Pod osłoną jesiennej burzy Skaflok przeprawił przez Kanał najlepszych elfowych wojowników. Dowodził tą armią, gdyż Król Elfów pozostał, by pokierować resztą zastępów, które miały wyprzeć ostatnich Trollów z kontynentalnych ziem Alfheimu. Król przestrzegł go, że zdobycie Anglii nie będzie łatwe, a gdyby Trollowie odparli ten atak, Brytania stanie się dla nich punktem zbornym, później zaś bazą dla przeciwnatarcia.
Skaflok wzruszył ramionami. — Mój miecz przynosi zwycięstwo — rzekł.
Król Elfów przyjrzał mu się uważnie, nim odpowiedział:
— Uważaj na tę broń. Jak dotąd służyła nam dobrze, ale jest zdradziecka. Prędzej czy później musi zwrócić się przeciw temu, kto nią włada, może wtedy, gdy będzie jej najbardziej potrzebował.
Skaflok nie przejął się zbytnio słowami władcy. Nie chciał zaraz umierać — przecież na świecie było zbyt dużo do zrobienia — ale kto wie, czy nie będzie mu to oszczędzone jeszcze przez wiele lat? Jakkolwiek było, nie zamierzał nawet próbować pozbyć się zaklętego miecza. Brzeszczot Bolwerka dawał mu to, czego nie mogło mu dać nic innego. W walce nie ogarniał go szał bojowy, wręcz przeciwnie, nigdy nie był bardziej opanowany, a jego umysł stawał się wtedy niezwykle giętki i rzutki. Lecz płonął wewnętrznie, nie był już tylko sobą, złączony w jedność z tym, co robił i za pomocą czego walczył. Tak musiał się czuć bóg. Podobne uczucie, choć w inny sposób, ogarniało Skafloka, gdy był z Fredą.
Zgromadził statki, żołnierzy i konie w ukrytych zatokach Bretanii. Przesłał wieść wodzom Elfów w Anglii, że powinni zacząć gromadzić rozproszonych wojowników. I pewnej nocy, kiedy burza szalała na północy, przeprawił swą flotę przez Kanał.
Deszcz ze śniegiem padał z nieba, które było czarne jak smoła, z wyjątkiem chwil, gdy rozdzierała je błyskawica. Wówczas każda kropla i każde źdźbło trawy stawały się oślepiająco białe. Biły ogłuszająco pioruny. Wiatr bałwanił morze. Białe od piany i pyłu wodnego fale huczały na zachodzie i wszędzie wdzierały się na brzegi. Nawet Elfowie nie ośmielili się postawić żagle i tylko wiosłowali. Deszcz i pył wodny biły ich w twarze i moczyły szaty. Niebieskie płomyki pełzały po wiosłach i smoczych głowach zdobiących elfowe korabie.
Z mroku wyłoniła się Anglia. Elfowie wiosłowali z takim zapałem, aż wydawało się, że naderwą sobie ścięgna. Fale kipiały na plaży i rafach. Wiatr pochwycił statki i chciał pchnąć je na skały lub na siebie. Skaflok uśmiechnął się szeroko i rzekł:
Zimne i zmysłowe
Są pocałunki
Białoramiennych cór Ran[51].
Roześmiane, rozkrzyczane,
Siwe i słone
Warkocze
Spadają im na piersi.
Z dziobu swego statku zobaczył cypel, do którego zmierzali, i na chwilę tęsknota ścisnęła mu serce. Powiedział cicho:
Znów przywiał mnie do domu
Niespokojny wiatr.
Podpływam do przylądka
Pięknej Anglii.
Ona jest gdzieś za tym brzegiem.
Czy ujrzę ją jeszcze kiedy?
Biada mi, ta młoda niewiasta
Nie opuszcza moich myśli.
Potem musiał skupić całą uwagę, aby jego flota mogła bezpiecznie okrążyć cypel. A kiedy się to stało, znaleźli zaciszną zatokę i mały oddział Elfów czekających, by im pomóc. Statki zostały wyciągnięte na brzeg i przywiązane.
Później ich załogi zajęły się przygotowaniami do wojny. Jakiś kapitan rzekł tak do Skafloka: — Nie powiedziałeś nam, kto ma zostać i pilnować statków.
