VII

Przed koszarami jest jakiś Namdalajczyk, który chce się z tobą widzieć — powiedział Skaurusowi Phostis Apokavkos rankiem drugiego dnia po wypowiedzeniu przez Imperatora wojny. — Mówi, że nazywa się Soteryk, czyjś tam syn. To imię nic Markowi nie mówiło.

— Czy powiedział, dlaczego chce się ze mną widzieć?

— Nie; ani też go o to nie pytałem. Nie przepadam za Namdalajczykami. Wedle mnie większość z nich nie jest niczym więcej jak… — i tu Apokavkos rzucił jędrne, łacińskie przekleństwo.

Były rolnik przystosował się do Rzymian lepiej, niż Marek mógł się spodziewać, kiedy wyciągał go z żałosnego życia w dzielnicy złodziei Videssos. Wymizerowanie zaczynało znikać z jego twarzy i ciała, lecz tego można się było spodziewać przy regularnych posiłkach.

Jednak było to najmniejsze z jego przystosowań. Odrzucony przez naród, który go wydał, robił wszystko, co mógł, by stać się w pełni częścią tego, który go przyjął. Mimo to, że Rzymianie nauczyli się Videssańskiego, by ułatwić sobie życie w Imperium, Phostis uczył się łaciny, aby wtopić się w swoje nowe otoczenie. Ćwiczył ciężko z krótkim mieczem i oszczepem, choć do żadnej z tych broni nie był przyzwyczajony.

I… mózg Marka wreszcie zauważył to, co mówiły mu jego oczy. — Ogoliłeś się! — zawołał.

Apokavkos z zakłopotaniem potarł swoją ogoloną szczękę. — Co z tego? Czujesz się naprawdę dziwnie, kiedy jesteś jedynym w koszarach człowiekiem z zarośniętą twarzą. Nigdy nie będę piękny, z wąsami czy bez. Choć nie potrafię zrozumieć, dlaczego zawracacie sobie tym głowę; więcej boli niż jest tego warte, gdyby mnie ktoś pytał. Ale moja naga broda nie jest tym, z czym przyszedłem do ciebie. Będziesz rozmawiał z tym przeklętym Namdalajczykiem, czy też mam mu powiedzieć, żeby się stąd zabrał?

— Sądzę, że się z nim zobaczę. Jak to powiedział ów kapłan parę dni temu? „Wiedzy nigdy za dużo”. — Tylko siebie posłuchaj — pomyślał — komuś mogłoby przyjść do głowy, że to mówi Gorgidas.

Oparty wygodnie o ścianę koszarowej sali, najemnik ze wschodnich wysp nie wydawał się wcale zirytowany tym, że musiał czekać na Skaurusa. Był mocno zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu o ciemnobrązowych włosach, błękitnych oczach i bardzo jasnej skórze, która świadczyła o północnym pochodzeniu Namdalajczyków. W przeciwieństwie do wielu swych rodaków nie golił tyłu głowy, lecz pozwalał, by jego włosy spływały długimi fałami aż na kark. Marek wątpił, by więcej niż o rok czy dwa przekroczył trzydziestkę.

Kiedy rozpoznał trybuna, wyprostował się i podszedł do niego, wyciągnąwszy obie ręce do zwykłego namdalajskiego uścisku. Skaurus podał mu swoją, lecz musiał powiedzieć: — Masz nade mną przewagę, obawiam się.

— Mam? Przepraszani; podałem swoje imię twojemu człowiekowi. Jestem Soteryk, syn Dostiego, z Metepont. Z Księstwa, oczywiście.

Apokavkos zapomniał imienia rodowego Soteryka, ale pełne imię najemnika dalej nic Skaurusowi nie mówiło. Lecz Rzymianin słyszał już gdzieś nazwę jego rodzinnego miasta. — Metepont? — powtórzył. Potem przypomniał sobie. — Rodzinne miasto Hemonda?

— To samo. A ściślej, również Helvis. Widzisz, ona jest moją siostrą.

I rzeczywiście Marek widział; teraz, kiedy dowiedział się o pokrewieństwie. Helvis nie wspominała przy nim o swym bracie ani nie wymieniła imienia swego ojca, by mógł domyślić się pokrewieństwa, jednak teraz łatwo dostrzegał podobieństwo miedzy nią a Soterykiem. Nie chodziło tu tylko o barwę ich skóry; wielu Namdalajczyków miało podobną cerę. Soteryk miał twardszą wersję pełnych ust Helvis i, tak jak ona, szeroką twarz z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Z drugiej jednak strony, jego nos był na tyle wydatny, by zaszczycić każdego Videssańczyka, podczas gdy jej był mały i prosty.

Uświadomił sobie, że wytrzeszcza niegrzecznie oczy na gościa. — Wybacz. Czy zechcesz wejść i przy porannym kubku wina opowiedzieć mi o tym, co cię tu sprowadza?

— Chętnie. — Soteryk wszedł za trybunem do koszar; Skaurus przedstawił go legionistom, których mijali. Namdalajczyk pozdrawiał wszystkich serdecznie, lecz Marek zauważył, że dyskretnie ocenia zarówno Rzymian jak i salę, w której mieszkali. Nie rozdrażniło to trybuna — sam zrobiłby tak samo.

Kiedy siadali, Soteryk wybrał krzesło, którego oparcie nie zwracało się ku żadnym drzwiom. Marek rzekł z uśmiechem:

— Teraz, kiedy jesteś już zupełnie pewien, że nie zostaniesz nagle zabity, czy zaryzykujesz wypicie ze mną kubka czerwonego wina? Dla mnie jest zbyt słodkie, lecz wszyscy tutaj przepadają za nim.

Jasna twarz Soteryka pokryła się wyraźnym rumieńcem. — Tak łatwo to dostrzec? — zapytał Namdalajczyk, potrząsając ponuro głową. — Jestem już dość długo wśród Videssańczyków, by przestać ufać własnemu cieniowi, lecz jak się wydaje nie na tyle długo, by zatrzymać to dla siebie. Tak, czerwone będzie dobre, dziękuję ci.

Przez chwilę sączyli wino w milczeniu. Sala koszar była niemal pusta, ponieważ większość Rzymian znajdowała się na ćwiczeniach. Phostis Apokavkos, gdy tylko zobaczył jak Namdalajczyk wchodzi frontowym wejściem, natychmiast wymknął się tylnym, nie chcąc mieć z najemnikiem nic więcej do czynienia.

W końcu Soteryk odstawił kubek i spojrzał na Marka znad złączonych palców. — Nie jesteś taki, jak sobie wyobrażałem.

— O? — Na takie stwierdzenie żadna rzeczowa odpowiedź nie wydawała się możliwa. Rzymianin znowu uniósł kubek do ust. To wino — pomyślał — rzeczywiście jest lepkie.

— Hemond — niech Phos da mu wieczne spoczywanie — i moja siostra twierdzili, że nie masz cierpliwości do tego jadowitego wyrafinowania, które tak kocha Imperium, lecz ja im nie wierzyłem. Za bardzo zaprzyjaźniłeś się z połową Videssańczyków i zbyt szybko zdobyłeś zaufanie Imperatora. Lecz spotkawszy cię zrozumiałem, że ostatecznie to oni mieli rację.

— Cieszę się, że tak uważasz, lecz w rzeczywistości moje wyrafinowanie jest tak wielkie, że bierzesz je za otwartość.

Soteryk znowu się zaczerwienił. — Miałem takie wrażenie.

— Ty wiesz lepiej. Nie oceniaj też tak nisko własnej subtelności; minęło już pół godziny, a ja nie mam większego pojęcia o tym, co cię tutaj sprowadza niż wówczas, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy.

— Z pewnością musisz wiedzieć, że… — zaczaj Namdalajczyk, lecz potem zrozumiał, że ocenia Marka wedle kryteriów własnego narodu. — Nie, skąd niby miałbyś wiedzieć — stwierdził i wyjaśnił: — Nasz zwyczaj nakazuje złożyć oficjalne podziękowania człowiekowi, który zaniósł miecz poległego wojownika jego rodzinie. Poprzez Helvis jestem tutaj najbliższym męskim krewnym Hemonda, toteż ten obowiązek spada na mnie. Nasz ród ma wobec ciebie dług wdzięczności.

— Mielibyście wobec mnie większy dług, gdybym tamtego ranka nie spotkał Hemonda — rzekł gorzko Marek. — Nie macie wobec mnie żadnego długu, to raczej ja mam wobec was. Przez to nieszczęsne spotkanie człowiek, który stawał się moim przyjacielem, nie żyje, wspaniała kobieta owdowiała, a chłopiec, o którego istnieniu nawet nie wiedziałem, jest sierotą. A ty mówisz o długach?

— Nasz ród ma wobec ciebie dług wdzięczności — powtórzył Soteryk i Marek zrozumiał, że rzeczywiście są mu zobowiązani, bez względu na okoliczności. Wzruszył ramionami i rozłożył ręce, niechętnie to uznając.

Soteryk skinął głową, z powodzeniem zakończywszy posłanie, do którego zobowiązywały go zwyczaje Namdalajczyków. Marek pomyślał, że teraz wstanie i pożegna się, lecz Soteryk miał jeszcze inne rzeczy na głowie oprócz podziękowania.

Nalał sobie drugi kubek wina, rozparł się na krześle i powiedział: — Mam pewną rangę wśród moich rodaków i mówię teraz w imieniu nas wszystkich. Obserwowaliśmy was na polu ćwiczeń. Wy i nasi kuzyni Halogajczycy jesteście jedynymi ludźmi, jakich znamy, którzy wolą walczyć pieszo. Z tego, co widzieliśmy, wasz styl walki różni się od ich stylu i jest o wiele bardziej precyzyjny. Czy interesują cię wspólne ćwiczenia twoich ludzi z naszymi, tak byście mogli pokazać nam choć trochę z tego, co umiecie? Wolimy walczyć konno, to prawda, lecz są chwile i miejsca, gdzie walka musi toczyć się pieszo. Co ty na to? Była to propozycja, na którą trybun mógł zgodzić się z przyjemnością.

