ROZDZIAŁ X

Obora tonęła w nocnych ciemnościach.

Villemo spała, zmęczona i wycieńczona. Dominik spał także tak blisko niej, jak to było możliwe przy tych rozdzielających ich przegrodach.

Ktoś delikatnie gładził Villemo. Jęknęła cicho przez sen, przytuliła policzek do pieszczącej ją dłoni.

Dominik, pomyślała.

Ale to nie był Dominik. Dłoń dotykała ją leciutko, tak lekko, że Villemo w jakiś sposób uświadamiała sobie, iż to sen. Był to sen niezwykły, wyrazisty, pełen życia.

– Będziemy musieli umrzeć – szepnęła. – Ja nie chcę, żeby Dominik umarł, on nie może!

– Cii, cii – szepnął czyjś roześmiany głos. – Nie umrzesz. Dominik także nie. Musisz walczyć, Villemo! Nie poddawaj się! Umrzeć w młodym wieku to najgłupsze, co może być.

– Skąd o tym wiesz?

– Bo sama tak postąpiłam.

– Żałujesz tego?

– Ja nie miałam innego wyjścia. Ale ty nie możesz powtórzyć mojego błędu. Musisz żyć, pamiętaj! Będziesz potrzebna. I Dominik także, dlatego musi wytrwać. Bądź silna, Villemo!

Odwróciła głowę, by spojrzeć na mówiącą. pomieszczenie, w którym się znajdowała, spowijał mrok i dostrzegała tylko pałające szelmowskie oczy.

– Co mamy robić?

– Po prostu wytrwajcie.

– Wiesz, co się z nami stanie?

– Przyszłość to nie moja sprawa. Wiem jednak mnóstwo o tym, co minęło. A teraz wiem nawet więcej niż dawniej. Chcesz zobaczyć?

– Chętnie. Jeśli to nie jest straszne.

– To jest straszne.

– Trudno. Pokaż mimo wszystko. Czy Dominik też może zobaczyć?

– Nie, Dominik śni własny sen.

Jakie to dziwne! Śniła i mogła o tym rozmawiać!

Młoda kobieta o pałających oczach zniknęła.

Villemo znajdowała się w pustym pomieszczeniu, wypełnionym mgłą. Po chwili mgła nieco zrzedła i zobaczyła wokół siebie domy. Ale nie takie, do jakich przywykła. Te przypominały raczej szpiczasto zakończone jurty. Za nimi rozciągała się bezkresna przestrzeń, gdzie wiatr miotał kłębami zmarzniętego śniegu lub gnał je po ziemi.

Jakiś człowiek ukazał się w niskich drzwiach. Od stóp do głów ubrany był we włochate skóry. Z innych drzwi wyszedł jeszcze jeden. Spoglądali ku południowi i podnieceni wykrzykiwali coś do siebie w całkowicie dla niej niezrozumiałym języku. Villemo widziała ich twarze. To nie byli Norwegowie, o nie. Wystające kości policzkowe, wąskie, skośne oczy, połyskujące żółtym blaskiem, szerokie usta i krępe sylwetki.

Mimo to miała wrażenie, że kogoś jej przypominają. Mieli coś w twarzach…

Całkiem niedawno widziała taką twarz. Ale gdzie?

Wokół niskich domków wznosiły się słupy, na których zatknięto totemy i symbole. Wierzchołki słupów połączone były poprzeczkami, z których zwieszały się skóry różnej długości i barwy. Gdzieniegdzie chrzęściły ludzkie czaszki umieszczone na drewnianych palach. Wisiało tam jeszcze mnóstwo różnych rzeczy, których nazw ani przeznaczenia nie znała.

Ze wszystkich jurt, pokrytych, jak się okazało, zwierzęcymi skórami, zaczęli wychodzić ludzie. Wskazywali na południe, krzyczeli coś do siebie, wbiegali do domów. Zrobiło się powszechne zamieszanie.

Villemo spojrzała tam, gdzie pokazywali. Zobaczyła grupę jeźdźców, zbliżających się w takim pędzie, że wzbijali w niebo kłęby śniegu. W rękach trzymali dzidy i lance, i wydawali straszne okrzyki bojowe, które brzmiały jakby „kuli, kuli”. Widok napełnił ją przerażeniem.

Jeźdźcy byli jeszcze daleko, lecz Villemo nie o siebie się bała. Ona znajdowała się poza tym. Niepokoił ją los mieszkańców małej osady.