— Nikt — odparł wychowanek Imryka. — Potrzebujemy wszystkich naszych wojów na lądzie.
— Co? Przecież Trollowie mogą się natknąć na naszą flotę i spalić ją! Wtedy odetną nam odwrót.
Skaflok rozejrzał się po rozświetlanym blaskiem błyskawic wybrzeżu. — Dla mnie — oświadczył — nie będzie odwrotu. Żywy czy martwy, po raz drugi nie opuszczę Anglii, dopóki Trollowie nie zostaną z niej wyparci.
Elfowie spojrzeli na niego z lękiem. Wysoki, zakuty w żelazo, z demonicznym mieczem u pasa, wcale nie wyglądał na śmiertelnika. Zielonkawe wilcze ogniki tańczyły w jego niebieskich oczach. Pomyśleli, że jest bliski obłędu.
Skaflok wskoczył na swego jotuńskiego konia. Zawołał, przekrzykując wycie wiatru: — Zadmijcie w trombity! Zapolujemy dzisiejszej nocy!
Armia ruszyła w drogę. Mniej więcej jedna trzecia wojowników jechała konno. Reszta miała nadzieję, że niedługo zdobędzie rumaki. W przeciwieństwie do Anglów czy Duńczyków, a podobnie jak Francuzi czy Normanowie, Elfowie woleli walczyć na lądzie jako kawaleria. Moczył ich deszcz, opadłe liście chrzęściły pod nogami, błyskawice przeszywały powietrze, wiatr przejmował chłodem — było to pierwsze tchnienie nadciągającej zimy.
Po jakimś czasie usłyszeli daleki ryk trollowych rogów bojowych. Elfowie unieśli broń i uśmiechnęli się. Wzięli ociekające deszczem tarcze w lewe dłonie i zadęli znów w trombity.
Skaflok jechał na czele klina elfowych wojowników. Nie czuł radości, a myśl o jeszcze jednej rzezi budziła w nim obrzydzenie. Ale wiedział, że będzie inaczej, skoro tylko wyciągnie miecz, więc nie mógł doczekać się bitwy.
Pojawili się Trollowie, ciemna ruchoma masa na tle wielkiej wydmy. Musieli wyczuć napastników i przybyć z najbliższego zamku, prawdopodobnie z Alfarhi. Choć było ich mniej niż Elfów, nie należało lekceważyć. Ponad połowę sił przeciwnika stanowili jeźdźcy i Skaflok usłyszał, jak ktoś za nim powiedział wesoło: — Już niedługo będę miał pod sobą konia.
Jadący z jego prawej strony dowódca był mniejszym optymistą: — Jest nas więcej, ale nie tylu, żebyśmy mogli ich rozgromić. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy dzielni wojowie pokonali liczniejszego wroga.
— Nie boję się, że nas zwyciężą — odparł Skaflok — lecz źle by się stało, gdyby zabili wielu naszych. Wówczas następny bój mógłby być dla nas ostatnim. — Sposępniał. — A niech to licho, gdzie są główne siły angielskich Elfów? Przecież mieli się z nami wkrótce spotkać. Chyba że posłańcy zostali schwytani w drodze… Zagrały trollowe rogi, wzywając do boju. Skaflok wyciągnął miecz z pochwy i zakręcił nim nad głową. Błyskawica rozdarła niebo i w jej świetle zaklęty brzeszczot spłynął niebieskim płomieniem.
— Naprzód! — zawołał wychowanek Imryka i spiął konia ostrogami. Zawładnęła nim moc siła miecza.
Włócznie i strzały mknęły nad głowami walczących, lecz nikt ich nie widział i nie słyszał wśród szalejącej nawałnicy. Wiatr utrudniał celowanie, więc niebawem zabrzmiał szczęk broni.
Skaflok pochylił się w siodle i zamachnął się. Zaatakował go jakiś Troll, lecz zaklęty miecz przeciął uniesione ramiona wroga. Podjechał następny, unosząc do góry topór. Brzeszczot Bolwerka ze świstem wbił mu się w kark. Jakiś piechur pchnął wodza Elfów włócznią. Grot odbił się od tarczy Skafloka, który przeciął drzewce na pół, a jego rumak stratował Trolla.
