ROZDZIAŁ IX

Właściciel Woller ciężkimi krokami przemierzał pokoje swojego dworu. Szedł wolno jak ktoś, kto poddany został trudnej próbie i zastanawia się teraz, na kogo by przerzucić jej skutki.

Skierował się, jak zawsze w ostatnich czasach, ku zachodniemu skrzydłu. Mieszkała tam jego córka. Tak, bo Woller miał też córkę, choć ona w jego życiu liczyła się mało.

Zresztą czy mogła się liczyć? Zastraszona, pozbawiona energii, bez zdolności i chęci do zajęcia się gospodarstwem. Mimo wszystko była człowiekiem, choć stary coraz częściej zdawał się o tym zapominać.

Wyszła za mąż za syna sąsiadów i po tym, gdy Mons zginął taką straszną, nagłą śmiercią, oni mieli zostać dziedzicami majątku. Zięć jednak także zginął, przygnieciony wielkim kamieniem, gdy pracował sam na oddalonym polu.

Tyle tylko że zdążył spłodzić następcę. Wkrótce po jego śmierci córka Wollera urodziła chłopca. I właśnie to dziecko stało się jedyną pociechą starego. Chłopiec, teraz już roczny mieszkał w zachodniej części ponurego dworu w Woller razem ze swoją wylęknioną matką. Na nią gospodarz nie zwracał uwagi, wnuk natomiast był dla niego wszystkim. Nie żeby chciał czy potrafił zajmować się dzieckiem, lecz widział w malcu dziedzica.

I oto ten dziedzic walczył ze śmiercią.

Nikt nie wiedział, co mu jest. Mały, blady, wynędzniały, zwracał wszystko co zjadł i dosłownie gasł w oczach. Teraz już tylko leżał w pięknym łóżeczku, wychudła kruszyna o wielkich, przestraszonych oczach.

Woller wszedł do pokoju bez pukania. Córka zerwała się znad robótki, którą była zajęta, ale nawet nie spojrzał w jej stronę. Podszedł wprost do małego Erlinga i przyglądał mu się uważnie.

Usta chłopca wykrzywiły się w podkówkę. Bał się tego wielkiego człowieka, który nazywał się jego dziadkiem.

– Zadbaj, żeby wyzdrowiał – warknął stary do córki i odwrócił się na pięcie. Zatrzasnął za sobą drzwi.

Wrócił do dużej izby, usiadł na obitym skórą krześle i zaczął się zastanawiać. Do posiłku zostało już za mało czasu, by wziąć się do jakiejś roboty. Pogrążył się w ponurych rozmyślaniach.

Po chwili weszło dwóch ludzi, którzy pracowali dla niego i dla wójta. Zatrzymali się w progu. Ich obecność przypomniała mu o Villemo, uwięzionej w oborze.

Ludzie Lodu mają, co tylko chcą, myślał rozdrażniony. Mnożą się jak króliki. Ich ród nie wygasa. A ja tracę wszystko, co posiadam.

Teraz znowu zeszli się z moimi śmiertelnymi wrogami ze Svartskogen. Ale mnie nie złamią. Bo ja trzymam mocniej. Mam tę, która zniszczyła moje życie, odebrała życie mojemu synowi. I mam jeszcze jednego z nich. Wytępię ich, jedno po drugim…

Zemsta była teraz jego jedyną pociechą. Nieszczęścia, które na niego spadły, stanowiły jego siłę, były motywem do niszczenia innych.

– No? – ryknął do przybyłych. – Dostał tyle, ile był w stanie znieść? A może trochę więcej?

Gdy jednak podeszli bliżej, zobaczył w ich oczach przerażenie.

– A to co ma znaczyć?

– Ona zrobiła to znowu – jęknął jeden, ów pozbawiony wyrazu człowiek, który zwykle mu towarzyszył.

– Co zrobiła? – zapytał Woller, choć mógł się domyślać, o czym tamten mówi. Sam kiedyś widział oczy Villemo przez szparę w ścianie, wtedy gdy powstrzymała atakującego szaleńca. Nie mógł tego widoku zapomnieć.

– Chcieliśmy go wychłostać – powiedział pomocnik. – Ale ledwo zdążyliśmy uderzyć ze dwa razy, ona dopadła do nas.

– Co? Chcecie powiedzieć, że przedostała się do was?

– Nie, ale te jej oczy, panie – wtrącił drugi. – Kazała nam go odwiązać, tylko spojrzała na mnie tymi ślepiami, co paliły się jak… Nie mogłem jej nie słuchać,

Panie, ona była, jakby wyszła z piekieł, panie.