Wyglądało jednak na to, że oni są dobrze przygotowani, zebrali się błyskawicznie, dosiedli małych koników i z totemami wzniesionymi wysoko w górę ruszyli galopem na zachód.

Villemo zrozumiała teraz, że to, co ona widziała, zdawało się, z bliska – napastników na koniach – oni dopiero przeczuwali jako bardzo jeszcze dalekie niebezpieczeństwo. W sennym marzeniu mogła pokonywać wielkie przestrzenie, widziała wszystko, co się poruszało na obu krańcach ogromnej równiny. Jej „przyjaciele” z małej osady mieli w gruncie rzeczy dość czasu.

Zobaczyła napastników, gdy dotarli do osady. Widziała, jak wypędzali bydło, palili domy wściekli, że mieszkańcy zdążyli je opuścić.

Obraz zniknął. Na jego miejsce pojawił się nowy.

Znacznie już mniejsza grupa ludzi brnęła wytrwale naprzód. Opuścili rozległą tundrę, znajdowali się w bardziej górzystej okolicy.

Zobaczyła ich później raz jeszcze. Została już tylko garstka. Nieśli wciąż swoje totemy, a na plecach dźwigali jakieś tajemnicze worki. Rozbili obóz, wyjęli z worków dziwne przedmioty, za pomocą których mogli zaklinać wiatr i pogodę, przyzywali kogoś, pewnie swoich przodków…

Po raz ostatni zobaczyła ich, gdy dotarli do celu. To musiała być jakaś dolina w norweskich górach, bogata i żyzna. Tam się osiedlili.

Villemo poczuła, że nie chce widzieć już nic więcej. przeczuwała, że teraz nastąpi to straszne. Cokolwiek by to było, nie chciała widzieć.

Z całych sił starała się obudzić. Zdawało się to trudne, ale zawsze jest trudno wyrwać się z męczącego snu. Jakby miała mocno sklejone oczy. Wszystko tonęło w tym dziwnym zmierzchu, a senne obrazy mogły znowu napłynąć, jeśli ona się nie pospieszy.

W końcu zdołała uchylić powieki.

Nie bez zaskoczenia stwierdziła, że leży w oborze. Zdążyła o tym zapomnieć, przynajmniej na chwilę.

Pozostała na ziemi, oddychała głośno, tyle ją kosztowała ucieczka od sennej mary. To, co zobaczyła, było tragiczne. Lecz nie budziło grozy, jak została uprzedzona. Nad przyszłością w tym śnie zawisł jakiś cień, czaiła się tam jakaś istota, z którą Villemo nie była w stanie się spotkać.

Jeden z tych, którzy dotarli do celu, miał pójść w złym kierunku, rozumiała to, przeczuwała. A może któryś z ich potomków, to bez znaczenia, bo we śnie przemieszczała się swobodnie w czasie i przestrzeni. Wiedziała jednak, że tego człowieka widzieć nie chce.

Villemo długo leżała wpatrzona w ciemność. Wciąż jeszcze znajdowała się w nieprzyjemnym uścisku snu. Dramatyczna ucieczka z rodzinnej osady wywarła na niej głębokie wrażenie. Była wdzięczna losowi, że nie Widziała, jak grupa traci swoich członków. Widziała ich tylko na różnych etapach, dostrzegała, że jest ich coraz mniej. Co działo się pomiędzy etapami, mogła jedynie zgadywać. Garstka ludzkich istot wędrująca przez bezkresną tundrę w mróz, wichury, śnieżyce…

Teraz przypomniała sobie, gdzie niedawno widziała tę twarz. Wuj Brand pokazał jej i Niklasowi malowidło na drewnie.

Malowidło, od którego oczu nie mogli oderwać. Portret mężczyzny o niezwykłej osobowości.

Tengel Dobry.

I wiedziała też, kim byli ludzie, których widziała we śnie: to jej przodkowie, sprzed wielu wieków, nie wiadomo jak dawno temu.

Ludzie Lodu.

Lud znający sztukę magii, niewielkie plemię z odległych równin na wschodzie.

A ten, z którym spotkania tak się bała, to ów przodek, który wyparł się ludzkiej wspólnoty i zaprzedał własną duszę za marną zapłatę. Mało tego, zaprzedał spokój duszy swoich potomków na długie, długie wieki. Tengel Zły, ten diabeł w ludzkim ciele, o którym wszyscy myśleli jedynie z gorzką niechęcią. W tym momencie, leżąc w oborze, wyczerpana, przemarznięta, z ostrzyżonymi włosami, skazana na śmierć, Villemo podjęła decyzję, że będzie walczyć. O życie swoje i Dominika, a także z przekleństwem, które rzucił na nich Tengel Zły.

