Część druga
MYSZ FRANCUZA

l

Dom opieki, w którym stawiam moje ostatnie kropki nad “i”, nazywa się Georgia Pines. Leży prawie sześćdziesiąt mil od Atlanty, niemalże dwieście lat świetlnych od świata, gdzie żyje większość ludzi, tych, którzy nie przekroczyli, powiedzmy, osiemdziesiątki. Wy, którzy czytacie te słowa, uważajcie, aby nie trafić do takiego miejsca w przyszłości. Nie jest tu tak strasznie, na ogół nie; mamy kablową telewizję i nie najgorzej nas karmią (chociaż bardzo rzadko dostajemy coś, co można przeżuć), na swój sposób jednak to zupełnie taka sama umieralnia jak blok E w Cold Mountain.

Pewien facet tutaj przypomina mi nawet trochę Percy’ego Wetmore’a, który dostał u nas robotę, ponieważ był krewniakiem gubernatora. Wątpię, czy ten nasz ma jakieś koneksje, ale zachowuje się tak, jakby miał. Nazywa się Brad Dolan. Bez przerwy czesze włosy, zupełnie jak Percy, i w tylnej kieszeni zawsze ma coś do czytania. Percy nosił tam czasopisma w rodzaju “Argosy” i “Men’s Adventure”; Brad chowa w nich małe broszurki zatytułowane Głupie żarty i Świńskie kawały. Stale pyta ludzi o to, dlaczego Francuz przeszedł na drugą stronę ulicy, ilu Polaczków trzeba, żeby wkręcić żarówkę, albo ilu żałobników przychodzi na pogrzeb w Harlemie. Podobnie jak Percy, Brad jest półgłówkiem, który uważa, że śmieszne może być tylko to, co podłe.

Coś, co powiedział kilka dni temu, wydało mi się nawet niegłupie, nie zmieniło to jednak mojej o nim opinii; jak mówi przysłowie: nawet zepsute zegary pokazują dwa razy dziennie właściwą godzinę.

– Masz szczęście, że nie złapałeś choroby Alzheimera, Paulie – stwierdził.

Nienawidzę, kiedy mówi do mnie Paulie, ale on wcale się tym nie przejmuje; nie proszę go już nawet, żeby przestał. Jest kilka innych powiedzonek – niekoniecznie przysłów – które można odnieść do Brada Dolana. Możesz zaprowadzić konia do wodopoju, ale nie zmusisz go, by się napił, brzmi jedno z nich. Można kogoś przebrać, ale nie sposób go zmienić, brzmi inne. W swoim oślim uporze Brad również przypomina Percy’ego.

Uwagę na temat Alzheimera wygłosił, szorując podłogę werandy, gdzie przeglądałem akurat to, co do tej pory napisałem. Jest tego bardzo dużo i wydaje mi się, że kiedy skończę, będzie znacznie więcej.

– Wiesz w ogóle, co to jest choroba Alzheimera? – zapytał.

– Nie – odparłem – ale jestem pewien, że zaraz mi powiesz.

– To AIDS dla staruchów – oznajmił i wybuchnął głośnym śmiechem, hak-hak-hak-hak, tak jak to robi, czytając swoje idiotyczne dowcipy.

Ja się nie śmiałem, ponieważ to, co powiedział, poruszyło we mnie czułą strunę. Nie dlatego żebym miał Alzheimera; choć w naszym pięknym zakątku cierpi na tę chorobę wiele osób, ja sam skarżę się co najwyżej na normalne w podeszłym wieku kłopoty z pamięcią. Dotyczą one zresztą w większym stopniu tego, kiedy, a nie, co się wydarzyło. Przeglądając moje zapiski, uświadomiłem sobie, że pamiętam wszystko, co stało się w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku; trudno mi tylko czasami ustalić kolejność wydarzeń. Mam jednak nadzieję, że jeśli się skupię, zdołam je uporządkować. W ogólnym zarysie.

John Coffey przybył na blok E w październiku tamtego roku, ukarany za morderstwo dziewięcioletnich bliźniaczek Dettericków. To jest mój główny punkt odniesienia i jeśli nie stracę go z oczu, powinienem sobie jakoś poradzić. William “Dziki Bill” Wharton pojawił się po Coffeyu; Delacroix przybył wcześniej. Podobnie jak ta mysz, której Brutus Howell – przez przyjaciół nazywany Brutalem – nadał imię Matrosa Willy’ego, a Delacroix nazwał potem Panem Dzwoneczkiem.

Mysz, jakkolwiek się nazywała, pojawiła się najwcześniej, jeszcze przed Delem – kiedy ją po raz pierwszy zobaczyliśmy, było lato i na Zielonej Mili mieliśmy jeszcze dwóch innych więźniów: Arlena Bitterbucka, czyli Wodza, oraz Arthura Flandersa, czyli Prezesa.

Ta mysz. Ta skubana mysz. Delacroix pokochał ją, ale Percy Wetmore z pewnością nie poczuł do niej sympatii.

Percy znienawidził ją od samego początku.

2

Mysz wróciła mniej więcej trzy dni po tym, jak Percy po raz pierwszy pogonił ją wzdłuż Zielonej Mili. Dean Stanton i Bili Dodge dyskutowali o polityce… co w tamtych czasach oznaczało, że dyskutowali o Roosevelcie i Hooverze – oczywiście o Herbercie, a nie o Edgarze J. Dyskutując, pojadali z pudełka krakersy Ritza, które Dean nabył mniej więcej godzinę wcześniej od starego Tu-Tuta. Percy stał w progu gabinetu, słuchając ich i bawiąc się pałką, którą tak umiłował. Wyjmował ją ze śmiesznego, ręcznie zszytego olstra, który nie wiadomo skąd wytrzasnął, kręcił nią młynka w powietrzu (a przynajmniej próbował; w większości wypadków wyleciałaby mu z ręki, gdyby nie przyczepiona do niej pętla z surowej skóry, wsunięta na nadgarstek), a potem chował z powrotem. Tamtego wieczoru nie było mnie na bloku, lecz Dean zdał mi nazajutrz pełny raport.

Mysz nadeszła korytarzem. Podobnie jak wcześniej, zatrzymywała się, zaglądając do pustych cel. To, że nikogo tam nie znalazła, wcale jej nie zraziło, tak jakby wiedziała, iż poszukiwania nie będą łatwe, i była na to przygotowana.

Prezes nie spał tym razem i stał przy drzwiach swojej celi. Był z niego prawdziwy dandys: wyglądał wytwornie nawet w niebieskich więziennych drelichach. Przyglądając się mu, wiedzieliśmy, że nie został stworzony dla Starej Iskrówy, i mieliśmy rację; niespełna tydzień po drugim pościgu Percy’ego za myszą wyrok Prezesa zmieniono na dożywocie i facet dołączył do normalnej więziennej społeczności.

– Słuchajcie! – zawołał. – Jest tutaj mysz. Swoją drogą, co wy prowadzicie za hotel, chłopaki?

Mówił to ze śmiechem, ale Dean Stanton stwierdził, że w jego głosie brzmiało również lekkie oburzenie, tak jakby nawet w obliczu wyroku śmierci nie wyzbył się nawyków wielkiego biznesmena. Był szefem regionalnego oddziału firmy o nazwie Nieruchomości Mid-South i uważał się za dość sprytnego, by uszło mu na sucho wyrzucenie z trzeciego piętra własnego leciwego ojca i pobranie podwójnego odszkodowania z jego polisy. W tej kwestii trochę się pomylił, ale może nie aż tak bardzo.

– Zamknij się, ty złamasie – warknął Percy, ale uczynił to bez większego przekonania, całą uwagę skupiając na myszy. Chwilę wcześniej schował do olstra pałkę i wyjął z kieszeni jedno ze swoich czasopism, lecz teraz cisnął je na biurko, chwycił ponownie pałkę i zaczął uderzać nią lekko w kłykcie lewej dłoni.

– A to ścierwo – mruknął Bili Dodge. – Nigdy jeszcze nie widziałem tutaj myszy.

– To cwany zwierzak – stwierdził Dean. – I w ogóle się nie boi.

– Skąd wiesz?

– Była tutaj parę dni temu. Percy też ją widział. Brutal nazwał ją Matros Willy.

Słysząc to, Percy uśmiechnął się szyderczo, ale nic nie powiedział. Coraz szybciej uderzał się pałką po zewnętrznej stronie dłoni.

– Patrzcie teraz – powiedział Dean. – Poprzednim razem doszła aż do biurka. Ciekawe, czy znowu to zrobi.

Zrobiła to, omijając szerokim łukiem Prezesa, jakby nie spodobał jej się zapach naszego ojcobójcy. Zajrzała do dwóch pustych cel i wspięła się nawet na pozbawioną materaca pryczę, żeby ją obwąchać, a potem wróciła na Zieloną Milę. A Percy uderzał bez przerwy pałką w dłoń i nie odzywał się ani słowem. Tak bardzo pragnął, żeby pożałowała swojego powrotu. Chciał dać jej lekcję.

– Dobrze, że nie musicie posadzić jej na Iskrówie – stwierdził coraz bardziej zainteresowany Bill. – Za cholerę nie nałożylibyście jej pasów i czapki.

Percy się nie odzywał, ale bardzo powoli ujął pałkę między dwa palce, dokładnie tak, jak trzyma się dobre cygaro.

Mysz zatrzymała się w tym samym miejscu co poprzednio, nie dalej niż trzy stopy od biurka, i spojrzała na Deana niczym więzień zza krat swojej celi. Rzuciła przelotne spojrzenie Billowi, a potem skupiła z powrotem uwagę na Deanie. Wydawała się w ogóle nie zauważać Percy'ego.

– Odważna cholera, trzeba jej to przyznać – mruknął Bill. – Hej! Hej! – zawołał, podnosząc trochę głos. – Matrosie Willy!

Mysz cofnęła się nieco i zastrzygła uszami, ale nie uciekła i nic nie wskazywało, że ma zamiar to zrobić.

