujących ziemie leżące pomiędzy naszymi. Powiedziałbym, że w ciągu stuleci auty w tej grze były równo rozdzielone.

Skaurus, słuchając tego, żuł ciastko. Było znakomite; z orzechami i rodzynkami, obsypane z wierzchu cynamonem i doskonale pasowało do aromatycznego wina, jakie znajdowało się w dzbanie. Trybun starał się zapomnieć stęchłe pomyje, które pił przedtem w dzielnicy ruder Videssos.

— Jednak czterdzieści lat temu — ciągnął Imperator — Yezda ze stepów Shaumkhiil splądrowali Mashiz, zawładnęli całym Makuranem i poprzez Vaspurakan uderzyli na Imperium. Zabijają dla samej radości zabijania, kradną to, co mogą unieść, i niszczą to wszystko, czego nie mogą zabrać. A ponieważ są koczownikami, z radością pustoszą wszystkie rolnicze ziemie, przez które przechodzą. Nasi rolnicy, którzy stanowią najliczniejszą grupę podatników Imperium, zostali wymordowani albo pozbawieni środków do życia i w konsekwencji w miastach zachodnich prowincji zapanował głód, ponieważ nie miał kto dostarczyć im żywności.

— Co gorsza, Yezda czczą Skotosa — rzekł Balsamon. Kiedy Marek nic na to nie odpowiedział, patriarcha spojrzał na niego, unosząc krzaczastą siwą brew w wyrazie sardonicznego rozbawienia. — Myślisz może, że powiedziałbym tak pewnie o każdym, kto nie jest moim współwyznawcą? Musiałeś widzieć wystarczająco dużo naszych kapłanów, by wiedzieć, że większość z nich nie traktuje łagodnie niewiernych.

Marek wzruszył ramionami, nie mając ochoty dać wiążącej odpowiedzi. Miał nieprzyjemne uczucie, że patriarcha gra z nim w jakąś grę i jeszcze bardziej przykrą pewność, że Balsamon jest o wiele zręczniejszym graczem.

Patriarcha roześmiał się z jego wymijającej odpowiedzi. Śmiał się głośno i radośnie, zapraszając wszystkich, którzy go słyszeli, do udziału w dowcipie. — Mavrikios, toż to dworzanin, nie żołnierz!

Wciąż z rozbawieniem w oczach, zwrócił się ponownie do Rzymianina.

— Obawiam się, że nie jestem typowym kapłanem. Był czas, kiedy Makurańczycy oddawali cześć swym Czterem Prorokom, których imiona wyleciały im z głowy. Myślę, że ich wiara była zła, myślę, że była głupia, ale nie uważam, by skazywała ich na potępienie albo uniemożliwiała pertraktowanie z nimi. Jednak Yezda czczą swych bogów wypatroszonymi ofiarami wijącymi się na ich ołtarzach i przyzywają demony, by nasyciły się resztkami. Są nikczemnym ludem i muszą być zmiażdżeni. — Jeśli cokolwiek przekonało Marka o szczerości słów Balsamona, to był tym prawdziwy żal, jaki brzmiał w jego głosie… to, i wspomnienie chłodnego głosu Avshara, rzucającego zaklęcie, kiedy walczyli.

— I ja ich zmiażdżę — podjął Mavrikios Gavras. Zrzucając z siebie opanowanie, uderzył prawą pięścią w lewą dłoń. — W ciągu dwóch pierwszych lat od chwili, kiedy objąłem tron, walczyłem z nimi i doprowadziłem do tego, że przywarowali przy naszych granicach. W zeszłym roku, z tych czy innych powodów — nie wdawał się w szczegóły, a jego twarz przybrała tak ponury wyraz, że Marek nie śmiał o nie zapytać — nie mogłem wyruszyć przeciwko nim. Ponieśliśmy tego skutki, w postaci najazdów, napadów i cierpień naszych ludzi. Tego roku, jeśli Phos zechce, będę mógł nająć dość wojsk zaciężnych, by zmiażdżyć Yezd raz na zawsze. Twoje przybycie tutaj odczytałem jako dobry omen, mój dumny przyjacielu z innego świata.

Przerwał, czekając na odpowiedź Rzymianina. Skaurus przypomniał sobie swoje pierwsze wrażenie na widok tego człowieka; wrażenie, że najlepszym sposobem postępowania z nim jest mówić mu prawdę.

— Myślę — powiedział, z uwagą dobierając słowa — że zamiast wydawać pieniądze na obce wojska, lepiej zrobiłbyś odtwarzając milicję wieśniaków, którą niegdyś miałeś.

Imperator wytrzeszczył na niego oczy z otwartymi ustami. Rzuciwszy spojrzenie na Balsamona, Marek doznał satysfakcji widząc, że patriarchą również udało mu się wstrząsnąć. Natomiast księżniczka Alypia, która jak dotąd nie wtrącała się do rozmowy, spoglądała na trybuna taksująco, z wzrastającą aprobatą.

Patriarcha odzyskał mowę przed swym monarchą.