Topór i miecz! Szczęk metalu i snopy iskier! Rozłupany metal, zranione ciało, wojownicy osuwający się na ziemię, demoniczny taniec błyskawic!
A wśród bitewnego zgiełku parł Skaflok, rażąc nieprzyjaciół. Jego broń ugrzęzła w kolczudze i w kości i czuł boleśnie impet uderzeń. Miecze i włócznie mknęły w jego stronę, lecz wychwytywał je tarczą lub rozcinał zaklętym brzeszczotem. Przeciągły skwir jego miecza słychać było poprzez szum wiatru i huk gromu. Nikt nie mógł mu się przeciwstawić. Przebił się przez szeregi Trollów i zaatakował ich od tyłu.
Ale przeciwnicy walczyli zaciekle. Przegrupowali się, tworząc kręgi, które trzymały się mocno. Stamtąd zasypywali Elfów strzałami. Konie atakujących nadziewały się na podstawione włócznie. Elfowie padali pod ciosami toporów i maczug. Gdzie była pomoc? Gdzie była pomoc?
Jakby w odpowiedzi zagrał róg — potem następny i jeszcze jeden — okrzyk bojowy, grad pocisków i setki wojowników wyłaniających się z mroku!
— Ha, Alfheimie! — Ognista Włócznia jechał na czele. Krew spływała z jego lancy jak deszcz z jego hełmu. Radość biła z twarzy. Obok pędził Flam z Orkadów ściskając w ręku ociekający krwią topór. W bitwie też wzięli udział inni elfowi dowódcy, powstający jakby spod ziemi, aby oczyścić ją z rabusiów.
Teraz nie było trudno wyciąć w pień przeciwnika i niebawem już tylko trupy Trollów czekały świtu. Skaflok naradzał się z Ognistą Włócznią, Flamem i innymi wielmożami.
— Przybyliśmy tak szybko, jak tylko mogliśmy — rzekł Ognista Włócznia — Musieliśmy zatrzymać się w Runehill i zabezpieczyć go, gdyż wrota stanęły przed nami otworem i pozostało tam niewielu Trollów. Nasze niewiasty dzielnie się sprawiły! Myślę, że skończą wszystko w Alfarhi, gdyż większość garnizonu leży tutaj.
— To dobrze — skinął głową Skaflok. Po skończonej bitwie, gdy schował miecz, znów poczuł nawrót zmęczenia. Burza oddalała się, wiatr ucichł, padał rzęsisty deszcz i niebo pojaśniało na wschodzie.
— Sidhowie z Erynu również wyruszyli na wojnę — wtrącił Flam. — Lug wylądował w Szkocji, a Mananaan wypiera Trollów z północnych wód i wysp.
— Ach — więc dotrzymał słowa — Skaflok poweselał. — Prawdziwy z niego przyjaciel. To jedyny bóg, któremu zaufałbym.
— I to tylko dlatego, że jest półbogiem, który utracił większość dawnej potęgi, i został zepchnięty do poziomu mieszkańców Krainy Czarów — mruknął Ognista Włócznia. — Nierozsądnie jest zadawać się z bogami… albo z olbrzymami.
— Taak, lepiej ruszajmy w drogę, żebyśmy mogli schronić się przed świtem — rzekł Flam. — Dzisiaj śpimy w Alfarhi. Och, jak dawno nie spałem w elfowym zamku u boku Elfiny!
Skaflok skrzywił się, ale nic nie powiedział.
Chociaż początek jesieni był w owym roku bardzo burzliwy, niebawem pogoda poprawiła się i pozostała wyjątkowo długo niezmienna. Było to tak, jakby sama ziemia witała dawnych kochanków. Niektórzy spoczęli z nią na zawsze i klony przypominały o tym barwą swych liści. Inne drzewa pokryły się tysiącem odcieni złota i brązu i szumiały wśród wzgórz pod sennym niebem. Wiewórki krzątały się, gromadząc zimowe zapasy, jelenie potrząsały rogami i ryczały dumnie, a na niebie rozbrzmiewał przeciągły krzyk dzikich gęsi odlatujących na południe. W pogodne noce niezliczone roje gwiazd świeciły tak jasno, że wydawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę i zerwać je z krystalicznej czerni.