– Teraz uważajcie – powiedział Dean pamiętając, jak Brutal nakarmił ją swoją kanapką z wołowiną. – Nie wiem, czy znowu to zrobi, ale…

Odłamał kawałek krakersa i rzucił go na podłogę. Mysz przyglądała się przez sekundę albo dwie żółtemu okruchowi, a potem poruszyła swoimi wąsikami, obwąchała go, wzięła w łapy i zaczęła jeść.

– Niech mnie kule biją! – zawołał Bill. – Ucztuje jak pastor na plebanii w sobotnią noc.

– Mnie bardziej przypomina wsuwającego melon czarnucha – stwierdził Percy, ale żaden ze strażników nie zwracał na niego uwagi. Podobnie zresztą jak Prezes i Wódz. Mysz zjadła krakersa, lecz w dalszym ciągu nie ruszała się z miejsca, opierając się na swoim zwiniętym ogonku i zerkając na ubranych na niebiesko olbrzymów.

– Daj, ja spróbuję – powiedział Bill. Odłamał następny kawałek krakersa, wychylił się za biurko i rzucił go ostrożnie na podłogę. Mysz obwąchała go, ale nawet nie tknęła. – Musi być najedzona – uznał.

– Gdzie tam – nie zgodził się Dean. – Wie, że jesteś tu od niedawna, ot co.

– Od niedawna? To mi się podoba! Pracuję tu prawie tak samo długo jak Harry Terwilliger! A może nawet dłużej!

– Spokojnie, weteranie, spokojnie – powiedział, szczerząc zęby, Dean. – Popatrz tylko, czy nie mam racji.

Zsunął z biurka następny kawałek krakersa i mysz rzeczywiście podniosła go i zaczęła jeść, w dalszym ciągu kompletnie ignorując poczęstunek zaoferowany jej przez Billa Dodge’a. Zanim jednak zdążyła skubnąć raz czy drugi, Percy cisnął w nią niczym dzidą swoją pałką.

Mysz stanowiła niewielki cel i trzeba oddać draniowi sprawiedliwość – rzut był diabelnie celny i zmiażdżyłby niechybnie łebek Willy’ego, gdyby nie jego niesamowicie szybki refleks. Mysz uchyliła się – dokładnie tak samo, jak zrobiłby to człowiek – i upuściła na podłogę okruch krakersa. Ciężka hikorowa pałka przeleciała wystarczająco blisko jej łebka i grzbietu, żeby zmierzwić na nich sierść (tak w każdym razie utrzymywał Dean i powtarzam to za nim, choć nie bardzo w to wierzę), a potem rąbnęła o zielone linoleum i odbiła się od krat pustej celi. Mysz nie czekała na ewentualne wyjaśnienia, lecz przypomniawszy sobie widać, że ma pilne spotkanie na mieście, odwróciła się i w mgnieniu oka pognała korytarzem w stronę izolatki.

Percy wydał z siebie ryk zawodu – zdawał sobie sprawę, że chybił naprawdę o włos – i kolejny raz rzucił się za nią w pościg. Bili Dodge złapał go zupełnie instynktownie za rękę, lecz Percy się wyrwał. Ten gest, powiedział Dean, ocalił prawdopodobnie życie Matrosowi Willy’emu, który wciąż znajdował się w poważnych opałach. Percy chciał go nie tylko zabić, chciał go rozdeptać na miazgę, w związku z czym sadził niczym jeleń wielkimi komicznymi susami w swoich czarnych roboczych buciorach. Mysz ledwie umknęła przed jego dwoma ostatnimi skokami, skręcając najpierw w lewo, potem w prawo. Sekundę później wbiegła pod drzwi, machnęła na pożegnanie swoim długim różowym ogonkiem i tyle ją widzieli.

– Kurwa! – zaklął Percy, waląc otwartą dłonią w drzwi. Po chwili wyjął klucze, zamierzając najwyraźniej wejść do izolatki i kontynuować pościg.

Dean ruszył w jego stronę korytarzem, celowo zwalniając kroku, żeby zapanować nad emocjami. Chciało mu się śmiać z Percy’ego, powiedział mi, jednocześnie jednak miał ochotę złapać go za kark, przygwoździć do drzwi izolatki i złoić skórę tak, by zapomniał, że żyje. Chodziło głównie o to, że napędził im stracha; naszym zadaniem na bloku E było ograniczanie awantur do minimum, a Percy Wetmore uważał dzień za stracony, jeśli nie wywołał jakiejś draki. Praca z nim przypominała rozbrajanie bomby w obecności kogoś, kto stoi ci za plecami i wali co chwila głośno w cymbały. Była po prostu denerwująca. Dean twierdził, że zobaczył nerwowość w oczach Arlena Bitterbucka… nawet w oczach Prezesa, chociaż ten dżentelmen był na ogół zimny jak lód.

Chodziło także o coś więcej. Gdzieś w głębi serca Dean zaczął już traktować tę mysz jako… no, może nie przyjaciela, ale element życia na bloku. Z tego punktu widzenia to, co zrobił i co próbował zrobić Percy, było niewłaściwe. I nieważne, że chodziło tylko o mysz. Fakt, iż Percy nigdy nie zdołałby tego zrozumieć, najlepiej świadczył o tym, dlaczego kompletnie nie nadawał się do roboty, którą zdawało mu się, że wykonuje.

Podchodząc do drzwi izolatki, Dean całkowicie się opanował i wiedział już, jak rozegrać całą sprawę. Jedyną rzeczą, której Percy nie mógł w żadnym wypadku ścierpieć, było narażenie się na śmieszność i wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę.

– Znowu się nie udało – powiedział, uśmiechając się lekko i prowokując Percy’ego.

Percy spojrzał na niego spode łba i zgarnął włosy z czoła.

– Lepiej się przymknij, Czterooki. Jestem wkurzony. Nie doprowadzaj mnie do szału.

– Widzę, że dziś ponownie czeka nas przeprowadzka – kontynuował Dean, śmiejąc się samymi oczyma. – Kiedy już wywalisz stamtąd wszystkie graty, czy mógłbyś przy okazji umyć podłogę?

Percy spojrzał na drzwi izolatki. Spojrzał na swoje klucze. Pomyślał o kolejnym, mozolnym bezowocnym przeszukiwaniu pokoju z miękkimi ścianami i o tym, że wszyscy… nawet Wódz i Prezes będą się temu przyglądać.

– Niech mnie szlag, jeśli rozumiem, co cię tak śmieszy – mruknął. – Nie chcemy, żeby na bloku zagnieździły się myszy; i bez nich dość tutaj szkodników.

– Masz całkowitą rację, Percy – stwierdził Dean unosząc ręce. Przez chwilę miał wrażenie, oznajmił mi nazajutrz, że Percy nie wytrzyma i rzuci się na niego z pięściami, ale w tym samym momencie podszedł do nich Bili Dodge i załagodził sytuację.

– Chyba to upuściłeś – powiedział, wręczając Percy’emu jego pałkę. – Cal niżej i złamałbyś kark tej małej cholerze.

Słysząc to Percy wyprężył dumnie pierś.

– Tak, to był całkiem niezły rzut – oświadczył, wkładając starannie swoją maczugę do tego głupiego olstra. – W szkolnej drużynie baseballu byłem miotaczem. Pałkarze nie mieli przy mnie nic do roboty.

– Naprawdę, Percy? – zapytał Bill i pełen respektu ton jego głosu (choć gdy Percy się odwrócił, puścił zaraz oko do Deana) ostatecznie zażegnał konflikt.

– Jasne. W Knoxville zwaliłem jednego z nóg. Ci chłopcy miastowi chojracy nie wiedzieli nawet, kiedy ich trafiałem. Wyeliminowałem dwóch. Ograłbym ich do czysta, gdyby sędzia nie był takim złamasem.

Dean powinien w tym momencie dać spokój, ale był zwierzchnikiem Percy’ego, a do zadań zwierzchnika należy pouczanie podwładnych. Wtedy jeszcze – przed Coffeyem i przed Delacroix – wciąż uważał, że Percy może się czegoś nauczyć.

– Powinieneś zastanowić się nad tym, co robisz – powiedział, łapiąc młodszego strażnika za rękę. Chciał, jak oznajmił później, żeby jego pouczenie zabrzmiało poważnie, lecz nie jak reprymenda. Nie jak zbyt surowa reprymenda, w każdym razie.

Tyle że w przypadku Percy’ego nie zdało to kompletnie egzaminu. Nie potrafił się niczego nauczyć… za to my w końcu czegoś się nauczyliśmy.

– Słuchaj, Czterooki, świetnie wiem, co robię. Próbowałem zatłuc tę mysz! Ślepy jesteś czy co?

– A przy okazji napędziłeś stracha mnie i Billowi. Im także – stwierdził Dean, wskazując Bitterbucka i Flandersa.

– I co z tego? – odparł Percy, zaperzając się. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale nie jesteśmy w sanatorium. Chociaż wy traktujecie ich wszystkich, jakby się w nim znajdowali.

– Nie lubię, jak ktoś popędza mi kota, Wetmore – zagrzmiał Bill. – I nie wiem, czy to zauważyłeś, ale ja tutaj pracuję. Nie jestem jednym z twoich złamasów.

Percy spojrzał na niego trochę niepewnie kątem oka.

– Staramy się nie wyprowadzać ich z równowagi bardziej, niż musimy, bo znajdują się w stresie – dodał Dean. W dalszym ciągu nie podnosił głosu. – Ludzie, którzy znajdują się w stresie, mogą wybuchnąć. Zrobić sobie krzywdę. Zrobić krzywdę innym. Czasami możemy wpaść przez nich w kłopoty.

Percy skrzywił się. Słowo “kłopoty” do niego przemawiało. Sprawianie kłopotów było w porządku. Wpadanie w kłopoty – nie.

– Nie powinniśmy wrzeszczeć, lecz rozmawiać – ciągnął Dean. – Jeśli ktoś wrzeszczy na więźniów, to znaczy, że stracił nad nimi kontrolę.

Percy wiedział, kto jest autorem tej maksymy: ja. Szef. Paula Edgecombe’a i Percy’ego Wetmore’a nie łączyła wielka miłość, a mieliśmy dopiero lato, pamiętacie – prawdziwy festiwal jeszcze się nie zaczął.

