W miarę jak mijały tygodnie od chwili, kiedy Mavrikios Gavras obwieścił gromko o wojnie przeciwko Yezd, Videssos zapełniał się coraz bardziej wojownikami ściąganymi na wielką kampanię, jaką planował Imperator. Ogrody, sady i inne otwarte przestrzenie, które czyniły z imperialnej stolicy tak urocze miejsce, ujrzały całe miasta namiotów wyrastające na nich jak grzyby po deszczu. Zdawało się, że każda ulica ma swój oddział żołnierzy kroczących buńczucznie, spychających cywilów na bok w poszukiwaniu jedzenia, picia i kobiet… albo po prostu stojących i gapiących się z otwartymi ustami na cuda, jakie Videssos oferowało oczom przybyszów.
Wojsko napływało dzień po dniu. Imperator ściągał ludzi z garnizonów w miastach, które uważał za bezpieczne, by zwiększyć swoją siłę uderzeniową. Stu ludzi przybyło stąd, czterystu stamtąd, kolejne dwie setki jeszcze skądinąd. Marek dowiedział się, że przybył również garnizon z Imbros i zastanawiał się, czy wśród tamtejszych żołnierzy jest Skapti, syn Modolfa. Nawet ponury Halogajczyk miałby trudności z nazwaniem stolicy mniej przyjemnym miejscem niż Imbros.
Żołnierze Imperium nie byli jedynymi, którzy doprowadzali Videssos do wrzenia. Zgodnie ze swą obietnicą, Mavrikios skierował do swych sąsiadów wezwania o wojska zaciężne do walki z Yezd i otrzymał odpowiedź zgodną ze swymi oczekiwaniami. Videssańskie statki płynące z Prista, granicznego portu Imperium leżącego na północnym wybrzeżu Morza Videssańskiego, przywiozły na swych pokładach oddziały Khamorthów z równin, a wraz z nimi ich stepowe kuce. Na podstawie specjalnego zezwolenia inne jeszcze oddziały koczowników przekroczyły rzekę Astris. Przybyli do stolicy lądem od południa, idąc równolegle do wybrzeża morskiego, a na ostatnim etapie swej podróży wkroczyli na ten sam szlak, z którego niegdyś skorzystali Rzymianie, idąc z Imbros do Videssos. Oddziały videssańskiej jazdy pilnowały, by koczownicy nie łupili mijanych po drodze wiosek.
Khatrish, który graniczył z Videssos od wschodu, przysłał do Imperium oddział lekkiej konnicy. Pod względem uzbrojenia i wyglądu można go było umieścić mniej więcej w połowie pomiędzy imperialną kawalerią a mieszkańcami równin, z którymi zresztą łączyły Khatrishów więzy krwi. Większość z nich zdawała się cechować taką samą otwartą wesołością jak Taso Vones. Skaurus miał okazję poznać wielu z nich na hucznej zabawie, którą zorganizował ambasador Khatrish. Viridoviks upamiętnił tę noc wyrzucając jakiegoś Khamortha przez niezwykle solidne drzwi składu win, nie zawracając sobie głowy takim drobnym szczegółem jak to, by je przedtem otworzyć. Taso Vones pokrył koszty naprawy z własnej kieszeni, oświadczając:
— Taka siła zasługuje, by ją szanować.
— Daj spokój — zaprotestował Celt. — Ten człowiek był urodzonym głupcem, czego dowiodła twardość jego głowy. To właśnie dlatego tak wspaniale udawał szarżującego tryka.
Namdalajczycy również odpowiedzieli na wołanie Imperium o wojsko. Wąskie rejowce Księstwa dowiozły do Videssos dwa regimenty żołnierzy do walki z Yezd. Jednak wprowadzenie ich do stolicy było dość delikatną sprawą. Zbyt świeża była pamięć wojny pomiędzy Namdalen i Imperium, by obie strony okrzepły w zaufaniu do siebie. Mavrikios, choć zadowolony z dodatkowych sił, wcale nie pragnął ujrzeć okrętów wojennych Namdalajczyków zakotwiczonych u nabrzeży Videssos podejrzewając, że instynkty pirackie wyspiarzy mogą wziąć górę nad ich dobrymi zamiarami. Z tego też powodu Namdalajczycy odpłynęli na Klucz i weszli do portu pod osłoną imperatorskich oddziałów. Rzeczowość, z jaką przyjęli decyzję Imperatora, przekonała Marka, że podejrzenia Gavrasa były w pełni uzasadnione.
— Oczywiście, że masz rację — zgodził się Gajusz Filipus. — Nawet nie próbowali udawać niewiniątek. Gdyby mieli choć cień szansy, rzuciliby się na Mavrikiosa bez wahania. On wie o tym, a oni wiedzą, że on to wie. I na takich warunkach mogą ze sobą współpracować.
Dla Rzymian wiosna i wczesne lato były czasem przystosowania, czasem na znalezienie i stworzenie sobie domu w nowej ojczyźnie. Ich pozycji w armii nikt nigdy nie kwestionował; nie po zwycięstwie nad wojownikami z Księstwa w walce na niby. Marek stał się wyrocznią w sprawach piechoty. Niemal codziennie wysokiej rangi Videssańczycy albo oficerowie najemników pojawiali się na musztrze Rzymian, by obserwować i zadawać pytania. Schlebiało to trybunowi i jednocześnie napełniało ironicznym rozbawieniem, bowiem wiedział, że jest tylko żołnierzem amatorem.
Kiedy inne zajęcia uniemożliwiały mu prowadzenie musztry, obowiązek radzenia sobie z obserwatorami spadał na Gajusza Filipusa. Starszy centurion żył dobrze ze swymi towarzyszami po fachu z innych jednostek, lecz organicznie nie cierpiał głupców. Po jednym z takich spotkań zapytał Skaurusa: — Kim jest ten chudy, nieodogolony głupek, który bez przerwy się tutaj kręci? Wiesz, ten z książką pod pachą.
— Ortaias Sphrantzes? — zapytał Marek z zamierającym sercem.
— O, właśnie. Chciał wiedzieć, jak zagrzewam ludzi przed bitwą; i zanim zdołałem powiedzieć słowo, zaczął gadać, że musi zapisać własne przemowy. Głupia kukła. Żeby zwyciężyć po takiej przemowie, musiałby dowodzić nie żołnierzami, ale półbogami.
— Mam nadzieję, że nie powiedziałeś mu tego?
— Ja? Powiedziałem mu, że powinien zaoszczędzić swoje przemowy dla wroga; zanudziłby go na śmierć i zwyciężył bez walki. No i po tym poszedł sobie.
— Och. — Przez kilka następnych dni trybun nieustannie spodziewał się trucizny w jedzeniu albo przynajmniej wezwania od stryja Ortaiasa. Ale nic się nie wydarzyło. Albo młody Sphrantzes nie opowiedział stryjowi o poniżeniu, jakie go spotkało, albo też Vardanes pogodził się z tym, że jego bratanek co jakiś czas potyka się o swoje zabawki. Marek doszedł do wniosku, że w grę wchodziło to pierwsze; rezygnacja z pewnością nie była wyrazem, który chętnie gościł na twarzy Vardanesa Sphrantzesa.
Właśnie gdy Rzymianie zmieniali pojęcie Videssańczyków o sztuce wojennej, obyczaje Imperium odbiły na nich samych swe piętno. Ku zaskoczeniu trybuna, wielu jego ludzi zaczęło czcić Phosa. Choć nie miał nic przeciwko wierze Videssos, to jednak nie przemawiała do niego. Martwił się, by uznanie przez legionistów boga Imperium nie okazało się pierwszym krokiem wiodącym do zapomnienia Rzymu.
Gajusz Filipus podzielał jego troskę.
— To nie w porządku słyszeć, jak chłopcy mówią: „Phos cię usmaży!”, kiedy ktoś potknie się o ich nogi. Powinniśmy rozkazać im, żeby natychmiast przestali gadać takie bzdury.
Szukając bardziej obiektywnej rady, trybun zapytał o to Gorgidasa. — Rozkazać? Przestań pleść bzdury. Możesz powiedzieć ludziom, co mają robić, ale nawet twój centurion o żelaznych pięściach nie może im powiedzieć, co mają myśleć. Nie posłuchają go, jeśli będzie próbował. A jeśli nie wykonają jednego rozkazu, kto zapewni, że wykonają następny? Najłatwiej jechać koniem w kierunku, w którym już podąża.
Skaurus uznał, że lekarz mówi rozsądnie; sam doszedł do wniosku, którym Grek podsumował swoje słowa. Lecz pewność brzmiąca w następnej uwadze Gorgidasa niemal zwaliła go z nóg. — To oczywiste, że zapomnimy Rzym; i Grecję, i Galię.
— Co? Nigdy! — sprzeciwił się bez zastanowienia Marek.
— Daj spokój, w głębi ducha wiesz, że mam rację, choć może ci się to nie podobać. Och, nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie wspomnienia świata, który znaliśmy, znikną; to naprawdę niemożliwe. Lecz w miarę upływu lat Videssos będzie kładło na nas swoją rękę; łagodnie-tak, jednak nadejdzie dzień, kiedy odkryjesz, że zapomniałeś imion połowy sąsiadów swoich rodziców… i tak naprawdę niewiele cię to obejdzie. — Oczy Gorgidasa utkwione były w dal.
Trybuna przebiegł dreszcz. — Patrzysz daleko przed siebie, prawda?
— Co? Nie. Daleko za siebie. Już raz wyrwałem swoje życie z korzeniami, kiedy opuściłem Elis, by wykonywać swój zawód w Rzymie. To daje mi perspektywę, której ty nie możesz mieć.
— Poza tym — ciągnął Grek — będziemy mieć sporo Videssańczyków w naszych szeregach. Apokavkos sprawuje się dobrze, a my nie znajdziemy innych Rzymian, by uzupełnić straty, jakich doznamy.
Skaurus nic na to nie odpowiedział; Gorgidas miał dar poruszania spraw, nad którymi on raczej wolałby się nie zastanawiać. Postanowił utrwalić każde swoje wspomnienie tak mocno, by nigdy nie zdołało się zatrzeć. Jednak nawet kiedy czynił to postanowienie, czuł na plecach zimny powiew daremności. Cóż, zatem staraj się najlepiej jak potrafisz — powiedział sobie — i to go zadowoliło. Niepowodzenie nie hańbiło; obojętność — tak.