Elfom sprzyjało szczęście. Na północy i południu, na wschodzie i na zachodzie gromili wrogów z niewielkimi własnymi stratami. Albowiem mieli nie tylko strasznych sojuszników, ale z każdym tygodniem byli coraz lepiej wyekwipowani i otrzymywali posiłki, w miarę jak Król Elfów oczyszczał z wrogów kontynentalne ziemie Alfheimu. Z łatwością więc odbijali swoje zamki. Natomiast Trollowie zostali całkowicie odcięci od swej ojczyzny po tym, jak Mananaan ustanowił szczelną blokadę angielskich wód. Pod koniec jesieni niektórzy Elfowie zaczęli się uskarżać, że muszą się nieźle naszukać, nim znajdą jakiegoś Trolla, który mogły z nimi walczyć.
Lecz ta sytuacja nie cieszyła Skafloka, gdyż wiedział, co się za nią kryło. Skoro tylko Walgard zorientował się, że jego oddziały zostałyby rozbite w polu, począł ściągać je, najszybciej jak mógł, w stronę Elfheugh. Na miejscu pozostały niewielkie grupy Trollów, które tak bardzo dawały się Elfom we znaki, że nie byli w stanie napadać na większe zgrupowania przeciwnika. Chociaż Skaflok nie wątpił, że zdobędzie tę ostatnią redutę, wiedział, iż cena tego może być wysoka.
Tak naprawdę wcale go to nie martwiło, lecz urażało poczucie fachowości, więc rozważał różne warianty, chcąc zakończyć całą sprawę z jak najmniejszymi stratami. Myślał wolniej niż zwykle, gdyż inny problem nie dawał mu spokoju.
A wynikało to z pokoju, który przynosił umęczonej ziemi. Walne bitwy zamieniły się w potyczki, potyczki w pościgi, aż wreszcie zanikły. Jego miecz spał całymi dniami i tygodniami. Później powróciły wspomnienia. Przedtem miał nadzieję, że rana w jego sercu jakoś się zagoiła, ale okazało się, że nie. Nie wiedział, co sprawiało mu większy ból: bezsenne noce czy sny.
Tak się rzeczy miały, gdy nadeszła zima. Duchowe rozterki Skafloka zakończyły się pewnej nocy w kraju Duńczyków, kiedy Ognista Włócznia, któremu powiedział to samo co innym, pozwalając się domyślać, że albo znudziła mu się śmiertelna dziewczyna, albo że pozostawił ją wśród ludzi dla jej bezpieczeństwa — odszukał go i rzekł: — Pewnie chciałbyś wiedzieć, że o zmierzchu przejeżdżałem obok pewnego gospodarstwa położonego niedaleko stąd i zobaczyłem tam młodą niewiastę podobną do Fredy córki Orma. Była ciężarna i bliska rozwiązania, ale wydawało mi się, że nosi w łonie również i smutek.
Tego wieczoru Skaflok wyjechał samotnie. Czarny jotuński ogier szedł stępa, nie szybciej niż śmiertelny wierzchowiec. Zeschłe liście szeleściły mu pod kopytami i tańczyły przed nim na wietrze. Te, które pozostały na gałęziach, zachowały jaskrawe ubarwienie, jakby miano z nich uwić wieniec dla jego jeźdźca. Zapadał zmierzch, gdy dotarł do lasów, które tak dobrze znał dosiadający go mąż.
Skaflok nie nosił hełmu, kolczugi czy miecza o smoczej rękojeści. Wiatr rozwiewał mu włosy wymykające się spod drucianego czepca. Jego ogorzała twarz o wyrazistych rysach stężała jak odlana z metalu, lecz serce waliło mu jak oszalałe, krew szumiała w uszach, ręce miał wilgotne, a usta wyschłe na wiór.
Zmierzch zamienił się w mrok pełen tajemniczych szelestów. Skaflok przejechał przez strumyk i dzięki czarodziejskiemu wzrokowi dojrzał zeschłe liście płynące w stronę morza jak małe, brązowe statki. Usłyszał pohukiwanie sowy i skrzypienie drzew — ale ponad wszystkim królowała tylko cisza, w której śpiewało jego serce.
O Fredo, Fredo, czy naprawdę jesteś tak blisko?