– Ludzie Lodu wyszli z piekieł – syknął Woller i wstał. – Ale teraz zrobię z tym koniec! Będziemy torturować jego, tak żeby ona widziała. Zawołać wójta! Ale już!

Wójt przybył wkrótce.

– Słyszałem, co się stało – oświadczył. – Czy mam ją oddać pod sąd? Czy też mamy…

– Nie będziemy innych do tego mieszać. To pyskata dziewucha, mogłaby opowiedzieć o więzieniu, o Skaktavlu i nie wiadomo o czym jeszcze. Poza tym te diabły mają asesora po swojej stronie, a ten szwedzki piękniś jest królewskim kurierem. Nie, musimy to załatwić sami.

Wójt podszedł do niego na palcach i judził szeptem:

– Co się robi z wiedźmami?

Woller spojrzał na niego.

– Z wiedźmami? O, są różne metody. Najczęściej stosowana jest chyba… – Jego mroczna twarz pojaśniała. – Tak, oczywiście! Prawdziwą wiedźmę należy spalić na stosie!

– Ale to trzeba zrobić potajemnie. Rozgłosu bym unikał.

Paskudny uśmiech pojawił się na twarzy Wollera.

– To będzie wielki stos…

– Wspaniały! Tylko ona nie może niczego zawczasu wiedzieć. Włada taką siłą, że mogłaby nas zaczarować tymi ślepiami.

– Właśnie! Ale…

– Co?

– Tak się zastanawiam. Ta obora leży w niedobrym miejscu.

– Racja – zgodził się wójt. – Cały dwór. I las w pobliżu.

– Dwór nieważny, i tak same ruiny. Ale najpierw trzeba wyciąć drzewa najbliżej zabudowań. Nasi ludzie zrobią to w ciągu jednego dnia.

– Dobrze! A co z tym drugim? Z tym „kurierem Jego Wysokości, króla Karola XI”?

– On też nie może mieć okazji, żeby świadczyć przeciw nam.

Wójt skinął głową.

– Tak, on wie za dużo. Najlepiej jeśli spłonie na tym samym pięknym stosie.

– To będzie wspaniałe przedstawienie, mój dobry człowieku! Kiedy może się odbyć?

– Powiedzmy, jutro wieczorem. Wszystko będzie gotowe.

– Znakomicie! Przyda się trochę rozrywki w tych ciężkich chwilach.

Bóg wie który już raz Brand podszedł do okna. Dominik prosił o trzy dni. Minęły dwa, a jego nie widać.

Nie powinni byli pozwolić mu na tę wyprawę. Musieli obiecać, że będą czekać trzy dni, i dopiero wtedy wyruszą w ślad za nim.

Ale gdzie go szukać? Najpierw miał się udać do parafii Eng, ale tam przecież wszyscy już jeździli. Potem chciał zdać się na los.

Mieszkańcy wszystkich trzech dworów odchodzili od zmysłów z niepokoju. Gabriella płakała i oskarżała się, że to ona wplątała Dominika w nieszczęście, choć przecież akurat jej winy w tym nie było. Niklas próbował wymknąć się w tajemnicy i na własną rękę poszukiwać obojga zaginionych, lecz Andreas zdołał go zatrzymać.

Niepokój, strach i przerażenie spadło na parafię Grastensholm. Wszyscy pragnęli powrotu Villemo podobnie jak kiedyś wspierali rodzinę w poszukiwaniach małego Mattiasa.

Również Lars, syn Jespera i wnuk Klausa, szukał od początku i wciąż nie dawał za wygraną, choć teraz przeważnie przetrząsał las bliżej swojego domu.

Lars zaskoczył wszystkich, gdy się ożenił i został ojcem małej dziewczynki, czym złamał rodzinną tradycję. Dotychczas wszyscy w tej rodzinie byli ociężali i powolni, ale łagodni niczym jagnięta. Mała Elisa także miała w sobie wiele życzliwości, w to nikt nie wątpił. Ale była pośród nich jak wspaniała róża między ostami, lub jak lilia na nędznym śmietniku.