— Ciesz się, że masz tego człowieka po swojej stronie, Gavras. Dostrzega sedno rzeczy.

Mavrikios wciąż potrząsał głową ze zdumieniem. Odezwał się nie do Skaurusa, lecz do Balsamona.

— Kim on jest? Dwa dni w mieście? Trzy? Są ludzie, którzy mieszkają w pałacach dłużej niż on żyje i nie potrafią spojrzeć tak daleko. Powiedz mi, Marku Emiliuszu Skaurusie — trybun odczuł zadowolenie, choć nie zaskoczenie, że Gavras zna jego pełne nazwisko — w jaki sposób tak szybko dowiedziałeś się o naszych niedolach?

Marek opowiedział o swoim spotkaniu z Phostisem Apokavkosem. Nie wspomniał nazwiska rolnika-żołnierza, nie powiedział też, co z nim zrobił.

Nim Rzymianin skończył, Imperator wyraźnie się rozzłościł.

— Oby Phos usmażył wszystkich gryzipiórków! Aż do objęcia przeze mnie tronu, przeklęci biurokraci rządzili Imperium przez ostatnie — z wyjątkiem dwóch — pięćdziesiąt lat, mimo wszystkich wysiłków, jakie podejmowała przeciwko nim szlachta z prowincji. Mieli pieniądze na najemników i trzymali w swoim ręku stolicę i to wystarczało marionetkowym Imperatorom, których osadzali na tronie, by utrzymać swoje stołki. I by zniszczyć swych rywali w walce o władzę, zmienili członków naszej milicji w chłopów pańszczyźnianych i wykończyli ich podatkami, by nie mogli walczyć za swych protektorów. Niech zaraza weźmie ich wszystkich, od Vardanesa Sphratzesa po ostatniego z nich!

— To nie jest takie proste, ojcze, i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę — powiedziała Alypia. — Sto lat temu chłopstwo było rzeczywiście wolne, nie związane z naszą szlachtą. Kiedy magnaci zaczęli skupywać chłopską ziemię i uzależniać od siebie rolników, nie obyło się to bez znacznego uszczerbku dla centralnego rządu. Czy jakikolwiek Imperator, bez względu na to, jak ograniczony, chciałby prywatnych armii mogących wystąpić przeciwko niemu, albo czy chciałby widzieć, jak należne mu podatki przechodzą w ręce ludzi, którzy marzą o tronie dla siebie?

Mavrikios spojrzał na nią z mieszaniną rozdrażnienia i czułości. — Moja córka czyta historię — rzekł do Marka, jak gdyby przepraszająco.

Rzymianin nie sądził, by jakiekolwiek przeprosiny były konieczne. Alypia mówiła dobrze i z sensem. Nie ulegało wątpliwości, że za jej oczyma kryje się bystry umysł, choć bardzo rzadko się wypowiadała. Trybun był również wdzięczny za wszelkie fakty, jakie mógł zdobyć. Videssos, do którego wkroczył wraz ze swymi ludźmi, stanowił labirynt splatających się frakcji, bardziej pogmatwany niż jakikolwiek, z którym Rzymianie mieli przedtem do czynienia.

Księżniczka zwróciła twarz ku ojcu; Skaurus podziwiał jej kształtny profil. Był łagodniejszy niż profil Mavrikiosa, zarówno z powodu płci, jak i wpływu rysów jej matki, lecz mimo to wciąż była młodą kobietą odznaczającą się wybitną urodą. Kot może patrzeć na króla, pomyślał Marek, lecz co z królewską córką? Cóż — powiedział sobie — nikt jeszcze nie został zabity za myślenie, i bardzo dobrze, bo inaczej świat byłby bardzo odludnym miejscem.

— Mów co chcesz — zwrócił się Imperator do Alypii — o tym, jak się miały sprawy sto lat temu. Dziesięć lat temu, kiedy Strobilos Sphrantzes miażdżył tron swoim tłustym siedzeniem…

— Powiedziałbyś „dupą” do każdego oprócz mnie — wtrąciła Alypia. — Zdarzyło mi się już przedtem słyszeć to słowo.

— Prawdopodobnie z moich własnych ust, obawiam się — westchnął Gavras. — Próbuję pilnować języka, lecz zbyt wiele lat spędziłem z żołnierzami.

Marek puścił mimo uszu tę wymianę zdań. Jakiś Sphrantzes władał Videssos tuż przedtem, nim Mavrikios siłą przejął władzę? Więc co, na Jowisza — czy nawet Phosa — robi Vardanes Sphrantzes jako premier obecnego Imperatora?

— O czym mówiłem? — usłyszał głos Gavrasa. — Och, tak, o tym kretynie Strobilosie. Był większym tumanem niż jego drogocenny bratanek. Za jednym zamachem zmienił pięćdziesiąt tysięcy rolników na granicy z Vaspurakanem z żołnierzy w chłopów pańszczyźnianych i przy tym przeciążył ich podatkami. I czy można się dziwić, że przy następnym najeździe połowa z nich przeszła na stronę tych cuchnących Yezda? Tak się mają rzeczy, Alypio, gdy nie rozważy się wszystkich za i przeciw.

