ROZDZIAŁ XII

W Grastensholm panowała zgoda co do tego, że powinni zabrać ze sobą asesora. Mieli mieć do czynienia z wójtem, daleko więc nie zajdą sami jako zwykli obywatele. Zatem o świcie Andreas pojechał po urzędnika, a tymczasem Mattias, wspomagany przez Niklasa, zajmował się Skaktavlem.

Niklas, który chrzest bojowy jako uzdrowiciel przeszedł w wieku lat pięciu, kiedy to uratował życie Mikaelowi, nieczęsto czynił użytek ze swojej niezwykłej siły. Sam chyba trochę się jej lękał, a poza tym doznawał dziwnego uczucia, że powinien ją oszczędzać – dla zadania, które czekało go w przyszłości. W dodatku po tym, jak musiał rozstać się z Irmelin, zobojętniał na wszystko i wszystkich. Dla Skaktavla żywił jednak jakieś nieokreślone uczucie. Może lojalność…

Nie mieli wielkiej nadziei, że szlachcic przeżyje; na to rany były zbyt poważne. Lecz mimo to jeszcze się w nim tliło życie i chcieli zrobić wszystko, co w ich mocy. Mattias wydobył nawet stary skarb Ludzi Lodu, co czynił nader rzadko. Przeglądał teraz starannie posortowane czarodziejskie pigułki w poszukiwaniu czegoś, co dałoby udręczonemu ciału nową siłę do obrony przed uściskiem śmierci.

Niklas należał do tych, którzy szczególnie dotkliwie przeżyli zniknięcie Villemo. Nie mógł sobie wybaczyć, że przez ostatni rok odnosił się do niej tak niechętnie.

To prawda, że nie znosił Eldara Svanskogen i uważał, że Villemo zachowuje się jak głupia gęś. Irytowało go jej zapatrzenie w siebie, cała ta żałoba i tęsknota za zmarłym. Ale czyż mimo wszystko miał prawo spoglądać na nią z góry? Czy sam nie miał okazji stwierdzić, jak gruntownie miłość człowieka odmienia? Czy on sam nie zachowywał się beznadziejnie, kiedy starał się zdobyć przychylność Irmelin? I w czym mu zachowanie Villemo przeszkadzało?

Niklas wstydził się i żałował swego zachowania. A świadomość, że może już nigdy nie będzie miał okazji poprosić jej o wybaczenie, nie dawała mu spokoju ani w dzień, ani w nocy i gnała do nieustannych poszukiwań. Nikt nie szukał tak niestrudzenie w lasach parafii Grastensholm i Eng, nikt tak szczerze nie błagał Boga jak Niklas.

Niklas bowiem, podobnie jak Dominik, należał do tych członków rodu, którzy głęboko i szczerze wierzyli w Boga. Obaj znali niechęć Villemo od odwiedzania kościoła i wiedzieli, że ma to coś wspólnego z dziedzictwem, którym została dotknięta. I dlatego też przypuszczali, że z nich trojga, obdarzonych kocimi oczami, Villemo obciążona jest najbardziej. Niklas jednak nigdy nie stwierdził, na czym polegają jej nadzwyczajne zdolności, wciąż nie wiedział, do czego została stworzona, na dobre czy na złe dostała te kocie oczy.

Biedny Niklas, nie było mu łatwo, gdy tak siedział z rękami na klatce piersiowej Skaktavla. Nie bardzo mógł się skoncentrować na rannym. Mimo wszystko stwierdził poprawę pracy serca, zatem pozytywne działanie jego rąk nie ustawało, nawet jeśli myślał o czym innym.

Przez cały czas Mattias mu towarzyszył. Dobry, miły Mattias, który z całych sił starał się pomóc choremu.

Między innymi dlatego wyruszyli dopiero, gdy dzień był już pełny, a wtedy zjawił się też asesor ze swoimi ludźmi i posiłkami z Akershus.