Na niebie rozbłysło wiele gwiazd, kiedy Skaflok wjechał na dziedziniec domu Thorkela syna Erlenda. Syknął jakieś słowo, które sprawiło, że psy uciekły bez szczekania, a kopyta konia jęły uderzać bezgłośnie o ziemię. W domu było ciemno, tylko spod frontowych drzwi wydobywało się słabe światło ogniska.
Skaflok zsiadł z konia. Nogi uginały się pod nim. Całym wysiłkiem woli zmusił się, żeby podejść do drzwi. Rygiel był na miejscu i młodzieniec stał przez chwilę, szykując czar, który miał go odsunąć.
Thorkel był zamożnym gospodarzem, ale nie wodzem. Dlatego główna izba w jego dworze nie była duża i nikt w niej nie spał, kiedy nie mieli gości. Swoim zwyczajem Freda siedziała do późna przy niewielkim ognisku. Audun przyszedł z głębi domu. Oczy błyszczały mu jaśniej niż ognisko. — Nie mogłem spać — powiedział. — Inni mogą — jak to możliwe! — więc ubrałem się, mając nadzieję, że będziemy mogli porozmawiać z dala od ciekawskich spojrzeń.
Usiadł obok niej na ławie. Blask ognia niecił czerwonawą aureolę wokół jej głowy. Freda nie zakrywała włosów, jak czyniły to mężatki, ale zaplatała je w warkocze. — Trudno mi uwierzyć w moje szczęście — rzekł Audun. — Lada dzień możemy się spodziewać powrotu mego ojca i wtedy się pobierzemy.
Freda uśmiechnęła się: — Najpierw muszę urodzić dziecko i wydobrzeć po porodzie — przypomniała mu. — Ono także może przyjść na świat lada dzień.
Spoważniała. — Czy naprawdę nie masz nic przeciwko mnie ani jemu? — zapytała powoli.
— Jakże bym mógł? — odparł Audun. — Jak często mam ci to powtarzać? Jest twoim dzieckiem i to mi wystarczy. Będzie jakby moim własnym.
Otoczył ją ramionami.
Rygiel odsunął się. Drzwi otworzyły się i do wnętrza wpadł nocny wiatr. Freda zobaczyła wysoką postać na tle mroku. Nie mogła wykrztusić ani słowa. Wstała i cofała się, aż oparła się o ścianę.
— Fredo — wykrakał Skaflok.
Dziewczynie wydało się, że żelazna obręcz zacisnęła się wokół jej piersi. Uniosła ramiona rozwierając je szeroko, z dłońmi zwróconymi do wewnątrz.
Skaflok podszedł do niej jak lunatyk. I ona zrobiła krok w jego stronę, a potem drugi.
— Stój! — Głos Auduna przerwał milczenie. Jego cień zachwiał się na ścianie. Syn Thorkela pochwycił włócznię, która stała w kącie, i wcisnął się między tych dwoje.
— Stój… ja, ja, ja ci to mówię, stój! — wyjąkał. — Kim jesteś? Czego chcesz?
Skaflok nakreślił w powietrzu jakiś znak i wymówił zaklęcie. Mieszkańcy domu nie obudzą się, póki jest w środku. Uczynił to podświadomie, tak jak człowiek odpędza uprzykrzoną muchę. — Fredo — powtórzył.
— Kim jesteś? — zawołał Audun. Głos mu się załamał. — Czego chcesz? — Zobaczył, jak tych dwoje patrzyło na siebie i chociaż nic nie rozumiał, jęknął z bólu.
Skaflok spojrzał ponad ramieniem chłopca, niemal go nie dostrzegając. — Fredo — rzekł. — Moje kochanie, moje życie. Chodź ze mną.
Pokręciła smutnie głową, ale nadal wyciągała do niego ręce.
— Popłynąłem do Jotunheimu i wróciłem, żeby wojować. Myślałem, że Czas i miecze uwolnią mnie od ciebie — powiedział chrapliwie. — Nie zdołały. Nie mógł tego uczynić zabójca, którego noszę u pasa, ani prawo, ani bogowie, ani cokolwiek, co istnieje w Dziewięciu Światach. Więc cóż one dla nas znaczą? Chodź ze mną, Fredo.