Zwyczaje Videssańczyków zaczęły również zmieniać to, co Marek uważał za podstawę wojskowego myślenia Rzymian — ich postawę wobec kobiet. Armia Rzymu tak często brała udział w rozmaitych kampaniach, że małżeństwa w czasie służby legionowej były zakazane, jako wpływające niekorzystnie na dyscyplinę. Ani Videssańczycy, ani ich wojska zaciężne nie kierowali się tą zasadą. Wiele czasu spędzali w garnizonach, co dawało im możliwość tworzenia długotrwałych związków, jakie nie mogłyby istnieć w bardziej aktywnej armii.
Trybun zdawał sobie sprawę, że tak jak przed czczeniem boga Imperium, tak nie zdoła powstrzymać swoich ludzi przed wiązaniem się z kobietami Videssos. Gdyby próbował, musiałby stawić czoło buntowi; tym bardziej że miejscowi żołnierze posiadali ów przywilej, jakiego chcieli dla siebie legioniści. Najpierw jedna, a potem druga z czterech sal koszar, gdzie stacjonowali Rzymianie, została przeobrażona przez pospiesznie wznoszone przepierzenia z drewna i materiału w kwatery, które mogły zapewnić prywatność. Nie minęło też wiele czasu, nim pierwsi dumni Rzymianie zaczęli się chełpić, że zostaną ojcami wspaniałych synów — przynajmniej taką mieli nadzieję — którzy kiedyś zajmą ich miejsce.
Dla Gajusza Filipusa stanowiło to nieustanny powód do narzekań. — Już nas widzę za parę lat — berbecie wrzeszczące pod stopami, żołnierze awanturujący się, ponieważ ich gałganice się posprzeczały. Na Marsa w niebiesiech, do czego my zdążamy?! — W przeczuciu nadchodzących złych czasów ćwiczył z legionistami ciężej niż kiedykolwiek przedtem.
Skaurus również odnosił się do tego z rezerwą, lecz spostrzegł, że choć większość Namdalajczyków miała kobiety, wcale, jak się zdawało, nie czyniło to z nich gorszych żołnierzy. Z pewnego punktu widzenia mógł nawet patrzeć na to, jak na zaletę — tak osobiście zaangażowani w istnienie Videssos, legioniści mogli zacieklej walczyć o Imperium.
Jednak rozumiał też, że towarzyszki życia były jeszcze jednym uderzeniem w klin, który Videssos wbijał w dusze jego ludzi; kolejnym krokiem wiodącym do ich całkowitego wchłonięcia przez Imperium. Za każdym razem, kiedy widział jakiegoś Rzymianina nie zwracającego uwagi na nic z wyjątkiem kobiety, której kibić obejmował swym ramieniem, na nowo uderzała go nieuchronność tego, o czym mówił Gorgidas. Rzymianie byli kroplą atramentu, która spadła do wielkiego jeziora; z czasem ich barwa musiała zniknąć.
Ze wszystkich ludzi, których poznali w stolicy, legioniści zdawali się najlepiej rozumieć z Namdalajczykami. Wprawiało to Skaurusa w zakłopotanie, bowiem rezerwował swoją lojalność dla Imperatora i wiedział, że mieszkańcy Księstwa z radością rzuciliby się na Videssos, gdyby tylko nadarzyła się sposobność. Lecz nie można było na to zamknąć oczu — Rzymianie i Namdalajczycy przylgnęli do siebie jak dawno rozdzieleni krewni. Może wspólna walka na niby i uczta, która miała później miejsce, ułatwiły przyjaźń; a może po prostu chodziło o to, że Namdalajczycy byli mniej powściągliwi niż Videssańczycy i chętniej wychodzili Rzymianom naprzeciw. Bez względu na to, jakibył powód, legionistów zawsze radośnie witano w tawernach, które obsługiwały wyspiarzy, a pomiędzy koszarami Namdalajczyków i kwaterami Rzymian płynął stały strumień drobnego handlu.
Pewnego razu, kiedy Marek zamartwiał się, że pociąg jego żołnierzy do mieszkańców Księstwa podkopie jego przyjaźń z Videssańczykami, Gajusz Filipus położył ramię na jego barkach.
— Wszędzie chcesz mieć przyjaciół — powiedział jak znacznie starszy brat. — Przypuszczam, że to kwestia twojego wieku; każdy po trzydziestce sądzi, że potrzebuje przyjaciół. Jednak kiedy przekroczysz czterdziestkę stwierdzisz, że nie obeszli się z tobą ani odrobinę lepiej niż twoja ukochana.
— Żeby cię kruki zadziobały! — zawołał przerażonym głosem Marek. — Jesteś gorszy niż Gorgidas.
Któregoś ranka Soteryk, syn Dostiego, przybył, by zaprosić kilku rzymskich oficerów na mającą się odbyć tego dnia musztrę Namdalajczyków. — Tak, pokonaliście nas na piechotę — powiedział — lecz teraz zobaczycie nas w tym, w czym jesteśmy najlepsi.
Marek już przedtem obserwował ćwiczenia Namdalajczyków i czuł zdrowy szacunek dla ich ciężkozbrojnej kawalerii. Pochwalał również sposób, w jaki prowadzili musztrę. Tak jak Rzymianie, Namdalajczycy robili co mogli, by jak najbardziej upodobnić swoje ćwiczenia do walki, tak aby prawdziwe pole bitwy nikogo nie mogło zaskoczyć. Lecz z zadowolonego uśmiechu, jaki Soteryk usiłował ukryć, należało wnosić, że zaproszenie miało jakiś szczególny cel.
Kilku Khamorthów ćwiczyło się w strzelaniu z łuku na skraju ćwiczebnego pola. Ich krótkie, podwójnie gięte łuki słały strzałę za strzałą w wypchane słomą skóry, które służyły im za cel. Oni i grupa, którą prowadził Marek, byli tego dnia jedynymi nie-Namdalajczykami na polu ćwiczeń.
Na jednym końcu pola ciągnął się długi szereg bel siana, na drugim, niemal równie nieruchoma, linia namdalajskich jeźdźców. Wyspiarze mieli na sobie pełen rynsztunek. Na ich hełmach, lancach i rzędach ich wielkich koni trzepotały w wietrze jasne wstęgi proporców. Każdy jeździec miał na kolczudze opończę, której barwa odpowiadała barwie proporców. Sto lanc uniosło się w salucie jak jedna, kiedy wyspiarze zauważyli nadchodzących Rzymian.
— Och, jaki piękny pokaz — rzekł z podziwem Viridoviks. Skaurus pomyślał, że Gal znalazł słowo, które doskonale oddawało istotę rzeczy; to był pokaz, coś przygotowanego specjalnie dla niego. Postanowił, że jeśli będzie mógł, oceni to właśnie z tego punktu widzenia.
Dowódca Namdalajczyków szczeknął jakiś rozkaz. Lance opadły, znowu jednocześnie. Sto lśniących stalowych ostrzy w kształcie liści, każde wieńczące lancę o długości dwunastu stóp, zrównało się z belami siana odległymi od nich o ósmą część mili. Dowódca pozostawił ich tak przez długą, pełną dramatyzmu chwilę, a potem krzyknął rozkaz, który kazał im ruszyć naprzód.
Tak jak lawina schodząca z grzmotem alpejską przełęczą, tak i oni ruszyli najpierw wolno. Ciężkie konie nie od razu nabrały impetu, zważywszy na własną masę i wagę ciężkozbrojnych jeźdźców na grzbietach. Lecz z każdym krokiem nabierały pędu i nim minęły połowę drogi do celu, były już w pełnym galopie. Ziemia drżała jak kocioł pod werblem ich wywołujących grzmot kopyt; żelazne podkowy wyrzucały w górę wielkie pecyny ziemi i trawy.
Marek próbował wyobrazić sobie siebie samego stojącego na miejscu bel siana, obserwującego spadające nań z grzmotem konie, ich łyskające purpurą nozdrza; wytrzeszczającego oczy na stal, która pozbawi go życia. Na myśl o tym poczuł, jak cierpnie mu skóra na brzuchu. Zastanawiał się, jak ktokolwiek potrafi zdobyć się na to, by przeciwstawić się takiej szarży.
Kiedy lance, konie i jeźdźcy uderzyli w nie, bele po prostu przestały istnieć. Siano zostało wbite kopytami w ziemię, rozrzucone na wszystkie strony i wyrzucone wysoko w górę. Namdalajczycy zatrzymali swe wierzchowce; zaczęli zbierać wiązki siana z grzyw i czapraków swych wierzchowców oraz z własnych opończy i włosów.
Soteryk spojrzał pytająco na Skaurusa. — Niewiarygodne — powiedział trybun i nie kłamał. — Nie sądzę, bym widział cokolwiek podobnego, zarówno jeśli chodzi o widowisko, jak i pokaz siły uderzeniowej.
— Wy Namdalajczycy musicie być okrutnie twardym narodem — rzekł Viridoviks — żeby tak roznieść na strzępy biedne bele siana, które nie zrobiły wam żadnej krzywdy.
Gajusz Filipus dodał: — Jeśli to jest wasz sposób wyzwania nas do odwzajemnienia potyczki na końskich grzbietach, to musicie, psiakrew, wymyślić coś innego. Niezmiernie uprzejmie wam dziękuję, ale mam zamiar spocząć na własnych laurach. — Pochwała weterana sprawiła, że Soteryk zapłonął z dumy, a ów dzień, jak zgodziła się reszta wyspiarzy, okazał się wielkim sukcesem.
Lecz w rzeczywistości centurion wcale nie był pod tak wielkim wrażeniem, jak wydawało się Namdalajczykom.
— Są mocni, nie zrozum mnie źle — rzekł do Skaurusa, kiedy wracali do swych kwater po spożytym wspólnie z wyspiarzami południowym posiłku. — Jednak pewna stopa może okazać się wszystkim, co na nich potrzeba. Cała sprawa leży w tym, by ich szarża nie rozbiła cię w pierwszym uderzeniu.
— Tak sadzisz? — zapytał Marek. Nie poświęcił słowom Gajusza Filipusa tyle uwagi, ile powinien. Musiało być to widoczne, ponieważ Viridoviks spojrzał na niego z figlarnym błyskiem w oku.
— Wydaje mi się, że marnujesz czas, jeśli mówisz do tego chłopca o wojnie — rzekł do centuriona. — Nic go nie obchodzi z wyjątkiem pary pięknych, błękitnych oczu; to pewne. To rzadkiej piękności dziewczyna, Rzymianinie; życzę ci, żeby ci się z nią poszczęściło.