Była wdzięczna niczym elf, jasne loki spływały na kark, błękitne oczy promieniały czystym blaskiem, a radosne gaworzenie rozlegało się jak dzień długi w małej chatce komorników. Jesper, który jeszcze żył, nazywał ją księżniczką i nie mógł jej się napatrzeć. „Jak ja się nazywam, Eliso?” – pytał. Mała odpowiadała: „Dada Jappe”, a Jesper jaśniał niby słoneczko. „To dziadkowa wnuczka – wykrzykiwał zachwycony. – Mądra jak dziadek. Po mnie odziedziczyłaś rozum, dziecinko!”

Matka Elisy nie mówiła nic, lecz wymownie zaciskała wargi.

Małej nadano imię po Eli z Lipowej Alei, która zawsze była dobrym duchem i opiekuńczym aniołem komorników. Nigdy kiedy znaleźli się w potrzebie, nie wychodzili od niej z pustymi rękami. Z Grastensholm wprawdzie też nie, ale gospodarstwo Jespera należało właśnie do Grastensholm, więc Mattias i Hilda mieli obowiązek pomagać, od czego zresztą nigdy się nie uchylali. Stosunek komorników do Eli i innych mieszkańców Lipowej Alei nacechowany był serdeczną przyjaźnią i zrozumieniem. Zaczęło się to tamtego dnia, gdy Sol wróciła do domu z ciężko chorym Klausem.

Teraz cała rodzina komorników cierpiała z powodu lekkomyślnej panienki Villemo.

Pewnego wieczora Lars wyszedł na dwór, by zamknąć oborę na noc. Gdy wrócił, stał przez chwilę pośrodku izby i drapał się w kark.

– Co ci jest? – zapytała żona, zajęta właśnie rozbieraniem małej do snu. Elisa skakała i dokazywała w łóżku, a zniecierpliwiona matka pokrzykiwała co chwila: „Stój spokojnie, bo nigdy cię nie rozbiorę!” Jak miliony matek na świecie.

– Nie wiem – odparł Lars. – Zdawało mi się, że słyszałem krzyk żbika gdzieś nad urwiskiem.

– Co ty mówisz? – przestraszyła się żona. – Czy kot jest w domu?

– Jest. Wszystkie zwierzęta są pod kluczem, nic im nie grozi. Czy żbiki mają teraz młode? To było takie zawodzenie czy piszczenie, jakby młodego…

– Nie, żbiki nie mają teraz młodych – odparła kobieta z przekąsem. – Dziecko, stójże spokojnie!

Może słyszałeś co innego? Ducha albo co?

– Nie wiem, co to było. Tato, weźmiemy latarkę i pójdziemy się rozejrzeć, dobrze?

Jesper, który nie przepadał za rozmowami o duchach odparł że owszem, chętnie by poszedł, ale tak go coś w nodze łamie…

– Zawsze ojca łamie, jak się ojciec chce od czegoś nieprzyjemnego wykręcić. Chodźmy, jakieś zwierzę mogło się w coś zaplątać!

Sześćdziesięciosiedmioletni Jesper nie miał innego wyjścia, jak zebrać się na odwagę i zapalić latarkę. Na wszelki wypadek położył nad drzwiami kawałek żelaza, do ręki wziął nóż, a nad latarką zrobił znak krzyża.

Tak zabezpieczeni wyszli.

Wieczór był cichy, w powietrzu czuło się śnieg, ale nie o śniegu teraz myśleli. Zbocze nad urwiskiem czerniało na tle nieba. Świat pogrążony był w ciszy. Daleko w dole jaśniały żółtym blaskiem światełka dworu w Grastensholm.

– Nie, ja nic nie słyszę – oświadczył Jesper głośno, by odstraszyć ewentualnego ducha.

– Co, tato. Nie gadajcie, posłuchajmy!

Panował chłód. Jesper, który zdążył już zdjąć z siebie kilka ze swoich ośmiu warstw ubrania, drżał. Głośnym sapaniem zakłócał ciszę.

– To może być… w gęstych zaroślach.

– Cicho! – powtórzył Lars. – Czy ojciec nie słyszał? Akurat kiedy ojciec otworzył usta.

Serce Jespera załomotało. Latarka trzęsła mu się w ręce.

Od urwiska dochodził jakiś głos.

– To nie żaden żbik – szepnął Jesper pobladły na twarzy.

Czekali przez chwilę. Lars także najchętniej uciekłby do domu i zamknął za sobą drzwi na siedem spustów, ale zebrał całą odwagę i stał w miejscu. Ogromnie mu zależało, żeby jego żona, którą bardzo kochał, mogła być z niego dumna.

Zawołał w stronę urwiska:

– W imię Jezusa Chrystusa, jeśli życzysz nam źle, to wróć skąd przyszedłeś!