Marit z małej komorniczej zagrody poczuła, że kolana jej się uginają na widok tak dostojnych osób. Nie pamiętała zbyt wiele z tamtych okolic za zachodnimi wzgórzami pomiędzy Eng i Moberg. Co będzie, jeśli wyprowadzi całą liczną i szacowną gromadę na manowce?

Nareszcie orszak wyruszył. Marit siedziała przed Larsem na ich starej chabecie, mieli jechać na początku, pośród dostojnych panów. Zebrał się cały ród Ludzi Lodu, nawet Gabriella, choć Kaleb protestował energicznie. W domu została tylko Eli, by zająć się Elisą i Jesperem, oraz Hilda, która opiekowała się Skaktavlem. Ten ostatni zdążył odbyć krótką rozmowę z asesorem.

Przyszli wszyscy mężczyźni ze Svartskogen. Nie zostało ich już wielu, lecz ci, którym udało się uniknąć śmierci, owładnięci byli wolą walki. Nareszcie stary Woller dostanie to, na co od dawna zasługuje!

Zjawili się też inni komornicy z należących do Grastensholm gospodarstw, aż się roiło od mieszkańców Eikeby, a także ludzi, którzy z tą sprawą w żaden sposób związani nie byli. Ale trochę odmiany od szarości powszedniego dnia zawsze się przyda, a panienkę Villemo, szczerą i niezależną, lubiła cała okolica. Dominika znali mniej, mieszkał przecież w Szwecji.

Minęło już ponad trzy dni, odkąd wyruszył na poszukiwanie Villemo, było oczywiste, że coś mu się przytrafiło.

Nie wszyscy mieli konie, ten i ów musiał szukać dla siebie miejsca na zadzie wierzchowca jakiegoś znajomka czy kompana. Jechać powinien każdy, kto może! Odprawiono tylko chłopców dziesięcio-, dwunastoletnich, poza tym z wdzięcznością przyjmowano każdą pomoc.

Uformował się spory oddział i leśnymi dróżkami ciągnął w górę, ku Moberg.

Zdecydowano wyruszyć wprost na poszukiwanie miejsca, gdzie przetrzymywana była Villemo, nie zahaczając ani o Woller, ani o siedzibę wójta. Nie należało ich ostrzegać przed czasem, by nie wyrządzili Villemo krzywdy.

Ludzie Lodu nie mieli teraz nikogo, kogo by można nazwać głową rodu. Obowiązki z tym związane dzielili pomiędzy siebie Kaleb, Brand, Andreas i Niklas. Mattias nigdy nie był typem przywódcy. Był dobry, miły, kochany przez wszystkich. Hilda, jego żona, miała jednak dużo bardziej zdecydowany charakter i to ona zarządzała majątkiem. W tę podróż jednak nie wyruszyła, wojenna wyprawa to nie jej świat.

Stary Brand natomiast jechał i nikt przeciwko temu nie protestował. Gdy Jesper zobaczył swego przyjaciela z młodzieńczych lat szykującego się na wyprawę, także zapragnął wziąć w niej udział. Wszyscy jednak grzecznie, lecz stanowczo mu ta wyperswadowali. Nikt nie chciał wlec za sobą kuśtykającego gaduły. Zmarkotniały patrzył w ślad za odjeżdżającymi, dopóki całkiem nie zniknęli za dalekimi drzewami. Wtedy westchnął ciężko i poszedł do kuchni, by przy obficie zastawionym stole zjeść po trudach nocy śniadanie.

W oborze panowała cisza. Nad opuszczonym dworem kładły się coraz gęstsze ciemności. Oczy Villemo przyzwyczaiły się już do mroku, tak że dostrzegała jeszcze Dominika skulonego przy zagrodzie. Podkurczył nogi i siedział, opierając głowę na kolanach.

Villemo zanosiła się suchym, gwałtownym kaszlem, który przejmował Dominika lękiem.