— Helvis? — zapytał Marek, zatrwożony, że jego uczucia są tak oczywiste. Krył się z nimi najlepiej jak potrafił.
— Co każe ci tak sądzić? Dzisiaj nie było jej nawet przy stole.
— Tak, to prawda; i czy nie jesteś z tego powodu zawiedziony? — Viridoviks robił co mógł, by przybrać minę człowieka dającego poważną radę, coś co na jego z natury wesołej twarzy z góry było skazane na niepowodzenie. — Muszę powiedzieć, że postępujesz właściwie. Działając zbyt zdecydowanie i zbyt szybko tylko byś ją do siebie zniechęcił. Te śliwki w miodzie, które przyniosłeś dla jej chłopca; tak, to jest przebiegłe posunięcie. Jeśli ten skrzat polubi cię, jak nie mogłaby polubić cię jego matka? A prosząc Soteryka, by je mu przekazał sprawiłeś, że on również pomyśli o tobie lepiej, co z pewnością nie zmniejszy twoich szans.
— Och, przestań pleść, dobrze? Jeśli Helvis tam nie było, to komu miałem przekazać słodycze, jak nie jej bratu? — Lecz choć wykręcał się ze szczegółów, wiedział, że w ogólnym zarysie Celt ma rację. Czuł nieodparty pociąg do Helvis, ale całą sprawę komplikowało poczucie winy, wynikające z roli — choć tak przypadkowej — jaką odegrał w śmierci Hemonda. Jednak w ciągu tych kilku razy, kiedy spotykał się z nią od tamtego fatalnego dnia, wciąż potwierdzała, że nie ma mu tego za złe. A Soteryk, ze swej strony, musiałby chyba stracić wzrok, żeby nie zauważyć uwagi, jaką Skaurus darzy jego siostrę, a przecież nie wyrażał żadnych sprzeciwów — co było obiecującym znakiem.
To, że jego uczucia stały się powszechnie znane, że być może — nie, z pewnością — były przedmiotem plotek krążących wśród wojskowej społeczności Videssos, mogło tylko przerazić trybuna, który nie chciał odsłaniać się przed kimkolwiek z wyjątkiem swoich przyjaciół.
Odetchnął z ulgą, kiedy Gajusz Filipus powrócił do pierwotnego tematu ich rozmowy.
— Wystarczy wzmocnić własną linię pikarzami i poczęstować ich gęstą salwą pilą, gdy tylko znajdą się w zasięgu, a nasi wspaniali namdalajscy koniarze przeżyją naprawdę gorące chwile. Konie mają więcej rozumu w głowie, niż biec na cokolwiek ostrego.
Viridoviks spojrzał na centuriona z rozdrażnieniem.
— Niech cię wszyscy diabli wezmą za to, że upierasz się przy najbardziej bezsensownym pomyśle, jaki kiedykolwiek słyszałem. Mogliśmy sprawić, że wiłby się jak robaczek w kuflu piwa, a ty dalej bajdurzysz o biednych konikach, oby je Epona miała w swojej opiece. — Wymierni imię głównej galijskiej bogini, opiekunki koni.
— Któregoś dnia, być może, to ty wpadniesz do kufla z piwem — rzekł Gajusz Filipus, spoglądając mu w oczy. — Wówczas zobaczymy, czy ucieszysz się, gdy zmienię temat.
Kiedy Mavrikios przygotowywał swój atak, by raz na zawsze skończyć z Yezd, zachodni wróg Imperium nie pozostawał bezczynny. Jak zawsze potok dzikich koczowników spływał stepem; znad rzeki Yegird, i dalej do północnozachodnich prowincji kraju zwanego niegdyś Makuranem. W taki to właśnie sposób przed pięćdziesięciu laty Yezda wkroczyli do tego kraju. Khagan Wulghash, dla Marka nie ulegało to wątpliwości, nie był głupcem. Zamiast pozwalać przybyszom na osiedlanie się i sianie zamętu we własnym państwie, pchał ich dalej na wschód przeciwko Videssos, nęcąc obietnicami walki, łupów i wsparcia armii Yezd.
Koczownicy, ruchliwsi od swych przeciwników, przemykali przez górskie doliny Vaspurakanu i wdzierali się na leżące za nimi żyzne równiny, niosąc ze sobą okrucieństwo i grabieże, pozostawiając zabitych i okaleczonych. Najeźdźcy byli jak woda; gdy zatkało się jeden przeciek, przeciskali się innym, zawsze wyszukując słabe miejsca i aż nadto często znajdując je.
A na ich czele stał Avshar. Marek przeklinał, a Nephon Khoumnos przysięgał, że pierwsze doniesienia o nim są kłamstwami, lecz szybko musieli uznać je za prawdziwe. Zbyt wielu uciekinierów przybywających do Videssos z tym tylko, co zdołali unieść, opowiadało rzeczy, które nie pozostawiały miejsca na wątpliwości. Wódz-czarodziej z Yezd nie próbował ukryć swej obecności. Przeciwnie, chełpił się nią, by jeszcze bardziej przerazić swych wrogów.
Pozostając wiernym białym szatom, jakie zawsze nosił, na wierzchowca wybrał sobie ogromnego, czarnego rumaka, o połowę większego od stepowych kuców swych podwładnych. Jego miecz zrąbał tych paru na tyle odważnych, by mu się przeciwstawić, a jego potężny łuk słał strzały śmierci, dolatujące dalej niż strzały, które jakikolwiek normalny człowiek — jakikolwiek człowiek z krwi i kości — zdołał wystrzelić ze swego łuku. Powiadano, że każdy, kogo trafią te strzały, musi umrzeć, choćby był tylko draśnięty. Powiadano też, że żadna strzała ani dzida nie mogą go zranić i że sam jego widok pozbawia odwagi nawet największego bohatera. Pamiętając czar, jaki odparowało jego wspaniałe galijskie ostrze, Marek z łatwością mógł uwierzyć w to ostatnie.
Zbliżała się pełnia lata, a Imperator wciąż gromadził wojska. Na zachodzie miejscowe oddziały walczyły z Yezd bez wsparcia armii, którą koncentrowano w stolicy. Żaden z Rzymian nie potrafił zrozumieć, dlaczego Mavrikios, z pewnością człowiek czynu, nie wyruszył jeszcze w pole. Kiedy Skaurus zapytał o to Neilosa Tzimiskesa, ów odpowiedział: — Zbyt szybko może okazać się gorsze niż zbyt późno, rozumiesz.
— Sześć tygodni temu — nawet trzy tygodnie temu — odpowiedziałbym na to „tak”. Lecz jeśli szybko nie weźmiemy się do roboty, to niewiele pozostanie z Imperium do uratowania.
— Uwierz mi, przyjacielu, sprawy nie przedstawiają się tak prosto, jak to się wydaje. — Jednak kiedy Marek próbował wyciągnąć od Tzimiskesa coś więcej, Neilos wycofał się w niejasne obietnice, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Rzymianin nabrał pewności, że Tzimiskes wie więcej, niż chce powiedzieć.
Następnego dnia Skaurus palnął się w czoło, że nie próbował dowiedzieć się tego, co chciał, od Phostisa Apokavkosa. Prawda, dawny wieśniak wtopił się tak dobrze w szeregi Rzymian, że trybun często zapominał, iż Apokavkos nie wędrował razem z legionistami przez galijskie puszcze. Jego nowe otoczenie — rozumował Marek — może uczyniło go bardziej rozmownym od Tzimiskesa.
— Nie wiesz, dlaczego nie wyszliśmy w pole? Chcesz mi powiedzieć, że naprawdę tego nie wiesz? — Apokavkos wytrzeszczył oczy na trybuna. Szarpnął za powietrze w miejscu, gdzie niegdyś była jego broda, a potem roześmiał się sam z siebie. — Wciąż nie mogę przywyknąć do tego golenia. Odpowiedź na twoje pytanie jest bardzo prosta; Mavrikios nie opuści miasta, dopóki nie zdobędzie pewności, że wciąż będzie Imperatorem, kiedy tu wróci.
Markowi przyszło jeszcze raz uderzyć się w czoło.
— Zaraza na tych polityków! Stawką jest przecież całe Imperium, a nie to, kto siedzi na tronie.
— Patrzyłbyś na to odrobinę inaczej, gdybyś to ty na nim siedział.
Skaurus zaczaj protestować, a potem cofnął się myślami do ostatnich dziesięcioleci historii Rzymu. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wojny przeciwko królowi Mitrydatesowi z Pontu ciągnęły się tak długo tylko dlatego, że walczące z nim legiony raz przechodziły na stronę Sulli, a raz Mariusza. Bieda polegała nie tylko na braku współpracy pomiędzy obiema tymi frakcjami; obie grupy nieustannie wracały z Azji Mniejszej do Italii, by brać udział w kolejnym etapie wojny domowej. Videssańczycy byli takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni. Nie można było od nich wymagać, by nie byli takimi głupcami jak wszyscy inni.
— Zrozumiałeś, to dobrze — powiedział Apokavkos, widząc niechętne przytaknięcie Marka. — Poza tym, jeśli wątpisz w moje słowa, to jak wyjaśnisz fakt, że w zeszłym roku Mavrikios pozostał w mieście i nie wyruszył walczyć z Yezd? Wówczas sprawy miały się jeszcze gorzej niż teraz; po prostu nie ośmielił się wyjechać.
Komentarz adoptowanego Rzymianina wyjaśnił coś, nad czym Skaurus łamał sobie głowę już od pewnego czasu. Nic dziwnego, że Mavrikios wyglądał tak ponuro, kiedy przyznawał, że wcześniej nie mógł wyruszyć przeciwko Yezd! W ciągu ubiegłego roku potęga Imperium niezmiernie wzrosła i, w obliczu zagrożenia ze strony Yezd, również jego jedność. Teraz trybun lepiej rozumiał podpuchnięte i zaczerwienione oczy Mavrikiosa; dziwne było, że w ogóle ośmielał się sypiać.
Jednak potęga i jedność wciąż nie maszerowały ręka w rękę w Videssos, jak to Marek odkrył kilka dni później. Trybun nalegał na Apokavkosa, by ten podtrzymywał uliczne znajomości, jakie pozawierał podczas pobytu w mieście. Marek widział, jak nieustannie kipiący potok wieści i pogłosek omijał Namdalajczyków, i nie chciał, by z Rzymianami stało się podobnie. Meldunek, jaki mu złożył Phostis sprawił, że trybun podziękował sobie za przezorność.