– Nieźle powiedziane, Lars – mruknął Jesper.

– W imię Jezusa, wracaj do piekieł!

A wtedy od urwiska odpowiedział im ktoś z wielkim trudem:

– W imię Jezusa Chrystusa, nie chcę wam zrobić nic złego. Pomóżcie mi, na Boga!

Ojciec i syn spojrzeli na siebie w świetle latarki.

– To przecież człowiek! – wykrzyknął Lars. – Chodźmy, ojcze!

Wciąż jeszcze spłoszony, lecz chętny do pomocy Jesper podążył za synem.

– Poczekaj, chłopcze, nic nie widzę w tych ciemnościach!

Pochylili się nad krawędzią urwiska.

– Ho, ho! – krzyknął Lars i czekał.

– Tutaj – odezwał się głos całkiem blisko nich w gęstych zaroślach.

Zbliżali się ostrożnie, wysoko podnosząc latarkę.

– O Jezu, chłopcze, tu ktoś leży! Chodź no, podniesiemy go!

– Ostrożnie – jęknął człowiek. – Jestem ciężko ranny.

– O, jak on pięknie mówi – rzekł Jesper zdumiony.

– Gdzie was boli najbardziej, panie?

– Wszędzie – wyszeptał ranny. – Ale najbardziej głowa. Chyba mocno ją sobie potłukłem.

Lars podbiegł parę kroków w stronę domu.

– Marit! – wołał podniecony. – Marit!

Drzwi chaty otworzyły się i w strumieniu światła ukazała się żona.

– Znaleźliśmy tu jakiegoś człowieka. Chodź nam pomóc!

– Jest ranny?

– To straszne, jak bardzo! Pospiesz się!

Drzwi zostały zamknięte i po chwili Marit znalazła się nad urwiskiem.

– Elisa jeszcze nie śpi, nie mogę tu długo zostać – powiedziała cicho. – Ale co się stało?

Gdy tylko zobaczyła rannego, natychmiast przystąpiła do działania. To, z czym niezdarni mężczyźni długo nie mogli sobie poradzić, ona załatwiła natychmiast. Kazała Larsowi sprowadzić sanie i wkrótce ranny znalazł się pod dachem, ostrożnie transportowany wspólnymi siłami przez całą trójkę. Położyli go w tym łóżku, w którym najpierw Klaus i Rosa przeżywali swoje radosne chwile, w którym urodził się Jesper i gdzie wprowadzał swoją narzeczoną w błogosławieństwa i trudy małżeńskiego życia, gdzie Lars się urodził i brał w posiadanie Marit. I gdzie przed rokiem przyszła na świat Elisa. Rodzinne dzieje…

– Co z nim? – dopytywał się Jesper, niewymownie podniecony tym, co się działo w jego małym domku.

– Okropnie poturbowany – odparła Marit. – Na prawdę nie wiem, od czego zacząć.

– Wygląda przyjemnie – stwierdził Lars, a miał na myśli to, że chory pochodzi z wyższych warstw. – Choć taki sponiewierany. Ciekawe, skąd on się wziął?

Nieznajomy otworzył oczy. Próbował coś powiedzieć.

– Tak? – zapytała Marit, pochylając się nad nim.

Wargi rannego wyszeptały jakieś słowo.

– Jeszcze raz – poprosiła.

Spróbował znowu.

Marit drgnęła.

– Panie Jezu, zdaje mi się, że on mówi: Villemo!

Chory skinął głową.

– Villemo? Pan wie, gdzie jest panienka Villemo?

Chory znowu potwierdził i dał znak, że trzeba się spieszyć.

Marit ożywiła się.

– Lars, weź konia i pędź jak najszybciej do Grastensholm, przywieź tu pana Mattiasa. Z tymi ranami sami sobie nie poradzimy. I pana Kaleba. I młodego Niklasa też, on ma błogosławione dłonie. Spiesz się!

Lars biegał tam i z powrotem.

– Od kogo mam zacząć?

– Od najbliższych. Jedź do wszystkich po kolei!

– Ale jest tak piekielnie ciemno. Pomyśl, jeżeli koń…

– Pomyśl i pomyśl! Ruszaj i nie gadaj głupstw!

Nikt nie miał czasu dla Elisy, która, uczepiona oparcia łóżka, wielkimi oczyma wpatrywała się w przybysza ułożonego na posłaniu mamy i ojca.