Nagle podniósł głowę.

– Ciii!

Na sianie w kącie coś zaszeleściło.

– To tylko jeż – szepnęła. – Przychodzi tu od czasu do czasu szukać jedzenia.

– Jaka szkoda, że nic dla niego nie mamy!

– Lubisz zwierzęta?

– Bardzo. Ojciec mnie tego nauczył, ale ja sądzę, że z tym człowiek się rodzi. W dzieciństwie miałem psa.

– Trolla. Pamiętam. Był bardzo stary, prawda?

– Tak, a kiedy w końcu musiał odejść do swoich przodków, ja przez tydzień nie mogłem się ludziom pokazać na oczy, tak bardzo po nim rozpaczałem. Zresztą rodzice także.

– Twój ojciec przywiózł go z Inflant, jeśli dobrze pamiętam.

– Tak, to prawda. – Dominik uśmiechnął z czułością. – Mój ojciec to wspaniały człowiek. Trochę nieobecny, jakby go otoczenie zupełnie nie interesowało, żyje bardziej w świecie swoich książek niż w świecie realnym. W praktycznych sprawach mama nie może liczyć na jego pomoc, ale nie protestuje, zwłaszcza że ojcu tak jest dobrze. Dzięki ojcu mama bardzo się zmieniła. Na lepsze. Przedtem była niesłychanie wymagająca i nudna, sam to pamiętam z wczesnego dzieciństwa, zanim ojciec wrócił do domu. Uważała, że śmiech jest grzechem, że okazywanie uczuć jest grzechem. Przysięgałem sobie, że ja nigdy taki nie będę. Dlatego byłem taki szczery wobec ciebie, Villemo. Chciałem, żebyś wiedziała, jak bardzo cię kocham, jak cię pragnę. Twoje ciało zostało stworzone dla mojego, twoja dusza i moja to dwie połówki, które zostały rozdzielone na długo przedtem, zanim my pojawiliśmy się na ziemi, a które teraz się odnalazły.

Słuchała poruszona, później uklękła, trzymając się mocno przegrody.

– Ja myślę podobnie. Dominiku, zaczynam wierzyć, że…

– Tak, co chciałaś powiedzieć?

– Nie, na to jeszcze za wcześnie.

– Dziecino, zaraz może się okazać, że jest za późno!

– Wiem. No dobrze! Zaczynam wierzyć, że cię kocham, Dominiku. Ale to inna miłość niż do… No wiesz. Wtedy to było dziecinne, pełne egzaltacji zadurzenie. Teraz moje uczucie jest nieporównanie głębsze. To coś, co kształtuje się powoli, co wypływa z samego jądra mojej istoty.

Dominik westchnął głęboko, potem także uklęknął i poprosił:

– Mów dalej!

– Powiedziałam przedtem, że boję się, bym nie wzięła za miłość dumy wypływającej z tego, że mnie kochasz. Wiesz przecież, że zawsze czułam się z tobą związana, że cię potrzebowałam. Chciałam u ciebie szukać pociechy i opieki, ale oboje czyniliśmy to niemożliwym. Dziś nauczyłeś mnie wiele. Pokazałeś mi, że moje ciało tęskni za tobą, że pragnę, byś mnie obejmował, całował… Mogę to bez obawy wyznać teraz, na progu unicestwienia i gdy dzieli nas solidna przegroda. Gdy cierpisz, cierpię wraz z tobą. Chociaż to wszystko nie musi oznaczać miłości.

– To prawda – zgodził się Dominik.

– Miłość to coś bardzo trudnego do określenia. Ale właśnie zaczynam odczuwać, że ten tajemny dar został mi dany. To ogromne szczęście, które sprawia, że doznaję zawrotu głowy, gdy na ciebie patrzę. Które pozwala mi zapomnieć o domu, o mamie i ojcu, o grożącym nam niebezpieczeństwie, o głodzie, chorobie i zimnie. To jest miłość, prawda?