— My również możemy się czegoś od was nauczyć — powiedział. — Wasi wojownicy, sadząc z tego co udało mi się zobaczyć, są odważni, dobrze uzbrojeni i bardziej zdyscyplinowani niż większość żołnierzy, których tutaj widziałem.

Soteryk pochylił głowę, przyjmując komplement. Po paru minutach dyskusji nad porą i dniem, odpowiadającymi zarówno Rzymianom jak i Namdalajczykom ustalili, że spotkanie odbędzie się za trzy dni i weźmie w nim udział po trzystu ludzi z każdej strony.

— Czy masz ochotę postawić na wynik? — zapytał Soteryk. Nie po raz pierwszy Marek pomyślał, że Namdalajczycy zdają się uwielbiać zakłady.

— Lepiej niech stawka będzie niewielka, żeby harcownicy nie rozpalili się bardziej niż powinni — powiedział. Zastanowił się przez chwilę. — Co powiesz na to: niech przegrywająca strona podejmie zwycięzców ucztą w swych koszarach; zarówno jedzeniem, jak i piciem. Czy to nie wydaje się sprawiedliwe?

— Tak będzie znakomicie. — Soteryk uśmiechnął się szeroko. — To lepsze niż pieniężny zakład, ponieważ powinno wyleczyć wszystkie animozje, jakie pozostaną po walce, zamiast je rozjątrzyć. Na Phosa Hazardzistę! Rzymianinie, lubię cię.

Ta przysięga na chwilę zakłopotała Marka. Potem przypomniał sobie lekceważącą wzmiankę Apsimara o wierze Namdalajczyków, że — choć rezultat walki pomiędzy złem a dobrej jest niepewny — ludzie powinni działać tak, jakby uważali, że dobro zwycięży. Wyznając taką teologię — pomyślał trybun — nic dziwnego, że mieszkańcy Księstwa uwielbiają się zakładać.

Soteryk opróżnił kubek i zaczął się podnosić, lecz zaraz usiadł. — Mam dla ciebie jeszcze jedną wiadomość — powiedział wolno.

Milczał tak długo, że Marek zapytał: — Nie masz zamiaru mi jej przekazać?

Wyspiarz zaskoczył go, mówiąc: — Kiedy przyszedłem tutaj, nie miałem zamiaru. Lecz, tak jak powiedziałem przedtem, wy Rzymianie — i ty sam — nie jesteście tacy, jak sobie wyobrażałem, tak więc mogę ci ją przekazać. Widzisz, to jest wiadomość od Helvis.

To wystarczyło, by Skaurus skupił na nim całą swoją uwagę. Nie mając pojęcia, czego oczekiwać, zrobił wszystko, by na jego twarzy nie pojawiło się nic innego oprócz wyrazu grzecznego zainteresowania. Soteryk mówił dalej:

— Prosiła mnie, jeśli uznam to za właściwe, aby powiedzieć ci, że nie nosi w sobie urazy do ciebie za to, co się wydarzyło. Uważa też, że dług wdzięczności wobec człowieka, który przyniósł miecz, rozciąga się tak samo na nią, jak i na mnie.

— Jest łaskawa i jestem jej za to wdzięczny — odparł szczerze Marek. Nie byłoby nic łatwiejszego dla Helvis, po paru dniach gorzkich rozmyślań, jak znienawidzić go za udział w śmierci Hemonda.

Podczas musztry Rzymianie okazali się tak chętni do potyczki z Namdalajczykami, jak przewidział to Skaurus. Robi J co mogli, pracując ciężej niż zdarzało im się to od tygodni, by spoczęło na nich oko oficera, który wybierał żołnierzy do doborowych trzech setek. Zakład Marka zagrał na ich dumie; w potyczkach pod Imbros nabrali przekonania, że są lepszymi żołnierzami od jakiejkolwiek innej piechoty w służbie Imperium. Palili się, by udowodnić to ponownie w stolicy.

— Chyba nie chcesz wyłączyć mnie z tej awantury dlatego, że nie lubię walczyć w szeregu, co? — zapytał z niepokojem Viridoviks, gdy wlekli się przez miasto wracając z pola ćwiczeń.

— Nawet o tym nie pomyślałem — uspokoił go Skaurus. — Gdybym próbował to zrobić, ruszyłbyś za mną z tym swoim mieczem. Lepiej, żebyś pogonił nim Namdalajczyków.

— Zatem wszystko w porządku.

— Skąd taka namiętność do siekania swoich bliźnich? — zapytał Celta Gorgidas. — Jakie zadowolenie ci to daje?

— Mimo całego swojego szczekania, mój przyjacielu Greku, jesteś, jak sądzę, zimnokrwistym człowiekiem. Walka jest winem, kobietami i złotem stopionym w jedno. Nigdy nie czujesz się bardziej żywy niż wówczas, kiedy trafisz wroga i widzisz, jak pada przed tobą.

— I nigdy bardziej martwy, kiedy on trafi ciebie — odciął się Gorgidas. — To otwarłoby ci oczy, żeby zobaczyć wojnę z punktu widzenia lekarza; brud, rany, ropa, ręce i nogi, które już nigdy nie będą zdrowe, twarz człowieka umierającego przez wiele dni z raną w brzuchu.

— Chwała! — zawołał Viridoviks.

— Powiedz to zakrwawionemu chłopcu, który właśnie stracił rękę. Nie mów mi o chwale; łatam ciała, na których budujesz swoją chwałę. — Lekarz tupnął nogą i odszedł z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

— Gdybyś uniósł twarz znad brudu, zobaczyłbyś więcej! — zawołał za nim Viridoviks.

— Gdybyś nie rozrzucał w nim zwłok, nigdy nie spotkałbym się z brudem.

— Nie ma w nim właściwego ducha w ogóle, w ogóle — rzekł ze smutkiem Viridoviks do Skaurusa.

Myśli trybuna wciąż kierowały się ku Hemondowi. — Nie ma? Zastanawiam się. — Gal wytrzeszczył na niego oczy, a potem odsunął się, jakby w obawie, że może się czymś zarazić.

Przy koszarach czekał na nich Nepos. Tłusta twarz kapłana była zbyt pucołowata, by przybrać naprawdę ponury wyraz, lecz nie wyglądał na szczęśliwego człowieka. Po uprzejmym powitaniu w jego głosie pojawił się błagalny ton, kiedy zapytał Marka: — Powiedz mi, czy przypomniałeś sobie cokolwiek, co dotyczy Avshara od czasu, kiedy wypytywali cię urzędnicy Imperatora? W ogóle cokolwiek?

— Nie sądzę, bym kiedykolwiek przypomniał sobie o Avsharze cokolwiek więcej ponad to, co wyciągnęli ze mnie — rzekł Marek, wspominając przesłuchanie, jakiemu został poddany. — Nawet cęgami i rozpalonym żelazem nie wycisnęliby ze mnie więcej.

Ramiona Neposa opadły. — Obawiałem się, że tak właśnie powiesz. Zatem nic nie możemy zrobić, a przeklęty Yezda — oby Phos pozbawił go jego pewności siebie — wygrał kolejną rundę. Jak łasica prześlizguje się przez najmniejsze dziury.

Rzymianin uważał, że stracili wszelkie szansę pochwycenia Avshara z chwilą, kiedy dotarł na zachodni brzeg Końskiego Brodu. Nie wierzył w skuteczność latarni sygnałowych Khoumnosa, mających zawiadomić straż graniczną; granica była zbyt długa, zbyt słabo strzeżona zbyt często przekraczana przez najeźdźców — a nawet armie — z Yezd. Lecz z wyrazu rozczarowania na twarzy Neposa można było odnieść wrażenie, że miał uzasadnioną nadzieję na odnalezienie Avshara, nadzieję teraz zniweczoną. Kiedy Skaurus zapytał go o to, w odpowiedzi skinął z przygnębieniem głową.

— Tak, rzeczywiście. Nie powinno być nic łatwiejszego niż wytropienie go. Kiedy uciekał z Pałacu Ambasadorów, musiał zostawić niemal cały swój dobytek, nie tylko dymiący ołtarz swego mrocznego boga. To, co niegdyś było jego, zachowuje oczywiście związek z nim i poprzez te rzeczy nasi magowie potrafią znaleźć ich właściciela. Albo przynajmniej powinni. Lecz w swych poszukiwaniach natrafili jedynie na ogromną pustkę, pustkę tak rozległą jak kraj, w którym mógł ukryć się Avshar. Wywiódł w pole siedmiu naszych najpotężniejszych magów, twego sługę wśród nich. Jego czary nic sobie nie robią ze skrupułów, których ci, co spełniają wymagania dobra, muszą przestrzegać, a poza tym ten diabeł jest silny, naprawdę silny.

Nepos miał tak posępną minę, że Marek chciał pocieszyć go w jakiś sposób, lecz nie potrafił znaleźć niczego pocieszającego do powiedzenia. Jak olbrzym ścigany przez karłów, Avshar strząsnął z siebie tych, którzy chcieli go powstrzymać, i mógł teraz bez przeszkód zadać Imperium każdy cios, jaki zdoła wymyślić jego nikczemnie bystry umysł.

— W czasach nim jeszcze pochłonęli ich Yezda — powiedział Nepos — mieszkańcy Makuranu mieli ulubione przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Dopóki ty i twoi ludzie nie przybyliście do Videssos, mój przyjacielu z bardzo daleka, nigdy nie przyszło mi do głowy, jak potężnym przekleństwem może ono być.

Pole, gdzie żołnierze Videssos odbywali musztrę, znajdowało się tuż za południowym krańcem wielkich miejskich murów. Spoglądając na południowy wschód, bez trudu można było zobaczyć wyspę, którą Videssańczycy zwali Kluczem, rozciągającą się purpurową masą na szarym horyzoncie. Leżąc pomiędzy wschodnimi i zachodnimi dominiami Imperium, strzegła również dostępu do stolicy od Morza Żeglarzy. Była też, jak wiedział Marek, drugim po samej stolicy centrum imperialnej floty.