Pod osłoną nocy grupa jeźdźców przybyła do małej zagrody w lesie. Kiedy wszyscy weszli do środka, w izbie zrobiło się ciasno.

Zbliżyli się do łóżka. Nieznajomy był przytomny, Marit dała mu ciepłego picia i parę kęsów jedzenia. Ale niewiele mógł przełknąć.

– Ależ… – wykrzyknął Niklas, lecz zakrył usta dłonią. – Ja go już widziałem!

– Znasz go? – dopytywał się Mattias.

– Tak. Ale… Romerike? Gdzie…? Tak, spotkaliśmy się w górskim szałasie. A najpierw w lesie… On się nazywa…

– Nie pamiętasz?

– On był przywódcą powstania! Szlachcic. Skaktavl!

Niklas pochylił się nad chorym.

– Pamięta mnie pan?

Tamten potwierdził skinieniem głowy.

– Pan ma… cudowne ręce, prawda?

Potem zamknął oczy i leżał jak nieżywy.

Wszyscy byli już w łóżkach, kiedy Lars wpadł konno na dziedziniec Lipowej Alei. Długo dobijał się do drzwi, lecz gdy tylko usłyszeli, o co chodzi, natychmiast wszyscy zaczęli wstawać. Niklas popędził do Grastensholm, a Lars do Elistrand, żeby było szybciej. Kto żyw ze wszystkich trzech dworów chciał czym prędzej ruszać do leśnej zagrody, nawet chora Gabriella i wszyscy protegowani Villemo z Tobronn.

Mattias jednak protestował. Dom Larsa był niewielki, musieliby zostać na dworze, a panował nocny chłód. Pojechali we trzech: ojciec Villemo, Kaleb, doktor Mattias i Niklas o uzdrawiają rękach. Ostatecznie zdecydowali się zabrać jeszcze Eli, którą rodzina komomika tak kochała i która była przecież przybraną siostrą Villemo, choć nie dorastały razem. Kaleb i Gabriella wzięli do siebie pozbawioną rodziny Eli ponieważ sądzili, że własnych dzieci mieć nie będą i ponieważ szczerze ją kochali. Gdy Eli dorosła i wyszła za mąż za Andreasa, w odstępie niecałego roku ona i Gabriella urodziły dzieci – Niklasa i Villemo. Między przyrodnimi siostrami było osiemnaście lat różnicy. Villemo jednak od pierwszych lat odczuwała łączącą je więź i często odwiedzała dorosłą siostrę, by porozmawiać z łagodną, czułą i wrażliwą Eli. Eli przeżyła zniknięcie Villemo boleśniej niż inni członkowie rodziny.

Kaleb natychmiast zwrócił się do chorego w łóżku:

– Jestem ojcem Villemo. Pan coś wie o jej losie?

Zarośnięty, wynędzniały Skaktavl, z poranioną twarzą, mrużąc oczy i kiwając głową, wykrztusił ledwie dosłyszalnie:

– Niezwykła dziewczyna, Villemo. Może pan być… z niej dumny.

– Żyje?

– Tak. Ale jest w… wielkim niebezpieczeństwie.

Dłonie Kaleba zacisnęły się na oparciu łóżka.

– Gdzie ona jest?

– Ja… ja nie potrafię… powiedzieć…

– Kaleb, poczekaj – zaprotestował Mattias. – Zmęczysz pana Skaktavla tak, że straci przytomność. Pozwól, że najpierw my go obejrzymy!

Oczywiście! Kaleb dobrze to rozumiał.

– Zajrzyj do garnków, Marit – szepnął Lars do żony. – Powinniśmy zaprosić państwa na poczęstunek.

Marit już o tym pomyślała, a gdy z pomocą Eli podawała na stół, co mieli w domu najlepszego, Mattias i Niklas zajmowali się Skaktavlem.

– Jakim, na Boga, sposobem, człowiek tak straszliwie połamany zdołał przeżyć? – zastanawiał się Mattias.

W ciele Skaktavla naprawdę nie było chyba ani jednej całej kości. Obaj, Niklas i Mattias, pracowali szybko i pewnie; Mattias korzystał raczej z wiedzy lekarskiej, Niklas posługiwał się siłą swoich rąk, które układał na wszystkich dostępnych miejscach, podejrzewali bowiem ciężkie obrażenia wewnętrzne.

Zabieg wyraźnie służył choremu, bo wkrótce zaczął mówić:

– Gdzie ja jestem?

Wyjaśnili mu.

