ROZDZIAŁ IV

Na stole w hallu czekała na nią wiadomość. Mama Gabriella z irytacją donosiła dużym, zamaszystym pismem:

Villemo!

Co Ty sobie wyobrażasz, znikając na cały dzień? Znowu musimy szukać jakiejś wymówki za Ciebie, a pastor i tak nam pewnie nie uwierzy. Kiedy nauczysz się szacunku dla innych?

Przyszedł list do Ciebie. Leży w Twoim pokoju.

Mama

List? Do niej?

Villemo natychmiast zapomniała o wielkim przeżyciu, zapomniała o wyrzutach sumienia wywołanych zachowaniem wobec matki i urazie z powodu jej upomnienia. Pędem wbiegła po schodach na górę do swojego pokoju.

Od progu zobaczyła zapieczętowany rulonik, wyraźnie sfatygowany, bo pewnie długo był w drodze. System pocztowy funkcjonował dość ułomnie, okresami wszystko działało jak trzeba, czasami jednak coś się psuło, wysyłkę organizowano naprędce, gdy nadarzyła się okazja. Zdarzały się też napady, kiepska pogoda i Bóg wie co jeszcze.

Ale oto list, na który czekała od tak dawna, przyszedł! Zerwała pieczęcie i rozpostarła papier z takim rozmachem, że natychmiast znowu się zwinął i musiała zaczynać od nowa. Z uczuciem jakiejś oszałamiającej radości usiadła na pierwszym lepszym krześle i zaczęła czytać:

Najdroższa mała Villemo!

Gdybyś wiedziała, jak bardzo mnie ucieszył Twój list! Bardzo, bardzo Ci dziękuję, że zechciałaś zwierzyć mi się tak szczerze, choć tyle razy zachowywałem się wobec Ciebie paskudnie. Miałem jednak swoje powody, których Ty nie możesz rozumieć.

Villemo, bardzo się przestraszyłem tym, co Cię spotkało. Że ktoś chciał Cię stratować. Musisz zaraz, natychmiast, nie zwlekając ani chwili, powiedzieć o tym rodzicom, jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś. Milczenie byłoby szaleństwem, to się przecież może powtórzyć!

Nie mogę zaznać spokoju, odkąd otrzymałem wiadomość od Ciebie. Skoro ktoś nastaje na Twoje życie, nie możesz nadal mieszkać w domu. Teraz znowu wyjeżdżam ze specjalnym poleceniem. Jestem, jak przecież wiesz, kurierem Jego wysokości. Nie było mnie także wtedy, kiedy przyszedł Twój list i to dlatego musiałaś tak niepotrzebnie długo czekać na odpowiedź. W grudniu jednak wybieram się znowu do Akershus, do Gyldenlove. Przyjadę wtedy do Was i zabiorę Cię ze sobą do Szwecji. Rozmawiałem już z mamą i ojcem, przyjmą Cię u nas z radością i możesz tu zostać, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.

Ja sam wyjeżdżam bardzo często, więc nie będę Cię dręczył swoją obecnością. Proszę Cię jednak: porozmawiaj z wujem Kalebem i ciocią Gabriellą, czy pozwolą Ci jechać. Jestem pewien, że się zgodzą, zwłaszcza gdy się dowiedzą, co Ci grozi. Chciałbym, żebyś tu była, ze względu na Twoje bezpieczeństwo!

Jechać do Szwecji? Mieszkać u rodziców Dominika? O, tak! Chciałaby. Bardzo. Teraz wie przynajmniej, co powinna zrobić. Musi opowiedzieć rodzicom o obu napadach, nie ma wątpliwości, że to konieczne. Dominik wskazał jej drogę.

Z przykrością dowiedziałem się o Niklasie i Irmelin, że nie mogą się pobrać. W pełni podzielam Twoje współczucie z nimi. Bardziej niż przypuszczasz, Villemo. Zabolała mnie ta wiadomość mocniej, niż mogę Ci powiedzieć.

Ach, tak? Zdumiona podniosła głowę i zastanawiała się, co Dominik ma na myśli, ale nie wszystko rozumiała.

Piszesz mi, że miałaś wizję, iż Niklas, Ty i ja zostaliśmy wybrani do czegoś strasznego. Pytasz, czy ja także miewałem kiedyś takie przeczucia. Tak, oczywiście, że miałem! Od dawna to wiem. I Niklas także. Ale nie rozumiemy, o co to dokładnie chodzi.