– Masz rację, że uczucie miłości trudne jest do określenia. Jeśli jednak czujesz do mnie wszystko to, o czym mówisz, to jesteś na dobrej drodze. Byłbym wdzięczny nawet za połowę. Villemo, czynisz mnie takim szczęśliwym, że chyba zaraz się rozpłaczę!

Jeż skończył poszukiwania; usłyszeli, że przeciska się pomiędzy dwoma palikami i rozczarowany wraca do lasu.

Villemo znowu zaczęła roztrząsać ich zmartwienia.

– Gdybyśmy tak mogli stać się małymi zwierzątkami i uciec stąd, tak jak ten jeż. Och, Dominiku, co myśmy uczynili Panu Bogu, że tak surowo nas karze?

Dominik uśmiechnął się leciutko.

– Jak słyszę, nadal masz problemy ze swoim stosunkiem do Boga? Zawsze je miałaś, jesteś do szpiku kości przeniknięta wolą walki.

– Niestety, trudno mi wierzyć w jakąś siłę wyższą. Zwłaszcza teraz! Ty, jak wiem, jesteś człowiekiem religijnym. Nie zasłużyłeś na to, by na ciebie spadły moje kłopoty. Ja nie mogę wierzyć w Boga, który pozwolił, by jego jedynego syna przybito gwoździami do krzyża. A potem już nikt nie słyszał jego głosu, choć ludzie Kościoła mówili i mówili, że musimy czuwać, bo przybycie Pana się zbliża. Oni mówią to po to, by narzucić ludziom swoją władzę.

– No, no – Dominik starał się ją uspokoić.

– Oczywiście, jest wiele słuszności w dziesięciorgu przykazań, lecz chrześcijaństwo nie ma wyłączności na prawdę. Przecież takie zasady, jak „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło”, można w różnych formach spotkać także poza chrześcijaństwem. Znam wspaniałych, przenikniętych chęcią czynienia dobra ludzi wśród tak zwanych pogan czy sekciarzy, lecz należy ich karać, ponieważ nie wierzą w Boga. Co takiego nadzwyczajnego jest w tym, że się wierzy? A jeśli komuś umrze ktoś z bliskich, to dla pociechy mówi mu się, że powinien to potraktować jako próbę albo że Bóg wie, co robi. Ja uważam, że to bluźnierstwo. Coś takiego mogłoby się odnosić do jakiegoś żądnego przyjemności, nielitościwego i próżnego boga, który tylko chce sprawdzić, jak bardzo go kochamy!

Villemo mówiła teraz z wielkim podnieceniem.

– Wielu ludziom wiara jest potrzebna dla stłumienia lęku przed śmiercią. Jesteś miły dla nieznośnego młodszego brata, nic dręczysz kota i wierzysz, to pójdziesz do nieba. A nie, to niech cię diabeł porwie.

Po chwili jednak głos jej przycichł, a wzrok złagodniał.

– A mimo to potrzebujemy czegoś, w co byśmy wierzyli. My, biedne ziemskie istoty, potrzebujemy czegoś czy kogoś silniejszego od nas, do kogo można się zwrócić, gdy wszystko inne zawodzi. Siły natury są zbyt potężne dla małego człowieka. Wynajdujemy sobie siłę, która by nas chroniła. Jedni wierzą w byka, inni w trolle i jakieś ponadnaturalne istoty. Nie uważam, że istnieje wielka różnica między wiarą a wierzeniami, to jest dokładnie ta sama sprawa. Ale wiara jest dozwolona, a za wierzenia i przesądy można pójść na stos. Chętnie przyznaję, że kiedy popadnę w prawdziwe tarapaty, modlę się do Boga. Jestem jak wielu zatwardziałych grzeszników na łożu śmierci, którzy nagle stają się bardzo religijni, bo w przeciwnym razie widzieliby przed sobą jedynie pustkę i nicość. Ale to krótkotrwała religijność. Gdy tylko niebezpieczeństwo mija, znowu zaczynam bluźnić jak teraz. Dlatego taka jestem chwiejna w moim stosunku do Boga.