– W parafii Grastensholm? – powtarzał zdumiony. – Jakim cudem ja się tu znalazłem?

– Skąd pan przyszedł? – zapytał Mattias.

Spojrzenie chorego zmatowiało.

– Oni chcieli mnie powiesić: Po drodze, kiedy mnie prowadzili, rzuciłem się w przepaść. Nie miałem nic do stracenia. Pojęcia nie mam, jak długo leżałem w dole, ale kiedy ocknąłem się z omdlenia, było ciemno. Sznur, którym związali mi ręce, rozerwał się podczas upadku, na szczęście. Zacząłem się czołgać, bo nie mogłem ustać na własnych nogach. Stwierdziłem, że znajduję się w kamienistej rozpadlinie. Nie wiem ani dokąd się czołgałem, ani jak długo, raz po raz traciłem przytomność. Czasami zdawało mi się, że jest dzień, to znowu noc. Osypujące się kamienie, wąskie szczeliny, las, góry… To zastanawiające, jaki człowiek jest wytrzymały. A jeszcze bardziej zastanawiające, jak wyszedłem z tej rozpadliny. Bywało, że musiałem się czepiać niemal pionowej skały. Pamiętam, jak przez mgłę potworny lęk, że spadnę z powrotem.

Długie opowiadanie wyczerpało go. Musiał chwilę odpocząć, dyszał jak po długim biegu.

Obecni z trudem powstrzymywali się, by nie zapytać o Villemo.

W końcu chory znowu zaczął mówić.

– Najgorzej jest z głową. Rwie mnie w niej i pali, jakby mi ktoś szpile wbijał.

– Wiem – uśmiechnął się łagodnie Mattias. – Dlatego będzie pan musiał długo leżeć bez ruchu.

– Ale gdzie, w którym miejscu rzucił się pan w tę przepaść? – zapytał Kaleb, który nie mógł już dłużej czekać.

Skaktavl zmarszczył brwi:

– W dole przed nami widziałem parafię Eng… Duży dwór Woller. Dwór wójta… Niedaleko stamtąd, w lesie, jest dąb-szubienica. Tam właśnie mnie prowadzili. Ale szliśmy od… – Zastanawiał się długo. – Villemo i ja byliśmy uwięzieni w budynku przypominającym oborę. W opuszczonym dworze, gdzie budynki stoją w szeregu, jeden obok drugiego. Trzeba przejść przez stajnię, żeby się dostać do obory…

Znowu się za bardzo zmęczył, musiał chwilę odpocząć.

Zebrani spoglądali po sobie.

– Opuszczony dwór? W parafii Eng? Nie ma tam takiego – powiedział Niklas.

– Nie, nie – szepnął Skaktavl spierzchniętymi wargami. – Nie w parafii Eng, Moja droga na szubienicę zaczęła się gdzie indziej.

Wahali się, nie dowierzając.

– Skąd? – dopytywał się Kaleb. – Z parafii Grastensholm? Trudno mi w to uwierzyć.

– Nie wiem – odparł Skaktavl. – Tylko musieliśmy przejść na drugą stronę wzgórz, żeby znaleźć się w Eng.

– I Villemo nadal jest w tej stajni? – pytał znowu Kaleb.

– Była, kiedy mnie stamtąd wyciągnęli.

Niklas przerwał mu zaniepokojony:

– A nikogo innego pan tam nie widział? Chodzi mi o jednego z naszych krewnych, tego młodego Dominika, który był razem ze mną w Romerike. Wyruszył teraz na poszukiwanie Villemo i także zniknął.

Skaktavl próbował się uśmiechnąć, lecz uniemożliwiały mu to rany twarzy.

– Dominik! Ona dużo opowiadała o Dominiku, myślę, że jest z nim bardzo związana… Jakimś takim uczuciem miłości, lecz także niechęci. Nie, nikogo nie widziałem. Ale nie wiem, ile dni już tutaj jestem.

To musiało się stać, zanim Dominik wyjechał – powiedział Mattias. – Ale teraz najważniejsze pytanie: kim są ci, którzy was więzili? Kto was pojmał i dlaczego… Dlaczego?

Człowiek w pościeli jęknął z wysiłku i bólu. Odpowiadał jednak chętnie:

– Mnie uwięził wójt. Rok temu. Zamknęli mnie w tej oborze, która wygląda na kryjówkę dla specjalnych więźniów. Myślę, że wielu tam już siedziało. Mnie wzięli dlatego, że przewodziłem powstaniu. Wójt nie mógł znieść, że chodzę na wolności. Villemo natomiast…

Eli, która widziała, że choremu zasycha w gardle, podała mu kubek. Pił długo i łapczywie.

