XXIII

Zaiste, warto by opowiedzieć o wojnie, jaką Mananaan Mac Lir i Skaflok Wychowanek Elfów stoczyli w Jotunheimie. Należałoby też wspomnieć o zmaganiach z rozszalałą zawieruchą i nieruchawą mgłą, z falami, skalistymi wysepkami, z lodową krwią i ze zmęczeniem, które było tak wielkie, że tylko posąg Fand jaśniejący w wiecznej nocy dodawał im otuchy. Ten najlepszy ze statków powinien zostać nagrodzony pozłotą i pieśnią.

Jotunowie, chcąc skończyć z intruzami, rzucili mnóstwo czarów i nieproszeni goście wiele przez to wycierpieli. Lecz i oni władali czarodziejską mocą, i zrewanżowali się z nawiązką, nie tylko osłaniając się przed magią olbrzymów, ale wywołując burze, które pustoszyły krainę wiecznej nocy, i spuszczając kamienne lawiny na osady Jotunów.

Nigdy jednak nie starali się stanąć do otwartej walki z olbrzymami, chociaż zdarzyło się dwukrotnie, że kiedy napotkali samotnego Jotuna, zabili go. Stawiali mężnie czoło nasłanym na nich lądowym i morskim potworom. Niejeden raz z trudem umknęli pogoni, zwłaszcza wtedy, gdy podczas złej pogody plądrowali okolicę, i każda z ich ucieczek mogłaby się stać tematem osobnej opowieści.

Trzeba by też opowiedzieć, jak napadli na wielkie gospodarstwo, żeby ukraść konie. Podpalili je i zabrali łupy, z których konie stanowiły zaledwie część zdobyczy. Zrabowane zwierzęta były uważane w Jotunheimie za najmniejsze z kucyków, lecz w świecie ludzi i Krainie Czarów uznano by je za największe i najcięższe ogiery. Były to czarne, kosmate rumaki o ognistych oczach i sercach demonów. Ale przywiązały się do nowych panów i stały spokojnie w łodzi, która z trudem mogła je pomieścić. W dodatku nie obawiały się ani światła dziennego, ani żelaza, ani nawet miecza Skafloka, i nigdy się nie męczyły.

Nie każdy Jotun był olbrzymem — ohydnym czy nienawistnym. Przecież niektórzy z ich rodu stali się bogami w Asgardzie. Samotny zagrodnik mógł powitać nieznajomych gości i nie wypytywać zbyt dokładnie, czym się zajmują. Wiele niewiast miało ludzkie wymiary, zdarzały się też niebrzydkie i przychylnie nastawione. Obdarzonemu giętkim językiem Mananaanowi spodobało się życie wygnańca. Ale Skaflok nie spojrzał po raz drugi na żadną z jotuńskich niewiast.

Jest jeszcze wiele do opowiedzenia, o smoku i jego złotym skarbie, o ognistej górze, o bezdennej przepaści i o młynku olbrzymki. Trzeba by wspomnieć i o tym, jak wędrowcy łowili ryby w jednej z rzek wypływających z piekła i co tam złowili. Historia o nie kończącej się walce i o czarownicy z Żelaznego Lasu, o pieśni, którą podsłuchali, gdy nuciła ją sobie zorza polarna — każda z tych przygód warta jest uwiecznienia i sama w sobie stałaby się odrębną sagą. Ale ponieważ nie należą one do głównego wątku naszej opowieści, musimy pozostawić je w kronikach Krainy Czarów.

Wystarczy powiedzieć, że Skaflok i Mananaan wydostali się z Jotunheimu i popłynęli na południe, na wody Midgardu.

— Jak długo nas nie było? — zastanowił się człowiek.

— Nie wiem. Na pewno dłużej niż tu. — Władca mórz wciągnął w nozdrza rześki powiew wiatru i spojrzał w błękitne niebo. — A tutaj jest wiosna. — Po czym ciągnął: — Teraz, kiedy już masz miecz — i upuściłeś nim wiele krwi — co chcesz zrobić?

— Postaram się przyłączyć do Króla Elfów, jeżeli jeszcze żyje. — Skaflok spojrzał ponuro ponad falami na niewyraźną linię horyzontu. — Wysadź mnie na południowym brzegu Kanału, a znajdę go. I niech Trollowie spróbują mnie zatrzymać! Kiedy oczyścimy z nich kontynentalny Alfheim, wylądujemy w Anglii i odbijemy ją. Na koniec zaś udamy się do ich ojczyzny i zgnieciemy to przeklęte plemię.