Dominik rzekł łagodnie:

– O, nie! Kiedy popadasz w tarapaty, sięgasz do źródeł siły Ludzi Lodu.

– Ale to tylko teraz, w ostatnich czasach – rzuciła pospiesznie. – Zdarzyło mi się to trzykrotnie. Pierwszy raz w Romerike, kiedy miałam tę wizję o przyszłości, drugi raz już tutaj, kiedy rzucił się na mnie szaleniec, i trzeci raz, kiedy cię bili. A, i jeszcze przedtem coś czułam na strychu w Grastensholm. To znaczy cztery razy.

– Czy nie możesz… skorzystać z tej siły, żeby nas stąd uwolnić? – zapytał cicho.

– Ja nad nią nie panuję. Nie mogę jej wywołać na żądanie. Ona się we mnie pojawia sama, narasta jak gwałtowny gniew lub jak przerażająco jasna świadomość. Nic nie mogę zrobić, to powstaje we mnie sama z siebie. Ale ty? Co z tobą, przecież potrafisz czytać w ludzkich myślach. Nie możesz nam pomóc?

– Villemo, powiadam ci po raz już nie wiem który, że ja nie umiem czytać w ludzkich myślach. Odbieram jedynie jakby następstwa ich myśli, ogólny nastrój, atmosferę.

– Owszem, potrafisz odczytywać myśli. Zrobiłeś to kiedyś, gdy byliśmy jeszcze mali. Ja schowałam ciastko, a ty odgadłeś gdzie, pamiętasz?

– Tak, ale wiedziałem, czego szukam, a poza tym ty także pochodzisz z Ludzi Lodu i jesteśmy sobie bliscy.

– Czy nic mógłbyś się jednak skupić? Nad tym, co te bestie zamierzają z nami zrobić? Czy może chcą nas zagłodzić?

– Są zbyt daleko ode mnie.

– Nonsens! W Szwecji wyczuwałeś, że Are czeka na twojego ojca i że czas nagli. I teraz też wyczuwałeś, że ja ciebie potrzebuję.

– Masz rację. Wobec tego mogę spróbować, chociaż taki jestem zmęczony i głodny. Mózg mam zupełnie pusty. Spróbuj mi pomóc, jeśli możesz!

Dominik znowu usiadł skulony. Villemo trwała w śmiertelnym milczeniu, nie miała odwagi nawet drgnąć, koncentrowała się, by wspierać jego myśli. Drapało ją w gardle, z nosa kapało, ale teraz najlżejszy nawet dźwięk mógł wszystko zniszczyć. Niech więc kapie!

Dominik nie potrzebował wiele czasu.

– Nie! – krzyknął nagle.

Villemo wytarła nos brzegiem spódnicy i zapytała:

– Widzisz coś?

Dominik zerwał się na równe nogi.

– Oni są blisko! Dlatego tak prędko wyczułem, co się dzieje. Widzę płomienie. Czuję gorąco i zapach dymu…

Villemo zdawało się, że powoli kona ze strachu. Zdążyła wykrztusić jedno tylko słowo:

– Nie!

– Zaraz tu będą.

– Dominiku! O Boże, ta przegroda! Chcę być przy tobie!

Dominik rzucił się do drzwi, zaczął nimi szarpać, ale czynił to już wielokrotnie – bez rezultatu. Drzwi były solidne, a zamek umieszczony tak wysoko, że nie mógł go dosięgnąć. Szarpał za kołki w przegrodzie, biegał wzdłuż ścian, szukając jakiejś szczeliny… Nic nie znalazł.

Wrócił do Villemo i wziął ją za ręce.