Nie miała wątpliwości, że w tej walce potrzebować będzie pomocy i wsparcia.

Wcale nie była pewna, czy to tylko sen, czy też wciąż ktoś jest z nimi w oborze! Ona, ta piękna młoda kobieta, która nigdy nie opuszcza swoich bliskich w potrzebie. Choć zmarła co najmniej pięćdziesiąt lat przed urodzeniem Villemo, ona znała jej imię, wiedziała, kim jest.

Sol zapowiedziała, że będzie wracać. Po to, by pomagać, lecz także odradzać się w innych osobach. Tak, i wszyscy mówili, że babcia Cecylia ma w sobie bardzo wiele z Sol. A czy i Villemo nie miała?

Pewna nie była, lecz z całego serca pragnęła w to wierzyć.

Dominik poruszył się, jęknął przez sen i przewrócił na drugi bok. Nie chciała go budzić, powinien spać ile może, lecz jego ból odczuwała jak własny.

Dominiku, najdroższy, myślała. To moja wina, że się tu znalazłeś. Ale mimo wszystko jestem wdzięczna losowi, że możemy być razem.

Ogarnęła ją fala czułości i smutku. Świadomość, że pociągnęła go za sobą w to swoje nieudane życie, sprawiała jej dojmujący, niemal fizyczny ból.

Skuliła się na twardym klepisku i próbowała jeszcze zasnąć. W oborze panowało przejmujące zimno, a nie mieli nic, żeby się przed nim ochronić. Minęła co najmniej godzina, nim jej ciało zapadło w drzemkę, a ona pogrążyła się w nowych marzeniach sennych.

Dziwne, lecz natychmiast znowu pojawiły się tamte roziskrzone, świecące, przyjazne oczy. Tym razem jednak był to zupełnie inny sen.

Biegła pomiędzy niskimi zabudowaniami w jakimś dworze przypominającym Tobronn, ale to nie było tam. Próbowała ukryć się przed kimś, kto ją gonił.

I znowu usłyszała wołanie. To był głos młodej kobiety.

– Dlaczego uciekasz, Villemo? Pozwól mu się złapać. Nic ci nie zrobi!

Villemo zauważyła, że mocno trzyma rękami spódnicę.

– Nie – mówiła, potrząsając głową. – Tego mu nie wolno. Jesteśmy za blisko spokrewnieni.

– Ech, jakie to ma znaczenie? Czy zawsze musimy trzymać się konwenansów? Trzeba brać z życia jak najwięcej, dopóki się żyje. Wskakuj z nim do łóżka jak najszybciej, on tego pragnie i ty także.

– Tak, ale to niebezpieczne!

– Nie, skądże! To cudowne, wspaniałe! Dużo bardziej rozkoszne niż spotkanie z królem gór i wszystko.

Villemo wytrzeszczała oczy na swą rozmówczynię.

– Ale ja słyszałam inną historię. O Sol, która nie znajdowała szczęścia w ramionach ziemskiego mężczyzny.

Piękna zjawa odwróciła się.

– Ty nie jesteś mną. Jesteś jedną z tych, które potrafią kochać zwykłego mężczyznę, ty nie potrzebujesz szukać króla gór ani innych książąt.

W jej głosie brzmiał smutek. Choć Villemo wiedziała, że to tylko sen i że wszystko pochodzi z jej własnej fantazji, niedola Sol przejmowała ją tak głęboko, że zaczęła płakać. I zaraz się obudziła, z twarzą zalaną łzami i gardłem ściśniętym od płaczu.

Co było snem, co fantazją? Obrazy z życia Ludzi Lodu? Skąd się brały? Czy powstawały tylko w jej mózgu? Nie miała pojęcia, czy Ludzie Lodu naprawdę przybyli ze wschodu. A Sol? Nie mogła chyba mówić do niej tak otwarcie, to niewątpliwie fantazja Villemo wywołała ów obraz.