Lecz myśli trybuna tak naprawdę nie skupiały się na odległym Kluczu; nie w chwili, kiedy zajmowały go o wiele pilniejsze sprawy. Jego doborowy oddział składający się z trzystu legionistów spoglądał na Namdalajczyków ustawiających się po drugiej stronie ćwiczebnego pola. Gorgidas chciał, żeby oddział nazywał się „Spartanie”, ponieważ liczył tylu samo ludzi, ilu liczyła owa waleczna kompania, która stawiła czoło Persom Kserksesa pod Termopilami.

Skaurus sprzeciwił się temu, mówiąc: — Wiem, że są trwałą częścią waszej narodowej, greckiej dumy, lecz my potrzebujemy nazwy, która by lepiej wróżyła; o ile pamiętam, żaden z tych wojowników nie przeżył.

— Nie, dwóch przeżyło, tak powiadają. Jeden zmazał plamę walcząc dzielnie pod Plątają w następnym roku; drugi powiesił się ze wstydu. Jednak rozumiem twój punkt widzenia.

Obserwując rozciągające się i skręcające szeregi Namdalajczyków, trybun pomyślał, nie po raz pierwszy, jak imponująco zbudowani są ich wojownicy. Przynajmniej tyle wyżsi od Rzymian co Celtowie, wzbudzali swym wzrostem jeszcze większe onieśmielenie z powodu stożkowatych hełmów, jakich używali. Mieli również szersze ramiona i potężniejsze piersi niż Galowie i nosili cięższe zbroje. To jednak dawało im tylko częściową przewagę, ponieważ lubili walczyć konno; pieszo, tak ciężkie zbroje mogły ich szybko zmęczyć.

Pomiędzy Namdalajczykami i Rzymianami znajdowała się grupa sędziów, Videssańczyków i Halogajczyków znanych z uczciwości. Ci mieli przy sobie cynowe gwizdki i białe pręty. Oszczepy bez ostrzy nie stanowiły zagrożenia dla wojowników, lecz walka na miecze, nawet dla sportu, mogła zakończyć się krwawo, gdyby nie była kontrolowana.

Marek przywykł już do tego, jak szybko wszelkiego rodzaju plotki rozchodzą się po Videssos, lecz mimo to zaskoczył go widok tłumu, jaki zgromadził się na skraju pola ćwiczeń. Oczywiście było tam mnóstwo Rzymian i Namdalajczyków, jak również videssańskich oficerów i żołnierzy. Lecz skąd o mających mieć miejsce zawodach dowiedzieli się barwnie przyodziani cywilni służący i wielka grupa zwykłych mieszczan? I kiedy ostatnio Skaurus widział chudego posła z Arshaum, biegł on po swój łuk do Pałacu Ambasadorów. W jaki sposób on dowiedział się o tym spotkaniu?

Po paru chwilach trybun uzyskał odpowiedź przynajmniej na to. Koczownik krzyknął coś do Rzymian i Viridoviks odpowiedział mu machnąwszy ręką. Wysoki, jasnoskóry Gal i smagły, niski mieszkaniec równin sprawiali wrażenie dziwnej pary, lecz najwyraźniej zdążyli się już poznać i polubić.

Główny sędzia, halogajski dowódca znany jako Czerwony Zeprin, skinieniem ręki przywołał obu dowódców na środek pola. Tęgi Halogajczyk zawdzięczał swe przezwisko nie włosom, które były jasne, lecz swej cerze. Nad grubą szyją jego twarz miała niemal barwę gotowanego łososia. Gorgidas nazwałby go odpowiednim kandydatem do apopleksji, lecz Halogajczyk nie był człowiekiem, któremu można by cokolwiek wyperswadować.

Marek ucieszył się, kiedy zobaczył, że to Soteryk jest jego przeciwnikiem. To prawda, że wśród Namdalajczyków byli wyżsi rangą oficerowie, lecz syn Dostiego otrzymał przywilej dowodzenia wojownikami Księstwa, ponieważ to on doprowadził do ich spotkania z Rzymianami.

Zeprin spojrzał surowo na obu dowódców. Jego wolny, przeciągły halogajski akcent przydawał mówionym przez niego słowom powagi.

— Tę zabawę urządzacie dla zaszczytu i dla sportu. Wiecie to i wiedzą to wasi ludzie — teraz. Zobaczymy, czy będą o tym pamiętać, kiedy dostaną drzewcem oszczepu po żebrach. Nie chcemy tu żadnej burdy. — Rozejrzał się szybko, by zobaczyć, czy któryś z jego videssańskich towarzyszy jest na tyle blisko, by go usłyszeć. Zadowolony, zniżył głos, mówiąc dalej: — Prawdę mówiąc, nie boję się o to; nie ma wśród was mieszczan. Bawcie się dobrze; bardzo bym chciał dołączyć do was z mieczem w ręku, zamiast tego śmiesznego patyka.

Skaurus i Soteryk wrócili truchtem do swoich żołnierzy. Rzymianie byli ustawieni w trzy manipuły, dwa obok siebie na czele, a trzeci w rezerwie, z tyłu za nimi. Ich przeciwnicy tworzyli pojedynczą głęboką kolumnę, z wysuniętym naprzód lasem oszczepów. Soteryk stał pośrodku pierwszego szeregu.

Kiedy Zeprin upewnił się, że obie strony są gotowe, zakreślił swym prętem koło nad głową. Jego towarzysze sędziowie rozbiegli się na boki, gdy Rzymianie i Namdalajczycy ruszyli na siebie.

Tak jak powiedział główny sędzia, z trudem przychodziło pamiętać, że nie jest to prawdziwa walka. Spod hełmów wyzierały zawzięte i posępne twarze Namdalajczyków; pochylone naprzód ciała, ręce z pobielałymi kłykciami zaciśnięte na długich włóczniach — poles, przypomniał sobie trybun — wrzask, mający przerazić wroga — i tylko chłodnego błysku stali na ostrzach włóczni brakowało w tym wszystkim.

Zbliżali się coraz bardziej i bardziej. — Rzucać! — krzyknął trybun i jego pierwszy szereg cisnął swoje sztuczne pilą. Większość odskoczyła nieszkodliwie od tarczy Namdalajczyków. Nie tak powinno być; prawdziwe pilą z ostrzami i trzonkami z miękkiego żelaza utkwiłyby w tarczach, czyniąc je niezdatnymi do użytku i zmuszając najemników do ich porzucenia.

Tu i tam jakiś oszczep trafił w cel, uderzając głucho w kolczugę lub ciało. Sędziowie gwizdali jak szaleni i machali swymi prętami, rozkazując „zabitym” wojownikom zejść z pola. Jakiś wyspiarz, który uważał, że jego zbroja bezpiecznie odbiłaby oszczep, wrzeszcząc zasypał przekleństwami sędziego, który uznał go za martwego. Sędzią był Halogajczyk o pół głowy wyższy od rozwścieczonego wojownika z Księstwa. Słuchał przez parę chwil, potem położył ogromną rękę na piersi Namdalajczyka i pchnął. Nim jeszcze padający najemnik dotknął ziemi, sędzia całą swoją uwagę skupił ponownie na walce.

Namdalajczycy nie użyli swych pik do miotania. Nie ustępując przed salwami Rzymian, godzili się ze swymi stratami aż do chwili gdy zbliżyli się dostatecznie do legionistów. Wówczas ciężar ich falangi i długość włóczni zaczęły robić swoje. Nie mogąc podejść tyle blisko do swych przeciwników, by skutecznie użyć mieczy, Rzymianie zobaczyli, że ich linia zaczyna wyginać się w środku. Coraz częściej i częściej gwizdki i pręty sędziów wskazywały ludzi Skaurusa, którzy mieli zejść z pola.

Wojownicy z Namdalen, przewidując zwycięstwo, wznieśli tryumfalny okrzyk. Gajusz Filipus został osaczony przez dwóch Namdalajczyków jednocześnie. Jego miecz śmigał jak język żmii, gdy rozpaczliwie starał się ich odeprzeć. Nagle za wyspiarzami pojawił się walczący jak w bojowym szale Viridoviks. Jednego rozciągnął na ziemi uderzeniem potężnej pięści; z drugim przez parę gorących chwil wymieniał ciosy, a potem, tak delikatnie jak chirurg, ledwie dotknął karku wyspiarza ostrzem swej klingi. Namdalajczyk, popielaty na twarzy, zatoczył się do tyłu. Gwizdek sędziego, wyłączający go z walki, przyjął z niczym więcej jak z ulgą. Rzymianie — i cześć Namdalajczyków również — nagrodziła szermierkę Viridoviksa pochwalnym okrzykiem.

Niejeden żołnierz doznał prawdziwych ran; nawet bez ostrzy, drzewca, jakich używały obie strony, były skuteczną bronią. Tutaj jakiś wojownik zataczał się, ściskając złamane ramię, tam inny leżał rozciągnięty na ziemi, ogłuszony albo i gorzej, ciosem, jaki otrzymał w skroń. Paru po obu stronach odniosło również rany zadane mieczami. Wojownicy starali się ze wszystkich sił uderzać płazem, a nie sztychem lub ostrzem, lecz mimo to wypadki musiały się zdarzać.

Marek nie zwracał uwagi na straty. Zbyt był zajęty powstrzymywaniem Namdalajczyków przed rozdarciem jego rozciągniętych szeregów i rozbiciem Rzymian w proch. Poza tym, dzięki swemu wysokiemu, grzebieniastemu hełmowi i czerwonej opończy dowódcy, stanowił główny cel dla wyspiarzy. Niektórzy unikali jego sławnego już miecza, lecz najodważniejszych z odważnych przyciągał, a nie odstraszał.

Na samym początku Soteryk przyskoczył do niego z wyrazem radości na twarzy. Rzymianin uchylił się przed pchnięciem jego włóczni. Zanim zdołał odpowiedzieć swoją krótszą bronią, rozdzielił ich wir walczących. Inny Namdalajczyk walnął go złamanym drzewcem włóczni. Trybun zobaczył gwiazdy i czekał na pręt lub gwizdek wyłączający go z walki, lecz żaden z sędziów nie spostrzegł uderzenia.