Dziewczyna pochyliła głowę. Twarz miała wykrzywioną bólem, targały nią sprzeczne uczucia. Zaszlochała cicho, chociaż wydawało się jej, że serce pęknie i łzy jak groch popłynęły jej z oczu.
— Zrobiłeś jej krzywdę! — wrzasnął Audun.
Pchnął niezręcznie włócznią. Odbiła się od kolczugi i przeorała Skaflokowi policzek. Elfowy wielmoża prychnął jak ryś i sięgnął po miecz.
Audun ponownie pchnął włócznią. Skaflok nieludzko szybkim ruchem odskoczył w bok. Miecz zasyczał wychodząc z pochwy. Przeciął drzewce włóczni na dwoje. — Zejdź mi z drogi! — stęknął wychowanek Elfów.
— Nie za życia mojej narzeczonej! — Audun z gniewu i strachu już nie panował nad sobą — nie ze strachu przed śmiercią, lecz przed tym, co zobaczył w oczach Fredy — i poczuł, że łzy ciekną mu z oczu. Wyciągnął sztylet i skoczył Skaflokowi do gardła.
Miecz Bolwerka zapłonął niebieskim ogniem, zaświszczał i pogrążył się w czaszce chłopca. Audun poślizgnął się i uderzył o ścianę, po czym znieruchomiał.
Skaflok wpatrzył się w zakrwawiony brzeszczot, który trzymał w ręku. — Ja tego nie chciałem — szepnął. — Zamierzałem tylko go odtrącić. Zapomniałem, że ta rzecz musi się napić krwi za każdym razem, kiedy zostanie wyciągnięta…
Podniósł wzrok na Fredę. Patrzyła na niego drżąc niczym liść osiki. Usta miała otwarte jak do krzyku.
— Ja tego nie chciałem! — zawołał. — I jakie to ma znaczenie? Chodź ze mną!
Nie mogła wykrztusić ani słowa. Wreszcie powiedziała zduszonym głosem: — Odejdź. Zaraz. Nigdy nie wracaj.
— Ale… — Zrobił krok do przodu.
Dziewczyna pochyliła się i podniosła sztylet Auduna. Zabłysnął w jej dłoni. — Wynoś się — wyrzekła głucho. — Podejdź bliżej, a wbiję ci go w pierś.
— Chciałbym, żebyś to zrobiła — odparł. Stał chwiejąc się lekko. Krew sączyła się z jego rozciętego policzka i kapała na podłogę.
— Albo zabiję się sama, jeśli będę musiała — powiedziała stanowczo Freda. — Tylko dotknij mnie, ty morderco, poganinie, który chciałbyś spać z własną siostrą jak zwierzę lub Elf, tylko dotknij mnie, a wbiję sobie ten nóż w serce. Bóg wybaczy mi mniejszy grzech, jeżeli przez to uniknę większego.
Skaflok wpadł we wściekłość. — Tak, wzywaj swego boga, módl się do niego, skomlij! Czy tylko do tego się nadajesz? Byłaś gotowa sprzedać się za łyżkę strawy i dach nad głową, a to jest wszeteczeństwo czystej wody, bez względu na to, ilu kapłanów rozczula się nad tym… po tym, co mi wcześniej przysięgałaś. — Podniósł miecz. — Lepiej, żeby mój syn nigdy się nie urodził, niż miałby zostać oddany twemu bogu.
Freda wyprostowała się. — Uderz, jeśli chcesz — powiedziała szyderczo. — Chłopcy, niewiasty i nie narodzone dzieci — czy to są twoi wrogowie?
Skaflok opuścił wielki brzeszczot i nagle, nie oczyściwszy go, schował do pochwy. Kiedy to zrobił, opadła w nim wściekłość, a jej miejsce zajęło zmęczenie i żal.
Zgarbił się i pochylił głowę. — Czy naprawdę wyrzekasz się mnie? — zapytał cicho. — Ten miecz jest przeklęty. To nie ja wypowiedziałem tamte plugawe słowa, ani nie zabiłem tego biednego chłopca. Kocham cię, Fredo, kocham cię tak bardzo, że kiedy jesteś przy mnie, świat jest piękny jak wiosenny dzień, i staje się ponury jak noc, gdy cię nie ma. Błagam cię jak żebrak, wróć do mnie.