— Jeżeli zdołacie — nachmurzył się Mananaan. — No cóż, oczywiście musicie spróbować.

— Czy Sidhowie nie przyjdą nam z pomocą?

— To sprawa rady królewskiej. Na pewno nie możemy tego zrobić, dopóki Elfowie nie wylądują w Anglii, żeby nasz kraj nie został spustoszony, kiedy wojownicy będą gdzie indziej. Ale możliwe, że właśnie wtedy uderzymy, tak dla samej walki i sławy, jak i po to, by usunąć zagrożenie ze skrzydła. — Władca mórz podniósł dumnie głowę. — Lecz cokolwiek by się stało — przez wzgląd na wspólnie przelaną krew, na trudy i znoje, na przebyte niebezpieczeństwa i na życie, które sobie wzajemnie zawdzięczamy — Mananaan Mac Lir i jego armia będzie z tobą, kiedy wkroczysz do Anglii!

W milczeniu uścisnęli sobie dłonie. Wkrótce potem Mananaan wysadził na ląd Skafloka i jego jotunskiego wierzchowca, a sam popłynął do Irlandii i do Fand.


* * *

Skaflok jechał na swoim czarnym ogierze do Króla Elfów. Koń był chudy i choć nadal rwał z kopyta, dręczył ‘go głód. Sam wychowanek jarla Elfów również nie wyglądał na bogacza: jego szaty wyblakły i podarły się, kolczuga zardzewiała, narzucony zaś na ramiona płaszcz przetarł się w wielu miejscach. W czasie swych podróży wychudł i jego potężne muskuły rysowały się tuż pod skórą, ciasno naciągniętą na masywne kości. Zryta zmarszczkami twarz Skafloka bezpowrotnie utraciła młodzieńczy wygląd i przypominała oblicze boga — wygnańca: w chwilach słabości miała lekko ironiczny wyraz, a przez większość czasu malowała się na niej wyniosła powściągliwość. Tylko rozwiewające się na wietrze jasne włosy pozostały młode. Tak mógł wyglądać Loki jadący na równinę Wigrid w ostatni wieczór świata.

Skaflok jechał wśród wzgórz, w otoczeniu odrodzonej przyrody. Rano spadł deszcz i ziemia była błotnista, a sadzawki i strumyki błyszczały w słońcu. Jak okiem sięgnąć, młoda trawa słała się zielonym kobiercem i drzewa pokryły się pąkami, kruchą barwą nowego życia, zapowiedzią wiosny.

Było nadal zimno; wicher hulał wśród wzgórz i szarpał płaszcz Skafloka. Ale był to wiosenny wiatr, co harcował i hałasował, chłoszcząc ziemię, by wypędzić z niej zimowe lenistwo. Niebo było błękitne, słońce przebijało się przez biało–szare chmury i włócznie światła uderzały w trawę wśród refleksów i lśnień. Choć na południowym wschodzie grzmiało, na tle szarej masy chmur jaśniała tęcza.

W górze rozległo się gęganie dzikich gęsi, wędrowne ptaki powracały do ojczyzny. Drozd śpiewał w tańczącym na wietrze gaju, a dwie wiewiórki bawiły się w gałęziach drzew jak małe rude płomyki.

Już niedługo nadejdą ciepłe dni i jasne noce, zielone lasy i kwietne łąki. Coś drgnęło w sercu Skafloka, jakby przebudziła się w nim dawno zapomniana czułość.

O Fredo, gdybyś była ze mną…

Dzień chylił się ku zachodowi. Skaflok jechał prosto przed siebie na swym niezmordowanym koniu, nie starając się ukrywać. Podróżowali powoli jak na możliwości jotuńskiego rumaka, tak by czarny ogier mógł pożywić się w drodze, a mimo to ziemia drżała pod jego kopytami. Wjeżdżali do Krainy Czarów, do centralnej prowincji Alfheimu, kierując się w stronę górskiej twierdzy, gdzie musiał przebywać Król Elfów, jeżeli jeszcze nie uległ Trollom. Mijali ślady wojny — spalone dwory, połamaną broń, ogryzione kości, szybko rozpadające się w proch jak wszystko z Krainy Czarów. Od czasu do czasu Skaflok napotykał świeże ślady Trollów i wtedy oblizywał wargi.