– Byłoby lepiej – stwierdził Dean – gdybyś myślał o tym miejscu jak o oddziale intensywnej opieki w szpitalu. Trzeba tu zachować ciszę.

– Dla mnie to wiadro szczyn, w którym topi się szczury – przerwał mu Percy – i nic więcej. A teraz puszczaj.

Oswobodził rękę z uścisku Deana, przecisnął się między nim i Billem i pomaszerował ze spuszczoną głową korytarzem. Oddalając się minął trochę zbyt blisko celę Prezesa – tak blisko, że Flanders mógł wystawić rękę, złapać go i być może dać mu w łeb jego własną hikorową pałką, gdyby był tego rodzaju człowiekiem. Nie był nim oczywiście, ale Wódz może i był. Wódz, gdyby nadarzyła się okazja, mógł zrobić coś takiego, po prostu żeby dać Percy’emu nauczkę. To, co powiedział mi w związku z tym Dean Stanton, relacjonując nazajutrz całe wydarzenie, utkwiło mi w pamięci, ponieważ okazało się swego rodzaju proroctwem.

– Wetmore nie rozumie, że nie ma nad nimi żadnej władzy – oświadczył Dean. – Że nic, co zrobi, nie jest w stanie pogorszyć ich sytuacji, ponieważ można się usmażyć tylko raz. Dopóki to do niego nie dotrze, będzie narażał na niebezpieczeństwo siebie i wszystkich, którzy pracują na tym bloku.

Percy wszedł do mojego gabinetu i zatrzasnął za sobą drzwi.

– No, no – mruknął Bill Dodge. – Facet ma chyba spuchnięte i paskudnie zainfekowane jądra.

– Nie masz pojęcia jak bardzo – powiedział Dean.

– Spójrz na to z jaśniejszej strony – poradził mu Bill. Stale mówił ludziom, żeby popatrzyli na to lub owo od jaśniejszej strony; doszło do tego, że człowiek miał ochotę strzelić go w nos za każdym razem, kiedy to słyszał. – Nic nie stało się waszej tresowanej myszy.

– Tak, ale już jej więcej nie zobaczymy – odparł Dean. – Tym razem ten głupek wystraszył ją na dobre.

3

Wniosek był logiczny, lecz błędny. Mysz powróciła już nazajutrz wieczorem – pierwszego z dwu wolnych dni, które przysługiwały Percy’emu przed przeniesieniem na nocną zmianę.

Pojawiła się koło siódmej. Przebywałem wtedy na bloku i razem z Deanem Stantonem byłem świadkiem jej powrotu. Razem z Deanem i z Harrym Terwilligerem. Harry siedział za biurkiem. Mój dyżur skończył się, ale zostałem, żeby spędzić godzinkę z Wodzem, który niedługo miał się przejść Zieloną Milą. Bitterbuck nie dawał po sobie nic poznać, zachowując zgodnie z tradycją swojego szczepu stoicką postawę, ale widziałem, że strach dojrzewa w nim niczym zatruty kwiat. Ucięliśmy więc sobie krótką pogawędkę. Można było porozmawiać z nimi w ciągu dnia, ale to nic nie dawało. Z zewnątrz dobiegały krzyki i rozmowy (nie wspominając o odgłosach bójek), dudnienie stemplownic w warsztacie, wołanie strażnika, żeby ktoś odłożył ten kilof, podniósł tę motykę albo po prostu zabierał stąd swój parszywy tyłek. Po czwartej robiło się trochę spokojniej, a po szóstej było już całkiem znośnie. Najlepsze były dwie godziny między szóstą a ósmą wieczorem. Później zaczynały ich nawiedzać złe myśli – przesuwały się w ich oczach niczym wieczorne cienie – i najlepiej było przestać. Wciąż słyszeli, co się do nich mówiło, nie układało się to jednak w żadną sensowną całość. Po ósmej byli gotowi do nocnego czuwania; wyobrażali sobie, jak będzie ich uwierał przymocowany do czaszki metalowy hełm i jaki poczują zapach wewnątrz czarnego kaptura, nasuniętego na spoconą twarz.

Z Wodzem trafiłem jednak na dobry moment. Opowiedział mi o swojej pierwszej żonie i o tym, jak zbudował razem z nią chatę w Montanie. To były najszczęśliwsze dni jego życia, stwierdził. Woda była tam tak czysta i zimna, że przy każdym łyku miało się wrażenie, iż przecina usta.

– Niech pan mi coś powie, panie Edgecombe. Czy myśli pan, że jeśli człowiek szczerze żałuje tego, co zrobił, może wrócić do czasu, który był dla niego najszczęśliwszy, i żyć w nim przez całą wieczność? Czy tak wygląda niebo?

– Powiem ci, że tak właśnie sobie to wyobrażam – odparłem. Było to kłamstwo, ale nie miałem wyrzutów sumienia. O sprawach ostatecznych dowiedziałem się, siedząc na ślicznych kolanach mojej matki, i wierzyłem w to, co Dobra Księga mówi o mordercach: że nie ma dla nich życia wiecznego. Moim zdaniem idą prosto do piekła i będą się tam smażyć aż do dnia, gdy Bóg da w końcu Gabrielowi znak, aby zadął w trąbę Sądu Ostatecznego. Kiedy to zrobi, po prostu gdzieś znikną i prawdopodobnie będą się z tego tylko cieszyć. Nigdy jednak nie zdradzałem tych poglądów Bitterbuckowi ani któremukolwiek z nich. Myślę, że w głębi serca o tym wiedzieli. Gdzie jest twój brat, jego krew woła do mnie z ziemi, powiedział Pan Bóg Kainowi i nie sądzę, by te słowa stanowiły niespodziankę dla mojego konkretnego rozmówcy; jestem pewien, że przy każdym swoim kroku słyszał wołającą z ziemi krew Abla.

Wódz uśmiechał się, kiedy się z nim rozstawałem, rozmyślając być może o swojej chacie w Montanie, o żonie leżącej na posłaniu i o jej skąpanych w świetle ognia obnażonych piersiach. Wkrótce miał przejść przez znacznie gorętszy ogień, nie miałem co do tego wątpliwości.

Kiedy wyszedłem na korytarz, Dean opowiedział mi o swojej przeprawie z Percym poprzedniej nocy. Zaczekał chyba specjalnie, żeby to zrobić, i uważnie go wysłuchałem. Zawsze słuchałem uważnie, gdy mowa była o Percym, ponieważ zgadzałem się na sto procent z Deanem – ten facet mógł jeszcze napytać biedy zarówno sobie, jak i nam.

Dean zbliżał się do końca swojej relacji, kiedy pojawił się stary Tu-Tut ze swoim czerwonym wózkiem, pokrytym wypisanymi ręcznie cytatami z Biblii (“Pomsta do mnie należy”, Piąta Księga Mojżeszowa, 32,35 i “Będę też żądał krwi waszej, to jest duszy waszej”, Pierwsza Księga Mojżeszowa, 9,5 oraz innymi podobnymi, wesołymi sentencjami dodającymi otuchy), i sprzedał nam trochę sandwiczy i napojów. Dean szukał właśnie reszty w kieszeni, narzekając, że nie zobaczy już nigdy Matrosa Willy’ego, bo ten cholerny Percy Wetmore wystraszył go na dobre, kiedy Tu-Tut zapytał nagle:

– A co w takim razie widzą moje piękne oczy?

Podnieśliśmy wzrok i zobaczyliśmy mysz, o której mowa, zasuwającą środkiem Zielonej Mili. Co jakiś czas stawała, rozglądała się dookoła swoimi błyszczącymi jak paciorki oczyma, po czym biegła dalej.

– Hej, myszko! – zawołał cicho Wódz. Matros Willy zatrzymał się i spojrzał na niego, ruszając wąsikami. Mówię wam, wyglądało to, jakby cholerny zwierzak dobrze wiedział, że go wołają. – Jesteś przewodnikiem dusz? – zapytał Bitterbuck, rzucając mu kawałek sera z kolacji. Ser wylądował tuż przed jego nosem, ale Matros Willy nawet na niego nie spojrzał. Ruszył dalej Zieloną Milą, zaglądając po drodze do pustych cel.

– Panie kierowniku! – zawołał Prezes. – Nie sądzi pan, że ten mały sukinsyn wie, iż dzisiaj nie ma tutaj Wetmore’a? Bo ja w to wierzę!

Miałem to samo wrażenie… ale nie zamierzałem mówić tego na głos.

W tej samej chwili na korytarz wyszedł Harry, podciągając spodnie w ten sam sposób, w jaki robił to zawsze po spędzeniu kilku miłych chwil w sraczu. Widząc Matrosa Willy’ego, otworzył szeroko oczy. Tu-Tut również wpatrywał się w mysz z dziwnym uśmiechem, który wykrzywiał nieprzyjemnie jego bezzębną dolną szczękę.

Mysz zatrzymała się w swoim normalnym miejscu, zwinęła ogonek wokół łapek i zmierzyła nas wzrokiem. Znowu przypomniałem sobie obrazki sędziów, wydających wyroki na nieszczęsnych więźniów… ale czy był kiedyś więzień tak mały i zarazem tak nieulękły jak ten? Oczywiście Willy nie był żadnym więźniem; mógł wchodzić i wychodzić, kiedy tylko miał ochotę. Ta myśl nie dawała mi jednak spokoju. Tak samo niepozorni będziemy my, gdy przyjdzie nam zbliżyć się do boskiego tronu, wpadło mi do głowy, lecz niewielu z nas będzie stać na taką odwagę.

– Trzymajcie mnie, bo skonam – mruknął stary Tu-Tut. – Siedzi tu jak jakiś pieprzony mysi król.

– To jeszcze nic, Tu-Tut – powiedział Harry. – Popatrz tylko.