Zastanawiam się jednak, czy stary wuj Brand czegoś nie wie. Kiedyś, gdy byłem jeszcze dzieckiem, słyszałem, jak wuj Brand rozmawiał z moim ojcem o Ludziach Lodu. Powiedział wtedy coś, czego dokładnie nie pamiętam, ale dotyczyło to Tengela. Nie tamtego Tengela Złego, lecz naszego praprzodka, Tengela Dobrego. Porozmawiaj o tym z wujem Brandem, póki nie jest jeszcze za późno! I napisz mi, co on powiedział!

Wątpię natomiast, czy, jak twierdzisz, Twój przyjaciel Eldar ma z tym coś wspólnego. Sądzę, że to dotyczy całkiem innych spraw.

Villemo, nie wolno Ci myśleć, że jesteś beznadziejna! Wiele przeszłaś i straciłaś człowieka, którego kochałaś; ja wiem, co się wtedy czuje, możesz mi wierzyć!

Villemo znowu podniosła głowę, marszcząc brwi, i mocno zagryzła wargę. Dominik? Utracił kogoś kochanego?

Ogarnęło ją głębokie przygnębienie, tak głębokie, że przez chwilę odechciało jej się żyć. Z trudem zmusiła się, by przeczytać list do końca.

Wprost przeciwnie, uważam, że jesteś młodą kobietą o gorącym sercu, poświęcającą wiele uwagi innym. Ja zawsze bardzo Cię ceniłem, choć nie zawsze chciałem Ci to okazywać, byś nie zaczęła być zarozumiała.

Teraz Dominik był znowu sobą, złośliwy i trochę szyderczy. Ale tym razem nie brała sobie tego do serca.

Prosisz, bym Ci opowiedział o moim życiu. Cóż Mama i ojciec mają się znakomicie. Ojciec pisze swoją czwartą książkę i zbiera za wszystkie wiele pochwał. Mama jest kurą domową, ale bardzo miłą kurą i bardzo ją kocham. Na swój sposób są oni ze sobą szczęśliwi, choć nie bardzo rozumiem, jak się to dzieje. Nie bardzo do siebie pasują. Ja natomiast, ku zmartwieniu mojej mamy, jestem starym kawalerem, a o pracy, którą wykonuję, nie mogę pisać, więc, jak widzisz, nie bardzo mam Ci o czym opowiadać. Poza tym, że bardzo się cieszę na tę kolejną wizytę w Grastensholm i na spotkanie z Wami wszystkimi. Wyjadę nie wcześniej niż w pierwszym tygodniu grudnia, jeśli więc dostaniesz ten mój list, to odpisz mi! Będę u Was przed Bożym Narodzeniem, przygotuj się zatem, by pojechać ze mną do Szwecji.

Twój wierny przyjaciel Dominik

Villemo odłożyła list.

Trzeba zaraz odpisać. Natychmiast!

Tym razem wypadło to krótko:

Drogi Dominiku?

Dziękuję za list! Tak, z całego serca chciałabym pojechać z Tobą do Szwecji i zostać tam przez jakiś czas. Wiesz, dzisiaj ledwo uszłam z życiem z kolejnego „nieszczęśliwego wypadku”, naprawdę śmiertelnie niebezpiecznego. To, że żyję, jest wyłącznie zasługą dzielnych ludzi. Opowiem Ci o tym, gdy się zobaczymy, teraz wciąż jeszcze drżę ze strachu. Mamy i ojca nie ma w domu, ale jak tylko wrócą, opowiem im o wszystkim i poproszę o pozwolenie na wyjazd. Zgodzą się na pewno.

Pójdę też do wuja Branda, jak najszybciej.

Najważniejsze jednak, co chciałam Ci powiedzieć, to to, że dzisiaj umarła moja miłość do Eldara. Właściwie była martwa już od dawna, ale ja starałam się ją podtrzymywać, bo chciałam wierzyć, że ktoś mnie kochał. Moje uczucie umarło w dość brutalnych okolicznościach, ale o tym też Ci opowiem, jak się spotkamy.

Przyjedź jak najszybciej, najdroższy Dominiku. Tak się cieszę, że znowu Cię zobaczę!

Twoja oddana Villemo

Zapytała służących i dowiedziała się, że pocztylion przybędzie za kilka dni. Wzięli od niej list, przysięgając na honor i spokój sumienia, że go wyślą.

Kaleb i Gabriella dowiedzieli się strasznym wypadku Villemo, jeszcze zanim wrócili do domu. Sprawa już się rozniosła po okolicy. Wszelkie słowa wymówki zostały więc zapomniane, obejmowali córkę, obiecywali posłać rodzicom Marty i innym, którzy ratowali ich dziecko, podarunki w podzięce. Wtedy Villemo opowiedziała o obu strasznych napadach na jej osobę i o propozycji Dominika.