Skaurus przedarł się przez ścisk do swego starszego centuriona, który właśnie odesłał z pola jakiegoś wyspiarza, minąwszy jego pchnięcie i uderzywszy go w pierś mieczem. Trybun resztką tchu wykrzyczał mu swój plan. Niektórzy z Namdalajczyków musieli go słyszeć, lecz nie obchodziło go to; gdzie w tym świecie mieliby nauczyć się łaciny?

Kiedy skończył, Gajusz Filipus uniósł z zaskoczeniem brew. — Jesteś pewien?

— Tak. Z pewnością pobiją nas, jeśli dalej będziemy walczyć w sposób, jaki im odpowiada.

— Dobrze. — Centurion otarł pot z czoła ręką, w której dzierżył miecz. — To uzależnia wszystko od jednego uderzenia, prawda? Ale myślę, że masz rację; nie mamy nic do stracenia. Te bękarty są po prostu za wielkie, żeby dać im radę w czołowym starciu. Chcesz, żebym ja to poprowadził, mam nadzieję?

— Nikt inny. Weź też Gala ze sobą, jeśli go znajdziesz. Gajusz Filipus wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.

— Tak, jeśli to się uda, będzie właśnie tym człowiekiem, którego potrzebuję. Życz mi szczęścia. — Prześlizgnął się do tyłu przez szeregi Rzymian, wykrzykując po drodze rozkazy.

Trzeci, ostatni manipuł, mimo naporu od czoła, nie związał się jeszcze całkowicie z przeciwnikiem. Gajusz Filipus odciągnął mniej więcej trzydziestu żołnierzy z ostatnich dwóch szeregów i poprowadził ich szybkim truchtem wokół lewego skrzydła rzymskiej linii. Biegnąc, zauważył Viridoviksa i machnięciem ręki dał mu do zrozumienia, by się do niego przyłączył.

— No to na razie — rzucił Celt do wojownika, z którym walczył; zastopował cięcie na włos od przerażonej, wzdragającej się twarzy Namdalajczyka. Zanim pobliski sędzia zdołał dotknąć prętem jego ofiarę, Viridoviks wyrwał się już z ciżby i sadził susami za centurionem i jego oskrzydlającą grupą.

Marek wiedział, że następna minuta czy dwie rozstrzygną o wszystkim. Jeśli Namdalajczycy zdołają przerwać jego niespodziewanie osłabioną linię, zanim Gajusz Filipus zajdzie ich od flanki, walka będzie skończona. Jeśli jednak by się tak nie stało, mógłby stworzyć sobie miniaturę Kynoskefalaj. Tak jak Flaminiusz przed stu czterdziestu laty przeciwko falandze króla Filipa Macedońskiego, tak i on teraz wykorzystywał zdolność swych żołnierzy do manewrów i walki w małych oddziałach, by pokonać ciężej uzbrojonego i mniej ruchliwego przeciwnika.

Nauka historii Grecji mimo wszystko przydała się na coś — pomyślał z roztargnieniem. Gdybym nie przeczytał tego u Polibiusza, pewnie nigdy nie przyszłoby mi to do głowy.

Choć klęska była tuż-tuż, środek rzymskiej linii był napięty do ostateczności. Tam, w samym sercu bitewnej zawieruchy, legionista Minicjusz stał jak kamienna ściana. Jakiś cios wcisnął mu hełm na jedno ucho, tarczę miał niemal zupełnie roztrzaskaną, lecz powstrzymał Namdalajczyków. Inni Rzymianie, zepchnięci do tyłu przez żołnierzy z Księstwa, skupili się przy nim i nie dali przerwać linii.

Potem napór na nich niespodziewanie zelżał, kiedy Gajusz Filipus i jego mały oddział uderzyli w wyspiarzy od flanki. Piki, które sprawiły Rzymianom tak wiele kłopotu, teraz okazały się dla Namdalajczyków zgubą. Długie drzewca nie pozwalały wyspiarzom odwrócić się na spotkanie nowego zagrożenia, bez zderzania się ze sobą i wprowadzenia chaosu we własnych szeregach. Wykrzykując własny zwycięski pean, Rzymianie wślizgnęli się w otwarte tym sposobem luki i rozpoczęli coś, co byłoby upiorną rzezią. Za nimi podążali spoceni, zziajani sędziowie, by liczyć ich ofiary.

W takiej walce, gdzie wszelki porządek przestał się liczyć, Viridoviks pokazał, co potrafi. Jak jakaś straszliwa maszyna zniszczenia runął z wyciem przez rozbite szeregi Namdalajczyków, gruchocząc drzewca pik na drzazgi i dziurawiąc tarcze ciosami swego potężnego miecza. Jego długie rude loki wysunęły się spod hełmu, powiewając za nim jak osobisty, bojowy sztandar.

Gdy szeregi Namdalajczyków zachwiały się, główna linia Rzymian przesunęła się naprzód, kończąc dzieło rozpoczęte przez oskrzydlającą kolumnę. Zdemoralizowani wyspiarze nie potrafili stawić im oporu. Wkrótce ci, którzy nie zostali wskazani przez sędziów jako zabici, stanowili już tylko małą, szamoczącą się grupkę, niemal całkowicie otoczoną przez zwycięzców.

Soteryk, wraz z najlepszymi ze swych ludzi, wciąż walczył. Kiedy zobaczył Marka okrążającego Namdalajczyków w poszukiwaniu jakiejś luki, zawołał ze śmiechem:

— Nikczemny wrogu, nie dostaniesz mnie żywym! — Runął na trybuna, z mieczem uniesionym wysoko nad głową. Szczerząc zęby w odpowiedzi, Skaurus wyszedł mu na spotkanie.

Brat Helvis był szybki i silny, i tak zręcznie posługiwał się mieczem, jak żaden z przeciwników, z którymi dotychczas spotkał się Marek. Rzymianin musiał wytężać wszystkie siły, by nie zostać trafionym, parując ciosy Soteryka własną klingą i blokując ciecia tarczą. Natychmiast się zdyszał, tak jak i wyspiarz; wydawało się, że udawana walka jest niemal tak męcząca jak prawdziwa.

Jeden z legionistów podbiegł, by pomóc swemu dowódcy. Zmuszony do zwrócenia uwagi na nowe zagrożenie, Soteryk odsłonił się na chwilę. To wystarczyło, by ostrze Marka przemknęło obok tarczy Namdalajczyka i zadźwięczało na jego napierśniku. Czerwony Zeprin dmuchnął w gwizdek i wskazał Soteryka swoim prętem.

Soteryk wyrzucił obie ręce do góry.

— Osaczony przez dwóch wrogów jednocześnie, wasz dzielny dowódca pada! — krzyknął do swych ludzi. — Nadszedł czas, by prosić wroga o litość. — Całkiem realistycznie przewrócił się na ziemię. Garstka wyspiarzy, która wciąż walczyła, zdjęła hełmy na znak poddania.

— Brawo dla naszych przeciwników w tej walce, a przyjaciół w następnej! — zawołał Marek, a Rzymianie odpowiedzieli z radością. Namdalajczycy odwzajemnili komplement. Dwie grupy opuszczały pole jako jedna. Marek widział, jak żołnierz z Księstwa pomaga utykającemu Rzymianinowi, jak jeden z jego legionistów demonstruje pchnięcia dwóm wyspiarzom i stwierdził, że poranne spotkanie zakończyło się wielkim sukcesem.

Cudownie zmartwychwstały Soteryk zrównał się z trybunem.

— Gratulacje — powiedział, ujmując dłoń Rzymianina. — Muszę cię prosić o zgodę na odroczenie wypłaty waszej wygranej na dzień lub dwa. Byłem tak pewien, iż wygramy, że nie zgromadziliśmy żadnych zapasów na ucztę, w przekonaniu, że nie będziemy musieli jej wydawać.

— Nie ma pośpiechu — odparł Marek. — Twoi ludzie walczyli bardzo dobrze. — Mówił szczerze; Namdalajczycy, z zasady przecież nie walczący jako piechota, zmusili Rzymian do najwyższego wysiłku.

— Dzięki. Sądziłem, że przebijemy się przez was, dopóki nie wyskoczyłeś z tym oskrzydlającym manewrem. To było chytrze pomyślane.

— Obawiam się, że pomysł nie był tak do końca mój. — Wyjaśnił, jak skorzystał z rozwiązania Flaminiusza, zastosowanego w podobnej sytuacji taktycznej.

Soteryk skinął z namysłem głową. — Interesujące — zauważył. — Korzystasz z wiedzy wojennej, z którą nikt tutaj nie może się równać. To może okazać się bardzo cenne pewnego dnia.

Teraz z kolei Rzymianin skinął głową; ta sama myśl przemknęła mu przez głowę. A ponieważ miał naturę człowieka, który potrafi spojrzeć na problem nie tylko z jednej strony, zastanowił się też, co takiego Videssańczycy i ich sąsiedzi wiedzą o wojnie, czego Rzymianie nigdy się nie dowiedzieli… i jaką cenę będzie musiał zapłacić za naukę.

W świetle pochodni, lamp i grubych świec z pszczelego wosku dziedziniec przed koszarami Namdalajczyków wydawał się jasny jak w dzień, choć słońce zaszło już przed paroma godzinami. Dziedziniec, zwykle będący przyjemnym, otwartym miejscem, teraz zapełniały prowizoryczne ławki i stoły, pospiesznie zrobione z desek przybitych do kozłów. Ławki zaś zapełniali biesiadnicy, a na stołach piętrzyły się góry jedzenia.

Oprócz nieszczęśliwej garstki, która wylosowała pełnienie warty, wszyscy Rzymianie zgromadzili się tutaj, by odebrać nagrodę, którą wygrali od Namdalajczyków. Jedni i drudzy zdawali się odnosić do. siebie z samym tylko szacunkiem. Miejsca, jakie wyznaczono biesiadnikom, zmieszały obie grupy, a ci z obu stron, którzy trzy dni wcześniej brali udział w próbie sił, raczyli się nawzajem opowieściami z tego zdarzenia i z dumą pokazywali bandaże swym pełnym podziwu towarzyszom.