Wyjął z kieszonki na piersi owinięty w pergamin plasterek jabłka z cynamonem, odłamał kawałek i rzucił go na podłogę. Jabłko było suche i twarde i myślałem, że odbije się od linoleum i przeleci koło myszy, ale ona wyciągnęła jedną łapę, tak niefrasobliwie jak człowiek łapiący dla zabicia czasu muchę, i zastopowała je. Wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem, zaskoczeni i pełni podziwu. Ktoś mógłby przypuszczać, że ten nagły hałas przepłoszy mysz, ale ona prawie się nie poruszyła. Wzięła w łapy kawałek suszonego jabłka, polizała go kilka razy, a potem upuściła na podłogę i zerknęła z powrotem na nas, jakby chciała powiedzieć: “Nie było to takie złe, ale może macie coś jeszcze?”.

Tu-Tut wyjął z pojemnika kanapkę, rozpakował ją i odłamał kawałek kiełbasy.

– Daruj sobie – odezwał się Dean.

– Co to znaczy “daruj sobie”? – zdziwił się Tu-Tut. – Żadna mysz nie przejdzie spokojnie koło kawałka kiełbasy. Chyba pan zwariował!

Wiedziałem jednak, że Dean ma rację, i poznałem po twarzy Harry’ego, że on wie o tym także. Są zawodnicy pierwszego składu i są ci z ławki rezerwowych. Ta mysz potrafiła ich w jakiś sposób odróżnić. Wiem, że to wariactwo, ale taka była prawda.

Stary Tu-Tut rzucił na podłogę kawałek kiełbasy i mysz rzeczywiście kompletnie nią wzgardziła; obwąchała ją i dała krok do tyłu.

– Niech mnie wszyscy diabli – rzekł obrażonym tonem Tu-Tut.

– Daj mi to – powiedziałem, wyciągając rękę.

– Co? Ten sam sandwicz?

– Ten sam. Zapłacę ci za niego.

Tu-Tut podał mi kanapkę. Zdjąłem z niej górną kromkę chleba, odłamałem następny kawałek kiełbasy i rzuciłem ją na podłogę przed biurkiem. Mysz podbiegła do przodu, wzięła kąsek w łapy i zaczęła jeść. Zanim się obejrzeliśmy, po kiełbasie nie pozostało śladu.

– Niech mnie wszyscy diabli! – mamrotał Tu-Tut. – Ja cię mogę! Niech pan mi to da!

Złapał z powrotem kanapkę, oderwał o wiele większy kawałek kiełbasy – nie skrawek, ale cały krążek – i rzucił ją tak blisko myszy, że o mało nie oberwała w głowę. Matros Willy ponownie się cofnął, poruszył wąsikami (żadna mysz w czasie Wielkiego Kryzysu nie wygrała na pewno takiego losu na loterii) i popatrzył na nas.

– No dalej, zasuwaj – zawołał jeszcze bardziej obrażony Tu-Tut. – Co jest z tobą, kurczę?

Teraz Dean rzucił na podłogę kawałek kiełbasy – w tym momencie stało się to dla nas rodzajem dziwnej komunii. Mysz natychmiast złapała ją i połknęła. A potem odwróciła się i podreptała korytarzem do izolatki, zatrzymując się po drodze, żeby zajrzeć do dwóch pustych cel i wbiec na krótki rekonesans do trzeciej. Ponownie przyszło mi do głowy, że kogoś szuka, i tym razem nie odrzuciłem tak szybko tej myśli.

– Nie mam zamiaru o tym mówić – oświadczył pół żartem, pół serio Harry. – Po pierwsze, nikogo to nie obchodzi. A po drugie, nawet gdyby kogoś obeszło, i tak by w to nie uwierzył.

– Wzięła żarcie tylko od was – stwierdził Tu-Tut. Pokręcił z niedowierzaniem głową, a potem pochylił się z trudem, podniósł z podłogi kiełbasę, którą wzgardziła mysz, wsadził ją we własne bezzębne usta i zaczął pracowicie żuć dziąsłami. – Dlaczego?

– Mnie interesuje coś jeszcze – powiedział Harry. – Skąd wiedziała, że Percy’ego nie ma na bloku?

– Nie wiedziała – odparłem. – To czysty zbieg okoliczności, że pokazała się właśnie dzisiaj.

W miarę upływu czasu coraz trudniej było mi jednak w to uwierzyć – mysz pojawiała się wyłącznie, kiedy Percy miał dzień wolny bądź też był na innej zmianie lub w innej części więzienia. Harry, Dean, Brutal i ja doszliśmy do wniosku, że musiała poznawać głos Percy’ego lub jego zapach. Unikaliśmy jak ognia wszelkiej dyskusji na temat myszy. Uznaliśmy widać bez słowa, że mogłoby to zepsuć coś, co wydawało się wyjątkowe… i piękne w swojej zagadkowości. Matros Willy w końcu nas w jakiś sposób wybrał – choć czemu to zrobił, nie rozumiem do dziś. Harry był chyba najbliższy prawdy, twierdząc, że nie warto o tym mówić innym ludziom, nie tylko dlatego, że nam nie uwierzą, lecz dlatego, że może się okazać, iż w ogóle ich to nie obchodzi.

4

A potem przyszła pora na egzekucję Arlena Bitterbucka, który w rzeczywistości nie był wcale wodzem, lecz przedstawicielem starszyzny rezerwatu Washita i członkiem Rady Plemienia Cherokee. Bitterbuck zabił po pijanemu człowieka – dokładnie rzecz biorąc, kiedy obaj byli pijani. Rozbił facetowi głowę blokiem betonu. Poszło o parę butów. Siedemnastego lipca owego deszczowego lata moja rada starszych postanowiła zatem pozbawić go życia.

Godziny odwiedzin dla większości więźniów Cold Mountain były sztywne jak stalowe pręty krat, ale nie odnosiło się to do naszych chłopców z bloku E. Szesnastego lipca Bitterbuckowi pozwolono udać się do długiej sali, która przylegała do więziennej kafeterii i przedzielona była pośrodku siatką z drutu kolczastego. Wódz miał się tam spotkać ze swoją drugą żoną oraz tymi z dzieci, które chciały się do niego przyznać. Nadszedł czas pożegnania.

Zaprowadził go tam Bill Dodge i dwaj inni rezerwiści. Nas, czyli tych, którzy zostali na bloku, czekała ciężka praca – w ciągu godziny musieliśmy odbyć co najmniej dwie próby. Jeśli zdążymy, trzy.

Percy nie protestował specjalnie, kiedy jego i Jacka Van Haya umieściłem podczas egzekucji Bitterbucka koło przełącznika; był zbyt zielony, żeby się orientować, czy to dobre, czy złe miejsce. Wiedział, że może się gapić przez prostokątne okienko z drucianej siatki, i choć wolałby pewnie oglądać skazańca z przodu, nie z tyłu, znajdował się dość blisko, by widzieć sypiące się iskry.

Tuż przy okienku wisiał na ścianie czarny telefon bez korby i tarczy. Mógł jedynie dzwonić i łączył tylko z jednym miejscem: z biurem gubernatora. Widziałem mnóstwo filmów, których akcja toczyła się w więzieniu i na których telefon dzwonił dokładnie wtedy, kiedy mieli zamiar pociągnąć za wajchę i pozbawić życia jakiegoś niewinnego biedaka – nasz telefon nie zadzwonił jednak ani razu przez wszystkie te lata, gdy pracowałem na bloku E. Na filmie ocalenie nic nie kosztuje. Podobnie jak niewinność. Płacisz parę centów i dostajesz w zamian bezwartościowy chłam. Prawdziwe życie kosztuje więcej i większość odpowiedzi brzmi tutaj zupełnie inaczej.

W tunelu, u którego wylotu czekał karawan, używaliśmy krawieckiego manekina; w pozostałej części próby dublerem był stary Tu-Tut; z biegiem lat stał się niezastąpionym odtwórcą roli skazańca, na swój sposób tak samo tradycyjnym jak (bez względu na to, czy się ją lubi, czy nie) tradycyjna jest gęś na bożonarodzeniowym stole. Pozostali strażnicy lubili Tu-Tuta i śmieszył ich jego dziwaczny akcent – francuski, lecz pochodzący bardziej z Kanady aniżeli z Luizjany i zmiękczony przez długą odsiadkę na amerykańskim Południu. Nawet Brutal miał do niego słabość. Ja nie. Dla mnie Tu-Tut stanowił postarzałą i wypłowiałą wersję Percy’ego Wetmore’a, faceta, który był zbyt delikatny, by samemu zabić i upiec grubego zwierza, za to uwielbiającego swąd spalenizny.

W próbie brali udział wszyscy, którzy mieli uczestniczyć w głównym spektaklu. Brutus Howell został, jak to określaliśmy, “oddelegowany”, co oznaczało, że miał nałożyć kask, pilnować telefonu od gubernatora, wezwać, gdyby zaszła taka potrzeba, czuwającego w kącie lekarza i wydać w odpowiednim momencie polecenie przesunięcia dźwigni na dwójkę. Jeśli wszystko szło jak trzeba, żaden z nas nie oczekiwał pochwały. Jeżeli coś poszło nie tak, świadkowie obwiniali za to Brutala, a dyrektor obwiniał mnie. Nikt z nas się nie skarżył; i tak na nic by się to nie zdało. Ziemia kręci się i nie sposób na to poradzić. Można kręcić się razem z nią albo zatrzymać się w miejscu, żeby zaprotestować i polecieć na łeb, na szyję.

Dean, Harry Terwilliger i ja weszliśmy do celi Bitterbucka już trzy minuty po tym, jak zamknęły się za nim drzwi bloku. Na pryczy Wodza siedział z rozwianymi siwymi włosami stary Tu-Tut.

– Zachlapał całe prześcieradło. Próbował to z siebie wystrzelić, nim się całe wygotuje – stwierdził i głośno zarechotał.

– Przymknij się, Tu-Tut – mruknął Dean. – To nie jest miejsce na żarty.

– Tak jest, szefie – odparł Tu-Tut i natychmiast zrobił poważną minę. W oczach migotały mu jednak wesołe ogniki. Tu-Tut nigdy nie wydawał się tak ożywiony jak wtedy, gdy odgrywał truposza.

Dałem krok do przodu.

– Arlenie Bitterbuck, jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości… ble-ble… przedstawiam ci nakaz egzekucji, która ma się odbyć o godzinie dwunastej zero jeden dnia ble-ble. Czy możesz wstać z pryczy?