— Gdyby to nie dotyczyło i nas, pewnie bym ci tego nie powiedział — rzekł Apokavkos — ale myślę, że dobrze zrobimy, jeśli przez kilka następnych dni nie będziemy zbyt często opuszczać koszar. Szykują się kłopoty dla przeklętych wyspiarzy, a zbyt wielu w mieście stawia nas i ich w jednym rzędzie.
— Dla Namdalajczyków? — zapytał Marek. Kiedy Phostis skinął głową, powiedział: — Ale dlaczego? Wojowali z Imperium, to prawda, lecz wszyscy Namdalajczycy, którzy są teraz w mieście, są tutaj po to, by walczyć z Yezd.
— Jest ich zbyt wielu i są zbyt dumni z siebie; buńczuczni kmiotkowie. — Przejęcie przez Phostisa upodobań Rzymian nie obejmowało mieszkańców Księstwa. — Nie tylko o to chodzi; przejęli też pół tuzina kaplic na swoje potrzeby, przeklęci heretycy. I dobrze wiesz, że potem zaczną nawracać uczciwych ludzi na swoją wiarę. Tak nie może być.
Marek stłumił gwałtowną chęć, by wrzasnąć. Czy nikt w tym fanatycznym świecie nie może zapomnieć o religii choćby tylko na tak długo, by zrobić to, co trzeba? Jeśli ci wyznawcy Phosa, którzy uważają, że na pewno zwycięży zło, walczą z tymi, którzy wierzą w Phosa Hazardzistę, to jedynymi zwycięzcami będą czciciele Skotosa. Lecz kiedy Rzymianin zasugerował to Apokavkosowi, usłyszał w odpowiedzi:
— Nie wiem, czy prędzej na tronie Videssos nie wolałbym ujrzeć Wulghasha niż Księcia Tomonda z Namdalen.
Wyrzuciwszy ręce do góry, Skaurus odszedł, by przekazać ostrzeżenie Soterykowi. Nie zastał wyspiarza w jego kwaterze na parterze koszar. — Myślę, że jest u swej siostry.
Prawdopodobnie znajdziesz go tam — oświadczył jeden z mężczyzn, którego łóżko sąsiadowało z łóżkiem Soteryka.
— Dzięki — odpowiedział trybun, kierując się ku schodom. Jak zwykle, perspektywa ujrzenia Helvis równocześnie napełniła go lękiem i ożywieniem. Zdawał sobie sprawę, że niejednokrotnie wynajdował preteksty do odwiedzenia Soteryka w nadziei, że spotka jego siostrę. Jednak tym razem — upomniał siebie — miał rzeczywisty i pilny powód, by zobaczyć się z Namdalajczykiem.
— Na Hazardzistę! — zawołał Soteryk, kiedy zobaczył, kto puka do drzwi Helvis. — Wystarczy, żeby o kimś zacząć rozmawiać, a już się pokazuje. — To powitanie całkowicie zbiło Skaurusa z pantałyku; tym bardziej że Namdalajczyk nie rozwinął go, pozostawiając Marka na pastwę domysłów.
— Czy nie mielibyście ochoty na odrobinę wina, chleb albo ser? — zapytała Helvis, kiedy Rzymianin poczuł się swobodniej. Wciąż jej było daleko do tej pełnej życia kobiety, która tak mu przypadła do serca przed kilkoma tygodniami, lecz czas — jak zawsze w takich przypadkach — już rozpoczynał swe lecznicze dzieło. Wyraz bólu, który tak mocno ściągnął jej żywe rysy, nie był już tak wyraźny; znowu zdarzały się chwile, kiedy uśmiech sięgał jej oczu.
Malrik wpadł do pokoju ze znajdującej się za nim sypialni. W rączce ściskał mały drewniany miecz. — Zabić Yezda! — wykrzyknął, wymachując drewnianym ostrzem ze srogością trzylatka.
Hełvis pochwyciła syna i podrzuciła do góry. Zapiszczał z radości, upuszczając zabawkę. — Jeszcze! — zawołał. — Jeszcze! — Zamiast tego matka przytuliła go do siebie z niepohamowaną gwałtownością, wspominając żyjącego w nim Hemonda.
— Baw się dalej, synu — powiedział Soteryk, kiedy jego siostrzeniec znalazł się znowu na nogach. Pochwyciwszy swój miecz, chłopiec wybiegł z pokoju z taką samą karkołomną szybkością, z jaką do niego wbiegł. Wspominając dzieciństwo swych własnych, młodszych sióstr Skaurus wiedział, że wszystkie małe dzieci albo pędzą na złamanie karku, albo śpią, a pomiędzy tymi dwiema skrajnościami nie znajduje się prawie nic.
Gdy tylko Malrik wybiegł, trybun opowiedział Soterykowi to, czego dowiedział się od Phostisa Apokavkosa. Pierwszą reakcją wyspiarza nie była trwoga, którą odczuwał Marek, lecz raczej tłumiona zapalczywość.
— Niech tylko ten motłoch przyjdzie! — powiedział, uderzając pięścią w rozwartą dłoń dla podkreślenia swoich słów. — Zmieciemy bękartów i to da nam pretekst potrzebny do wojny z Imperium. Namdalen i tak już wkrótce odziedziczy spuściznę po Videssos; dlaczego nie teraz?
Skaurus gapił się na niego, zdumiony aż do oszołomienia. Wiedział, że mieszkańcy Księstwa patrzą łakomym okiem na miasto i całe imperium, lecz arogancja Soteryka poraziła go swym zupełnym nieliczeniem się ze zdrowym rozsądkiem. Helvis również wytrzeszczała oczy na swego brata. Najdelikatniej jak potrafił, Marek próbował sprowadzić go na ziemię. — Chcesz zdobyć i utrzymać stolicę sześcioma tysiącami ludzi?
— Ośmioma tysiącami! A część Khamorthów z pewnością dołączy do nas; dla nich plądrowanie to rozrywka.
— To się w zupełności zgadza, jestem pewien. I kiedy już rozprawicie się z resztą koczowników, halogajską gwardią Imperatora i czterdziestoma mniej więcej tysiącami videssańskich wojowników przebywających w mieście, to pozostanie wam tylko zdusić opór mieszkańców całej stolicy. Znienawidzą was podwójnie; zarówno za to, że jesteście zdobywcami, jak i heretykami. Życzę ci szczęścia; będzie ci potrzebne.
Namdalajski oficer spojrzał na niego, jakby spojrzał na Skaurusa Malrik, gdyby Rzymianin złamał na kolanie jego mieczyk. — Więc nie wesprzesz nas swoimi ludźmi w walce?
— Wesprzeć w walce? — Gdyby doszło do walki, tak jak przewidywał to Soteryk, Skaurus miał nadzieję, że Rzymianie znajdą się po drugiej stronie, lecz domyślał się, że powiedzenie tego wyspiarzowi bardziej by go rozwścieczyło, niż utemperowało. Soteryk zdumiewał trybuna swoją niewiarygodną… łacina nie miała na to odpowiedniego słowa. Musiał pomyśleć po grecku, żeby znaleźć pojęcie, którego mu brakowało w ojczystym języku: hubris. Jak to ujął ów tragediopisarz, „Kogo bogowie chcą zniszczyć, temu najpierw odbierają rozum”?
Gorgidas będzie wiedział, pomyślał.
Kiedy Soteryk ujrzał odmowę Marka, część żarłocznego błysku w jego oczach zgasła. Spojrzał na swoją siostrę, szukając u niej wsparcia, lecz Helvis nie chciała spojrzeć mu w oczy. Tak samo żarliwie kochała Namdalen jak jej brat, lecz była zbyt mocno osadzona w rzeczywistości, by dać się porwać wizji podboju; bez względu na to, jak promiennej.
— Chciałem zapobiec zamieszkom, a nie wszczynać wojnę — rzekł Marek w zapadłej ciszy. Szukał jakiegoś argumentu, którego mógłby użyć do odciągnięcia Soteryka od jego niebezpiecznych zamierzeń, nie zmuszając go jednocześnie do utraty twarzy. Na szczęście, jeden miał pod ręką. — Przy czekającej nas wojnie z Yezd ani wy, ani Imperium nie możecie pozwolić sobie na dodatkowe walki.
W stwierdzeniu tym było aż nadto prawdy, by zmusić Soteryka do zastanowienia się. Uśmiech, jaki wypełzł na jego twarz, nie miał nic wspólnego z rozbawieniem; bardziej przypominał stłumione warknięcie.
— Co chciałbyś, żebyśmy zrobili? — zapytał w końcu. — Żebyśmy ukryli naszą wiarę? Schowali się jak tchórze, żeby motłoch nas nie spalił? Videssańczycy bez cienia wstydu rzucają nam w twarz swoją wiarę. Prędzej będę walczył, niż poniżę się przed uliczną hałastrą i niech diabli wezmą konsekwencje, ot co! — Lecz z dumą wojownika brzmiącą w jego głosie mieszała się pełna zawodu świadomość, że wynik takiej walki prawdopodobnie nie spełniłby jego oczekiwań.
Marek próbował wykorzystać z wolna dochodzący do głosu zdrowy rozsądek wyspiarza. — Nikt nie oczekuje od was, byście się poniżali — powiedział. — Lecz odrobinę opanowania teraz mogłoby zapobiec ogromnym kłopotom później.
— Niech przeklęte Pyszałki okażą opanowanie-warknął Soteryk, używając przezwiska, jakim mieszkańcy Księstwa określali ortodoksyjnych Videssańczyków.
Przedłużająca się rozmowa z drażliwym Namdalajczykiem sprawiła, że i Skaurusa zaczęły ponosić nerwy. — Właśnie o tym mówię — powiedział. — Nazwij kogoś raz za dużo „Pyszałkiem”, a możesz być pewien, że bójka cię nie ominie.
Aż do tej chwili Helvis przysłuchiwała się ich sprzeczce nie biorąc w niej udziału. Teraz powiedziała: — Wydaje mi się, że obaj dotykacie tylko jednej strony problemu. Mieszkańcy stolicy może polubią nas bardziej, jeśli mniej się będziemy afiszować ze sprawami, za którymi oni nie przepadają, ale od naszego zachowania zależy tylko tyle. Jeśli zaś Videssos potrzebuje naszej służby, to Imperator — lub ktoś inny — powinien powiedzieć ludziom, że jesteśmy dla nich ważni i że nie mają nas lżyć.
— Powinien, powinien, powinien — powtórzył szyderczo Soteryk. — Kto położy głowę pod topór dla nędznej bandy najemników?