Na główne dania składały się pieczenie z wieprzowego, wołowego, baraniego i koziego mięsa, uzupełnione drobiem, rybami i innymi owocami morza, tak łatwo dostępnymi w stolicy. Ku przerażeniu Namdalajczyków, większość Rzymian szczodrze podlewała wszystko pikantnym sosem ze sfermentowanych ryb, za którym przepadali Videssańczycy. Mieszkańcy Księstwa zachowali surowe upodobania kulinarne swych przodków z północy, lecz dla Rzymian ostry sos był znaną i ukochaną od wielu lat przyprawą.

— Przypuszczam, że lubisz też czosnek — rzekł ze wzdrygnięciem Soteryk.

— A ty nie? — odparł Marek, zdumiony, że ktoś może nie lubić.

Wino, piwo i miód lały się jak woda. Dzięki nieznośnej słodyczy miejscowego wina trybun odkrył w sobie prawdziwe upodobanie do gęstego, ciemnego piwa, jakie warzyli Videssańczycy. Lecz kiedy powiedział to Soterykowi, wywołało to z kolei zdumienie wyspiarza. — Te pomyje? — zawołał. — Powinieneś przybyć do Księstwa, gdzie piłbyś swoje piwo widelcem.

Viridoviks, z glinianym kuflem w ręku, powiedział:

— Dlaczego ktokolwiek miałby pić piwo — widelcem czy nie, proszę zważyć — kiedy w każdej chwili może mieć sok z winorośli? To przekracza zdolność mojego pojmowania. W kraju, gdzie się urodziłem, piwo było napojem wieśniaków. Wino pijali wodzowie, kiedy udało się nam je zdobyć i kiedy mogliśmy sobie na nie pozwolić. Było też kosztowne, to wam powiem.

Niektóre doskonałe gatunki win pochodziły z Galii Narbońskiej, posiadającej ciepły, śródziemnomorski klimat, lecz teraz Marek uświadomił sobie, że nie widział wina w jej pomocnych prowincjach, będących ojczyzną Viridoviksa. Jak większość Rzymian, trybun pił wino od dzieciństwa i uważał je za coś zupełnie naturalnego. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, jak mogło być cenne, kiedy było trudno osiągalne.

Po prawej ręce Celta siedział jego przyjaciel, koczownik z dalekiego pomocnego zachodu; Arshaum przedstawił się jako Arigh, syn Arghuna. Noc była ciepła, lecz on miał na sobie kurtkę z wilczej skóry i czapę z rudego lisa. Jego żylaste, szczupłe ciało i gibka, opanowana żywość ruchów przypominały Skaurusowi polującego jastrzębia. Aż do tej pory niewiele mówił, zajęty pochłanianiem olbrzymich ilości jedzenia, lecz rozmowa o trunkach zainteresowała go.

— Piwo, miód, wino — co to za różnica? — powiedział. Mówił po videssańsku całkiem dobrze; z obcinającym końcówki, szybkim akcentem, doskonale pasującym do jego zachowania i sposobu bycia. — Otóż to kumys jest trunkiem mężczyzny; robiony z mleka jego koni i tak silnie uderzający do głowy jak ich kopnięcie.

Brzmiało to okropnie — pomyślał Marek. Zauważył też, że urągliwa uwaga Arigha co do stojących przed nim trunków nie przeszkadzała mu w ich pochłanianiu i to w całkiem sporych ilościach.

Przy takim tempie, z jakim znikało jedzenie, utrzymywanie zastawionych stołów wcale nie było łatwym zadaniem. Niemal jak brygada strażaków donosząca w kubłach wód? do pożaru, tak namdalajskie kobiety nie ustawały w swych wędrówkach, przynosząc z kuchni pełne tace i dzbany, a odnosząc puste. Marek z zaskoczeniem zauważył, że jedną z nich jest Helvis. Kiedy wspomniał o tym, Soteryk odpowiedział wzruszając ramionami: — Powiedziała mi, że szybciej otrząśnie się robiąc to, niż siedząc samotnie i bolejąc. Co mogłem na to powiedzieć?

Obsługujące ich kobiety w większości bardzo przypominały towarzyszki życia żołnierzy, jakie Skaurus poznał w dominiach Rzymu. Z największą swobodą wymieniały sprośności z mężczyznami, których obsługiwały; klapsy i podszczypywania wywoływały tyle samo śmiechu co pisków oburzenia. Przez wszystko to Helvis przechodziła nietknięta; nosiła swoją żałobę jak niewidzialną zbroję. Malujący się na jej twarzy wyraz spokojnego smutku i postawa wyobcowania, nawet kiedy pochylała się nad ramieniem mężczyzny, by napełnić winem jego kubek wystarczały, by powstrzymać najbardziej nawet gruboskórnego rozpustnika.

W miarę upływu czasu przynoszono coraz więcej i więcej trunków, a coraz mniej i mniej jedzenia. Uczta nie mogła być nazwana stateczną nawet na samym początku, zaś teraz hałas wzrastał nieustannie. Rzymianie i Namdalajczycy uczyli się nawzajem swoich przekleństw, próbowali śpiewać pieśni współbiesiadników i niezgrabnie naśladować tańce swych nowych przyjaciół. Wywiązało się parę bójek, lecz natychmiast zostały stłumione przez sąsiadów kłócących się biesiadników — tej nocy wzajemna życzliwość wezbrała zbyt wysoko, by umożliwić jakiekolwiek awantury.

Więcej niż parę osób zawędrowało na dziedziniec, by zobaczyć, skąd ta wrzawa, i większości spodobało się to, co zastali. Parę stołów dalej Skaurus zobaczył Taso Vonesa z kuflem wina w jednej ręce i udkiem kuropatwy w drugiej. Machnął ręką do ambasadora Khatrish, który utorował sobie drogę przez tłum i wcisnął się na ławkę obok trybuna.

— Jesteś łaskawy, chcąc mieć ze mną cokolwiek do czynienia — rzekł do Skaurusa — szczególnie, jeśli przypomnisz sobie, że ostatnim razem, kiedy cię widziałem, zamiast powitania wziąłem nogi za pas.

Marek wypił już dość wina i piwa, by przejść do porządku dziennego nad takimi drobiazgami. — Nie przejmuj się tym — rzekł wielkodusznie. — To Avshara szukaliśmy, nie ciebie. — To jednak przypomniało mu o pościgu i jego smutnym zakończeniu. Umilkł, czując się jak głupiec.

Vones przechylił głowę i przyglądał się Rzymianinowi spod oka, przypominając kropka w kropkę jakiegoś jasnookiego, małego wróbla.

— Jakież to ciekawe — rzekł. — Ze wszystkich ludzi jesteś ostatnim, po którym spodziewałbym się, że będzie popijał z Namdalajczykami.

— Dlaczego się nie zamkniesz, Taso? — zapytał Soteryk, lecz jego zrezygnowany ton świadczył o tym, iż zdaje sobie sprawę z daremności prób odebrania głosu Vonesowi. Najwyraźniej znał Khatrisha i tak jak wielu, wielu innych, przywykł do dawania mu całkowitej swobody w tym, co mówił. — Myślę, że gadasz po to, by słuchać samego siebie.

— Znasz jakiś lepszy powód? — odparował z uśmiechem Vones.

Powiedziałby więcej, lecz Marek, kierowany ciekawością rozpaloną uwagą Vonesa, przerwał mu. — Co masz przeciwko tym ludziom? — zapytał, machnięciem ręki wskazując dziedziniec i wszystkich na nim zgromadzonych. — Dobrze się z nimi rozumiemy. Czy jest w tym coś złego?

— Spokojnie, spokojnie. — Ambasador ostrzegawczym gestem dotknął ramienia trybuna i Marek uświadomił sobie, jak głośno to powiedział. — Dlaczego nie mielibyśmy udać się na wieczorną przechadzkę? Zakwitający nocą jaśmin jest szczególnie przyjemny o tej porze roku, nie sądzisz? — Odwrócił się do Soteryka. — Nie martw się, mój przyjacielu z wysp. Nie opróżnię mu kieszeni; domyślam się, jakie rozrywki planujecie na później.

Soteryk wzruszył ramionami; wdał się w rozmowę z Namdalajczykiem siedzącym po jego lewej ręce, który omawiał zalety psów myśliwskich. — Nie lubię ras ze ściętymi nosami — mówił mężczyzna. — To sprawia, że ich pyski są za małe, żeby złapać zająca. A jeśli jeszcze mają szare oczy, to tym gorzej; nie widzą na tyle dobrze, żeby chwycić zwierza.

— Co do tego, to nie jestem taki pewien — odparł Soteryk, pociągając z kufla. Im więcej pił, tym wyraźniejszy stawał się jego przeciągły, wyspiarski akcent; ostatnie słowo zabrzmiało niemal jak „peł-łen”. — Mówił dalej: — Szarookie psy mają czuły węch, tak mówią.

Nie mogąc wzbudzić w sobie zainteresowania psami myśliwskimi — szarookimi czy jakimikolwiek innymi — Marek chętnie podążył za Taso Vonesem, który spacerowym krokiem zmierzał ku ciemności zalegającej za dziedzińcem. Poseł nieustannie szczebiotał o nocnych kwiatach i innych nieistotnych sprawach, dopóki nie wydostali się z ciżby. Kiedy przekonał się, że nikt ich nie może podsłuchać, jego zachowanie zmieniło się. Obdarzywszy Rzymianina kolejnym badawczym, jednookim spojrzeniem, powiedział: — Muszę jeszcze zdecydować, czy jesteś najsprytniejszym człowiekiem, czy też największym głupcem, jakiego ostatnio spotkałem.

— Zawsze mówisz zagadkami? — zapytał Marek.

— W rzeczy samej, zwykle tak; to odpowiedni trening dla dyplomaty. Lecz zapomnij o mnie na chwilę i spójrz na siebie. Kiedy zmierzyłeś się z Avsharem na miecze, byłem pewien, że nasza znajomość okaże się bardzo krótka. Lecz zwyciężyłeś, a ja odniosłem wrażenie, że mimo wszystko dobrze wiedziałeś, co robisz. A teraz to!

— Co teraz? — zdumiał się trybun, całkowicie oszołomiony.