— Nie — jęknęła. — Daj mi spokój. Odejdź. — A potem krzyknęła: — Nie chcę cię więcej widzieć! Wynoś się!
Odwrócił się w stronę drzwi. Usta mu drżały. — Kiedyś poprosiłem cię o pożegnalny pocałunek — powiedział bardzo spokojnie — i nie chciałaś mi go dać. Czy zrobisz to teraz?
Freda podeszła do skulonej postaci Auduna, uklękła i pocałowała go w usta. — Mój drogi, mój kochany — szepnęła jękliwie, pogłaskała po zakrwawionych włosach i zamknęła mu oczy. — Niech Bóg ma cię w Swej opiece, mój Audunie.
— A więc żegnaj — rzekł do niej Skaflok. — Może kiedyś znów poproszę cię o pocałunek, a będzie to po raz ostatni. Nie sądzę, żebym miał przed sobą wiele lat życia, ale nie dbam o to. Kocham cię, Fredo.
Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Jego czary przestały działać. Szczekanie psów i tętent kopyt obudził mieszkańców domu. Przyszli do frontowej izby i zobaczyli, co tam się stało. Freda powiedziała im, że jakiś banita usiłował ją porwać.
Nad ranem przyszedł jej czas. Dziecko było duże, a ona miała wąskie biodra. Chociaż prawie nie jęczała, poród był ciężki i trwał długo.
Nie można było od razu posłać po księdza, gdyż morderca kręcił się po okolicy. Kobiety pomogły Fredzie najlepiej jak umiały, lecz twarz Aasy była zasępiona.
— Najpierw Erlend, a teraz Audun — mruknęła do siebie. — Córki Orma nikomu nie przynoszą szczęścia.
O świcie zbrojni mężowie wyruszyli na poszukiwanie śladów mordercy. Nic jednak nie znaleźli i powrócili o zachodzie słońca mówiąc, że jutro jedna lub dwie osoby będą mogły bezpiecznie pojechać do kościoła. Tymczasem przyszło na świat dziecko, ładny i rozkrzyczany chłopiec, który zaraz zaczął chciwie ssać pierś Fredy. Po południu leżała wyczerpana w bocznej izbie, którą jej przydzielono, z synem w ramionach.
Uśmiechnęła się do maleństwa: — Jesteś ślicznym dzieckiem — na poły powiedziała, na poły zanuciła, gdyż jeszcze niezupełnie powróciła z krainy cienia, gdzie ostatnio przebywała, i nic nie wydawało się jej w pełni rzeczywiste poza dzieckiem. — Jesteś cały czerwony, pomarszczony i bardzo piękny. 1 takim byłbyś dla swego ojca.
Łzy płynęły jej z oczu spokojnie jak leśny strumień, aż poczuła w ustach ich słony smak. — Kocham go — szepnęła. — Niech mi Bóg wybaczy, ale zawsze będę go kochała. I tylko ty mi po nim pozostałeś.
Słońce wypaliło się krwawo i zapadł zmierzch. Księżyc w fazie między kwadrą a pełnią przemykał się przez gnane wiatrem chmury. W nocy będzie burza, gdyż minęła już długa jesień, która powitała powrót Elfów, i zbliżała się zima.
Dwór Erlenda kulił się pod nieboskłonem. Drzewa jęczały na wietrze, a z oddali docierał huk morza.
Nadeszła noc i wiatr zamienił się w zawieruchę, pędząc przed sobą tumany suchych liści. Grad bębnił o dach jak banda nocnych złodziei. Freda nie spała.
Koło północy usłyszała z oddali głos rogu. Przebiegł ją zimny dreszcz. Dziecko zapłakało, więc przytuliła je mocniej.
Znów zagrał róg, tym razem głośniej i bliżej, zagłuszając na chwilę wycie wiatru i huk fal. Rozległo się szczekanie psów niepodobne do żadnego, jakie kiedykolwiek słyszała Ormowa córka. Donośny tętent kopyt napełnił niebo. Ziemia zadudniła echem.
Jeźdźcy Asgardu, Dzicy Myśliwi — Freda leżała sparaliżowana ze strachu. Jak to możliwe, że nikt tego nie usłyszał? Dziecko płakało na jej piersi. Wiatr szarpnął okiennice.