Nie ulegało wątpliwości, iż nie sądzi, by jego siostra odpowiedziała mu na to. Przebiegając w myślach przywódców rządu, jakich znał, Marek też nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Mavrikios i Thorisin Gavras poświeciliby mieszkańców Księstwa bez żadnych skrupułów, gdyby przeszkodzili wielkiej kampanii przeciwko Yezd. Nephon Khoumnos mógł poświecić ich tak czy inaczej, ze względów zasadniczych. Prawda, Namdalajczycy stanowili część siły, którą Vardanes Sphrantzes wygrywał przeciwko Gavrasom, lecz Sevastos — co do tego Skaurus nie miał żadnych wątpliwości — był zbyt niepopularny w mieście, by jego słowa, nawet gdyby się na to zdobył, mogły cokolwiek zmienić.
Jednak Helvis miała na to odpowiedź i to tak trafną, że Marek poczuł się jak dureń, że sam na to nie wpadł.
— Co powiesz o Balsamonie? — zapytała. — Sprawia na mnie wrażenie uczciwego człowieka; i to takiego, którego Videssańczycy słuchają.
— Patriarcha Pyszałków? — odpowiedział z niedowierzaniem Soteryk. — Każdy Videssańczyk w błękitnej szacie posłałby nas do wiecznego lodu, nim ruszyłby palcem w naszej sprawie.
— O większości z nich powiedziałabym, że to prawda, lecz wydaje się, że Balsamon jest inny. Nigdy nam nie dokuczał, przecież wiesz — powiedziała Helvis.
— Sądzę, że twoja siostra ma rację — poparł ją Marek. Opowiedział Soterykowi o wrażeniu zaskakującej tolerancji, jakie wyniósł ze spotkania z patriarchą w apartamentach Imperatora.
— Hmm. Dość łatwo być tolerancyjnym prywatnie — rzekł Soteryk. — Czy zechce być takim publicznie? W tym sęk. — Poderwał się na nogi. — No, na co czekacie? Najlepiej sprawdźmy to; ja sam uwierzę, kiedy usłyszę to na własne uszy.
Bezlitosna energia, którą Soteryk chciał zwrócić przeciwko Videssos, teraz skierowała się na siostrę i trybuna. Helvis zatrzymała się tylko po to, by wziąć na ręce swego syna — Chodź, Malrik, idziemy się z kimś zobaczyć — a Marek natychmiast poderwał się na nogi, lecz i tak nie byli dość szybcy, by zadowolić Soteryka. Szydząc z pomysłu Helvis i równocześnie popędzając do jego realizacji, jej brat wyprowadził ją ł Skaurusa z koszar Namdalajczyków, z pałacowego kompleksu i pociągnął za sobą w zgiełk miasta tak szybko, że Rzymianin ledwie zdążył mrugnąć.
Rezydencja patriarchy znajdowała się na pomocy centralnej części Videssos, na terenie Głównej Świątyni Phosa. Skaurus nie pofatygował się, by ją odwiedzić, lecz ci jego ludzie, którzy nawrócili się na Phosa, opowiadali cuda o jej wspaniałościach. Iglice Głównej Świątyni, zwieńczone złoconymi kulami widoczne były w całym mieście; jedyny problem, by do nich dotrzeć, polegał na wybraniu właściwej drogi przez labirynt uliczek, zaułków i alej Videssos. Soteryk prowadził jednak bez wahania.
Marek odczuł, jak niemile widzianymi w stolicy stali się obcokrajowcy; lecz bardziej przez to, czego ludzie nie robili niż przez to, co robili. Odnosiło się wrażenie, że mieszkańcy miasta próbują udawać, jakby obcokrajowcy wcale nie istnieli. Żaden kupiec nie wybiegł ze swego sklepu, by ich nagabywać, żaden kramarz nie zbliżył się, by wciskać im w ręce swe towary, żaden chłopiec nie podbiegł, by zaprowadzić ich do zajazdu swego ojca. Trybun z krzywym uśmiechem przypomniał sobie, jak zirytował go brak anonimowości po walce z Avsharem. Teraz ją miał i stwierdził, że wcale jej nie chce.
Malrika oczarowały barwy, dźwięki i zapachy miasta, tak odmienne i bez porównania bardziej podniecające od tych, do których przywykł w koszarach. Przez połowę drogi szedł plącząc się pod nogami Hełvis, Soteryka i Marka; potem nieśli go, przekazując go sobie po kolei. Jego trzy niezmienne żądania brzmiały: „Postaw mnie”, „Weź mnie” i, nade wszystko, „Powiedz, co to jest?”. To ostatnie pytanie prowokowało wszystko: srokaty koń, rusztowanie malarza, prostytutka o trudnej do określenia płci.
— Dobre pytanie — zachichotał Soteryk, kiedy ladacznica minęła ich powłócząc nogami. Jego siostrzeniec nie usłyszał tego jednak — jego uwagę przykuło chude, czarne szczenię z kłapciastymi uszami.
Główna Świątynia Phosa wznosiła się w wyniosłej samotności pośrodku wielkiego, ogrodzonego dziedzińca. Tak jak arena sąsiadująca z pałacowym kompleksem, tak ów dziedziniec był jednym z głównych punktów zgromadzeń mieszkańców miasta. W razie potrzeby pomniejsi kapłani mogli przemawiać do mas zgromadzonych przed Świątynią, podczas gdy patriarcha zwracał się do mniejszej, dostojniejszej grupy słuchaczy wewnątrz.
Rezydencja patriarchy Videssos stykała się z zewnętrzną stroną ogrodzenia dziedzińca. Była to zaskakująco skromna budowla; wielu wcale nie najbogatszych kupców miało większe, wspanialsze siedziby. Lecz skromny budynek sprawiał wrażenie ponadczasowości, na naśladowanie której domy nowobogackich nie mogły nawet mieć nadziei. Same sosny rosnące wokół rezydencji miały pnie sękate i poskręcane od starości, a mimo to wciąż rosły i zieleniły się.
Pochodząc z młodego Rzymu, którego historia — nawet ostatnich trzech stuleci przed jego urodzeniem — była niewiele więcej niż legendą, Marek nigdy bez reszty nie zdusił w sobie nabożnej czci, jaką wzbudzała w nim przeszłość Videssos. Dla niego stare, lecz żywotne drzewa, stanowiły doskonałą metaforę Imperium jako całości.
Kiedy powiedział to głośno, Soteryk wybuchnął pozbawionym radości śmiechem, mówiąc: — Rzeczywiście, bo wyglądają tak, jakby pierwsza większa burza miała wyrwać je z korzeniami.
— Musiały przejść parę, żeby tak wyrosnąć — rzekł Marek. Soteryk zbył uwagę machnięciem ręki.
Drzwi otworzyły się przed nimi; wysokiej rangi duchowny wyprowadzał jakiegoś videssańskiego szlachcica w białych lnianych spodniach i tunice z limonowozielonego jedwabiu.
— Ufam, że Jego Wielebność potrafił wam pomóc, panie Dragatzes? — zapytał uprzejmie kapłan.
— Tak, tak sądzę — odparł Dragatzes, lecz jego chmurne spojrzenie nie wyglądało zachęcająco. Minął Marka, Helvis i Soteryka, zdając się ich nie zauważać.
Kapłan również nie zwrócił na nich żadnej uwagi, dopóki jego wzrok, którym odprowadzał oddalającego się Dragatzesa, przypadkowo nie padł na nich. — Czy mogę wam w czymś pomóc? — zapytał. W jego głosie słychać było powątpiewanie; w Helvis i jej bracie bez trudu rozpoznawało się Namdalajczyków, zaś Marek wyglądał bardziej jak mieszkaniec Księstwa niż Videssańczyk. Nie istniał żaden oczywisty powód, by ludzie tacy jak oni mieli odwiedzać najwyższego duchownego wiary, której nie wyznawali.
I nawet kiedy Marek poprosił o rozmowę z Balsamonem, kapłan stojący u drzwi nie odsunął się, by ich wpuścić.
— Jak z pewnością wiecie, rozkład dnia Jego Wielebności jest wypełniony. Jutro byłoby lepiej albo pojutrze… — Odejdźcie i nie zawracajcie sobie głowy, by wracać — przetłumaczył Marek.
— Kto to jest, Gennadios? — dobiegł z głębi rezydencji głos patriarchy. W chwilę później on sam pojawił się przy drugim kapłanie, ubrany nie w swoje wspaniałe insygnia patriarchy, lecz we wcale nie najczystszą szatę mnicha z prostej, niebieskiej wełny. Ujrzawszy stojącą przed drzwiami czwórkę, powitał ich swym zaraźliwym chichotem.
— No, no, kogo my tu mamy? Poganin i paru heretyków chcą się ze mną widzieć? Czuję się niezmiernie zaszczycony, zapewniam. Wejdźcie, proszę. — Odsunął na bok bełkoczącego Gennadiosa, by przepuścić ich przed sobą.
— Ale Wasza Wielebność, za kwadrans masz się spotkać z… — zaprotestował Gennadios, lecz patriarcha przerwał mu.
— Bez względu na to, kto to jest, poczeka. To fascynująca zagadka, nie sądzisz, Gennadios? Dlaczego niewierni chcą się ze mną zobaczyć? Może chcą nawrócić się na naszą wiarę? To byłaby cenna zdobycz i wielkie zwycięstwo prawdziwej wiary Phosa, nie sądzisz? A może nawrócą mnie — i to byłby skandal, co?
Gennadios rzucił swemu przełożonemu cierpkie spojrzenie, najwyraźniej uznając jego poczucie humoru za wątpliwej jakości. Soteryk wpatrywał się w patriarchę z niedowierzaniem, Helvis z radością. Marek również musiał się uśmiechnąć; po ostatnim spotkaniu z Balsamonem wiedział, jak wiele radości czerpie patriarcha z bycia niekonwencjonalnym duchownym.
Helvis trzymała Malrika w ramionach. Kiedy mijała Balsamona, chłopiec wyciągnął obie rączki i złapał patriarchę za brodę. Helvis zatrzymała się natychmiast, zatrwożona tym, co Balsamon może zrobić, jak i nie chcąc pociągnąć go za sobą.
Przestrach, jaki poczuła, musiał pokazać się na jej twarzy, gdyż patriarcha roześmiał się głośno. — Wiesz, moja droga, nie jadam dzieci; przynajmniej ostatnio. — Łagodnie wyplątał dłonie Malrika ze swej brody. — Pewnie pomyślałeś, że jestem starym capem, co? — powiedział, szturchając chłopca palcem w żebra. — Pomyślałeś? — Malrik skinął głową, śmiejąc się radośnie.