— Ty i twoi ludzie pobiliście Namdalajczyków na ćwiczeniach. Znakomicie. Nephon Khoumnos z pewnością poczuł się dumny i prawdopodobnie poprawiliście też samopoczucie Imperatorowi. Mieszkańcy Księstwa to doskonali żołnierze; Mavrikios ucieszy się wiedząc, że ma lojalnych ludzi, którzy w razie potrzeby potrafią się im przeciwstawić.

Gwałtownym ruchem wyciągnął rękę, wskazując oskarżycielsko na Skaurusa.

— Ale czy wy jesteście lojalni? Pobiliście ich i co robicie? Chełpicie się tym? Skądże. Pijecie razem wino, jak byście byli najlepszymi przyjaciółmi. Spróbujecie zdenerwować Imperatora? A może sądzisz, że Sevastos polubi cię teraz bardziej? Po tych śledziach? — śmiem wątpić. Tak, widziałem, jak się zawahałeś, a twój żołądek wydaje mi się całkiem zdrowy.

— Co ma do tego Sphrantzes… — zaczął Skaurus. Jego usta zamknęły się nagle nim jeszcze dokończył pytanie, ponieważ znał odpowiedź. Namdalajczycy byli najemnikami, to oczywiste, lecz dopiero teraz zrozumiał, co to znaczyło. To nie obecny Imperator ani jego zwolennicy byli tymi, którzy zatrudniali najemników. To była polityka biurokratów stolicy, którzy wykorzystywali najęte miecze, by trzymać w szachu Gavrasa i jego stronników, podczas gdy oni rządzili Imperium dla własnych korzyści… A na ich czele stał Vardanes Sphrantzes.

Zaklął, najpierw po videssańsku, ze względu na Taso Vonesa, potem po łacinie, by dać upust własnym uczuciom.

— Widzę, że wreszcie mnie zrozumiałeś — rzekł Vones.

— To tylko uregulowanie zakładu — zaprotestował Skaurus. Taso Vones uniósł wymownie brew. Żaden inny komentarz nie był potrzebny. Rzymianin wiedział, jak łatwo osądzić człowieka poprzez towarzystwo, z którym przestawał. Sam Cezar za czasów młodości znalazł się w niebezpieczeństwie z powodu swych związków z przegraną frakcją Mariusza. Poza tym, nie można było zaprzeczyć, że lubi Namdalajczyków. Cechowało ich praktyczne, rzetelne podejście do życia, tak podobne do filozofii życiowej Rzymian. Nie było w nich drażliwej dumy i krętej przebiegłości Videssańczyków ani też ponurego fatalizmu Halogajczyków. Mieszkańcy Księstwa w każdej sytuacji starali się dać z siebie wszystko i postawa ta harmonizowała ze stoickim wychowaniem i przeszłością trybuna. Były też inne powody — rzekł do siebie w głębi ducha.

— Chyba za późno, by martwić się tym teraz, nie sądzisz? — zauważył. Potem zapytał: — Dlaczego zawracasz sobie głowę, ostrzegając mnie? Ledwie się znamy.

Vones roześmiał się głośno; tak jak w śmiechu patriarchy Balsamona, i w jego śmiechu brzmiała prawdziwa radość.

— Już osiem lat prowadzę placówkę w stolicy i wcale nie jestem tutaj najstarszym posłem; Gawtruz jest ambasadorem ponad dwukrotnie dłużej. Znam wszystkich i wszyscy znają mnie. Znamy gierki, w których uczestniczymy; podstępy, których próbujemy; interesy, które załatwiamy — i większość z nas, jak sądzę, potwornie się nudzi. Przynajmniej ja się nudzę, czasami.

— Jednak ty, ty i twoi Rzymianie… — spokojnie przyglądał się, jak Marek skrzywił twarz — jesteście parą nowych kości w kubku, i to kości znaczonych. Widać to bez względu na to, czy rzucasz jedynki, czy szóstki. — Podrapał się w szczękę porośniętą kędzierzawą brodą.

— Co przypomina mi, że chyba powinniśmy już wracać. Soteryk nie będzie bez końca gadał o psach ze ściętymi nosami, zapewniam cię.

Kiedy trybun naciskał go, by wytłumaczył, o co mu chodzi, nie zgodził się, mówiąc: — Sam zrozumiesz, i to wcale szybko, podejrzewam. — Ruszył w stronę dziedzińca, pozostawiając Skaurusowi do wyboru czy zostać, czy pójść za nim. Wybrał to drugie.

Taso Vones chrząknął z zadowoleniem, kiedy wychynęli zza ostatniego zakrętu.

— Nieco wcześnie — powiedział — ale nieźle. Lepiej przyjść za wcześnie niż za późno, bo inaczej nie znaleźlibyśmy miejsca w grze, którą lubimy; w każdym razie nie ze względu na stawki, na jakie możemy sobie pozwolić. — Złoto i srebro zadźwięczało, kiedy sięgnął do sakiewki po pieniądze.

Wytrzeszczywszy oczy na scenę, jaką przed sobą ujrzał, Marek zastanowił się nad swoimi wcześniejszymi analizami charakteru Namdalajczyków. Czy lubili hazard, ponieważ wierzyli w Phosa Hazardzistę, czy też ich teologowie wykoncypowali Hazardzistę, ponieważ byli urodzonymi hazardzistami? W tej chwili postawiłby na to drugie — i prawdopodobnie znalazłby jakiegoś wyspiarza, który przyjąłby zakład.

Większość stołów i ławek zniknęła. Ich miejsce zajmowały narysowane kredą na ziemi kręgi do rzucania kośćmi, koła fortuny, deski do rzucania strzałkami, inne do ciskania nożami, metalowa misa pośrodku rozległego, pustego kręgu do celowania resztkami z kubków do wina — Skaurus, tak jak się spodziewał, zobaczył tam Gorgidasa; Grek był specjalistą w grze w kottabos — oraz przyrządy do innych gier losowych i zręcznościowych, których trybun nie rozpoznał na pierwszy rzut oka.

Przetrząsnął własną sakiewkę, by zobaczyć, ile ma pieniędzy. Było tego mniej więcej tyle, ile się spodziewał; kilka sztuk mosiądzu, o rozmaitych rozmiarach i wadze, trochę srebra i pół tuzina sztuk złota, każda wielkości paznokcia jego kciuka. Starsze, mocniej wytarte, były z czystego złota, lecz nowsze, wykonane z domieszką srebra, połyskiwały blado albo też płonęły czerwienią od dodatku miedzi. W obliczu spadających dochodów rząd, tak jak muszą to robić wszystkie rządy, uciekł się do obniżenia wartości waluty. Wszystkie jego złote pieniądze, bez względu na wiek, nominalnie miały tę samą wartość, lecz na rynku czy w sklepie stare monety pozwalały nabyć więcej.

Videssańskie zasady gry w kości, jak dowiedział się podczas długiej zimy w Imbros, różniły się od tych znanych mu z Rzymu. Zwykle używali tutaj dwóch kości, nie trzech, i Wenus — potrójna szóstka, najlepszy rzut w jego grze — wywołałaby tylko szydercze gwizdy, nawet gdyby dopuszczono do gry trzecią kość. Para jedynek — nazywali je „słoneczkami Phosa” — była tutaj najwyższą figurą. Gracz dysponował kośćmi, dopóki nie wyrzucił ich przeciwieństwa — „demonów”, podwójnej szóstki — co oznaczało przegraną. Dodatkowo zakładano się o to, co gracz wyrzuci najpierw, przez ile rzutów zatrzyma kości przy sobie i poza tym o wszystko, co zdołał wymyślić pomysłowy hazardzista w związku z toczącą się grą.

Kiedy kości po raz pierwszy trafiły do Skaurusa, trzy razy wyrzucił słońca, nim w końcu wyskoczyły demony, przez co małe kościane sześciany trafiły do rąk siedzącego po jego lewej stronie Namdalajczyka. To pozwoliło mu zwiększyć stawkę, którą natychmiast przegrał w następnej kolejce — już w pierwszym rzucie ujrzał fatalne szóstki.

Od kręgu mieszczącego misę kottabosu rozległy się okrzyki i oklaski. Marek na chwilę uniósł wzrok znad gry, by ujrzeć dokładnie to, co spodziewał się zobaczyć; z niezawodną zręcznością swego nadgarstka, Gorgidas z coraz większych odległości trafiał resztkami wina do misy, która dźwięczała jak dzwon. Gdyby nie to, że wino w końcu zwaliło go z nóg, do świtu ogołociłby połowę Namdalajczyków.

Skaurus grał z mieszanym szczęściem; wygrywał trochę, by zaraz to stracić, tracił i znowu odzyskiwał. Jego uwaga ograniczyła się do narysowanego przed nim kredowego kręgu — leżących w nim pieniędzy, wirujących kości, męskich rąk sięgających po nie, zgarniających wygrane albo stawiających nowe zakłady.

Potem, nagle, kości ujęła zupełnie inna ręka, zgrabna, szczupła w nadgarstku kobieca ręka, z pomalowanymi paznokciami i szmaragdową obrączką na palcu wskazującym. Marek, zaskoczony, uniósł wzrok i ujrzał Komittę Rhangawe, z Thorisinem Gavrasem u boku. Sevastokrata miał na sobie zwykłe spodnie i tunikę, i mógł grać już od godziny, nim Skaurus go zauważył.

Komitta nieco opacznie zrozumiała jego zaskoczenie. Uśmiechając się ślicznie, powiedziała: — Wiem, że to wbrew zwyczajom, ale tak lubię grać. Czy nie masz nic przeciwko temu? — Jej ton ostrzegał, że lepiej, by nie miał.

Tym swobodniej, że rzeczywiście nic przeciwko temu nie miał, powiedział: — Oczywiście, że nie, pani. — Z drugiej strony, nawet gdyby miał, nie mógłby tego powiedzieć; nie kobiecie Sevastokraty.

Wygrała szybko dwa razy po sobie, za każdym razem zwiększając stawkę o wygraną. Kiedy w trzeciej serii rzutów straciła to wszystko, odrzuciła ze złością kości i zaklęła z niegodną damy biegłością. Gracze parsknęli śmiechem. Ktoś wyjął nową parę kości i od tej chwili Komittę traktowano jak każdego innego gracza w kręgu.