Wśród tych gorączkowych wizji najłatwiej było wyjaśnić sen, w którym Dominik goni ją, bo chce ją uwieść. To ona sama pragnęła go zdobyć, choć zarazem lękała się fizycznego zbliżenia z nim. Lecz to skutek niezliczonych napomnień ze strony matki i ojca. I że akurat Sol namawia ją do zerwania więzów, też wydawało się logiczne. Sol nigdy nie ulegała konwenansom.

Z drugiej strony jednak te sny dawały jej siłę, odwagę i ufność. Usiadła, oparłszy się plecami o przegrodę, gotowa wyjść na spotkanie nowego dnia.

Stary Jesper rozglądał się uszczęśliwiony po kuchni w Lipowej Alei. Jak dawno był tu po raz ostatni! Ponieważ jego mózg nie był w stanie zajmować się więcej niż jedną sprawą naraz, na chwilę całkiem zapomniał o Villemo i jej problemach.

Jakie mieli w tej kuchni śliczne pulchne kobietki! Jesper gapił się na nie zachwyconymi, świecącymi oczyma. One jednak biegały wszystkie jak szalone. Co je tak nagliło, że nie miały czasu porozmawiać z najlepszym wojakiem Christiana Czwartego? Wciąż jeszcze zachował tyle krzepy w palcach, by stwierdzić, czy mają dość jędrne zadki, wciąż gotów był obłapiać wszystkie ich krągłości…

– Hej, panienko, chodź tu do mnie i przysiądź na chwilę…

– Akurat teraz nie mam czasu, wszyscy się szykują na poszukiwanie panienki Villemo i pana Dominika.

– Co? Kogo? Ano tak oni… Tak, co to się porobiło! Ale to my go znaleźliśmy, tego oberwańca, pod urwiskiem. U mnie, tam w lesie. W moim majątku, może panienka wie.

Nie, burknęła dziewczyna, nigdy tam nie była i może dziadek by się usunął na bok i nie stał tak na środku, bo człowiek przejść nie może. Nie, au, niech dziadek nie szczypie, że też staremu takie głupstwa w głowie, nie ma się czym zająć?

Jesper wyszczerzył w uśmiechu oba swoje zęby.

– Tak, tak, mogłoby smakować, żeby tak troszeczkę, co? O, ja byłem niezły tancerz w swoim czasie, może mi panienka wierzyć. Panny padały na mój widok jak muchy i pokazywały wszystko, co miały najpiękniejszego. Tak, tak, to były czasy! Teraz dziewczyny już takie nie są, zmarniały jakoś, do niczego się nie nadają. Biedaczki, niczego nie umieją. Ale ja bym panience powiedział…

– Niech mi dziadek nie stoi na drodze, powiedziałam! Ludzie muszą dostać jedzenie na drogę, bo nie wiadomo, kiedy wrócą. I ręce przy sobie. Co taki dziad może dać kobiecie w kwiecie wieku!

– Co? Chciałaby panienka zobaczyć?

– O, nie! Tysięczne dzięki! Co ty tam możesz mieć, dziadku? Najwyżej jakiś zwisający sznurek.

– Sznurek? Tak? Powiem pannie, że znamienitszego wyposażenia nie miał nikt w całym wojsku Jego Wysokości Christiana Czwartego. Mierzyliśmy! I ja wygrałem, o dwa palce. To wcale nieźle, możesz mi wierzyć!

– To było kiedyś! Od tamtej pory wszystko już na pewno zdążyło skurczyć.

– O, nie! Jakbym stuknął o stół, to ściany zadrżą i talerze na półce zadzwonią.

– No, dosyć już tych przechwałek, dziadku – powiedziała służąca dobrotliwie i poklepała Jespera po plecach. – Jeżeli będziesz teraz grzeczny i usiądziesz gdzieś w kącie, to ci dam kieliszeczek czegoś krzepkiego. Co ty na to?

Bezzębne niemal usta rozszerzyły się w uśmiechu od ucha do ucha.

– O, tak, to by mogło smakować! Bo musi panienka wiedzieć, że miałem ciężką noc. Nie każdy umie zająć się szlachcicem, który popadł w tarapaty, ani ugościć całego rodu Ludzi Lodu w swoim domu. Panienka powinna kiedyś przyjść i obejrzeć moją posiadłość, to też panienkę poczęstuję tym i owym…

Dziewczyna nalała Jesperowi kieliszek wódki i mogła w końcu wrócić do swoich zajęć.

Gorączkowy pośpiech panował w całym domu i w obu sąsiednich dworach, a po godzinie niepokój ogarnął całą parafię Grastensholm.

Загрузка...