Kaleb zastanawiał się długo. Gabriella spoglądała na męża, jemu pozostawiając decyzję.

– Villemo, naprawdę jesteś tego pewna? Że ktoś nastawał na twoje życie?

– Tak, ojcze. Jestem pewna, niestety.

– Ale jeśli, w tym ostatnim przypadku, była to złośliwa klępa łosia… I jeśli za pierwszym razem ten jeździec to był jakiś szaleniec, który stratowałby każdego, kto wszedł mu w drogę, niezależnie od tego, kto to?

– To nie był łoś, ojcze. To ludzkie ręce pchnęły mnie w przepaść. I pamiętaj o tych, którzy. tak dociekliwe rozpytywali o mnie i dowiadywali się, dlaczego nigdy nie wychodzę z domu!

Kaleb oblizał wargi i spojrzał pytająco na żonę.

– Chciałabyś jechać, Villemo? – spytała Gabriella.

– Tak, chcę, ja się naprawdę przestraszyłam.

– Rozumiem. Tak, do Danii teraz nie możemy cię wysyłać. Na razie jest tam Irmelin, a nie powinniśmy chyba obciążać mamy opieką nad dwiema chorymi z miłości pannami.

– Ja już nie jestem chora z miłości, mamo. Skończyłam z Eldarem Svanskogen ostatecznie. Definitywnie i z uczuciem obrzydzenia, że kiedykolwiek mu uległam.

– Uległaś? – wykrztusiła Gabriella z niepokojem w oczach.

– Mówiąc w przenośni, wiecie przecież. O niczym innym z mojej strony nigdy nie było mowy. Lecz matka Marty się myli – mówiła dalej poważnie. – Ona twierdzi, że miłość czyni człowieka silnym i czystym bez względu na to, jaka jest. A to nieprawda. Już w to nie wierzę.

– Oczywiście, że nie – zgodził się Kaleb. – Miłość ma też wiele złych stron. Jak zazdrość, chęć posiadania drugiego człowieka na własność, brak szacunku… A czasami miłość jest niebezpiecznie bliska nienawiści. Może ujawniać wiele brzydkich cech w człowieku, naprawdę. Ale matka Marty ma też dużo racji. Miłość może wzbogacać człowieka. Niewiarygodnie! – Na koniec westchnął: – Bogu niech będą dzięki, że epokę Eldara mamy za sobą! Trudno wprost wyrazić, jaka to dla nas ulga! Jak myślisz, Gabriello, czy powinniśmy pozwolić, by nasza roztrzepana córka pojechała z Dominikiem da Szwecji?

– Tak, myślę, że tak. To wspaniali ludzie, wszyscy troje: Mikael, Anette i Dominik. I dobrze jej zrobi, jeśli przez jakiś czas pobędzie przy szwedzkim dworze. Może to doda jej trochę ogłady, utemperuje jej charakter.

Mówiła to jednak z uśmiechem.

Villemo wydała okrzyk radości i rzuciła się rodzicom na szyję.

– Ale nie chciałabym zbyt długo pozostawać poza domem – dodała zdyszana. – Bo tak strasznie tęskniłam za wami i za Elistrand, kiedy musiałam się ukrywać w Tobronn.

– Wiemy – rzekł Kaleb. – My też będziemy za tobą tęsknić. A ja w czasie twojej nieobecności spróbuję się dowiedzieć, kto i dlaczego cię prześladuje. Tak, byś mogła bezpiecznie wrócić do domu.

– Ojcze – poprosiła Villemo, która właśnie sobie coś przypomniała. – Ja sama boję się wychodzić z domu, ale czy mógłbyś jutro zaprowadzić mnie do Lipowej Alei? Muszę porozmawiać z wujem Brandem, to ważna sprawa.

– Oczywiście, chętnie z tobą pójdę.

Stary Brand przyglądał się Villemo uważnie. Nigdy się nie zaliczał do najbardziej błyskotliwych członków rodziny. Stąpał mocno po ziemi i kierował się zdrowym rozsądkiem.

– Poczekaj, niech no się zastanowię – powiedział.

– Dominik musiał słyszeć, jak mówiłem jego ojcu, że dziadek Tengel wspomniał kiedyś o czymś… Nie, to zanadto skomplikowane.

– Tak, ale zostawmy Mikaela i Dominika, niech wuj spróbuje sobie przypomnieć, co mówił Tengel!

Brand skierował rozmarzony wzrok ku sufitowi.

– Dziadek tyle mówił…

– Ale Dominik uważa, że to miało jakiś związek z naszymi żółtymi oczyma.