– Później dostanie pan coś mocniejszego – obiecał Mattias. – Coś, co pobudza krążenie krwi.

Skaktavl sprawiał wrażenie, jakby mu to przypadło do gustu. Westchnął z zadowoleniem i mówił dalej:

– Villemo uwięził Woller. On i wójt współpracują.

– Tak jak myśleliśmy – mruknął Kaleb.

– Woller to stara świnia – powiedział Skaktavl z niesmakiem. – Ma otwór w ścianie, przez który podgląda swoich więźniów. Myślę, że oni się mnie pozbyli, bo między mną a Villemo nie zdarzyło się nic, co by ich podniecało.

– A to… – zaczął Kaleb wzburzony, lecz opanował się. – Więc pan myśli, że Dominik także jest teraz w tej oborze?

– Nic o tym nie wiem, ale to bardzo możliwe. Proszę mi powiedzieć, doktorze – zwrócił się do Mattiasa. – Jaki jest mój stan?

Niklas przez cały czas trzymał swoje uzdrawiające ręce na okaleczonych miejscach. Mattias oparł dłoń na ramieniu swojego kuzyna.

– Z ludzkiego punktu widzenia powinien pan umrzeć już w chwili upadku, panie Skaktavl. Wygląda jednak, że jest pan zrobiony z twardego materiału. I ma pan szczęście, w nie byle jakie ręce pan trafił. Zajmuje się panem jeden z uzdrowicieli Ludzi Lodu! Bardzo niewielu się takich urodziło. Ostatnim był mój pradziad, legendarny Tengel. Niklas jest jego praprawnukiem.

Skaktavl uśmiechnął się z zażenowaniem:

– Dumny jestem, że mam ten honor. Ale i pan także, doktorze Meiden, potrafi co nieco?

Mattias o ciepłych oczach wyglądał na zaskoczonego.

– Oczywiście odziedziczyłem różne formułki, takie tam hokus, pokus, to prawda. Ale ja sam jestem zwyczajnym śmiertelnikiem, bez nadprzyrodzonych zdolności.

– O, gorące serce to cecha też nie do pogardzenia. Dziękuję panu za opiekę. Czuję się teraz naprawdę dużo lepiej.

Marit zapraszała nieśmiało:

– Gdyby państwo byli tak uprzejmi, to chciałabym… na małą przekąskę…

– Ależ to nie… – zaczął Mattias.

Powstrzymał się jednak. Zobaczył oczy Jespera jaśniejące z dumy, że może zaprosić państwa z Grastensholm na mleko, pszenne suchary i domowej roboty piwo, zobaczył Larsa usadzającego gości, Marit przestraszoną, że mogliby odmówić. I przypomniał sobie tamten dzień, kiedy po raz pierwszy spotkał swą ukochaną żonę, Hildę, w domu hycla. To, że częstowała go ciastkami, które zostały od Bożego Narodzenia, te pięknie zdobione ciastka, i zmienił zamiar.

– Dziękujemy – powiedział. – Serdecznie dziękujemy. Na pewno będzie nam smakować. A potem przeniesiemy pana Skaktavla do Grastensholm. Tam dostanie silniejsze lekarstwa i opatrzymy mu jak trzeba wszystkie rany.

Usiedli. Lars i Jesper przycupnęli na brzegu łóżka i patrzyli, czy wszystko jest jak należy. Mała Elisa wciąż jeszcze dokazywała na swoim posłaniu, w końcu Lars wziął ją na kolana. Marit posłała mu surowe spojrzenie lecz milczała.

To w czasie posiłku Niklas powiedział coś, co miało doprowadzić ich do rozwiązania zagadki:

– Rozpadliny… Widok na leżące w dole Eng?

Wszyscy pogrążyli się w domysłach.

– Nie ma żadnych jarów ani rozpadlin w tamtej okolicy – oświadczył Mattias.

– Powiedzcie mi – ciągnął dalej Niklas. – Wollerowie przecież nie zawsze mieszkali tam gdzie teraz. Skąd oni pochodzą?

Do rozmowy wmieszał się Jesper:

– Skąd się wzięli wtedy, gdy podstępem odebrali gospodarstwo Svartskogenom? Ja wiem, bo mi jeden ze Svartskogenów mówił. Oni pochodzą z Moberg.