Nadeszła noc, dziwnie ciepła i jasna po krainie śniegu i mrozu, z której przybył. Jechał dalej, czasem drzemiąc w siodle, lecz nie przestając nasłuchiwać. Na długo zanim spotkał na drodze nieprzyjacielskich jeźdźców, Skaflok usłyszał ich i zapiął hełm.

Było ich sześciu, potężne ciemne sylwetki niewyraźnie rysujące się w gwiezdnej poświacie. Zaintrygował ich — śmiertelnik w szatach i kolczudze na poły elfowch, na poły sidhańskich, na koniu spokrewnionym z ich wierzchowcami, ale jeszcze większym i bardziej niezgrabnym. Zajechali mu drogę i jeden zawołał: — W imieniu Illredego, Króla Trollów, zatrzymaj się!

Skaflok spiął konia ostrogami, wyciągnął miecz i zaatakował Trollów. Brzeszczot Bolwerka zabłysnął w mroku widmowym, błękitnym ogniem. Młodzieniec wjechał ukosem w sam środek patrolu, rozpłatał hełm i czaszkę jednego Trolla i ściął głowę drugiemu, nim pozostali zorientowali się, co się dzieje.

Jeden z jeźdźców uderzył na Skafioka maczugą z lewej strony, inny zaś toporem z prawej. Kierując koniem kolanami, wychowanek Imryka osłonił się tarczą przed pierwszym napastnikiem, a zaczarowany miecz pomknął na spotkanie drugiego, rozciął trzonek topora i zagłębił się w piersi żołnierza. Zatoczywszy brzeszczotem szeroki łuk, Skaflok rozciął atakującego z lewej Trolla od ramienia po pas. Szarpnął palcem cugle. Jego potworny koń stanął dęba i zmiażdżył kopytami czaszkę piątego jeźdźca.

Ostatni krzyknął przeraźliwie i próbował uciec. Skaflok cisnął mieczem jak włócznią. Brzeszczot przeszył Trolla od tyłu i wyszedł na piersi.

Później znów wyruszył na poszukiwanie obleganego przez Trollów Króla Elfów. Przed świtem zatrzymał się nad rzeką, żeby się zdrzemnąć.

Obudził go szelest liści i lekkie drżenie ziemi. Dwóch Trollów skradało się ku niemu. Młodzieniec zerwał się na równe nogi, wyciągając miecz, gdyż nie miał czasu na przygotowania do obrony. Zaatakowali go. Przebił mieczem tarczę, ramię i serce pierwszego, po czym podniósł ociekający krwią brzeszczot. Drugi Troll nie zdążył się zatrzymać i nadział się na zaklęty miecz. Skaflok wytrzymał impet uderzenia, wspierany nieziemską siłą płynącą z broni Bolwerka.

— Właściwie to było zbyt łatwe — powiedział — ale nie wątpię, że trafi mi się jakaś lepsza zabawa.

Jechał przez cały dzień. Koło południa znalazł jaskinię, w której spało kilku Trollów. Zabił ich i spożył ich jadło. Niewiele go obchodziło, że zostawia za sobą usiany trupami ślad i że każdy może go wytropić. A niech tam!

Przed wieczorem dotarł do gór. Były wysokie i piękne i ich ośnieżone szczyty zdawały się płynąć w powietrzu na tle zachodzącego słońca. Słyszał plusk wodospadów i szum sosen. To dziwne, pomyślał, że taki spokój i piękno można znaleźć na polu bitwy. Prawdę mówiąc, powinien być tu z Fredą i myśleć o ich miłości, a nie na ponurym czarnym koniu z zaczarowanym mieczem.

Ale co ma być, to będzie. Co się z nią teraz działo?

Jechał wciąż w górę, w poprzek lodowca, na którym zadzwoniły kopyta jego konia. Noc rozpostarła swój płaszcz na niebie, jasna i chłodna na tej wysokości. Bliski pełni księżyc oświetlał widmowym blaskiem szczyty gór. Po pewnym czasie Skaflok usłyszał z oddali dźwięki elfowej trombity, niesamowicie brzmiące w cichych przestworzach. Serce zabiło mu mocniej, spiął konia ostrogami i rzucił go w cwał, z turni na turnię, ponad przepaściami. Wiatr świszczał mu w uszach, a tętent żelaznych podków budził drzemiące echa w górach.