– Dziadek Tengel nie mógł nic wiedzieć o twoich oczach ani o oczach Dominika czy Niklasa. Nawet o waszych rodzicach nikomu się jeszcze nie śniło, kiedy on umarł…

Brand długo milczał. Powoli w jego ciemnych oczach zapalało się jaśniejsze światełko.

– Ach, tak – powiedział w końcu.

Villemo czekała.

– Przypominam sobie. Tak, teraz wiem.

Villemo czekała jeszcze przez chwilę.

– Pozwól mi pomyśleć.

Pozwoliła.

– To było pewnego razu… – zaczął Brand niepewnie. – Dziadek Tengel rozmawiał z nami. Przede wszystkim zwracał się, naturalnie, do Tarjeia, bo Trond i ja byliśmy za mali, czy raczej za dziecinni. Tarjei był co prawda tylko o rok starszy od Tronda, ale jeśli chodzi o dojrzałość, to dzieliły nas lata. Dziadek mówił o dziedzictwie zła. I o przekleństwie Tengela Złego. Że ma przechodzić z pokolenia na pokolenie. I wtedy powiedział… O tym właśnie wspomniałem Mikaelowi i to musiało się tak wryć Dominikowi W pamięć. „Dzieci, powiedział do nas dziadek. Dzieci, ja próbowałem! Nie tylko starałem się całym swoim życiem odwrócić zło i przemienić je w dobro, ale także chciałem przyszłe pokolenia uchronić od przekleństwa. Próbowałem czarów. Tak, bo ja znam się na czarach. I ostatnio zrobiłem to jeszcze raz. Spędziłem w lesie całą noc. To była, dzieci, moja najcięższa walka. Odczuwałem taki potworny strach, czułem taki gwałtowny opór tej złej siły…”

Brand przerwał wspomnienia.

– Sama rozumiesz, Villemo, że nie mogę ci powtórzyć słowo w słowo tego, co dziadek powiedział. Byłem wtedy małym, niezbyt uważnie słuchającym chłopcem o nie najlepszej pamięci.

– Rozumiem, oczywiście. Ale Tengel mówił właśnie coś takiego?

– Tak, bez wątpienia.

– A dalej?

– Tak, na czym to ja skończyłem? Aha, opór złej siły. „Wiem, że nie udało mi się oddalić przekleństwa, mówił dalej mój dziadek Tengel. Ale zostawiam moim potomkom pewną ochronę, pomocną siłę. Tak, by mogli podjąć walkę…”

– Tego nie rozumiem.

– Ani ja. I nijak nie mogę sobie przypomnieć reszty.

– No, ale to i tak dużo – rzekła Villemo poważnie. – Chciałam wujowi powiedzieć, że my wszyscy, ja i Niklas, i Dominik, mieliśmy przeczucie, że zostaliśmy wybrani do czegoś ważnego. Do… tak, właśnie do walki, trudnej i okrutnej walki.

Brand przyglądał się jej badawczo.

– Tak mówisz? No cóż, teraz mogę ci powiedzieć, że mój ojciec Are i jego siostra Liv nadziwić się nie mogli tym waszym oczom, kiedy byliście mali. Wiesz, to było coś całkiem nieoczekiwanego. Bo w waszym pokoleniu już się urodziło jedno dziecko obciążone dziedzictwem. A tu nagle jeszcze trójka o kocich oczach! Mimo to nigdy się tym nie martwiliśmy. Ani ojciec, ani Liv też się nie martwili. A przecież powinniśmy. Potem wiedzieliśmy już, co jest z Niklasem i Dominikiem. Muszę jednak przyznać, że nigdy nie byliśmy pewni, co będzie z tobą, Villemo. Byłaś taka… nieutemperowana, taka niezrównoważona.

Oczy Villemo napełniły się łzami.

– Mam nadzieję, że nie ma we mnie zła, wuju Brandzie. Jestem może głupia i roztrzepana, ale chyba nie zła!

Uśmiechnął się przyjaźnie i położył jej rękę na ramieniu.

– Oczywiście, że nie ma w tobie zła, moje dziecko. Choć trzeba powiedzieć, że w moim drogim bracie, Trondzie, też nie było. Ale dręczyła go ta sama niecierpliwość, on także nie wiedział, co ze sobą w życiu zrobić, podobnie jak ty i jak wiedźma Sol. Nie, później doszliśmy do tego samego wniosku, co wy: że te wasze oczy mają jakiś związek z zaklęciami Tengela Dobrego. Że to jest jakaś ochrona! Jakaś broń! Ale po raz pierwszy słyszę o waszych przeczuciach czy wizjach. Poczekaj no, porozmawiamy z Niklasem!