— Jak masz na imię, synu? — zapytał patriarcha.
— Jestem Malrik, syn Hemonda — odpowiedział wyraźnie chłopiec.
— Sym Hemonda? — Uśmiech spłynął z twarzy Balsamona. — To była przykra sprawa, naprawdę przykra. Zatem ty musisz być Helvis — rzekł do matki Malrika. Skinęła głową. Na Marku, nie po raz pierwszy, zrobiła wraż0nie wiedza patriarchy i jego znajomość szczegółów. Balsamon zwrócił się do brata Helvis. — Nie sądzę, bym cię znał, panie.
— Nie ma żadnego powodu, dla którego powinieneś — przytaknął Soteryk. — Jestem Soteryk, syn Dostiego; Helvis jest moją siostrą.
— Znakomicie — Balsamon skinął głową. — Chodźcie ze mną, wszyscy. Gennadios, bądź tak dobry i powiedz mojemu następnemu gościowi, że się nieco spóźnię, dobrze?
— Ale… — Zrozumiawszy bezcelowość wszelkich protestów, Gennadios skinął szybko głową, z zaciętym wyrazem twarzy.
— Mój pies łańcuchowy — westchnął Balsamon, gdy prowadził gości do swych apartamentów. — Strobilos poszczuł go na mnie przed laty, by mnie pilnował. Przypuszczam, że Mavrikios zabrałby go ode mnie, gdybym go o to poprosił, ale jakoś nigdy nie chciało mi się zawracać mu tym głowy.
— Poza tym musi bawić cię szczucie tego nadąsanego głupca — rzekł Soteryk. Markowi to samo przyszło do głowy, lecz nie sformułował swej myśli w tak okrutny sposób, w jaki wyraził to Namdalajczyk.
Helvis położyła rękę na ramieniu brata, lecz Balsamon nie wydawał się wzburzony jego uwagą. — Ma rację, wiesz — zwrócił się do niej patriarcha. Spojrzał z zadumą na Soteryka, mrucząc: — Taki ładny chłopiec, a ma takie ostre zęby. — Soteryk zaczerwienił się; przypomniało to Markowi, że patriarcha potrafi zadbać o siebie w każdej słownej utarczce.
Pokój przyjęć Balsamona był jeszcze bardziej zawalony książkami niż komnata Apsimara w Imbros i w dodatku panował w nim o wiele mniejszy porządek. Tomy opierały się nierównymi stosami o sfatygowane krzesła, które wyglądały jak rupiecie z refektarza Akademii. Inne rozpychały półki, pokrywały stoły i robiły co mogły, by uczynić z tapczanów sprzęty nie nadające się do użytku przez zwykłą ludzką istotę.
Z paru miejsc nie zakrytych pergaminem wyzierało mnóstwo figurek z kości słoniowej, niektóre nie większe od paznokcia, inne wielkości ramienia dużego mężczyzny. Figurki były komiczne, sprośne, majestatyczne, wściekłe, i jakie można sobie było tylko wyobrazić, a wszystkie wyrzeźbiono z zawiłą ekstrawagancją linii, obcą sztuce videssańskiej, z jaką dotychczas zetknął się Skaurus.
— Odkryliście mój haniebny nałóg, obawiam się — rzekł Balsamon, widząc jak oczy trybuna wędrują od jednej figurki do drugiej — i jeszcze jedną, przyznaję, że nieusprawiedliwioną, przyczynę mojej niechęci do Yezd. One wszystkie powstały w byłym Królestwie Makuran; pod jego nowymi panami sztuka nie kwitnie. Właściwie niewiele kwitnie, z wyjątkiem nienawiści.
— Lecz nie przyszliście tutaj, by słuchać moich wywodów o rzeźbach z kości słoniowej — mówił dalej patriarcha porządkując pokój na tyle, by mogli usiąść. — A jeśli tak, to może rzeczywiście zostanę Hazardzistą; z czystej wdzięczności. — Jak zwykle, to co byłoby prowokacją w ustach innego człowieka, w jego nie niosło ze sobą żadnej obrazy. Rozpostarł ręce w geście powitania. — Powiedzcie mi, co mogę dla was zrobić?
Helvis, Soteryk i Marek spojrzeli po sobie, żadne nie mając ochoty zacząć. Po paru chwilach ciszy zdecydował się Soteryk i, jak zawsze, wygarnął wszystko bez osłonek.
— Otrzymaliśmy doniesienia, że mieszkańcy Videssos zamierzają dopuścić się na nas gwałtu z powodu naszej wiary.
— To byłoby niepomyślne, szczególnie dla was — zgodził się Balsamon. — A co ja mam z tym zrobić? I dlaczego prosicie właśnie mnie, bym coś z tym zrobił, jeśli już o to chodzi? Dlaczego miałbym cokolwiek robić? Ostatecznie, trudno powiedzieć, bym wyznawał waszą wiarę. — Wskazał na szatę patriarchy, rzuconą niedbale na krzesło.
Soteryk nabrał powietrza, by skląć dostojnika za to, że okazał się takim głupcem o sztywnym karku, za jakiego go uważał, lecz Helvis dostrzegła błysk rozbawienia w oczach Balsamona, który uszedł uwadze jej brata. Ona również skinęła ręką, wskazując zmięte insygnia.
— Z pewnością twoja trzódka uszanuje urząd, jaki sprawujesz, jeśli już nic innego — powiedziała słodko.
Balsamon odrzucił głowę do tyłu i obejmując swój wielki brzuch obiema rękoma wybuchnął śmiechem, aż w oczach zaszkliły mu się łzy. Kiedy opanował nieco spazmy śmiechu, powiedział: — Człowiek zapomina, jak ostre ostrze ma ironia; dopóki sam się nim nie zatnie — dodał, wciąż chichocząc. — Tak, oczywiście, wyleję wodę na te gorące głowy; poczęstuję ich taką dawką ekumenizmu, że się nią zadławią. Wasza zarozumiałość, jeśli już nic innego, zasługuje na to. Mamy gorszych wrogów niż ci, którzy mogą być naszymi przyjaciółmi.
Patriarcha skierował bystre spojrzenie swoich czarnych oczu na Marka. — A kim ty jesteś, milczącym uczestnikiem tej intrygi?
— Przyznaję. — W przeciwieństwie do obojga Namdalajczyków, Skaurus nie miał zamiaru dać się wciągać w słowną potyczkę z Balsamonem, wiedząc, że jej wynik może być tylko jeden.
Helvis uznała, że nie chce mówić ze skromności, nie z dyplomatycznego wyrachowania, i stanęła w jego obronie. — Marek zawiadomił nas o nadciągających kłopotach — powiedziała.
— Masz dobrych informatorów, mój milczący przyjacielu — rzekł do Rzymianina Balsamon — ale z drugiej strony, już to wiem, nieprawdaż? Uznałem, że taką właśnie odegrałeś rolę; do ludzi tak wyobcowanych jak wyspiarze swąd zamieszek nie dotarłby tak prędko. Sam pracuję nad tym kazaniem nie dłużej niż dzień czy dwa.
— Co? — krzyknął Marek, wyrwany ze spokoju, który postanowił zachować. Soteryk i Helvis po prostu gapili się na patriarchę z otwartymi ustami. Malrik niemal zasnął w ramionach swej matki; wyrwany z drzemki nagłym okrzykiem, zaczął płakać. Helvis uspokoiła go odruchowo, jednak większość swej uwagi wciąż skupiała na Balsamonie.
— Zaufajcie choć trochę memu rozumowi, moi młodzi przyjaciele. — Patriarcha uśmiechnął się. — Trudno usprawiedliwić kapłana, który nie wie, co myślą jego wierni. Wielu uważało, że trudno usprawiedliwić mnie w roli kapłana, ale nie z tego powodu.
Wstał, odprowadzając swych zdumionych gości do drzwi; jednak nie tych, którymi ich wprowadził. — Najlepiej, jeśli wyjdziecie tędy — powiedział. — Gennadios miał raqę, jak to aż nadto często mu się zdarza. Rzeczywiście oczekuję wkrótce jeszcze jednego gościa; gościa, który mógłby zrobić kwaśną minę na widok towarzystwa, w którym przebywają niektórzy z was.
Gęsty żywopłot osłaniał boczne wejście przed widokiem od frontu rezydencji patriarchy. Spoglądając przez zbitą masę zieleni, Marek zobaczył Gennadiosa kłaniającego się Thorisinowi Gavrasowi. Balsamon miał rację; Sevastokrata nie byłby zadowolony, widząc trybuna w towarzystwie Namdalajczyków.
— Rację? — zawołał Soteryk, kiedy Skaurus zwrócił na to uwagę. Wyspiarz wciąż potrząsał głową ze zdumieniem. — Czy on się kiedykolwiek myli?
Trybun torował sobie drogę przez gęsty tłum otaczający Główną Świątynię Phosa. W ręku dzierżył mały rulon pergaminu, uprawniający go do zajęcia jednego z tak pożądanych miejsc wewnątrz samej Świątyni, z którego miał wysłuchać przemówienia Balsamona. Jakiś kapłan dostarczył pergamin do koszar Rzymian poprzedniego dnia; opatrzony był pieczęcią z błękitnego jak niebo wosku, co stanowiło przywilej samego patriarchy.
W swym cudzoziemskim stroju Marek ściągał na siebie wrogie spojrzenia części Videssańczyków, wśród których się przepychał. Niewspółmierna ich liczba zdawała się być miejskimi chuliganami, jakich Skaurus widział owego dnia, kiedy spotkał po raz pierwszy Phostisa Apokavkosa. Nigdy nie odnosili się życzliwie do obcokrajowców, lecz widok przepustki Rzymianina opatrzonej błękitną pieczęcią stanowił dla nich wystarczający dowód, że cieszy się on względami ich ukochanego patriarchy i nikt tak naprawdę nie przeszkadzał mu, kiedy posuwał się naprzód.
Videssańscy żołnierze stojący u podstawy szerokich schodów wiodących do Świątyni powstrzymywali gawiedź przed zajęciem miejsc przysługujących posiadaczom przepustek. Widok kapitana najemników z zezwoleniem wstępu zakłopotał ich, lecz odsunęli się, by go przepuścić. Na szczycie schodów jakiś kapłan odebrał od niego pergamin i przekreślił jego nazwisko na liście zaproszonych osób.
— Oby słowa naszego patriarchy oświeciły cię — rzekł kapłan.