– Villemo, kocham cię – próbował ją uspokajać.

– I ja ciebie. Teraz jestem tego pewna i to jest dobra pewność, daje mi poczucie bezpieczeństwa.

– Dziękuję ci, że mi o tym mówisz. To dlatego ścinali drzewa. Żeby się las nie zapalił.

Podskoczyli oboje, bo drzwi zewnętrzne otworzyły się z hałasem.

Było zupełnie ciemno, ale na zewnątrz, w oddali płonęły pochodnie i w ich blasku zobaczyli na progu zwalistą sylwetkę starego Wollera.

– Villemo córko Kaleba!

Widzieli, że odwraca twarz, jakby spoglądał za siebie. Początkowo nie rozumieli dlaczego, potem uświadomili sobie, że on się boi oczu Villemo. Nie wiedział, że nie ma w nich teraz żadnej siły. Był tylko bezgraniczny smutek wywołany myślą o tym, że Dominik będzie musiał umrzeć. Villemo bała się, bała się śmierci, choć starała się tego nie okazywać.

– A, więc to tak? Postanowiliście nas tu spalić żywcem?

Stary drgnął.

– Skąd, u diabła, o tym wiesz?

– Nie zapominaj, że pochodzimy z Ludzi Lodu.

Przez moment zdawało się, że Woller zatrzaśnie drzwi i ucieknie, gdzie go oczy poniosą, lecz opanował się.

– Villemo córko Kaleba – powtórzył. – Zostałaś skazana za czary. Sama jesteś sobie winna. Pójdziesz na stos.

Ze wszystkich sił starała się, by jej głos zabrzmiał pewnie.

– Oskarżyliście mnie o śmierć waszego syna i trudno, przyjmę ten niesprawiedliwy los, ale proszę was… Dominik nic wam nie zrobił. Puśćcie go wolno!

Zwalisty chłop pomyślał przez chwilę.

– Masz rację, jeżeli chodzi o ciebie, to musi być oko za oko. Postanowiłem to już w chwili, kiedy przyniesiono mi wiadomość o śmierci syna. Teraz nadszedł czas spełnienia. Oddasz życie za życie mojego syna. A ten tam, twój szwedzki zalotnik, on umrze za mojego umierającego wnuka.

– Nie wiedziałam, że macie wnuka.

– Już niedługo nie będę miał.

– A co mu jest?

– Nic ci do tego.

– Ale przecież Dominik nie jest winien choroby waszego wnuka.

– Oko za oko, ząb za ząb.

Podeszła bliżej, a stary odskoczył z lękiem, choć przecież Villemo nie mogła wyjść z zamknięcia.

– Skoro dziecko jest chore, to dlaczego nie prosicie o pomoc mojego wuja, Mattiasa Meidena? Albo Niklasa? On ma uzdrawiające dłonie.

– Ludzi Lodu? – Właściciel Woller splunął z największym obrzydzeniem. – Mam prosić o pomoc diabelskiego pachołka?

– Mattias Meiden co niedziela bywa w kościele. A nie robiłby tego, gdyby służył diabłu.

Dostała gęsiej skórki wymawiając te słowa. Wielu było wśród Ludzi Lodu takich, którzy z trudem przekraczali kościelne progi. Hanna i Grimar. Tengel. Sol. Kolgrim… Wszyscy obciążeni.

A ona sama? Czy też coś jej nie odpychało? Czy to nic dlatego nie umiała się uładzić ze swoim Bogiem?

Stary Woller powiedział brutalnie:

– Dosyć tego gadania! Teraz zrobię z wami koniec.

I poszedł sobie. Tam gdzie stał wójt i jego ludzie.

– Podpalimy dom najpierw od tamtej strony, to widowisko będzie dłuższe, a oni będą mieli więcej czasu, żeby się bać. Chcę słyszeć krzyki, błaganie o litość. Ale litości się nie doczekają.

Загрузка...