Brand przywołał wnuka, który przyszedł do nich w roboczym ubraniu, posępny i milczący, z pełnym bólu spojrzeniem. Dziadek wyjaśnił mu pokrótce, o czym rozmawiali z Villemo.

Niklas skinął głową.

– Tak, to prawda. Ja często odczuwam jakiś lęk, jakby przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. I Dominik też. Ale nie wiedziałem, Villemo, że ty także.

– Przytrafiło mi się to tylko raz, ale za to z wielką silą. To była bardzo wyraźna wizja. Poza tym kilka razy zostałam w niemal cudowny sposób uratowana od śmierci, więc zaczynam podejrzewać, że może będę jeszcze do czegoś potrzebna w przyszłości. Że dlatego żyję. Gdybym tylko mogła wiedzieć, jakie zadanie mam do spełnienia! Nic mi nie przychodzi do głowy.

Niklas, wciąż pogrążony w smutku nad swoim i Irmelin losem, uśmiechnął się mimo woli.

– Myślę – powiedział – że może chodzi o to, byś oślepiła wrogów swoją urodą. Albo żebyś oszołomiła szalonymi pomysłami.

– To niezbyt ładnie powiedziane – żachnęła się. – A poza tym urodą? Ja?

– Możesz sobie darować takie domaganie się komplementów, bo i tak się nie doczekasz.

– Wiem, w każdym razie nie od ciebie. Ale teraz wyjeżdżam, więc będziecie mieli okazję zatęsknić za mną.

Zaczęli rozmawiać o jej podróży i Villemo z zadowoleniem stwierdziła, że naprawdę będą za nią tęsknić. Z żalem przyjęli wiadomość, że nie będzie jej w domu. Do tego stopnia, że prawie nabrała ochoty, by zostać…

Potem przez chwilę rozważali jej nieszczęśliwe wypadki i nagle Brand powiedział:

– Poczekajcie, muszę wam pokazać, co znalazłem, kiedy dziś rano przeglądałem rzeczy mojego ojca! To dla niego typowe, nigdy nie miał wyczucia, co jest wartościowe a co nie!

Brand wyszedł z pokoju, a po chwili wrócił, niosąc kawałek drewna, jakąś niezbyt grubą deskę.

– Popatrzcie, to musiała namalować babcia Silje na kiepskim podkładzie.

Niklas i Villemo drgnęli na widok tego malowidła. Przedstawiało ono twarz mężczyzny, tak wyrazistą i przerażającą, tak groźną, ponurą i tak szatańsko fascynującą, że cofnęli się z lękiem.

– Zgadnijcie, kto to? – powiedział Brand drżącym ze wzruszenia głosem.

– Nie wiem – rzekł Niklas z wahaniem. – Czyżby to był wizerunek samego Szatana?

– Nie – odparł Brand, wyraźnie urażony. – To portret najwspanialszego człowieka, jakiego kiedykolwiek spotkałem. To mój dziadek, Tengel!

Villemo przesłoniła usta dłonią i stłumiła okrzyk O Boże! Nie chciała sprawiać wujowi Brandowi przykrości.

Nigdy tak sobie nie wyobrażała Tengela Dobrego. Wiedziała, że był obciążony dziedzictwem, zresztą ten portret o tym świadczył! Myślała jednak o nim jako o wspaniałym, uderzająco pięknym mężczyźnie.

Najdziwniejsze było jednak to, że im dłużej przyglądali się malowidłu, tym twarz praprzodka wydawała im się ładniejsza. Gdy po chwili Brand odłożył portret na bok, musiała pójść za nim, żeby jeszcze raz popatrzeć. Niklas zrobił to samo. I właśnie on wyraził to, co oboje czuli:

– Bardzo bym chciał go znać!

Gospodarz Woller pienił się z wściekłości. Chodził tam i z powrotem po izbie. Naradzał się ze swoim przyjacielem, wójtem.

– Ona ma nie tylko kocie oczy, ta smarkata. Jest w ogóle jak kot, którego trzeba uśmiercać dziewięć razy. Ale to mi dopiekło! Już się dłużej nie będę z nią cackał. Chcę, żeby cierpiała. Tak jak ja cierpiałem, kiedy ona i ten jej podły kochanek zamordowali mego jedynego syna! Szybka śmierć to dla niej za mało. Ona powinna cierpieć!

Wójt przyglądał mu się spod na wpół przymkniętych powiek. Na jego wargach igrał pełen oczekiwań uśmieszek.

– Mamy najlepszą na świecie „kryjówkę”.

– Kryjówkę? – powtórzył Woller, który go nie słuchał. Wciąż biegał wzburzony po izbie. – Sam dosiadłem konia, by ją zmiażdżyć, ale uciekła mi do lasu. Olav Haraskanke śledził ją parę dni temu i udało mu się zepchnąć ją z urwiska, gdzie nie ma żadnego ratunku. Ale i tym razem uszła z życiem. Z czego ona jest zrobiona?