Tu-Tut zerwał się na nogi.

– Wstaję z pryczy, wstaję z pryczy, wstaję z pryczy – zaśpiewał.

– Odwróć się – polecił Dean i kiedy Tu-Tut posłuchał go, zbadał jego ciemię pokryte łupieżem. Czubek głowy Wodza miał zostać ogolony jutro wieczorem i do zadań Deana należało sprawdzenie, czy nie są potrzebne jakieś poprawki. Owłosienie mogło zakłócić przepływ prądu, spowodować nieprzewidziane trudności. Wszystko, co teraz robiliśmy, miało na celu uniknięcie nieprzewidzianych trudności.

– W porządku, Arlen, idziemy – powiedziałem do Tu-Tuta i wyszliśmy z celi.

– Idę korytarzem, idę korytarzem, idę korytarzem – mamrotał Tu-Tut. Ja eskortowałem go z lewej, Dean z prawej strony. Harry szedł tuż za nim. Przy końcu korytarza skręciliśmy w prawo, nie ku życiu, które toczyło się na spacerniaku, lecz ku śmierci, która zadawana była w szopie. Weszliśmy do mojego gabinetu i Tu-Tut, nie czekając na polecenie, padł na kolana. Znał swoją rolę bardzo dobrze, prawdopodobnie lepiej od strażników. Spędził tu więcej czasu niż którykolwiek z nas.

– Modlę się, modlę się, modlę – zamruczał, unosząc zreumatyzowane ręce w geście przypominającym ten słynny sztych, który na pewno znacie. – Pan jest moim pasterzem i tak dalej.

– Kogo sprowadzimy do Bitterbucka? – zapytał Harry. – Chyba nie jakiegoś potrząsającego kutasem indiańskiego znachora?

– Właściwie…

– Modlę się, modlę, wciąż godzę się z Panem Jezusem – wołał, przekrzykując nas Tu-Tut.

– Zamknij się, stary zgredzie! – huknął na niego Dean.

– Modlę się!

– Więc módl się cicho.

– Co was tam zatrzymuje, chłopcy!? – wrzasnął Brutal z szopy, która została specjalnie opróżniona na tę okazję. Ponownie znaleźliśmy się w strefie śmierci; jej zapach czuło się niemal w powietrzu.

– Weź na wstrzymanie! – odkrzyknął Harry. – Nie bądź taki cholernie niecierpliwy!

– Modlę się – powtórzył Tu-Tut ze swoim nieprzyjemnym wklęsłym uśmiechem. – Modlę się o cierpliwość, o trochę pieprzonej cierpliwości.

– Właściwie Bitterbuck jest chrześcijaninem… tak przynajmniej mówi – stwierdziłem – i zupełnie wystarczy mu ten baptysta, który przyjechał do Tillmana Clarka. Nazywa się chyba Schuster. Ja też go lubię. Jest szybki i specjalnie ich nie przemęcza. Wstawaj, Tu-Tut. Pomodliłeś się dosyć jak na jeden dzień.

– Idę – oznajmił Tu-Tut. – Znowu idę, znowu idę, tak, proszę pana, idę Zieloną Milą.

Chociaż był całkiem nieduży, przechodząc przez drzwi, musiał pochylić głowę. My musieliśmy pochylić się jeszcze bardziej. Z prawdziwym skazańcem mogliśmy mieć w tym momencie jakieś trudności, więc widząc Brutala, który stał na podwyższeniu z wyciągniętym pistoletem, pokiwałem z satysfakcją głową. Chłopak miał łeb nie od parady.

Tu-Tut zszedł po stopniach i zatrzymał się. Drewniane składane krzesła, około czterdziestu, stały już na miejscu. Bitterbuck miał przejść w bezpiecznej odległości od siedzących widzów, pilnowanych przez sześciu dodatkowych strażników pod wodzą Billa Dodge’a. Mimo dość spartańskich warunków skazaniec nigdy nie zagroził u nas żadnemu ze świadków i nie chciałem, żeby to uległo zmianie.

– Gotowi? – zapytał Tu-Tut, kiedy ustawiliśmy się z powrotem w pierwotnym szyku. Kiwnąłem głową i ruszyliśmy w stronę podwyższenia. Często nachodziła mnie myśl, że przypominamy poczet sztandarowy, który zapomniał o swojej fladze.

– Co mam tutaj robić? – zawołał Percy zza drucianej siatki, oddzielającej szopę od pomieszczenia, w którym znajdował się przełącznik.

– Patrz i ucz się – odkrzyknąłem.

– I przestań trzepać kapucyna – mruknął pod nosem Harry. Tu-Tut usłyszał to i zarechotał.

Wprowadziliśmy go na podwyższenie i Tu-Tut nie proszony przez nikogo odwrócił się tyłem do krzesła – stary weteran znał dobrze swoją rolę.

– Siadam – powiedział. – Siadam na kolanach Starej Iskrówy.

Przyklęknąłem na prawym kolanie obok jego prawej nogi, a Dean przyklęknął obok lewej. W tym momencie byliśmy najbardziej narażeni na fizyczną napaść, gdyby skazaniec wpadł w szał… co czasami się zdarzało. Obaj zwróciliśmy do wewnątrz przygięte kolana, żeby chronić krocze, i opuściliśmy głowy, aby chronić gardła. I oczywiście jak najszybciej unieruchomiliśmy kostki skazanego, żeby wyeliminować niebezpieczeństwo. Przed ostatnim spacerem Wódz miał włożyć pantofle, ale świadomość, że “mogło być gorzej”, jest marną pociechą dla człowieka z pękniętą krtanią. Względnie dla kogoś, kto wije się na podłodze z jajami pęczniejącymi do rozmiarów musztardówek na oczach prawie czterdziestu widzów siedzących na tych składanych krzesełkach. Co najmniej połowa z nich to panowie z prasy.

Przymocowaliśmy kostki Tu-Tuta do nóg krzesła. Klamra po stronie Deana była trochę większa, ponieważ płynął przez nią prąd. Siedzący w tym miejscu jutro Bitterbuck będzie miał ogoloną lewą nogę. Indianie mają z zasady mało owłosione ciało, ale nie chcieliśmy ryzykować.

W czasie gdy ja i Dean unieruchamialiśmy kostki Tu-Tuta, Brutal zajął się jego prawym nadgarstkiem. Harry dał krok do przodu i zrobił to samo z lewym. Kiedy skończyliśmy, Harry skinął głową do Brutala, który zawołał do Van Haya:

– Przerzuć na jedynkę!

Usłyszałem, jak Percy pyta Jacka Van Haya, co to znaczy (trudno było uwierzyć, jak mało wiedział ten chłopak, jak mało nauczył się w trakcie służby na bloku). Van Hay wyjaśnił mu półgłosem, o co chodzi. Dzisiaj to nic nie znaczyło, ale jutro, kiedy Percy usłyszy: “Przerzuć na jedynkę”, Van Hay przesunie dźwignię, która uruchomi więzienny generator mieszczący się za blokiem B. Świadkowie usłyszą monotonny niski pomruk i rozjaśnią się światła w całym więzieniu. Obserwujący to w innych blokach więźniowie pomyślą, że jest już po wszystkim, że egzekucja się skończyła, podczas gdy w rzeczywistości dopiero się zacznie.

Brutal obszedł dookoła krzesło, żeby Tu-Tut mógł go lepiej widzieć.

– Arlenie Bitterbuck – powiedział – na mocy werdyktu wydanego przez równych ci stanem przysięgłych oraz prawomocnego wyroku sędziego zostałeś skazany na śmierć na krześle elektrycznym. Niech Bóg ma w opiece mieszkańców tego stanu. Czy chcesz powiedzieć coś przed wykonaniem wyroku?

– Tak – odparł Tu-Tut, patrząc swymi świecącymi się oczkami i wykrzywiając usta w bezzębnym szczęśliwym uśmiechu. – Chcę dostać kurczaka z kartofelkami i sosem, chcę nasrać ci na czapkę i chcę, żeby Mae West siadła mi na gębie, bo straszliwy ze mnie jebaka.

Brutal próbował zachować powagę, ale było to niemożliwe. Odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął tubalnym śmiechem. Dean osunął się na skraj podwyższenia, wsadził głowę między nogi i wyjąc niczym kojot, złapał się za czoło, jakby chciał zatrzymać mózg tam, gdzie było jego miejsce. Harry walił głową w ścianę i ryczał hu-hu-hu, jakby utkwiła mu w gardle kość kurczaka. Zaśmiewał się nawet Jack Van Hay, który nie był raczej znany z poczucia humoru. Mnie też chciało się śmiać, wcale tego nie ukrywam, ale jakoś się opanowałem. Pamiętałem, że nazajutrz wszystko odbędzie się naprawdę, i na krześle, na którym teraz siedział Tu-Tut, umrze człowiek.

– Zamknij się, Brutal – powiedziałem. – Wy też, Dean i Harry. A ty, Tu-Tut, uważaj, bo jeszcze raz się tak odezwiesz i koniec z tobą. Każę Van Hayowi przesunąć wajchę na dwójkę.

Tu-Tut posłał mi uśmiech, który mówił: ale mi się udał numer, panie Edgecombe, naprawdę mi się udał. Widząc, że wcale nie żartuję, zrobił jednocześnie zdziwioną i żałosną minę.

– Co pana ugryzło? – zapytał.

– To wcale nie jest śmieszne – oświadczyłem. – To mnie ugryzło i jeśli brakuje ci oleju w głowie, żeby cokolwiek zrozumieć, zamknij lepiej jadaczkę.

Srożyłem się, ale oczywiście odżywka Tu-Tuta była śmieszna i przypuszczam, że to właśnie jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło. Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem, że Brutal uważnie mi się przypatruje, wciąż lekko się uśmiechając.

– Cholera – zakląłem. – Robię się chyba za stary do tej roboty.

– Nieprawda. Jesteś w szczytowej formie, Paul – odparł.