Ze swym bogactwem właściciela ziemskiego, Thorisin bez trudu mógł wyłączyć innych z gry, obstawiając stawki, na jakie nie mogliby sobie pozwolić. Pamiętając o jego zakładzie z Vardanesem Sphrantzesem, gdzie stawką było sto sztuk złota, Marek wiedział, że Sevastokrata nie czuje odrazy do wysokich zakładów. Lecz grając z ludźmi o ograniczonych środkach, poprzestawał na stawianiu to jednej, to dwóch sztuk złota, a niekiedy garści srebra. Przyjmował swoje wygrane i przegrane tak poważnie, jak gdyby grał o całe prowincje — cokolwiek robił, lubił robić to dobrze. Był też doświadczonym, rozważnym graczem; wkrótce piętrzył się przed nim wcale spory stos złota i srebra.

— Zdobyłeś to przytykając im miecz do gardła, czy też przegrywają po to, by się tobie przypochlebić? — zapytał ktoś Sevastokratę i Marek ze zdumieniem ujrzał Mavrikiosa Gavrasa stojącego nad swym bratem. Imperator miał na sobie szaty nie bardziej królewskie niż Sevastokrata i towarzyszyło mu tylko dwóch przybocznych halogajskich gwardzistów.

— Nie dostrzegasz prawdziwego talentu nawet kiedy masz go przed oczyma — odciął się Thorisin. — Ha! — Zgarnął kolejną stawkę, kiedy siedzący naprzeciwko niego Namdalajczyk wyrzucił demony.

— Przesuń się i pozwól, by twój starszy brat pokazał ci, jak to się robi. Od rana wysłuchiwałem księgowych i już mi się wnętrzności przewracały od tego ich: „Niezmiernie mi przykro, Wasza Imperatorska Wysokość, lecz w chwili obecnej odradzałbym to”. Ba! Czasami wydaje mi się, że dworski ceremoniał jest jakąś wolno działającą trucizną, którą wymyślili biurokraci, żeby zanudzić na śmierć uzurpatorów, tak by sami mogli cichcem znowu objąć władze. — Uśmiechnął się do Marka. — Moja córka twierdzi, że jest inaczej, ale ja jej już nie wierzę.

Mruknąwszy: — Dziękuję ci, kochanie — wziął kubek z winem od przechodzącej dziewczyny. Aż zatoczyła się z zaskoczenia, kiedy uświadomiła sobie, kogo obsłużyła. Mavrikios może i nie ufał Namdalajczykom, gdy w grę wchodziły interesy Imperium — pomyślał Marek — lecz z pewnością nie obawiał się o swoją osobę, kiedy przebywał wśród nich.

Bracia Gavras, rzecz oczywista, przy każdym zakładzie zajmowali odmienne stanowiska. Nie przerywając szczęśliwej passy, która trwała przez większość wieczoru, Thorisin wygrał kilka razy z rzędu po tym, jak jego brat zasiadł w kręgu graczy.

— Wracaj do swoich gryzipiórków i zostaw kości ludziom, którzy je rozumieją — powiedział. — Prędzej doprowadzisz nieboszczyka do pierdnięcia, niż odbierzesz mi miedziaka.

Mavrikios prychnął. — Nawet ślepy wieprz co jakiś czas natknie się na żołądź. Mam cię! — zawołał. Marek wyrzucił właśnie słońca, a Thorisin postawił przeciwko niemu. Imperator zwrócił się do swego brata z wyciągniętą ręką. Wzruszywszy ramionami, Thorisin podał mu wygraną.

Marek szybko doszedł do wniosku, że ci dwaj mężczyźni nie powinni grać przeciwko sobie. Tak bardzo angażowali się w grę, że każdą przegraną traktowali jako osobistą kieskę i wkrótce z ich przekomarzania zniknęła dobroduszność. Z zaciśniętymi wargami nie spuszczali oczu z kości; ich zakłady przeciwko sobie wielokrotnie przewyższały zakłady jakichkolwiek innych graczy w kręgu. Stos wygranych wcześniej przez Thorisina pieniędzy zniknął. Kiedy Mavrikios kolejny raz wyrzucił słońca, jego brat musiał sięgnąć do sakiewki, by zapłacić.

Mavrikios wytrzeszczył oczy na monety, jakie wyciągnął jego brat. — Co to jest? — zapytał, rzucając połowę z nich na ziemię. — Płacisz mi pieniędzmi z Yezd?

Thorisin ponownie wzruszył ramionami.

— Dla mnie wyglądają jak złoto i są lepsze niż te, które obecnie bijemy, jeśli już o to chodzi. — Podniósł z ziemi te, które rzucił Mavrikios, i cisnął je daleko w tłum. Radosne okrzyki powiedziały, że nie zginęły na długo. Ujrzawszy minę swojego brata, Thorisin powiedział: — Jeśli nie mogę płacić nimi swoich zobowiązań, to na co mi pieniądze? — Twarz Mavrikiosa z wolna stała się ciemnoczerwona.

Każdy, kto był świadkiem tej wymiany zdań pomiędzy braćmi, ze wszystkich sił starał się udawać, że nic nie widział ani nie słyszał. Niemniej jednak atmosfera koleżeństwa otaczająca krąg graczy rozwiała się bez śladu i Marek nie zmartwił się, kiedy parę minut później gra się skończyła. Bowiem mogło tylko źle wróżyć Imperium to, że brat Imperatora zawstydza go publicznie, a Marek wiedział, że płotki jedynie wyolbrzymią całe to zdarzenie.

Wchodząc po schodach w ogromnym budynku, który mieścił Wielką Salę Sądu — od przeciwnej strony niż biura Nephona Khoumnosa — Marek zastanawiał się, jak szeroko w ciągu paru ostatnich dni rozeszły się pogłoski. Przed nim po schodach wspinał się chudy urzędnik, który przyniósł mu zaproszenie na to spotkanie, a jeszcze wyżej przed urzędnikiem znajdowało się miejsce, do którego, jak sądził Skaurus, nigdy nie zostanie zaproszony — biura Vardanesa Sphrantzesa.

— Tędy, jeśli łaska — powiedział urzędnik skręcając w lewo, gdy dotarł na szczyt schodów. Poprowadził Rzymianina wzdłuż ciągu dużych pokoi, przez których otwarte drzwi Skaurus mógł zobaczyć całe manipuły mężczyzn zajętych rylcami i woskowymi tabliczkami, piórami, atramentem, pergaminem oraz ramkami z ruchomymi paciorkami, dzięki którym wprawieni Videssańczycy mogli rachować z niewiarygodną szybkością. Trybun daleko swobodniej czuł się z władzą, której podlegały koszary, lecz obserwując biurokratów, pracujących w tym nerwowym centrum Videssos, nie mógł zaprzeczyć, że tutaj również zamieszkiwała władza.

Para krępych koczowników z równin Pardraji trzymała wartę pod drzwiami, do których zmierzał urzędnik. Ich twarze, zobojętniało w wyrazie nudy, nagle stały się czujne, gdy spostrzegli urzędnika, a chmurne i zacięte, kiedy rozpoznali podążającego za nim Rzymianina. Skaurus ani chciał, ani nie musiał mieć wiele do czynienia z Khamorthami od czasu swego przybycia do Videssos, lecz nie ulegało wątpliwości, iż uważali, że zostali przez niego upokorzeni na skutek zdemaskowania jednego z nich jako narzędzia Avshara.

Z mrocznych spojrzeń, jakie mu rzucali, Marek wywnioskował, że woleliby, aby ich rodakowi udało się wbić w Rzymianina aż po rękojeść nawiedzony przez demona sztylet.

— Szef chce to widzieć? — zapytał jeden z nich przewodnika trybuna, rozmyślnie obraźliwym gestem wskazując kciukiem na Skaurusa. — Jesteś pewien?

— Oczywiście, że jestem — warknął urzędnik. — A teraz odsuńcie się, dobrze? Nie zyskacie wdzięczności zamieszanie się w tę sprawę.

Bezczelnie wolno, Khamorthci odsunęli się od drzwi. Gdy Skaurus wkroczył pomiędzy nich, któryś wydał z siebie okropny bulgot, jak śmiertelne rzężenie człowieka z rozpłatanym gardłem. Zabrzmiało to tak straszliwie autentycznie, że trybun odwrócił gwałtownie głowę, nim zdołał zapanować nad sobą. Koczownik uśmiechnął się paskudnie.

Wściekły z powodu utraty twarzy przed barbarzyńcami, Skaurus wszedł do biura Sevastosa w maksymalnej gotowości do odparcia wszelkich ataków. Kiedy towarzyszący mu urzędnik oznajmił jego przybycie, skłonił się z taką samą skrupulatnością, jaką okazałby Imperatorowi; tak by przez jakiekolwiek zaniedbanie nie dać Sphrantzesowi moralnej przewagi nad sobą.

— Chodź, chodź, witamy cię najserdeczniej — rzekł Sevastos. Jak zawsze, jego gładki, dźwięczny głos nie ujawniał nic prócz tego, czego życzył sobie Sphrantzes; teraz akurat uprzejmość dobrze wychowanego człowieka. Nim Marek zdołał do końca skupić swoją pełną podejrzeń uwagę na Sevastosie, drugi przebywający w biurze mężczyzna — chudy jak tyka, niezgrabny młody człowiek z rzadką brodą, mający niewiele ponad dwadzieścia lat — poderwał się ze swego miejsca i podbiegł do trybuna, by potrząsnąć jego dłonią.

— Olśniewający pokaz sztuki wojennej, naprawdę olśniewający! — zawołał, dodając: — Widziałem, jak pobiliście Namdalajczyków. Gdyby to była prawdziwa walka, a nie tylko sport, ziemia musiałaby być spragnioną gąbką, by wchłonąć ich krew. Olśniewający! — powtórzył.

— Ee… tak, oczywiście — wydukał Skaurus, nie potrafiąc pogodzić z pozoru wcale nie wojowniczego młodzieńca z jego krwiożerczą przemową.

Vardanes Sphrantzes kaszlnął sucho.