Usłyszał ochrypły ryk trollowego rogu i zaraz potem przytłumione odległością okrzyki wojowników i szczęk broni. Strzała przeleciała obok niego. Skaflok zaklął i skulił się w siodle. Nie miał czasu, by rozprawić się z łucznikiem, w pobliżu była grubsza zwierzyna.

Przeskoczył przez skalną grań i obejrzał z dołu do góry zalane księżycem miejsce, gdzie toczył się bój. Ludzie mogliby ujrzeć tylko górski szczyt, nad którym wirowały śnieżne demony, i usłyszeć niezwykły ton w szumie wiatru. Lecz obdarzony czarodziejskim wzrokiem Skaflok dostrzegł znacznie więcej. Zobaczył ową górę jako potężny zamek, którego oszronione wieże sięgały gwiazd. Otaczały go szerokim pierścieniem czarne namioty wielkiej armii Trollów rozbite na zboczach. Jeden z namiotów był większy od pozostałych i łopotał nad nim na wietrze ciemny sztandar, a na najwyższej wieżyczce zamku powiewała chorągiew Króla Elfów. Władcy zwaśnionych ludów się spotkali.

Trollowie szturmowali elfową twierdzę. Szczekając jak psy podnosili drabiny, usiłując wspiąć się na nie, a było ich tak wielu, że zasłonili sobą podnóże murów obronnych. Mieli wiele machin wojennych: mangonele strzelające ognistymi kulami, które przelatywały ponad blankami, pełznące ku murom wieże oblężnicze pełne zbrojnych mężów, tarany do rozbijania bram i katapulty miotające wielkie głazy. Okrzyki, tupot nóg, tętent kopyt, szczęk metalu, dudnienie bębnów i granie rogów napełniały noc burzą dźwięków, od której lawiny zsuwały się ze stoków i pola lodowe dzwoniły w odpowiedzi.

Elfowie stali na blankach i odpierali ataki Trollów. Miecze rzucały świetlne refleksy, chmura strzał i włóczni przesłaniała księżyc, wrzący olej chlustał z kotłów, drabiny spadały z murów — lecz Trollowie nadal nacierali, a Elfów było niewielu. Oblężenie zbliżało się do końca.

Skaflok wyciągnął miecz. Brzeszczot z sykiem zabłysnął w chłodnej poświacie księżyca. — Hej–ha! — zawołał młodzieniec, spiął konia ostrogami i zjechał ze zbocza w śnieżnym obłoku.

Nie przedzierał się mozolnie przez wąwóz, który zagradzał mu drogę. Na jego krawędzi ścisnął kolanami boki konia i znalazł się na środku nieba, otoczony zewsząd gwiazdami. Opadł na przeciwległą krawędź z takim impetem, że aż zadzwonił zębami, ale natychmiast pomknął w górę zbocza.

Obóz Trollów był prawie pusty. Skaflok zebrał wodze tak, że jego koń stanął dęba. Wychylił się z siodła, by pochwycić żagiew z ogniska. Rozgorzała w pędzie, gdy cwałując wokół obozu kolejno podpalał namioty. Po krótkiej chwili wiele buchało już ogniem, a iskry docierały do pozostałych. Młodzieniec pośpieszył teraz do bram elfowego zamku, po drodze szykując się do walki.

Jak przedtem ścisnął uchwyt tarczy w lewej dłoni, miecz trzymał w prawej, kierując koniem kolanami i słowami. Zanim dostrzegli go Trollowie szturmujący bramę, Skaflok zarąbał trzech, a jego rumak stratował tyluż.

Później zwróciły się przeciw niemu zewnętrzne szeregi napastników. Jego miecz mknął do przodu, wirował i świszczał, rozcinał hełmy i kolczugi, ciało i kości, i powracał zlany krwią. Ten taniec śmierci trwał bez końca i Skaflok kosił Trollów niczym dojrzałą pszenicę.

Otoczyli zewsząd Imrykowego wychowanka, lecz żaden Troll nie mógł dotknąć żelaznej kolczugi i Skafloka dosięgły tylko nieliczne ciosy. Ale i tak prawie ich nie czuł, gdyż trzymał w dłoni miecz Bolwerka!