Ani on, ani ja nie byliśmy wcale w szczytowej formie, przynajmniej do tej roboty, i obaj o tym świetnie wiedzieliśmy. Najważniejsze jednak, że odeszła im ochota do śmiechu. To dobrze, nie chciałem bowiem, żeby któryś z nich przypomniał sobie jutro w nocy bezczelną odzywkę Tu-Tuta i dostał ataku kolki. Ktoś mógłby pomyśleć, że coś takiego – strażnik, który prowadzi skazanego na krzesło elektryczne, skręcając się ze śmiechu – jest po prostu niemożliwe, ale kiedy człowiek znajduje się w stresie, wszystko może się zdarzyć. O czymś takim ludzie gadaliby przez dwadzieścia lat.

– Będziesz cicho, Tu-Tut? – zapytałem.

– Tak – obiecał z obrażoną miną najstarszego na świecie dziecka.

Dałem Brutalowi znak głową, żeby kontynuował, a on zdjął kaptur z tkwiącego z tyłu oparcia mosiężnego haczyka i nałożył go Tu-Tutowi na głowę, naciągając aż do podbródka, wskutek czego wycięty na górze okrągły otwór maksymalnie się rozszerzył. Następnie pochylił się, wyjął z wiadra mokrą gąbkę, wcisnął w nią palec i polizał jego czubek. Zrobiwszy to, włożył gąbkę z powrotem. Jutro miało to wyglądać trochę inaczej. Jutro miał wepchnąć gąbkę do środka metalowego kasku, wiszącego za oparciem. Ale dzisiaj nie; dzisiaj nie musieliśmy moczyć staremu Tu-Tutowi głowy.

Ze stalowego kasku zwisały z obu stron paski; przypominał trochę hełm żołnierza piechoty. Brutal nałożył go Tu-Tutowi na głowę, zakrywając otwór w czarnym kapturze.

– Wkładają mi czapeczkę, wkładają mi czapeczkę, wkładają mi żelazną czapeczkę – mamrotał zduszonym głosem stary. Skórzane paski nie pozwalały mu prawie otworzyć ust i podejrzewałem, że Brutal zaciągnął je trochę mocniej, niż to było konieczne.

– Arlenie Bitterbuck, zgodnie z prawem tego stanu przez twoje ciało popłynie teraz prąd elektryczny, co spowoduje zgon – oznajmił Brutus Howell, po czym dał krok do tyłu i odwrócił się w stronę pustych krzeseł. – Niech Bóg zlituje się nad twoją duszą.

Tu-Tut, pragnąc zapewne powtórzyć swój poprzedni komediowy sukces, zaczął podskakiwać i miotać się na krześle. Prawdziwi klienci Starej Iskrówy prawie nigdy tego nie robią.

– Teraz się smażę! – zawołał. – Smażę się! Smażę! Jezu! Smażę się jak indyk w brytfannie!

Zobaczyłem, że Harry i Dean w ogóle na niego nie patrzą. Odwrócili się od Starej Iskrówy i spoglądali w stronę drzwi prowadzących do mojego gabinetu.

– Niech mnie wszyscy diabli – mruknął Harry. – Jeden ze świadków pojawił się dzień wcześniej.

W progu, ze zwiniętym wokół łap ogonkiem, siedziała mysz, wpatrując się w nas czarnymi jak paciorki oczyma.

5

Egzekucja się udała; jeśli istnieje w ogóle coś takiego jak “udana egzekucja” (w co mocno wątpię), to egzekucja Arlena Bitterbucka, członka starszyzny rezerwatu Washita, była udana. Wódz źle zaplótł swoje warkoczyki – za bardzo trzęsły mu się ręce – i w końcu zrobiła to porządnie i równo jego najstarsza córka, kobieta mniej więcej trzydziestoletnia. Chciała wpleść w nie pióra jastrzębia, jego ptaka, ale nie pozwoliłem na to. Mogły się zająć ogniem i spłonąć. Oczywiście tego jej nie powiedziałem; oświadczyłem po prostu, że to niezgodne z przepisami. Nie protestowała, pochyliła tylko głowę i dotknęła palcami skroni, żeby okazać swoje rozczarowanie i dezaprobatę. Zachowywała się z wielką godnością, co do pewnego stopnia gwarantowało, że tak samo zachowa się jej ojciec.

Kiedy nadszedł jego czas, Wódz opuścił celę, nie protestując i w ogóle się nie opierając. Czasami musieliśmy im odrywać palce od krat – sam złamałem kilka i nigdy nie zapomnę cichego trzasku, z jakim pękały – ale Wódz, dzięki Bogu, ulepiony był z innej gliny. Przeszedł całą Zieloną Milę aż do mojego gabinetu, gdzie ukląkł, aby pomodlić się z bratem Schusterem, który przyjechał do nas swoim starym gruchotem z baptystycznego kościoła Niebiańskiego Światła. Schuster przeczytał Wodzowi kilka psalmów, a gdy doszedł do tego, w którym jest mowa o odpoczynku przy spokojnej wodzie, Bitterbuck zaczął płakać. Nie był to jednak zły płacz, nie histeria, w żadnym wypadku. Wydawało mi się, że myśli o spokojnej wodzie tak czystej i tak zimnej, że pijąc ją człowiek ma wrażenie, że przecina mu usta.

W gruncie rzeczy wolałem, kiedy trochę płakali. Martwiło mnie, gdy tego nie robili.

Wielu ludzi nie może potem podnieść się z kolan, ale Wódz spisał się pod tym względem na medal. W pierwszej chwili zachwiał się, tak jakby zakręciło mu się w głowie, i Dean położył mu rękę na ramieniu, lecz Bitterbuck zdążył tymczasem sam odzyskać równowagę i ruszyliśmy dalej.

Zajęte były prawie wszystkie krzesła. Siedzący na nich świadkowie rozmawiali ze sobą półgłosem jak ludzie, którzy czekają na rozpoczęcie wesela lub pogrzebu. To był jedyny moment, kiedy Bitterbuck się zawahał. Nie wiem, czy wyprowadziła go z równowagi jakaś konkretna osoba, czy wszyscy razem, ale usłyszałem wzbierający w jego krtani niski jęk i poczułem, jak sztywnieje jego ramię. Kątem oka dostrzegłem, że Harry Terwilliger szykuje się do odcięcia Wodzowi drogi odwrotu, gdyby ten postanowił jednak drogo sprzedać swoją skórę.

Zacisnąłem dłoń na jego łokciu i poklepałem palcem wewnętrzną stronę przedramienia.

– Spokojnie, Wodzu – powiedziałem cicho, nie poruszając prawie ustami. – Większość tych ludzi zapamięta o tobie tylko to, w jaki sposób odszedłeś, więc pokaż im, na co cię stać: pokaż, jak to robi prawdziwy Washita.

Zerknął na mnie i skinął lekko głową. A potem wziął do ręki jeden z warkoczyków, które zaplotła jego córka, i pocałował go. Spojrzałem na Brutala, który stał w pozycji na spocznij za krzesłem, w swoim galowym mundurze z wypolerowanymi błyszczącymi guzikami i w czapce tkwiącej pod idealnym kątem na dużej głowie. Skinąłem mu lekko, a on dał natychmiast krok do przodu, gotów pomóc Bitterbuckowi wspiąć się na podwyższenie, gdyby tego potrzebował. Okazało się, że nie potrzebował.

Od chwili kiedy Bitterbuck siadł na krześle, do momentu gdy Brutal zawołał cicho przez ramię: “Przełącz na dwójkę”, nie minęła nawet minuta. Światła ponownie przygasły, ale tylko nieznacznie; ktoś, kto nie przyglądał im się akurat w tej chwili, mógł nie zwrócić na to wcale uwagi. Oznaczało to, że Van Hay przesunął dźwignię na pozycję, którą jakiś żartowniś oznaczył napisem: SUSZARKA MABEL. Spod metalowego kasku dobiegł niski pomruk i Bitterbuck skoczył do przodu, napinając klamry i pas przebiegający przez jego pierś. Przy ścianie stał, obserwując go beznamiętnym wzrokiem, lekarz o wargach tak wąskich, że przypominały pojedynczy biały ścieg. Nie było żadnych podrygów i miotania się, które odstawiał na próbie Tu-Tut – tylko ten jeden rzut do przodu, podobny do silnego pchnięcia bioder, pchnięcia, które mężczyzna wykonuje doznając potężnego orgazmu. Niebieska koszula Wodza napięła się i między guzikami pokazały się uśmiechnięte kawałki gołego ciała.

I poczuliśmy w nozdrzach zapach. Sam w sobie nie najgorszy, lecz wywołujący niemiłe skojarzenia. Kiedy moja wnuczka przywozi mnie do swego domu, nigdy nie jestem w stanie zejść do piwnicy, chociaż tam właśnie ich mały Lionel ma elektryczną kolejkę, którą tak chętnie pobawiłby się z pradziadkiem. Jak chyba się domyślacie, nie mam nic przeciwko pociągom – tym, co mnie powstrzymuje, jest transformator. Ten jego pomruk. I zapach, który czuć, kiedy się rozgrzeje. Po wszystkich tych latach ten zapach wciąż przypomina mi Cold Mountain.

Van Hay dał nam trzydzieści sekund, po czym zamknął dopływ prądu. Doktor podszedł bliżej i przystawił stetoskop do piersi Bitterbucka. Świadkowie nie odzywali się teraz ani słowem. Doktor wyprostował się i odwrócił w stronę okienka.

– Nieregularna praca serca – powiedział i skinął palcem. Usłyszał prawdopodobnie kilka słabych uderzeń, tak samo nieistotnych jak ostatnie podskoki zdekapitowanego kurczaka, ale lepiej było nie ryzykować. Nie chcieliśmy, by Wódz usiadł nam nagle w połowie tunelu na wózku i poskarżył się, że czuje się, jakby przeszedł przez ogień.

Van Hay przerzucił na trójkę i Wódz skoczył ponownie do przodu, kołysząc się lekko na boki w objęciach prądu. Po ponownym osłuchaniu doktor pokiwał głową. Karę śmierci wykonano. Po raz kolejny udało nam się zniszczyć coś, czego nie potrafiliśmy stworzyć. Kilka osób spośród publiczności znowu zaczęło ze sobą cicho rozmawiać; większość siedziała ze spuszczonymi głowami, gapiąc się w podłogę, jakby coś wprawiło ich w osłupienie. Albo ogarnął ich wstyd.