Na dziedzińcu zahuczał tętent kopyt i znowu zagrał róg, lecz tak głośno, że zatrzęsły się ściany dworu. Szczekanie nieziemskich psów, szczęk mosiądzu i żelaza otoczyły dom.
Drzwi izdebki Fredy wychodziły na podwórze. Ktoś zapukał.
Rygiel odsunął się i drzwi otwarły na oścież. Wiatr wpadł do izby, wydymając płaszcz tego, kto wszedł do środka.
Chociaż w izbie nie paliło się ognisko, Freda dostrzegła wyraźnie przybysza. Musiał się schylić pod krokwiami, a grot włóczni, którą trzymał w ręku, zabłysnął jak jego jedyne oko. Siwe jak wilcza sierść włosy i broda wymykały się spod szerokiego kapelusza, który osłaniał mu twarz.
Przemówił głosem wiatru, morza i pustego nieboskłonu:
— Fredo, córko Orma, przybyłem po to, co przysięgłaś mi oddać.
— Panie… — cofnęła się, za całą osłonę mając tylko koc. Gdyby Skaflok był tutaj… — Panie, pasek jest w tamtej skrzyni.
Odyn roześmiał się: — Czy sądzisz, że chciałem lekarstwa na sen? Nie, miałaś mi dać to, co znajdowało się pod nim, a nosiłaś już w łonie to dziecko.
— Nie! — Nawet nie usłyszała własnego krzyku. Schowała za siebie płaczące niemowlę. — Nie, nie, nie! — Usiadła i zerwała ze ściany krucyfiks, który wisiał nad jej głową. — W imię Boga Ojca i Chrystusa, rozkazuję ci odejść!
— Nie muszę przed tym uciekać — powiedział Odyn — gdyż składając przysięgę, wyrzekłaś się ich pomocy. A teraz oddaj mi dziecko!
Odepchnął dziewczynę i położył maleństwo w zgięciu wolnego ramienia. Freda wypełzła z łoża i rzuciła mu się do nóg. — Czego od niego chcesz? — jęknęła. — Co z nim zrobisz?
Nocny Wędrowiec odpowiedział z bezbrzeżnych dali: — Jego los jest wspaniały i straszny, gdyż gra pomiędzy Asami, Jotunami a nowymi bogami jeszcze się nie zakończyła. Tyrfing nadal błyszczy na szachownicy świata. Thor złamał go, żeby nie podciął korzeni Yggdrasilu[52]. Później wydobyłem go i dałem Skaflokowi, ponieważ Bolwerk, który jako jedyny w Dziewięciu Światach mógł uczynić go znów całym, nigdy nie zrobiłby tego dla Asa czy Elfa. Miecz ten był potrzebny do odparcia najazdu Trollów, którym potajemnie pomagał Utgard–Loki, żeby lud przyjazny wrogom bogów nie zagarnął Alfheimu. Lecz Skaflok nie może zatrzymać Tyrfinga, ponieważ zawarta w tym brzeszczocie moc sprawi, że będzie chciał wybić wszystkich Trollów. Na to nigdy nie zgodzą się Jotunowie, którzy na pewno wtrąciliby się do wojny Elfów z Trollami. A wówczas bogowie musieliby wyruszyć przeciw lodowym olbrzymom i koniec świata byłby już bardzo bliski. Dlatego Skaflok musi zginąć. Wiele lat tkałem sieć, dzięki której ten chłopiec został spłodzony i wydany w moje ręce. Pewnego dnia weźmie Tyrfinga i będzie nosić go do końca życia.
— Skaflok ma umrzeć? — Freda chwyciła go za nogi. — On także? Och, nie, nie!
— A po co ma dalej żyć? — zapytał zimno Odyn. — Gdybyś udała się do Elfheugh, dokąd podąża, i naprawiła to, co pękło owego dnia koło kurhanu Orma, z radością odłożyłby zaklęty miecz i nie musiałby umierać. Inaczej zginie. Tyrfing go zabije.
I Dziki Myśliwy odszedł. Zagrał jego róg, psy zaszczekały i zawyły, zadźwięczał tętent kopyt i ucichł w oddali. Jedynymi słyszalnymi odgłosami były świst wiatru, ryk morza i płacz Fredy.