— Oświecają mnie za każdym razem, kiedy go słyszę — odparł Marek. Kapłan spojrzał na niego ostro, podejrzewając szyderstwo ze strony tego niewątpliwie niewiernego, lecz Rzymianin mówił szczerze. Zrozumiawszy to, kapłan skłonił się oschle i machnięciem ręki zaprosił go do Głównej Świątyni.
Z zewnątrz Świątynia wydawała się Markowi raczej brzydka, wywierająca wrażenie jedynie przez swój ogrom. Przywykł do czystej, oszczędnej architektury, jaką Rzymianie zapożyczyli od Greków, i zaprojektowane z rozmachem przypory Świątyni wydały mu się niezgrabne, nieporządne i ciężkie. Jednak wewnątrz jej architekci stworzyli cudo i trybun stanął oniemiały zastanawiając się, czy nagle nie został przeniesiony do niebios, w jakich po śmierci spodziewają się znaleźć wyznawcy Phosa.
Podstawowy plan budowli przypominał plan głównej świątyni Phosa w Imbros: w jej centrum znajdowała się nakryta kopułą kolista przestrzeń, gdzie odprawiano obrzędy z rzędami ławek rozchodzącymi się w czterech głównych kierunkach. Lecz świątynia w Imbros wyglądała jak dzieło niezbyt uzdolnionego dziecka w porównaniu z tym pysznym klejnotem budownictwa.
Tym, co najpierw i przede wszystkim rzucało się w oczy był fakt, iż rzemieślnicy stolicy Imperium dysponowali bez porównania większymi i bogatszymi zasobami materiałów dla upiększenia swego dzieła. Ławki Głównej Świątyni zrobiono nie z praktycznego jesionu, lecz ze złocistego dębu, nawoskowanego i wypolerowanego do lśniącej doskonałości oraz wykładanego hebanem, pachnącym, czerwonym drzewem sandałowym, cienkimi warstwami półszlachetnych kamieni i całymi arkuszami łamiącej światło macicy perłowej. Pasma złotej blachy i srebrnej folii biegły nieprzerwanie przez Świątynię, rzucając miękkie snopy światła w najdalsze jej zakamarki. Przed centralnym ołtarzem stał tron patriarchy. Dla Balsamona sam ów tron powinien czynić z Głównej Świątyni miejsce rozkoszy, ponieważ jego wysokie oparcie tworzyły szeregi pokrytych płaskorzeźbami płytek z kości słoniowej. Skaurus znajdował się zbyt daleko, by rozpoznać szczegóły, lecz w tym miejscu z pewnością tolerowano tylko najprzyzwoitsze.
Próbował obliczyć, ile musiało kosztować wzniesienie tej niewiarygodnej budowli. Jednakże jego umysł, oszołomiony tym Pelionem cudów, nie potrafił zdobyć się na żadne sensowne przypuszczenie, a tylko dalej zdumiewał się niezwykłościami, o jakich donosiły jego oczy.
Dziesiątki kolumn, powleczonych błyszczącym mchem agatów, wypełniały szpalerami cztery wybiegające krzyżem spod kopuły skrzydła Świątyni. Akantowe kapitele kolumn, choć bardziej przeładowane ozdobami niż te znane Markowi z jego świata, harmonizowały z rozrzutnością Świątyni jako całości. Jej wewnętrzne ściany wyłożono najczystszym białym marmurem, turkusem, a od wschodu i zachodu bladoróżowym kwarcem i pomarańczowym, półprzeźroczystym chalcedonem, które odtwarzały barwy nieba Phosa.
W połowie wysokości wschodniej ściany znajdowała się nisza zarezerwowana dla imperatorskiej rodziny. Przepierzenie zdobione w zawiłe i drobne wzory odgradzało niszę, pozwalając Imperatorom i ich bliskim śledzić uroczystości w ukryciu przed wzrokiem tłumu.
Mimo wszystkich skarbów, tak hojnie zdobiących Świątynię, najbardziej przykuwała wzrok jej wspaniała konstrukcja. Kolumny, ściany, łuki, pomocnicze półkopuły — wszystko to wiodło gładko oczy ku wielkiej kopule, a ona była cudem sama w sobie.
Wydawała się unosić w powietrzu, od realnego, rozbrzmiewającego gdzieś daleko w dole świata, oddzielona migotliwymi snopami słonecznego światła, wlewającymi się do środka przez wiele okien, które dziurawiły jej podstawę. Tak ciężka z zewnątrz, oglądana od wewnątrz wydawała się lekka, niemal szybująca w powietrzu, pełna wdzięku — prawie że niematerialna. Znacznego wysiłku woli wymagało pomyślenie o straszliwej wadze kopuły i o masywnych sklepieniach i filarach, na których spoczywała. O wiele łatwiej było uwierzyć, że jest lekka jak bańka mydlana i tak delikatnie przytwierdzona do reszty Świątyni, że najsłabszy powiew może zerwać ją i unieść, pozostawiając przybytek Phosa jedynie pod kopułą samego nieba.
Gra światła rzucanego przez tysiące płytek z jednostronnie powleczonego złotem szkła wzmagała wrażenie niematerialności kopuły i podkreślała nieziemskość wizerunku Phosa umieszczonego w najwyższym punkcie sklepienia. Videssańczycy przedstawiali swego boga na rozmaite sposoby: dobrego stworzyciela, wojownika walczącego z ciemnością, promiennego młodzieńca, lub, tak jak tutaj, surowego, wszechmocnego sędziego. Ten Phos czuwał nad swym zgromadzeniem z poważną, jednak szlachetną twarzą i oczyma tak wszystkowidzącymi, że zdawały się śledzić Skaurusa, gdy przesuwał się pod nimi. Bóg Videssos unosił prawą rękę w geście błogosławieństwa, ale w swej lewej dzierżył księgę, w której zapisane były wszelkie dobre i złe uczynki. Sprawiedliwość z pewnością wymierzał, lecz czy okazywał miłosierdzie? Trybun nie potrafił znaleźć litości w tych wzbudzających grozę oczach.
Bardziej niż odrobinę przestraszony, Marek zajął swoje miejsce. Nie mógł się powstrzymać, by nie rzucać ukradkowych spojrzeń na ową surową wszechmoc zawisłą wysoko nad nim i zauważył, że twardolicy videssańscy szlachcice, którzy musieli widzieć tego Phosa setki razy, robią to samo. Był po prostu zbyt potężny, by go ignorować.
Świątynia napełniała się równomiernie; spóźnialscy narzekali zajmując miejsca odległe od centralnego ołtarza. Jednak podłoga opadała niemal niedostrzegalnie ku środkowi, tak że nikt nie był pozbawiony widoku ołtarza.
Soteryk wkroczył do środka z godnością równą dumie, z jaką obnosił swoją narzutę z wilczej skóry i obcisłe spodnie, które nie pozostawiały wątpliwości, że jest Namdalajczykiem. Zauważywszy Skaurusa, przesłał mu salut. Lecz nawet jego chłodne opanowanie zaczęło się rysować, kiedy spotkał się ze wzrokiem boga na kopule. Pod ciężarem tego spojrzenia jego dumnie wyprężone ramiona opadły nieco i usiadł z wyraźną ulgą. Marek nie miał do niego o to pretensji; nie byłby człowiekiem, gdyby nie poruszył go nagły widok tego wszechwiedzącego, majestatycznego zmarszczenia brwi.
Niski pomruk rozmów rozbrzmiewających w Świątyni zamarł, gdy chór mnichów w błękitnych szatach wmaszerował w szeregu na kolistą przestrzeń i ustawił się wokół ołtarza. W towarzystwie zebranych wiernych i przy akompaniamencie czystych tonów ręcznych dzwonków, rozbrzmiewających z tyłu za trybunem, mnisi zaśpiewali hymn ku chwale Phosa.
Marek musiał poprzestać na słuchaniu, bowiem nie znał słów. Słuchanie też niewiele mu dało, bowiem kantyczkę śpiewano w tak archaicznym dialekcie, że rozumiał tylko poszczególne słowa. Nieco znudzony, chciał niegrzecznie odwrócić głowę, by przyjrzeć się występowi ludzi grających na dzwonkach; powstrzymał się przed tym z niechęcią. Muzycy prezentowali najwyższy kunszt; grali wystarczająco czysto i prosto, by ich muzyka przemówiła nawet do trybuna.
Grube ściany Głównej Świątyni tłumiły wrzawę, jaką wzniecał tłum tłoczący się na zewnątrz. Gdy ucichły ostatnie słodkie tony hymnu, zgiełk tłumu wzmógł się, potężniejąc jak ryk grzywaczy, kiedy przypływ zalewa plażę. Wszystkie pytania o przyczynę wzmagającego się tumultu zniknęły, kiedy Balsamon, poprzedzany przez parę wymachujących kadzidłami akolitów, wkroczył do Świątyni. Jego twarz promieniowała uśmiechami, kiedy szedł ku ołtarzowi.
Na widok patriarchy wszyscy powstali. Kątem oka Marek uchwycił poruszenie za przepierzeniem osłaniającym lożę rodziny Imperatora. Nawet Imperator składał hołd przedstawicielowi Phosa; przynajmniej tutaj, w Świątyni, w sercu ziemskiej domeny Phosa.
Trybun przysiągłby, że Balsamon mrugnął do niego, kiedy go mijał. W chwilę później nie był już tego taki pewien; z każdym krokiem, jaki patriarcha robił w stronę tronu, okrywała go coraz silniejsza aura godności. Nie sprzeciwiało się to postaci, jaką był prywatnie, a tylko uzupełniało w jakiś sposób jego osobowość.
Balsamon osunął się na tron patriarchy z bezgłośnym westchnieniem. Marek musiał sobie przypomnieć, że nie jest on młodzieńcem. Umysł i dusza patriarchy oznaczały się taką żywotnością, że z trudem pamiętało się o jego ciele, nie zawsze mogącym im dorównać.
Po niecałej minucie Balsamon dźwignął się z tronu; z szacunku dla niego cała zatłoczona świątynia pozostała na nogach. Uniósł obie ręce ku promieniującemu mocą wizerunkowi swego boga na sklepieniu i, wraz ze wszystkimi zgromadzonymi, zaintonował modlitwę, którą Marek po raz pierwszy usłyszał z ust Neilosa Tzimiskesa na północny wschód od Imbros, choć oczywiście wówczas jej nie rozumiał: — Wielbimy cię, Phosie, Panie o prawym i łaskawym umyśle, z łaski swej nasz obrońco, pilnujący, by wielka próba życia mogła być rozstrzygnięta na naszą korzyść.