Wszyscy zwrócili się ku Jesperowi, który zarumienił się z przejęcia i zadowolenia, że go słuchają. I że może się przydać!

– Moberg? – zastanawiał się Kaleb. – Czy w tamtej okolicy są rozpadliny?

Mattias starał się coś sobie przypomnieć.

– Wzgórza w każdym razie są i wyższe, i bardziej strome niż u nas.

– O, tak. Tam są i okropne urwiska, i rozpadliny – powiedziała Marit. – Moja ciotka mieszkała w tamtych stronach i jak byłam mała, to chodziłam tam na jagody.

– Przecież szukaliśmy w Moberg – wtrącił Mattias. – I nic nie znaleźliśmy. I żadnych urwisk po drodze z Eng do Moberg nie ma.

– Ale góry, dalej na zachód? – podpowiadała Eli. – Może tam? Tam nie ma żadnych dróg.

– To właśnie o tej okolicy ja mówię – rzekła Marit z przejęciem. – Tam dalej to są prawdziwe górskie ściany. O… Poczekajcie!

Przyglądali jej się z uwagą.

– Moja ciotka powiedziała kiedyś… Muszę sobie przypomnieć. Tak, pokazywała w stronę wzgórz. My byłyśmy wtedy na szczycie. I powiedziała: „Tam leży opuszczony dwór. Ale my tam nie pójdziemy. Dookoła takich opuszczonych dworów zbierają się zawsze nieczyste duchy.” Tak powiedziała.

Przez chwilę w izbie panowała cisza.

– Na wzgórzach? – zapytał Kaleb z niedowierzaniem.

– No, nie wiem. Dwór mógł się znajdować na zboczu albo całkiem nisko, po stronie Moberg. Nie wiem, bo tam nie byłyśmy.

– Opuszczony dwór? – powtórzył Mattias. – To nie musi nic znaczyć.

– No pewnie, że nie – zgodziła się Marit niepewnie. – Moja ciotka wiedziała, do kogo on należy, ale ja nie pamiętam. Mówiła też, że oni dorobili się większego majątku i wyprowadzili się stamtąd, już dawno, do Eng.

– Dzięki! – zawołał Niklas i zerwał się ze stołka do dojenia krów, na którym siedział. A ponieważ stołek miał trzy nogi, to oczywiście przewrócił się z hałasem. Wszyscy zaczęli wstawać. – Jedziemy tam! Jeszcze tej nocy!

– Jedziemy – zgodził się Mattias. – Ale najpierw musimy pana Skaktavla przewieźć do dworu. I zebrać więcej ludzi.

– Ja też pojadę – zgłosił się natychmiast Lars.

– Dziękujemy, to ładnie z twojej strony. Ale będziemy też potrzebować Marit. Tylko że…

– Ja się zajmę dzieckiem – oświadczyła Eli. – Zabiorę ją i Jespera do Lipowej Alei. Tylko Marit zna drogę.

Jesper nie miał nic przeciwko wizycie w Lipowej Alei.

– Pogadam sobie z Brandem, razem wojowaliśmy. Już się pewnie bardzo postarzał.

Zebrani próbowali ukryć uśmiechy. Jesper wyglądał co najmniej dwadzieścia lat starzej od wciąż młodzieńczego Branda.

– Mamy ze sobą do pogadania, Brand i ja. O czasach, kiedy wojowaliśmy dla Christiana Czwartego w Niemczech…

Mattias przerwał wspominki starego.

– Kaleb, jedź przed nami! Zbierz ludzi! Poślij też do Svartskogen i do Eikeby, to rodzina mojej matki.

Nie potrzebował prosić dwa razy. Kaleb w biegu podziękował za poczęstunek i już go nie było.

Teraz powinni odnaleźć Villemo! To najlepszy ślad, na jaki natrafili.

– Tak, tak będzie, powiadam wam – obwieszczał Jesper głośno. – Jak usłyszałem tego pana na urwisku, od razu pomyślałem, że wydarzy się coś ważnego. Dlatego spieszyłem mu na ratunek.

Lars i Marit wymienili znaczące spojrzenia. Stary Jesper zawsze, kiedy już było po wszystkim, oświadczał, że on od początku wiedział, o co chodzi. Ale co tam. Lubili staruszka. Bywał męczący, to prawda, trudno było się jednak na niego złościć.

Mała Elisa skakała rozbawiona po łóżku.

W oczach dorosłych pojawiły się promyki nadziei.

Natrafili na ślad Villemo.

Загрузка...