Pod koniec roku pańskiego 1018 Sighwat syn Thordara podróżował przez Gotlandię w misji zleconej mu przez norweskiego króla Olafa. Większość Gotlandczyków nadal oddawała cześć dawnym bogom. W pewnej samotnie stojącej zagrodzie gospodyni nie przyjęła na nocleg Sighwata i jego przyjaciół, gdyż szykowano tam Alfarblót, czyli biesiadę kulturową. W owych czasach mężczyzna, który otrzymał staranne wykształcenie, umiał ułożyć pieśń o każdej porze dnia i nocy, a Sighwat był skaldem. Powiedział więc:
Trzymaj się z dala, byś nie rozgniewał
Odyna — rzekła niewiasta.
Jesteśmy poganami i obchodzimy
Święty wieczór, ty nikczemniku!
Gospodyni, która nie po chrześcijańsku
Wyrzuciła mnie z zagrody,
Zdradziła się, ze tego wieczoru
Zamierzają uczcić Elfów.
Tak opowiada o tym Heimskringla Snorriego Sturlasona. Inne źródła podają, że gdy okręty wojenne Wikingów zbliżały się do domu, z ich dziobów zdejmowano smocze głowy, bo w przeciwnym razie Elfowie mogliby się obrazić. W ten sposób postrzegamy owe istoty takimi, jakimi były na początku, to znaczy bogami.
Oczywiście w czasach, kiedy mieszkańcy Północy zaczęli pisać księgi, Elfowie stali się zwykłymi bóstwami opiekuńczymi, takimi jak greckie driady czy kami z jakiejś japońskiej rzeki. Starsza i Młodsza Edda[1] umieściły wielu z nich w Asgardzie jako sługi Asów. Lecz mianem tym określano dwa różne ludy władające dwoma spośród Dziewięciu Światów. Alfheim należał do wysokich, pięknych, jasnych Elfów. I chociaż nie jesteśmy tego całkiem pewni, ale Swartalfheim, która — to nazwa oznacza ojczyznę ciemnych Elfów, zamieszkują Niziołkowie. Nasuwa się tu interesujące spostrzeżenie: ci ostatni są znacznie ważniejsi w opowieściach, które do nas dotarły.
Później w folklorze Elfowie jeszcze bardziej tracą na znaczeniu. Uczyniono z nich jedynie duszki, zmniejszając ich rozmiary i zapominając o pokrewieństwie z wciąż jeszcze potężnymi Niziołkami. Mimo to duch Alfheimu nawiedzał Wieki Średnie i Renesans w postaci Krainy Czarów, której mieszkańcy byli ludzkiego wzrostu — posiadali wszakże nieziemską urodę i magiczny kunszt.
W naszych czasach J.R.R. Tolkien w pewnym stopniu przywrócił Elfom dawną postać w zachwycającym cyklu powieściowym Władca Pierścieni. Ale zdecydował się uczynić ich nie tylko pięknymi i wykształconymi; są także mądrzy, poważni, honorowi, dobrzy, przyjaźnie nastawieni wobec wszystkiego co żywe. Krótko mówiąc, jego Elfowie bardziej należą do kraju Gloriany[2] niż do tamtej zagrody w pogańskiej Gotlandii. Nie trzeba dodawać, że nie ma w tym niczego niewłaściwego. Wręcz przeciwnie, było to niezbędne dla zamysłu profesora Tolkiena.
Jakieś dwadzieścia kilka lat temu pewien młody człowiek, który nazywał się tak samo jak ja, cofnął się jeszcze dalej w czasie — aż do dziewiątego wieku — i przekonał się, że zarówno Elfowie, jak i bogowie mają zupełnie inne usposobienie. IX wiek nie należał do najłagodniejszych, przynajmniej w Europie. Szerzyły się wtedy okrucieństwo, zachłanność i rozpasanie. Zbrodnie dokonane przez Wikingów w Anglii i Francji nie były wcale mniejsze od tych, które Karol Wielki popełnił na Saksończykach, czy tych, których pierwsza krucjata miała się dopuścić w Jerozolimie. Wprawdzie cywilizacja dwudziestego wieku bez wątpienia wypadła z łask humanistów, ale bardzo daleko jej do absolutnego dna, które może mimo wszystko być normą w historii.
Ponieważ ludzie mają tendencję do kształtowania bogów i półbogów na swój obraz i podobieństwo, więc pisarz ów przedstawił Elfów i Asów jako istoty amoralne, które, gdy są rozgniewane, stają się całkiem bezlitosne. Pasowało to do tego, co możemy o nich wyczytać w obu Eddach i sagach.
Pisarz postanowił zabawić się i zracjonalizował przyjęte założenia. Wydawało mu się zupełnie naturalne, że mieszkańcy Krainy Czarów będą technicznie bardziej zaawansowani od współczesnych im ludzi. Drodzy czytelnicy, przyjmijcie, jeżeli zechcecie to uczynić, że naprawdę istniały kiedyś rasy, które władały mocą czarodziejską — to znaczy kontrolowały zjawiska zewnętrzne za pomocą nie znanych dotąd naszej nauce zdolności psychicznych. Załóżcie, że istoty te mogły żyć nieskończenie długo, zmieniać postać itd. Taki obcy metabolizm miałby jednak sobie tylko właściwe ułomności, jak niemożność wytrzymania blasku i aktywności promieni słonecznych, czy katastrofalne reakcje elektrochemiczne wywołane przez zetknięcie z żelazem. A czyż ci upośledzeni nieśmiertelni nie byli w stanie zrekompensować swych słabych stron poprzez odkrycie metali kolorowych i właściwości ich stopów? Czy elfowe statki nie mogły „mknąć na skrzydłach wiatru”, dlatego że ich kadłuby praktycznie nie wytwarzały tarcia? Wprawdzie ten rodzaj kamiennego zamku, o jakim dzisiaj zwykle myślimy, nie istniał w Europie za czasów króla Alfreda, ale ludy Krainy Czarów mogły budować je od dawna. W ten sposób wszystkie widoczne w tej powieści anachronizmy po prostu okazałby się osiągnięciami ras starszych niż ludzka. Natomiast arystokratyczna kultura wojowników, konserwatywna z powodu długości życia, raczej nie miałaby większych osiągnięć naukowych. Dlatego nie powinniśmy szukać prochu strzelniczego ani maszyn parowych w ruinach Krainy Czarów.
Co do dalszych losów postaci pozostałych przy życiu pod koniec tej książki, miecza i samej Krainy Czarów — która najwidoczniej już nie istnieje na Ziemi — jest to całkiem inna historia i może kiedyś ją opowiem.