Niech to — pomyślał Skaurus — nie jest to odpowiednia chwila, by zadać pytanie, które nie dawało mu spokoju. Kręcił się na krześle, tak zajęty bezskutecznymi próbami wypowiedzenia go, że nie zauważył, jak bacznie obserwuje go Balsamon.

Patriarcha przyszedł mu z pomocą. — Wasza Miłość, zanim ten biedny młodzieniec pęknie, może powiesz mu, dlaczego wciąż służy ci jakiś Sphrantzes?

— Ach, Skaurus, zatem jest coś, czego nie wiesz? Jestem zdumiony. Balsamon, ty mu to powiedz; jesteś w to wmieszany aż po swoje kędzierzawe brwi.

Balsamem przybrał komiczną minę urażonej niewinności. — Ja? Ja tylko zwróciłem uwagę paru osobom, że Strobilos nie jest, być może, idealnym władcą dla znajdującego się w kłopotach kraju.

— Co oznacza, Rzymianinie, że obecny tutaj nasz serdeczny przyjaciel-patriarcha wyłamał dziurę w szeregach biurokratów, przez którą mógłbyś przerzucić jego samego, co już mówi samo za siebie. Połowa gryzipiórków poparła mnie zamiast starego Sprantzesa; ich ceną było uczynienie młodszego Sphrantzesa Sevastosem. Sądzę, że się opłacało, lecz teraz on chce czerwonych butów dla siebie.

— Chce również mnie — wtrąciła Alypia. — Bez wzajemności.

— Wiem, kochanie, wiem. Mógłbym rozwiązać tak wiele problemów, gdybyś darzyła go wzajemnością, ale nie jestem pewien, czy dałbym mu ciebie, nawet gdyby tak było. Jego żona zmarła zbyt dogodnie dla niego w zeszłym roku. Biedna Evphrosyne! I gdy tylko pozwoliły na to przyzwoitość i obyczaj — albo jeszcze wcześniej, gdy się nad tym teraz zastanowić — pojawił się Vardanes pełen pochwał dla planu „scementowania naszych dwóch wielkich rodów”. Nie ufam temu człowiekowi.

Marek stwierdził, że on również chciałby scementować Vardanesa Sphrantzesa — najchętniej z murem jakiejś fortecy.

Coś innego przyszło mu do głowy. Mavrikios, jak się wydawało, był człowiekiem, który równie chętnie mówił prawdę jak jej słuchał, tak więc trybun zdecydował, że może zapytać:

— Czy mogę się dowiedzieć, panie, co się stało ze Strobilosem Sphrantzesem?

— Chodzi ci o to, czy posiekałem go na kawałeczki, tak jak na to zasłużył? Nie, było to częścią ułożonego przez Balsamona targu. Dopełnił swego bezwartościowego życia w klasztorze na północ od Imbros i zmarł dwa lata temu.

Również Vardanes, co trzeba mu oddać, przysiągł, że nie będzie mi służył, jeśli zabiję jego stryja, a ja potrzebowałem go, na swoje nieszczęście.

— No, dość tego, zaniedbuję swoje gospodarskie obowiązki. Proszę, poczęstuj się jeszcze ciastkiem. — I Imperator Videssos, jak każdy dobry gospodarz, podsunął tacę Rzymianinowi.

— Z przyjemnością — powiedział Skaurus, biorąc jedno. — Są wyśmienite.

— Dziękuję ci — powiedziała Alypia. Kiedy Marek zamrugał, ciągnęła dalej, nieco obronnym tonem: — Widzisz, nie wychowałam się w pałacach, ze służącymi gotowymi spełnić każde twoje życzenie na skinienie palcem. Dość dobrze nauczyłam się kobiecych obowiązków i ostatecznie — tu uśmiechnęła się do swego ojca — nikt nie potrafi bez przerwy czytać historycznych książek.

— Wasza Wysokość, powiedziałem, że te ciastka są doskonałe, zanim dowiedziałem się, kto je upiekł — podkreślił Marek. — Podałaś mi tylko jeszcze jeden powód, by je lubić. — Wypowiedziawszy te słowa ugryzł się w język pragnąc, by nigdy nie wydobyły się z jego ust. Tam, gdzie chodziło o jego córkę, jedynym uczuciem Mavrikiosa wobec kogokolwiek mogła być tylko podejrzliwość.

Choć Alypia opuściła skromnie oczy, to jeśli ta uwaga rozdrażniła Imperatora, w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. — Doprawdy, dworzanin z niego, Balsamonie — zachichotał.

Kłaniając się na zakończenie audiencji u Imperatora, Marek doszedł do wniosku, że żołnierz w służbie Videssos bez smykałki do dyplomacji ma niewielkie szansę, by przetrwać na tyle długo, aby móc stawić czoło jego wrogom.

Загрузка...