Zamachnął się i jakaś głowa spadła na ziemię. Jeszcze jeden zamach i młodzieniec rozpłatał brzuch innemu jeźdźcowi. Trzeci cios rozciął hełm, głowę i mózg wroga. Pieszy wojownik pchnął włócznią i drasnął go w ramię. Skaflok pochylił się i zarąbał Trolla. Lecz większość wrogów zginęła od kopnięć i ukąszeń jotuńskiego konia.

Szczęk i zgrzyt metalu sięgały nieba. Krew dymiła na śniegu, trupy nurzały się w zielonkawych kałużach. Jeździec na czarnym koniu ze straszliwym mieczem w dłoni górował nad polem bitwy, wyrąbując sobie drogę do bramy zamku.

— Rąb, mieczu, rąb!

Panika ogarnęła Trollów. Tłumnie rzucili się do ucieczki. Skaflok zawołał: — Hej, Alfheimie! Zwycięstwo jedzie z nami tej nocy! Zróbcie wypad, Elfowie, wyjdźcie i zabijajcie!

Pierścień ognia, płonący obóz Trollów, otaczał pole bitwy. Trollowie zobaczyli to i przerazili się. Poznali też jotuńskiego rumaka i zaczarowany miecz. Jakaż to istota walczyła z Trollheimem?

Skaflok jeździł tam i z powrotem pod bramą zamku. Jego zbryzgana krwią kolczuga połyskiwała w księżycowej poświacie i w blasku ognia, a z oczu, tak jak z miecza, strzelały niebieskie błyskawice! Drwił z wrogów i wzywał Elfów do walki.

Pełen przerażenia szept poszedł po tłumie Trollów:

— …To sam Odyn, przybył, żeby z nami wojować… nie, on ma dwoje oczu… to musi być Thor… to Loki, który zerwał łańcuchy, zbliża się koniec świata… to jest śmiertelnik opętany przez demona… to sama śmierć.

Zagrały trombity, brama otworzyła się i wyjechali z niej Elfowie. Było ich znacznie mniej niż Trollów, lecz nowa nadzieja rozjaśniała ich wymizerowane twarze i błyszczała w oczach. Na ich czele, na mlecznobiałym koniu, w koronie lśniącej w blasku księżyca, z rozwianymi włosami i brodą, narzuciwszy na kolczugę płaszcz o barwie zmierzchu, jechał Król Elfów.

— Nie spodziewaliśmy się, że jeszcze ujrzymy cię żywego, Skafloku — zawołał.

— Ale zobaczyłeś — odparł człowiek bez cienia dawnego lęku, gdyż nic już nie mogło przestraszyć tego, kto jak on, rozmawiał z umarłymi, pływał do Jotunheimu i nie miał nic do stracenia.

Król Elfów utkwił wzrok w runicznym mieczu.

— Wiem, co to za brzeszczot — mruknął — i wcale nie jestem pewny, czy dobrze się stało, że znalazł się on po stronie Alfheimu. No, cóż… — podniósł głos. — Naprzód, Elfowie!

Jego woje zaatakowali Trollów i był to krwawy bój. Miecze i topory unosiły się i opadały, opadały i znów unosiły ociekając krwią, metal zgrzytał i pękał, włócznie i strzały zasłaniały niebo, konie tratowały poległych lub, ranne, rżały boleśnie, wojownicy walczyli, jęczeli i osuwali się na ziemię.

— Hola, Trollheim! Do mnie, do mnie! — Illrede zebrał swych żołnierzy, ustawił część w klin i sam stanął na ich czele, żeby rozbić Elfów. Jego czarny ogier parskał głośno, topór nigdy nie spoczął i nigdy nie chybiał, tak że w końcu Elfowie poczęli odsuwać się od niego. Bladozielona w blasku księżyca twarz władcy Trollów ziała wściekłością, frędzle brody skręcały się, a oczy płonęły niby czarne kaganki.

Skaflok zobaczył go i zawył jak wilk. Zatoczył koniem i skierował go w stronę wrogiego wodza. Jego miecz świszczał i uderzał z łoskotem rąbiąc nieprzyjaciół, jak drwal rąbie młode drzewa. Wyglądał jak smuga błękitnego płomienia w nocy.