— Jednym z powodów, dla których zaprosiłem cię tutaj, mój przyjacielu z obcej krainy, była chęć przedstawienia ciebie mojemu bratankowi, spathariosowi Ortaiasowi Sphrantzesowi. Od chwili twego zwycięstwa nad wyspiarzami nie robił nic innego, jak tylko zawracał mi głowę zorganizowaniem tego spotkania.

Choć w dosłownym tłumaczeniu spatharios oznaczał „nosiciela miecza”, to w rzeczywistości był to dość pojemny tytuł, często znaczący niewiele więcej niż „pomocnik”. Jak się wydawało, odnosiło się to również do młodego Ortaiasa; wyglądał jak gdyby uniesienie miecza przekraczało jego siły.

Jednak aż tryskał entuzjazmem.

— Byłem zafascynowany widząc, jak z powodzeniem przeciwstawiliście się Namdalajczykom i to jako piechota — powiedział. — W swej Sztuce Dowodzenia Mindes Kalokyres zaleca zasypywanie ich strzałami z daleka i wyraźnie daje do zrozumienia, że w bezpośrednim starciu są niezwyciężeni. Wielka szkoda, że od wieku spoczywa już w grobie; chciałbym usłyszeć, jak komentuje obalenie przez ciebie jego tezy.

— Jestem pewien, że byłoby to interesujące, wasza ekscelencjo — przytaknął Skaurus, zastanawiając się, ile zrozumiał z przemowy Ortaiasa. Młody szlachcic mówił bardzo szybko; w powiązaniu z jego afektowanym akcentem i wyraźnym upodobaniem do długich słów zrozumienie go stanowiło ciężką próbę dla kogoś, kto tak jak trybun jeszcze niedoskonale władał videssańskim.

— Kalokyres jest naszym największym komentatorem spraw militarnych — wyjaśnił grzecznie stryj Ortaiasa.

— Usiądźcie jednak, obaj — zwrócił im uwagę. — Skaurus — w videssańskim zabrzmiało to bardziej jak Skavros — poczęstuj się winem, jeśli masz ochotę. To dobry rocznik, z zachodniej prowincji Raban, i dość trudny do zdobycia w tych smutnych czasach.

Blade wino polało się jedwabistym strumieniem z wytwornej, alabastrowej karafki. Marek pociągnął raz z samej grzeczności, potem drugi raz z prawdziwym uznaniem; to wino smakowało mu bardziej niż jakiekolwiek z tych, które dotychczas kosztował w Videssos.

— Spodziewałem się, że będzie ci smakować — rzekł Vardanes, popijając wraz z nim. — Jest dla mnie odrobinę zbyt pikantne, by lubić je na co dzień, lecz z pewnością stanowi miłą odmianę. — Skaurus musiał z niechęcią przyznać, że go podziwia. Z pewnością niełatwo było mu dowiedzieć się, w jakim winie gustuje Rzymianin, a potem specjalnie załatwić je dla niego. Oczywisty wysiłek, na jaki zdobył się Sphrantzes, by mu się przypodobać, kazał tylko trybunowi zastanawiać się dalej, jaki też może być prawdziwy cel tego spotkania.

Bez względu na to, jaki był ten cel, Sevastos nie spieszył się, by go odsłonić. Z wdziękiem i rozsądnie mówił o plotkach, z jakimi zetknął się w ciągu paru ostatnich dni, i nie oszczędzał przy tym swych kolegów biurokratów.

— Są tacy — zauważył — którzy sądzą, że oznaczenie jakiejś rzeczy w rejestrze jest samą tą rzeczą. — Unosząc puchar do ust, mówił dalej: — Wystarczy tylko skosztować tego wina, by zrozumieć, jak bardzo są głupi.

Trybun musiał się z tym zgodzić, lecz zauważył, jak zachłannie ręka Sphrantzesa zamykała się na polerowanym pucharze.

Biuro Sevastosa było urządzone z o wiele większym przepychem niż prywatne apartamenty Mavrikiosa Gavrasa. Ściany zdobiły draperie z jedwabnego brokatu, migoczące złotymi i srebrnymi nićmi; pod ścianami stały wyściełane tapczany i krzesła z hebanowymi poręczami, inkrustowanymi kością słoniową i półszlachetnymi kamieniami. Jednak całość sprawiała wrażenie nie sybaryckiej dekadencji, a raczej siedziby człowieka, który kocha wygody, nie pozwalając, by nim zawładnęły.

W Rzymie Marek znał ludzi, którzy cieszyli się posiadaniem sadzawek z rybami w ogrodach swych willi, lecz nigdy nie widział ozdoby podobnej do tej, jaka stała na biurku Sphrantzesa — kulisty zbiornik z przezroczystego szkła z kilkoma małymi, jaskrawo ubarwionymi rybkami, śmigającymi wśród wodorostów zakorzenionych w warstwie leżącego na dnie żwiru. W jakiś dziwny sposób przyglądanie im się uspokajało. Oczy trybuna nieustannie wracały ku nim, a i Sphrantzes spoglądał czule na swe małe pieszczoszki w ich przezroczystym więzieniu.

Kiedy zauważył, że Skaurus patrzy na nie, powiedział:

— Jeden z moich służących ma obowiązek łapania tylu komarów, much i innych podobnych stworzeń, by miały co jeść i nie zginęły z głodu. Jest pewien, że straciłem rozum, lecz płacę mu na tyle dużo, że tego nie mówi.

Rzymianin zdecydował już, że za zaproszeniem Sphrantzesa nie kryło się nic bardziej złowieszczego jak towarzyska wizyta. Zaczął szukać usprawiedliwienia do wyjścia, kiedy Sevastos zauważył: — Cieszę się, że ta niedawna bójka nie zrodziła pomiędzy wami a Namdalajczykami żadnych uraz.

— Właśnie! To niezwykle pomyślne! — zawołał z entuzjazmem Ortaias. — Wytrwałość mieszkańców Księstwa jest legendarna, tak jak ich hart ducha. Gdyby połączyć to z umiejętnościami wyspecjalizowanej piechoty, którą macie wy, Rzyniamie…

— Rzymianie — poprawił go stryj.

— Wybacz — rzekł Ortaias, płonąc jak dziewczyna. Zbity z tropu, zakończył najprostszym zdaniem, jakie Skaurus miał okazję usłyszeć od niego: — Będziecie walczyć dla nas naprawdę dobrze!

— Mam nadzieję, wasza ekscelencjo — odparł Marek. Zainteresowany wzmianką Vardanesa o wyspiarzach, postanowił zostać nieco dłużej. Może Sevastos w końcu się odsłoni.

— Mój bratanek ma rację — rzekł starszy Sphrantzes. — Gdyby pomiędzy wami a Namdalajczykami pozostały jakieś trwałe urazy, należałoby uznać to za wielce niepomyślne. W przeszłości służyli nam dobrze i tego samego spodziewamy się po was. W naszej armii już teraz jest zbyt wiele niesnasek, zbyt wiele gadania o tym, że rodzimi żołnierze zwalczają najemników. Każdy żołnierz jest najemnikiem, tylko dla niektórych płatnik i król są jednym i tym samym.

Trybun nic na to nie odpowiedział, jedynie wsparł się na łokciach, złączywszy koniuszki palców. Ostatnie stwierdzenie Sevastosa było według niego bzdurą, i do tego niebezpieczną bzdurą. Nie sądził też, by Sphrantzes wierzył w nie bardziej niż on sam — kimkolwiek był Vardanes Sphrantzes, z pewnością nie był głupcem.

Zastanawiał się też, w jakim znaczeniu Vardanes użył swego „nam” i „spodziewamy się”. Czy mówił jako przywódca frakcji biurokratów, jako pierwszy minister całego Imperium, czy też używał tego w znaczeniu pierwszej osoby królewskiej liczby mnogiej? Zastanowił się, czy sam Sphrantzes potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie.

— Godne pożałowania, lecz prawdziwe jest — mówił Sevastos — że żołnierze obcego pochodzenia nie cieszą się w Imperium najlepszą reputacją. Jednym z powodów jest to, że tak często musiano wykorzystywać ich przeciwko buntownikom z końca świata, ludziom, którzy nawet na tronie nie znajdują w sobie więcej godności, niż mieli w zbójeckich jaskiniach prostaków, z których się wywodzą. — Po raz pierwszy jego pogarda zabrzmiała wyraźnie.

— Nie mają wychowania! — zawołał Ortaias Sphrantzes. — Żadnego! Bo i skąd mają mieć; pradziadek Mavrikiosa Gavrasa był pastuchem kóz, podczas gdy my, ród Sphrantzesów… — Zimne spojrzenie, jakie posłał mu Vardanes, sprawiło, że umilkł zmieszany.

— Racz wybaczyć jeszcze raz mojemu bratankowi, proszę cię — rzekł gładko Sevastos. — Przemawia ze zwykłą młodzieńczą przesadą. Rodzina Jego Wysokości Imperatora cieszy się szlachectwem od niemal dwóch stuleci. — Lecz z ironii brzmiącej w jego głosie wynikało jasno, że wcale w to nie wierzy.

Rozmowa znowu skierowała się ku błahostkom, tym razem na dobre. Interesująco nie rozstrzygnięte spotkanie, pomyślał Marek w drodze powrotnej do koszar. Spodziewał się, że Sevastos ujawni mu więcej ze swych zamiarów, lecz po namyśle stwierdził, iż nie ma powodów, dla których powinien to uczynić wobec człowieka stojącego, w jego mniemaniu, po przeciwnej stronie. W takim razie, jego bratanek jednym chlapnięciem języka powiedział o wiele więcej, niż starszy Sphrantzes chciał wyjawić. Dwie inne rzeczy przyszły trybunowi do głowy. Pierwsza, że miał szczęście poznając Taso Vonesa. Mały Khatrish posiadał niesamowitą wiedzę o Videssos, jego mieszkańcach i ich sprawach, i chętnie się nią dzielił. Drugą był wniosek, do jakiego doszedł zastanawiając się, dlaczego wciąż tak bardzo nie ufa Sphrantzesowi. Stwierdził, że doskonale pasuje do Sevastosa czerpanie radości z trzymania małych, bezradnych stworzeń w przezroczystej klatce.

Загрузка...