Wśród głosów mruczących końcowe „amen” Skaurus usłyszał, jak Soteryk dodaje stanowczo: — No co stawiamy nasze dusze. — Z całej Świątyni pomknęły ku Namdalajczykowi wściekłe spojrzenia, lecz on odpowiedział im wyzywającym wzrokiem; to, że mieszkańcy Imperium postanowili pozostawić swe wyzwanie wiary niekompletnym, nie oznaczało przecież, że on ma postąpić podobnie.
Balsamon opuścił ramiona; wierni ponownie zajęli swoje miejsca, choć ich szyje dalej wykręcały się, by widzieć siedzącego wraz z nimi zuchwałego heretyka. Marek oczekiwał, że patriarcha, bez względu na to, jak bardzo osobiście wyrozumiały w kwestiach wiary, zwróci publicznie uwagę na zuchwalstwo Soteryka.
I rzeczywiście, uczynił to, lecz wcale nie w sposób, jakiego spodziewał się Marek. Balsamon spojrzał na Namdalajczyka niemal z wdzięcznością. — Na co stawiamy nasze dusze — powtórzył spokojnie. Jego oczy śmigały to tu, to tam, mierząc się ze wzrokiem tych, którzy najgniewniej wpatrywali się w Soteryka. — Ma rację, wiecie? Stawiamy.
Patriarcha stuknął delikatnie w oparcie swego tronu z kości słoniowej; w jego uśmiechu pojawiła się ironia.
— Nie, nie mówię herezji. W najbardziej dosłownym sensie, namdalajskie uzupełnienie naszego wyznania wiary jest prawdziwe. Wszyscy stawiamy nasze dusze na rzecz poglądu, że kiedyś w końcu dobro zwycięży zło. Gdyby nie to, bylibyśmy tacy jak Yezda, a ta Świątynia nie byłaby miejscem niezmąconego uwielbienia naszego boga, lecz kostnicą, gdzie krew płynęłaby tak, jak leje się nasze wino i zamiast kadzideł ku niebiosom unosiłby się cuchnący dym palonych ciał.
Rozejrzał się po zgromadzonych, rzucając wyzwanie, by zaprzeczono jego słowom. Niektórzy z jego słuchaczy poruszyli się na swoich miejscach, lecz nikt się nie odezwał.
— Wiem, co myślicie, a czego nie chcecie powiedzieć — ciągnął dalej patriarcha. — „Ten przeklęty barbarzyńca wcale nie to miał na myśli!” — Obniżył głos do burkliwego barytonu, parodiując sposób mówienia połowy videssańskich oficerów w Świątyni.
— I macie rację. — Wrócił do własnego głosu. — Lecz pytanie wciąż pozostaje: Kiedy my i mieszkańcy Księstwa kłócimy się o teologię, kiedy przeklinamy się i miotamy na siebie przez morze klątwy jak kamienie, kto zyskuje? Phos, którego wszyscy czcimy? Czy może Skotos, tam na dole w swym lodowatym piekle, śmiejący się na widok zmagających się ze sobą jego wrogów?
— Najsmutniejszy zaś z naszej niezgody jest fakt, iż nasze wyznania różnią się od siebie nie bardziej niż dwie ulicznice. Bo czyż nie jest to prawdą, że choć prawowierność jest rzeczywiście moją kochanką, to herezja jest niczym więcej jak kochanką mojego sąsiada? — Słuchacze Balsamona, każdy zgodnie ze swym temperamentem, wytrzeszczali na niego oczy pełne albo przerażenia, albo przejętego grozą podziwu.
Patriarcha znowu spoważniał. — Nie wyznaję wiary Phosa Hazardzisty, tak jak to czynią wyspiarze; wszyscy to wiecie, nawet ci, którzy za mną nie przepadają. Uważam tę koncepcję za dziecinną i niedojrzałą. Lecz wedle naszych norm, Namdalajczycy są dziecinni i niedojrzali. I czy należy się dziwić, że wyznają doktrynę odpowiadającą ich charakterowi? I czy tylko z tego powodu, iż uważam, że się mylą, muszę obarczać ich winą za niewybaczalne zbrodnie?
Jego głos zdawał się przemawiać do każdego z osobna, gdy przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Wrzawa tłumu zgromadzonego przed Świątynią ucichła; do Marka dochodził donośny głos jakiegoś kapłana, odczytującego słowa patriarchy tam zgromadzonym.
Balsamon podjął na nowo. — Jeśli wiara mieszkańców Księstwa opiera się na prawdziwej pobożności; a w to żaden rozsądny człowiek wątpić nie może, i jeśli gwarantują nam swobodę naszych zwyczajów w naszym własnym kraju, to z jakiego powodu mamy się martwić? Czy będziemy kłócili się z naszym bratem, kiedy złodziej stoi pod drzwiami, szczególnie gdy ów brat przybył po to, by pomóc osaczyć złodzieja? Skotos z radością powita tego, który odpowie na to — tak.
— My, Videssańczycy też nie jesteśmy bez winy w tej bezsensownej kłótni o naturę naszego boga. Stulecia naszej kultury obdarzyły nas, obawiam się, zarozumiałością dorównującą naszej świetności. Jesteśmy znakomitymi logikami i wytykaczami błędów, kiedy sądzimy, że należy krytykować naszych sąsiadów, lecz, och! zaczynamy wrzeszczeć jak piętnowane cielęta, kiedy oni ośmielają się odwzajemnić nam tym samym.
— Moi przyjaciele, moi bracia, moje dzieci, jeśli rozewrzemy ramiona okazując miłosierdzie, nawet tylko taką odrobinę miłosierdzia, która nie uwłaczałaby godności poborcy podatków… — bez względu na powagę chwili, Balsamon musiał zażartować i nagły, pełen zaskoczenia śmiech z zewnątrz, kiedy lektor odczytywał ten fragment kazania potwierdził, że dowcip dotarł do uważnych słuchaczy — …to z pewnością zdołamy wznieść się ponad dzielące nas różnice i spojrzeć na siebie z życzliwością. A nasiona wzajemnej życzliwości istnieją; gdyby ich nie było, czy ludzie z Namdalen przypłynęliby do nas przez morze, by wspomóc nas w walce przeciwko naszemu wrogowi?
Patriarcha rozejrzał się po raz ostatni, prosząc, pragnąc, by jego słuchacze zrozumieli, że istnieje coś większego niż oni sami. Martwa cisza zaległa przez chwilę w Świątyni, nim rozległy się oklaski. I kiedy w końcu zabrzmiały, nie był to grzmot, którego Balsamon — i Skaurus — życzyliby sobie. Tutaj klaskał jakiś człowiek, tam inny, gdzie indziej jeszcze paru. Niektórzy mieli kwaśne miny nawet kiedy klaskali, oddając cześć patriarsze, lecz w najlepszym razie ze względu na niego; tylko tolerując jego posłanie.
Mavrikios nie należał do nich. Powstał i odsunął ozdobną, ażurową barierkę, głośno oklaskując Balsamona. U jego boku, również klaszcząc, stała Alypia. Natomiast nigdzie nie było widać Thorisina Gavrasa.
Marek znalazł chwilę, by zmartwić się nieobecnością Sevastokraty. Nie mógł sobie przypomnieć, by widział obu Gavrasów razem po owym niefortunnym spotkaniu przy kościach. Jeszcze jedna rzecz, która mogła dręczyć Imperatora — pomyślał. W bardzo niepomyślnym dla siebie czasie Mavrikios posprzeczał się ze swym porywczym bratem.
I nawet otwarte poparcie Imperatora nie zdołało przychylniej nastawić zebranych w Świątyni dostojników do kazania Balsamona. Takie samo zamieszanie, niepewne oklaski rozległy się wśród większego tłumu zgromadzonego na zewnątrz. Marek przypomniał sobie, co powiedział Gorgidas; nawet patriarcha miał kłopoty, by zawrócić mieszkańców miasta z drogi, jaką obrali.
A jednak Balsamem odniósł pewien sukces. Kiedy Soteryk wyłonił się z Głównej Świątyni, nikt na niego nie powarkiwał. W rzeczy samej, parę osób zdawało się nawet wziąć do serca słowa Balsamona, gdyż krzyknęli „Śmierć Yezda!” do najemnika. Soteryk uśmiechnął się okrutnie i machnął mieczem w powietrzu, czym zdobył sobie szczere, choć nieliczne, brawa.
Takie niepełne zwycięstwo nie zadowoliło go. Zwrócił się do Skaurusa, narzekając: — Myślałem, że kiedy patriarcha przemawia, wszyscy zrywają się, żeby zrobić, co mówi. I jakim prawem nazywa mieszkańców Księstwa dziećmi? Pewnego pięknego dnia pokażemy mu, jakimi jesteśmy dziećmi.
Marek ułagodził go w paru słowach. Nie spodziewając się żadnego polepszenia sytuacji, trybun cieszył się tym, co udało się zyskać.
Powróciwszy wieczorem do koszar, Skaurus zastanowił się poważnie nad Soterykiem. Zachowanie brata Helvis mogło budzić trwogę. Był, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej zawzięty i uparty niż Thorisin Gavras — a to już coś mówiło. Co gorsza, brakowało mu beztroskiego uroku Sevastokraty. Soteryk zawsze traktował wszystko ze śmiertelną powagą. A jednak nie można było odmówić mu odwagi, energii, zdolności wojskowych ani nawet rozumu. Trybun westchnął. Ludzie są tacy, jacy są, a nie tacy, jakimi chciałby ich widzieć, i głupotą było — szczególnie dla kogoś, kto uważał się za stoika — oczekiwać, że będą inni.
Niemniej jednak przypomniał sobie powiedzenie, które w duchu zastosował do Soteryka, kiedy wyspiarz snuł wizje zdobycia Videssos na przekór całej imperialnej armii. Marek odszukał Gorgidasa. Zapytał Greka: — Kto powiedział, „Kogo bogowie chcą zniszczyć, temu najpierw odbierają rozum”? Sofokles?
— Miłosierny Zeusie, nie! — zawołał Gorgidas. — To mógł być tylko Eurypides, choć zapomniałem, z jakiej to sztuki. Kiedy Sofokles mówi o ludzkiej naturze, jest tak szlachetny, że chce się, żeby jego słowa były prawdziwe. Kiedy Eurypides odkrywa prawdę, to chce się, żeby jej nie mówił.
Trybun zadumał się, jaką też sztukę oglądał tego popołudnia.