— Ha! — ryknął Illrede. — Rozstąpcie się! On jest mój! Popędzili ku sobie w pustej nagle przestrzeni. Ale kiedy Król Trollów zobaczył runiczny miecz, zakrztusił się i zebrał wodze koniowi.

Skaflok zaśmiał się urągliwie: — Tak, twój los się dopełnił. Mrok ogarnie ciebie i całe twoje złe plemię.

— Zło, jakiego dokonano na świecie, nigdy nie było dziełem Trollów — odparł spokojnie Illrede. — I wydaje mi się, że postąpiłeś po stokroć gorzej niż ktokolwiek z nas, przynosząc ten miecz znów na ziemię. Nie uczyniłby tego żaden Troll, bez względu na to, jaką naturą obdarzyły go Norny.

— Żaden Troll nie ośmieliłby się tego zrobić! — zadrwił Skaflok i zaatakował go.

Illrede bronił się dzielnie. Jego topór trafił jotuńskiego konia w bark. Choć rana nie była głęboka, ogier zarżał i stanął dęba. Kiedy Skaflok usiłował utrzymać się w siodle, Illrede ciął toporem.

Człowiek podstawił tarczę, która pękła, choć wychwyciła impet uderzenia. Skaflok zachwiał się. Illrede podjechał bliżej, żeby rozbić mu głowę. Hełm wgiął się i Skaflok nie stracił przytomności tylko dzięki niezwykłej sile, jakiej użyczył mu runiczny brzeszczot.

Illrede znów podniósł topór. Skaflok zasłonił się mieczem, lecz słabo i niezdecydowanie. A jednak miecz i topór zderzyły się, buchnął snop iskier i broń władcy Trollów pękła z głośnym trzaskiem. Skaflok potrząsnął głową, by odzyskać jasność myśli. Roześmiał się i odciął Illredemu lewe ramię.

Król Trollów zwisł w siodle. Brzeszczot Skafloka zaświszczał i odciął przeciwnikowi prawe ramię. — Wojownikowi nie przystoi igrać z bezsilnym wrogiem — jęknął Illrede. — To dzieło miecza, nie twoje.

Skaflok zabił go.

Teraz strach ogarnął wszystkich Trollów i poczęli się cofać w nieładzie. Elfowie parli wściekle do przodu. Bitewny zgiełk budził echa w górach. W tyle elf owych zastępów walczył ich władca, zachęcając wojowników do boju. Ale to Skaflok szerzył obłędne przerażenie wśród wrogów, docierając wszędzie, rąbiąc mężów mieczem, który zdawał się ociekać błękitnym płomieniem jak krwią.

W końcu Trollowie nie wytrzymali i rzucili się do ucieczki. Elfowie ścigali ich zawzięcie, wycinając w pień lub zapędzając do płonącego obozu. Niewielu uszło z życiem.

O brzasku Król Elfów siedział na koniu i spoglądał na stosy trupów piętrzące się wokół murów zamku. Chłodny wiatr rozwiewał mu włosy, a jego wierzchowcowi grzywę i ogon. Skaflok podjechał do władcy, wychudły, zmęczony, zbryzgany krwią i mózgiem, lecz nadal płonący żądzą zemsty.

— To było wielkie zwycięstwo — powiedział Król Elfów. — Ale byliśmy prawie ostatnią elfową twierdzą. Trollowie zagarnęli niemal cały Alfheim.

— Nie na długo — odparł Skaflok. — Wystąpimy przeciw nim. Są rozproszeni i przyłączy się do nas każdy wolny Elf, który teraz wiedzie żywot banity. Jeżeli nie będzie w co, możemy się zaopatrzyć w ekwipunek zabitych Trollów. Ciężka będzie to wojna, ale mój miecz przynosi zwycięstwo.

— A poza tym — dodał — mam nowy sztandar, który będziemy nieść na czele naszej armii. Powinien wstrząsnąć wrogami. — I podniósł włócznię z wbitą nań głową Illredego. Martwe oczy zdawały się patrzeć, a usta uśmiechać się groźnie.

Król Elfów skrzywił się. — Kamienne masz serce, Skafloku — rzekł. — Bardzo się zmieniłeś od czasu, gdy widziałem cię ostatni raz. No cóż, niech będzie jak chcesz.

Загрузка...