Harry i Dean podeszli z noszami. Właściwie Harry’emu powinien pomóc Percy, ale Percy nie miał o tym pojęcia, a nikt nie chciał mu powiedzieć. Ja i Brutal załadowaliśmy na nie Wodza, nie zdejmując mu z głowy czarnego jedwabnego kaptura, i tak szybko, jak tylko się dało, bez wpadania w kłus, przenieśliśmy go przez drzwi prowadzące do tunelu. Dym – zdecydowanie zbyt gęsty – wydobywał się z dziury na czubku głowy i czuć było paskudny odór.

– Rany, człowieku! – zawołał drżącym głosem Percy. – Co to za smród?

– Zejdź mi z drogi i trzymaj się z daleka – warknął Brutal, odpychając go i sięgając po zamontowaną przy ścianie gaśnicę – chemiczne urządzenie starego typu, które trzeba było napompować przed użyciem. Dean zerwał z głowy Wodza kaptur. Nie było tak źle, jak się obawialiśmy: lewy warkoczyk Bitterbucka tlił się niczym sterta suchych liści.

– Zostaw to – przykazałem Brutalowi. Nie chciałem zmywać później chemicznego szlamu z twarzy nieboszczyka. Poklepałem Wodza kilka razy po skroni (Percy przez cały czas gapił się na mnie wybałuszonymi oczyma) i warkoczyk przestał dymić. Następnie znieśliśmy trupa po dwunastu stopniach do tunelu. Było tam chłodno i wilgotno jak w lochu; z owalnego sklepienia kapała woda. W świetle żarówek tkwiących w prostych blaszanych osłonach – wykonano je w naszym więziennym warsztacie – widać było biegnący pod szosą ceglany korytarz o długości jakichś trzydziestu stóp. Wchodząc tu, zawsze miałem wrażenie, że jestem bohaterem jednego z opowiadań Edgara Allana Poe.

Czekał na nas wózek. Załadowaliśmy nań ciało Bitterbucka i po raz ostatni sprawdziłem, czy nie tlą się jego włosy. Lewy warkocz był prawie całkowicie zwęglony i z przykrością stwierdziłem, że niewielka wypukłość po tej stronie jego głowy zmieniła się w poczerniały guz.

Percy klepnął nieboszczyka w policzek i słysząc głośne klaśnięcie jego dłoni, podskoczyliśmy wszyscy w miejscu. Percy popatrzył na nas błyszczącymi oczyma i jego usta wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu.

– Adios, Wodzu – powiedział, spoglądając na Bitterbucka. – Mam nadzieję, że będzie ci gorąco w piekle.

– Nie mów tak – przerwał mu Brutal. W ociekającym wodą tunelu jego głos zabrzmiał głucho i uroczyście. – Facet zapłacił za to, co zrobił. Rachunki są wyrównane. Trzymaj od niego ręce z daleka.

– Odwal się – mruknął Percy, ale cofnął się przestraszony, kiedy Brutal ruszył ku niemu, rzucając za sobą cień, który rósł niczym cień małpy w opowiadaniu o Rue Morgue. Brutal nie chwycił jednak Percy’ego za kark. Zamiast tego złapał za wózek i zaczął go pchać powoli ku wylotowi tunelu, gdzie na miękkim poboczu szosy czekał karawan, którym Arlen Bitterbuck miał udać się w ostatnią podróż. Twarde gumowe kółka wózka skrzypiały głośno, tocząc się po deskach; jego cień sunął po cegłach, na zmianę to rosnąc, to malejąc, to rosnąc, to malejąc. Dean i Harry ujęli za skraj prześcieradła i nasunęli je na twarz Wodza, która zaczęła już przybierać ten nieokreślony woskowy odcień wszystkich martwych twarzy, w równym stopniu niewinnych, jak obarczonych winą.

6

Kiedy miałem osiemnaście lat, wujek Paul, po którym otrzymałem imię, zmarł na zawał serca. Rodzice zabrali mnie ze sobą do Chicago, żebym wziął udział w pogrzebie i odwiedził krewnych ojca, których wielu w ogóle nie znałem. Nie było nas w domu prawie przez miesiąc. Podróż okazała się ciekawa, potrzebna i pełna wrażeń, z drugiej jednak strony wspominam ją jako koszmar. Byłem wówczas bez pamięci zakochany w dziewczynie, z którą miałem wziąć ślub dwa tygodnie po moich dziewiętnastych urodzinach. Pewnej nocy, gdy moja tęsknota zapłonęła niepowstrzymanym ogniem w sercu i umyśle (no dobrze, w porządku, również w moich lędźwiach), napisałem do niej list, który chyba nie miał końca. Przelałem na papier wszystkie swoje uczucia i nawet nie próbowałem przeczytać tego, co napisałem, bałem się bowiem, że tchórzostwo każe mi go podrzeć. Nie podarłem go i kiedy jakiś trzeźwy głos ostrzegał mnie, że szaleństwem będzie wysyłanie takiego listu, że podaję w nim jak, na dłoni swoje nagie serce, zignorowałem te ostrzeżenia z typową młodzieńczą beztroską, która nie dba o konsekwencje tego, co się robi. Zastanawiałem się często, czy Janice zachowała ten list, nigdy jednak nie miałem odwagi jej o to zapytać. Jedno wiem na pewno: nie znalazłem go, przeglądając jej rzeczy po pogrzebie. To jednak oczywiście o niczym nie świadczy. Przypuszczam, że nie zapytałem jej, ponieważ bałem się odkryć, iż spalenie listu znaczy dla niej mniej niż dla mnie.

Miał cztery strony; myślałem, że nigdy w życiu nie napiszę czegoś dłuższego, a teraz patrzcie. Tyle zapisałem już kartek i wciąż nie widać końca. Gdybym wiedział, że zrobi się z tego taka długa historia, być może w ogóle bym jej nie zaczął. Nie zdawałem sobie sprawy, ile furtek otwiera sam akt pisania – tak jakby stare wieczne pióro mojego ojca nie było wcale piórem, lecz jakimś dziwnym wytrychem. Najlepszym przykładem tego, o czym mówię, jest chyba ta mysz: Matros Willy, Pan Dzwoneczek, mysz Francuza. Zanim zacząłem pisać, nigdy nie uświadamiałem sobie, jak ważną odgrywa rolę. Weźmy choćby to, jak wydawała się szukać Delacroix jeszcze przed jego pojawieniem się na bloku – nie sądzę, bym zdawał sobie z tego sprawę, w każdym razie nim zacząłem pisać i odświeżać pamięć.

Chodzi o to, że nie miałem chyba pojęcia, jak daleko będę się musiał cofnąć, aby opowiedzieć wam o Johnie Coffeyu, ani na jak długo będę musiał go zostawić tam w celi – mężczyznę tak wielkiego, że nogi nie tylko wystawały mu z pryczy, lecz zwisały aż do samej podłogi. Nie chcę, żebyście o nim zapomnieli, dobrze? Chcę, byście pamiętali, że tam leży, gapiąc się w sufit, roniąc w milczeniu łzy albo zakrywając twarz rękoma. Chcę, żebyście słyszeli jego westchnienia załamujące się niczym szloch i jęki zdławione łzami. To nie były typowe odgłosy udręki i żalu, jakie słyszeliśmy na bloku E: ochrypłe krzyki, przebijane okruchami skruchy; podobnie jak jego wiecznie mokre oczy nie były przejawem tego rodzaju cierpienia, z którym mieliśmy do czynienia na co dzień. W pewnym sensie – wiem oczywiście, jak głupio to może zabrzmieć, ale nie warto łapać za pióro, jeśli człowiek nie chce powiedzieć szczerze, co mu leży na sercu – w pewnym sensie można było zatem odnieść wrażenie, że trapi go smutek całego świata, coś zbyt wielkiego, by dało się kiedykolwiek ukoić. Czasami rozmawiałem z nim, tak jak ze wszystkimi – wspomniałem już chyba, że rozmowy były najważniejszą częścią naszej pracy – i próbowałem pocieszyć. Nie sądzę, żeby mi się to kiedykolwiek udało, i gdzieś w głębi serca cieszyłem się, że cierpi. Czułem, że zasługuje na to, żeby cierpieć. Zastanawiałem się nawet czasami, czy nie zatelefonować do gubernatora (albo nakłonić Percy’ego, żeby to zrobił – to był w końcu jego, a nie mój cholerny wujek) i poprosić o odroczenie egzekucji. Nie powinniśmy go na razie pozbawiać życia, powiedziałbym. Ten czyn ciągle zbyt bardzo go boli, zbyt mocno go gryzie, wbija mu się we flaki niczym ostry rzeźnicki nóż. Dajmy mu jeszcze dziewięćdziesiąt dni, wasza ekscelencjo. Niech dalej wymierza sobie karę, której my nie potrafimy wymierzyć.

Chciałbym, żebyście takiego właśnie Johna Coffeya zachowali w pamięci, gdy skończę pisać to, co zacząłem; leżącego na pryczy Johna Coffeya, który bał się ciemności i być może nie bez racji, bo czyż nie czekały tam na niego dwie postaci z jasnymi kręconymi włosami – już nie dwie małe dziewczynki, ale mściwe harpie? Johna Coffeya, z którego oczu zawsze płynęły łzy niczym krew z rany, co nigdy nie zdoła się zabliźnić.

7

Tak więc Wódz przeniósł się na tamten świat, a Prezes na blok C, gdzie zakwaterowana była w Cold Mountain większość ze stu pięćdziesięciu więźniów odsiadujących dożywocie. W jego przypadku trwało to dwanaście lat. W tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku utopiono go w więziennej pralni. Nie w Cold Mountain; więzienie w Cold Mountain zamknięto w trzydziestym trzecim. Nie sądzę, żeby miało to większe znaczenie dla więźniów; pudło to pudło, jak powiadają starzy garownicy, a Stara Iskrówa działała zapewne tak samo skutecznie w osobnym murowanym pomieszczeniu, jak w naszej szopie w Cold Mountain.