Nagle przystanął.

– Kryjówka, powiadasz? Ale to miejsce jest przecież zajęte.

– No, jest. Jest, oczywiście.

– To na nic się nie zda… – Właściciel Woller umilkł, ale już za chwilę zły uśmiech rozjaśnił mu twarz:

– A dlaczego nie? Dlaczego nie?

Szyderczy grymas na twarzy wójta wskazywał, że podoba mu się ten pomysł.

Woller mówił dalej:

– Cały rok bez kobiet… I nagle mieć przy sobie taką młodą dziewczynę…

– Młoda panna z bogatego dworu może odtańczyć wesoły taniec.

– Tę zabawę chcę zobaczyć – oświadczył Woller

W tym momencie wbiegł jeden z jego ludzi. Był zdyszany.

– No, co się stało?

Przybyły skłonił się głęboko.

– Ivar Svartskogen kłusuje tu niedaleko, na skraju lasu – wychrypiał.

Gospodarz zerwał się na równe nogi.

– Naprawdę, znowu? Czy oni się nigdy nie nauczy do kogo należy tutejsza ziemia?

– Ivar? – zapytał wójt. – Czy to nie on zabił jednego z twoich parobków?

– Tak, to rzeczywiście on. To jeden z tych, wiesz. Spłodzony w grzechu i ohydzie. Ale teraz pomszczę tamtego parobka. Stuknęliśmy już dwóch braci Ivara. Szatański pomiot, wszyscy razem! – zakończył tonem wielkiego pana i władcy.

– Czy mamy… wysłać za nim paru ludzi? – zapytał ostrożnie jego podwładny.

– Nie, tej kukułce sam ukręcę łebek. Daj mi strzelbę na łosie, on powinien dostać porządną salwę w zadek! Idziesz ze mną? – zapytał wójta.

Tamten oblizywał wargi. Urzędowy człowiek nie powinien się mieszać w takie przedsięwzięcia.

– Nnie, muszę jechać do Christianii, za interesem… Dzisiaj nie mogę…

– To nic. Zresztą najchętniej pójdę sam. Gdzieście go widzieli, powiadasz?

– Koło wielkiego głazu prowadzi w górę ścieżka. Tamtędy szedł ze strzelbą na ramieniu. Przemykał się w głąb lasu.

– Bardzo dobrze. Pójdę tą drogą.

Stary Woller zaczaił się w lesie i czekał. Zamierzał dopaść Ivara Svastskogen, kiedy ten będzie wracał do domu. Będzie musiał iść tędy, to najprostsza droga. Nagle drgnął. Usłyszał strzał daleko w lesie. W jego lesie! Kłusownicy! Będą potem twierdzić, że przysługuje im tu stare prawo łowieckie. Mój las, mój dwór, wszystko tutaj jest moje. Jakim prawem ważą się wdzierać na mój teren?

Trwało to długo. Nie ma już pewnie więcej nabojów, ten przeklęty Svartskogen. Żyją w takiej nędzy, że stać ich tylko na jedną kulę.

Stary Woller zarechotał ze swojego dowcipu.

Czuł się senny po obfitym jedzeniu. Wypił też pewnie jeden czy drugi kufel piwa za dużo. Co chwila musiał odchodzić na stronę, żeby opróżnić pęcherz. Wydawało mu się wtedy, że las kołysze się niepokojąco. Znowu usadowił się na posterunku, skłonił głowę na piersi. Przyjemnie byłoby teraz się zdrzemnąć. Ale, oczywiście, tego właśnie robić nie powinien.

Po piwie człowiek naprawdę staje się senny. Trzeba było nie pić tyle…

Wielki chłop siedział pod drzewem, kiwał się, kiwał, aż zasnął.

Obudził się nagle, zdrętwiały. Język mu się kleił i w ogóle czuł się nie najlepiej. Zwłaszcza pod prawym żebrem coś go bolało. Ćmiący ból, który pojawiał się, gdy tylko stary wychylił kufelek. Siedzi tam pewnie jakiś zły duch, przypuszczał, który się upija. Upił się i tym razem i chce mu naprawdę dokuczyć. Ale nikt tak łatwo nie dostanie gospodarza z Woller, o, nie!

A już w żadnym razie ludzie ze Svartskogen.

Trudno powiedzieć, co sprawiło, że ten człowiek stał się taki. Złe dziedzictwo? Wpływ, w czasach dzieciństwa, bogactwa rodu Wollerów i nędza wszystkich innych? Przekonanie całego rodu, że to Wollerowie zawsze mają rację, a inni nie? Z latami gospodarz z Woller uczynił z tego naczelną zasadę odnoszącą się do wszystkich. Ci z Grastensholm nie mieli racji. Właściciele Elistrand i Lipowej Alei podobnie, ba, gdyby nawet namiestnik państwa z Akershus mu się przeciwstawił, to i ten wielki pan też by racji nie miał.

Bo głównym powołaniem Wollera na tym świecie było dowodzić swojej racji.

Może właśnie dlatego, że wiedział, iż w posiadanie majątku Woller jego rodzina weszła podstępem i oszustwem.

A poza tym chciał mieć wszystko. Jego zachłanność była potworna. Drażniło go strasznie, że Grastensholm jest takie duże i bogate, i dobrze utrzymane. Czy jego majątek nie był równie wielki? No, w każdym razie prawie, ale powinien być jeszcze większy. Systematycznie pracował nad tym, by podporządkować sobie jak najwięcej ziemi w parafii Eng. Jeśli tylko usłyszał, że ktoś będzie musiał się pozbyć swojej zagrody i pól, natychmiast się tam zjawiał. A ponieważ był najbogatszym człowiekiem w okolicy, inni raczej nie mieli szans.

Jego majątek stale się powiększał, lecz on nie był zadowolony. Jedną z głównych jego cech stanowiła mściwość. Nikomu, nikomu nie wolno zwrócić się przeciwko niemu ani przeciwko jego ludziom! A ci przebrzydli ze Svanskogen, którzy wciąż nie dawali się do końca wyplenić, mają czelność chodzić tu i kłusować w jego lesie!

Teraz zrozumiał, dlaczego się ocknął. Na ścieżce, niedaleko od niego, rozległy się ciężkie kroki. Jeśli ten nędzny oszust coś upolował, zapłaci za to życiem. Stary rozkoszował się tą myślą. Podświadomie pragnął mieć powód do posłania kłusownikowi kuli.

Trzymał broń gotową do strzału.

Tamten był coraz bliżej. Tak, to Ivar Svanskogen, tę długą lisią gębę rozpoznawał bez trudu!

– Zatrzymaj się, ty łobuzie! Co robisz w moim lesie?

Ivar Svartskogen rzucił się w zarośla. Woller słyszał, jak się szamocze z karabinem, ze swoim żołnierskim karabinem, którego oczywiście nie wolno było używać do polowania.

Żadnej zdobyczy jednak gospodarz Woller nie widział. A to nieprzyjemność! No, niech tam! I tak ma wystarczające powody, by strzelać, patrzcie no teraz, czyż ta kanalia nie ładuje karabinu, by do niego wypalić? Istnieje przecież coś, co nazywa się obroną własną. I do niej teraz stary Woller musi się uciekać. Oczywiście, że musi to zrobić!

– Jakim prawem polujesz w moim lesie? – wrzeszczał, szukając schronienia za dużym głazem.

– To nie jest twój las, stary diable. To mój las i mam nadzieję, że spać ci to po nocach nie daje, ty piekielny oszuście!

Piękny język, nie ma co, myślał stary Woller, jakby to miało usprawiedliwić zastrzelenie przeciwnika.

Obaj wiedzieli, że teraz gra toczy się o życie. Właściwie Woller się nad tym nie zastanawiał, trwał po prostu uparcie przy swoim, pewien, że zmiażdży intruza, jak się rozgniata pchłę. Ale i on bezpieczny nie był.

– Ten las nigdy do was nie należał, hołoto jedna!

– Owszem, i ty wiesz o tym cholernie dobrze. Będziemy tu polować, ile nam się spodoba, i ty nie możesz nam przeszkodzić!

To sprowokowało Wollera.

– Ja nie mogę? – ryknął i jednocześnie rozległ się ogłuszający huk.

Strzał był jednak nie przygotowany, pospieszny i najwyraźniej nie trafił Ivara, ponieważ ten roześmiał się ochryple.

Teraz trzeba było załadować ponownie. Woller przeklinał własne nieopanowanie. Nagle zapragnął tu mieć swoich ludzi. To głupie wyprawiać się w pojedynkę przeciwko takiemu szaleńcowi.

Ładował w największym pośpiechu, ale mimo to słyszał, że tamten podpełza coraz bliżej. Szybko, bardzo szybko Ivar przedzierał się przez zarośla między drzewami.

Stary pocił się. No! Nareszcie gotowe. Ułożył się twarzą w kierunku, z którego dochodziło szuranie.

– Mam cię na muszce! – zawołał. – Jeszcze krok, i…

Tuż obok rozległ się strzał i kula świsnęła mu nad uchem. Obrzydliwie blisko. Niecelnie. Stary oblał się zimnym potem, tym razem ze strachu o swoje cenne życie.

Gdzie się podział tamten? Nagle w lesie zapadła cisza, niczym nie zakłócona, groźna… Strzelanina wystraszyła zwierzęta, które uciekły bądź przyczaiły się pod osłoną drzew.

Ivar Svartskogen musiał ponownie załadować broń stary o tym wiedział. To była jego jedyna szansa. Ale gdzie…? Gdzie się ten nędznik podział?

Czekał zbyt długo. Ivarowi udało się bezszelestnie załadować karabin, co w tym pogrążonym w ciszy lesie było prawdziwym osiągnięciem. Woller odważył się wyjrzeć zza głazu i wtedy padł strzał. Poczuł rwący ból w głowie, znad ucha buchnęła krew. Rzucił się na ziemię z wyciem.

Ale wkrótce się opanował.

Powinienem milczeć. Muszę leżeć całkiem nieruchomo. On słyszał, że zostałem trafiony. O, niech to diabli, ale piecze! Chyba nie wytrzymam. Ale gdybym teraz, po tym jak krzyczałem, leżał jak martwy, to on by myślał…

Że jestem martwy.

Strzelba na łosie… Wycelować znowu. Tak, tak, dokładnie tak, ostrożnie!

Mam ją w pozycji gotowej do strzału. Trzeba tylko czekać.

Trzeba było czekać długo. Woller zaczynał się denerwować. Czy kłusownik już sobie poszedł? Nie, żadnych kroków nie słyszał.

Minuty wlokły się niemiłosiernie. Leż spokojnie, nie ruszaj się, leż spokojnie!

W końcu zaszeleściło coś delikatnie tuż, tuż. Ostrożne kroki skradały się w stronę kamienia. Wytrzymaj, nie ruszaj się!

Zza kamienia wolno, bardzo wolno wychyliła się głowa. Oczy Ivara dostrzegły Wollera. Gdy napotkał złe spojrzenie przeciwnika, poderwał karabin do góry. Miał przed sobą człowieka, który dał się opętać żądzy zemsty i maniackiej chęci posiadania. W tym ułamku sekundy, w którym spojrzał w oczy Wollera, Ivar zrozumiał, że leżący za głazem jest szaleńcem. Chorym z potrzeby udowodnienia, że racja jest po jego stronie Człowiekiem, który chciał zagarnąć wszystko. Bez żadnego opamiętania!

Więcej Ivar Svartskogen pomyśleć nie zdążył. Kula z wielkiej strzelby na łosie trafiła go prosto między oczy. Zgasł natychmiast.

Stary Woller leżał jeszcze przez chwilę, ciężko dysząc. W końcu wstał z uczuciem triumfu, niepokonany jak zawsze, i kopniakiem odrzucił ciało zabitego na bok.

– Jeszcze jeden – mruknął pod nosem.

Zostawił trupa na ziemi. Jego żołnierski karabin także. To będzie dowód, że musiał się bronić, gdy napotkał we własnym lesie niebezpiecznego kłusownika.

Nie żeby potrzebował jakichś specjalnych dowodów. Wójt i tak jest po jego stronie. Ale asesor to kłopotliwy pan i zawsze trzyma z tymi nędznikami, Ludźmi Lodu, do których należy Svartskogen.

Na wspomnienie Ludzi Lodu znowu poczuł ssanie w żołądku. Zrobił się niemal chory ze złości. Żeby on ich mógł dostać…! A przede wszystkim Villemo córkę Kaleba z Elistrand!

Czuł dotkliwy ból z tyłu, pod żebrami. Powlókł się do domu, trzymając strzelbę w jednej ręce. Drugą przyciskał do ciała, chcąc ulżyć sobie w cierpieniu. W okaleczonej strzałem głowie dudniło, ale gdy bojaźliwie i ostrożnie pomacał ranę, uznał, że nie ma się czego obawiać. Kula drasnęła go tylko, oderwała płat skóry pod siwą czupryną. To nie szkodzi, że cała ta strona głowy była krwawiącą raną. Stary Woller miał dużo krwi, od czasu do czasu musiano mu jej upuszczać, żeby mu żył nie rozerwało.

Przestraszona służba spotkała go w hallu. Minął ich bez słowa, zawołał tylko do siebie najbliższego pomocnika.

– Koniec z tropieniem Villemo córki Kaleba – oświadczył krótko. – Wydaj polecenia! Mamy co do niej inne plany. Dużo lepsze plany…

Uśmiechał się do siebie z lubością.

Загрузка...