Co do Prezesa, to ktoś wepchnął go twarzą do pojemnika z płynem do prania na sucho i przez jakiś czas tam przytrzymał. Kiedy go w końcu wyciągnęli, nie miał prawie zupełnie twarzy. Musieli ustalać tożsamość na podstawie odcisków palców. W gruncie rzeczy lepsza śmierć czekałaby go chyba na naszym krześle, ale wtedy nie przeżyłby tych dodatkowych dwunastu lat. Wątpię jednak, czy wielce je sobie cenił w ostatniej minucie życia, gdy jego płuca uczyły się, jak oddychać hexlitem i czystym ługiem.

Nigdy nie złapali tego, kto go wepchnął. Nie pracowałem już wtedy w więziennictwie, ale Harry Terwilliger wyjaśnił mi wszystko w liście. “Nie dostał czapy – napisał – głównie dlatego, że był biały, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Myślę o tym jak o długim odroczeniu egzekucji, która w końcu się odbyła”.

Po odejściu Prezesa mieliśmy na bloku E trochę spokoju. Harry’ego i Deana przeniesiono tymczasowo gdzie indziej i przez jakiś czas na Zielonej Mili byłem tylko ja, Brutal i Percy. Co właściwie oznacza, że byliśmy we dwójkę, ja i Brutal, ponieważ Percy trzymał się na ogół z boku. Powiadam wam, ten młody człowiek był geniuszem w wynajdywaniu zajęć, których nie mógł wykonać. Harry i Dean wpadali co jakiś czas, jak mówił Harry, “na pogaduchy” (ale tylko kiedy na dyżurze nie było Percy’ego). W trakcie tych spotkań wielokrotnie pojawiała się również nasza mysz. Karmiliśmy ją, a ona siedziała na podłodze, dostojna niczym król Salomon, obserwując nas błyszczącymi jak paciorki oczyma.

To były fajne tygodnie, spokojne i łatwe, mimo obecności Percy’ego, który stale przytruwał nam tyłek. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy i któregoś deszczowego poranku w końcu lipca – czy wspomniałem już, jak deszczowe i wilgotne było to lato? – wszedłem do pustej celi i usiadłem na pryczy, która miała się wkrótce stać pryczą Eduarda Delacroix.

Jego przybyciu towarzyszył niespodziewany łomot. Drzwi na dwór otworzyły się na oścież, podłogę zalała smuga światła i zaraz potem usłyszałem brzęk łańcuchów i przerażony głos mamroczący coś w żargonie, w którym słowa angielskie przeplatały się z francuszczyzną z Luizjany (więźniowie Cold Mountain nazywali go da bayou).

– Hej! Przestań! Na litość boską! Przestań, Percy! – krzyczał Brutal.

Zerwałem się na nogi, czując, jak serce wyskakuje mi z piersi. Przed nastaniem Percy’ego tego rodzaju hałasy prawie nigdy się nie zdarzały na naszym bloku; pojawiły się wraz z nim niczym brzydki zapach.

– Zapierdalaj szybciej, ty zasrana francuska cioto! – darł się Percy, kompletnie ignorując Brutala. Po chwili pojawił się w progu, ciągnąc za ramię faceta niewiele większego od drewnianego kręgla. W drugiej ręce trzymał swoją hikorową pałkę. Zęby wyszczerzył we wściekłym grymasie i miał twarz czerwoną jak burak, lecz nie wyglądał wcale na nieszczęśliwego. Delacroix próbował dotrzymać mu kroku, ale miał na kostkach kajdany i bez względu na to, jak szybko szurał nogami, Percy wlókł go jeszcze szybciej. Wybiegłem z celi w samą porę, żeby podtrzymać Francuza w chwili, gdy padał na podłogę, i w ten właśnie sposób zawarliśmy znajomość.

Percy okrążył go z podniesioną pałką, lecz złapałem go za ramię. Brutal dołączył do nas, tak samo zaskoczony i zdezorientowany jak ja.

– Niech m’sieu nie pozwoli mnie bić – bełkotał Delacroix. – S’il vous pla”t, s’il vous pla”t!

– Daj mi go tu, daj mi go! – wrzeszczał Percy. Nagle wyrwał mi się i zaczął bić Delacroix po ramionach. Francuz podniósł ręce do góry i pałka tłukła go teraz po rękawach niebieskiej więziennej koszuli. Obejrzałem go później wieczorem i facet miał sińce na całym ciele. Od ich widoku zrobiło mi się niedobrze. Był mordercą i nikt nie miał zamiaru głaskać go po główce, ale nie tak załatwialiśmy te sprawy na bloku E. Przynajmniej dopóki nie pojawił się Percy.

– Dosyć tego! – ryknąłem. – Przestań! O co tu w ogóle chodzi?

Próbowałem wcisnąć się między Delacroix i Percy’ego, ale na niewiele się to zdało. Pałka Percy’ego wciąż śmigała raz z jednej, raz z drugiej strony. Wiedziałem, że prędzej czy później trafi mnie zamiast Francuza i wtedy przetrzepię mu tyłek bez względu na to, kim był jego wujek. Nie zdołam się powstrzymać, a Brutal chętnie mi pomoże. Właściwie żałuję, że tego nie zrobiliśmy. Nie doszłoby dzięki temu do różnych gorszych rzeczy, które zdarzyły się później.

– Ty zasrany pedale! Nauczę cię trzymać ręce przy sobie, ty parszywa cioto! – ryczał Percy.

Trzask! Prask! Delacroix krwawił teraz z ucha i wrzeszczał jak zarzynany prosiak. Przestałem go nieudolnie osłaniać, złapałem za ramię i pchnąłem do celi, gdzie padł twarzą na pryczę. Percy zatańczył wokół mnie i zdzielił go po raz ostatni w tyłek, można powiedzieć, na pożegnanie. A potem Brutal złapał go za rękę – Percy’ego, nie Delacroix – i odciągnął na drugą stronę korytarza.

Zamknąłem drzwi celi i odwróciłem się do Percy’ego. Szok i osłupienie walczyły we mnie z czystą furią. Percy spędził już z nami kilka miesięcy, dosyć, żebyśmy zorientowali się, że go nie lubimy, a jednak dopiero teraz zrozumiałem w pełni, jak bardzo jest nieobliczalny.

Wpatrywał się we mnie nie bez pewnego lęku – w głębi duszy był tchórzem, nigdy nie miałem co do tego żadnych wątpliwości – lecz mimo to wierzył, że chronią go jego koneksje. I nie mylił się. Przypuszczam, że pewni ludzie nigdy tego nie zrozumieją, nawet po tym wszystkim, co tutaj napisałem, ale ci ludzie znają Wielki Kryzys wyłącznie z podręczników historii. Dla kogoś, kto pamięta tamte czasy, te dwa słowa były czymś więcej niż tylko książkowym określeniem. Jeśli miałeś stałą robotę, trzymałeś się jej, bracie, rękami i nogami.

Twarz Percy’ego leciutko pobladła, lecz policzki miał wciąż zaróżowione. Włosy, zaczesane normalnie do tyłu i lśniące brylantyną, opadły mu na czoło.

– Co cię, u Boga Ojca, napadło?! – wrzasnąłem. – Nigdy jeszcze… nigdy! nie pobito na moim bloku więźnia.

– Mały skurwysyn próbował złapać mnie za jaja, kiedy wyciągałem go z furgonetki – wyjaśnił Percy. – Zasłużył sobie na to i jeszcze ode mnie oberwie.

Zdumienie odebrało mi przez chwilę mowę. Nie sądziłem, by najbardziej nawet agresywny homoseksualista był w stanie zrobić to, co przed chwilą opisał Percy. Przeprowadzka do okratowanego apartamentu przy Zielonej Mili nie wprawiała w lubieżny nastrój nawet największych zboczeńców.

Spojrzałem na Delacroix, który kulił się na swojej pryczy i wciąż zasłaniał twarz rękoma. Miał kajdanki na rękach i łańcuch między nogami.

– Wynoś się stąd – powiedziałem do Percy’ego. – Porozmawiam z tobą później.

– Czy to znajdzie się w twoim raporcie? – zapytał wojowniczo. – Bo jeśli nie, sam o tym napiszę.

Nie miałem ochoty pisać na niego raportu. Chciałem tylko, żeby zszedł mi z oczu, i powiedziałem mu to.

– Sprawa jest zakończona – stwierdziłem. Brutal spojrzał na mnie z dezaprobatą, ale zignorowałem to. – No już, zjeżdżaj stąd. Idź do biura i powiedz, że kazałem ci czytać listy i pomagać w sortowni.

– Jasne. – Percy odzyskał już zimną krew albo ten swój durny tupet, który zastępował mu zimną krew. Odgarnął włosy z czoła – miał miękkie, białe i drobne dłonie kilkunastoletniej dziewczyny – i podszedł do celi Francuza. Delacroix zobaczył go i skurczył się jeszcze bardziej na pryczy, mamrocząc coś w swojej mieszance angielskiego i łamanego francuskiego.

– Jeszcze z tobą nie skończyłem, Pierre – syknął Percy i nagle skulił ramiona, czując na ramieniu wielką dłoń Brutala.

– Owszem, skończyłeś – powiedział Brutal. – A teraz zmykaj stąd w podskokach.

– Nie uda ci się mnie nastraszyć – mruknął Percy i spojrzał na mnie. – Żadnemu z was – dodał. A jednak nastraszyliśmy go; widać to było wyraźnie w jego oczach i to czyniło go jeszcze bardziej niebezpiecznym. Facet taki jak Percy sam nie wiedział, co ma zamiar zrobić w następnej minucie.

Wtedy właśnie obrócił się na pięcie i ruszył zamaszystym aroganckim krokiem w stronę wyjścia. Pokazał światu, co czeka każdego śmiałka, który spróbuje złapać go za jaja, i opuszczał pole bitwy jako zwycięzca.

Odwróciłem się do Francuza i palnąłem swoją rutynową mowę o tym, jak słuchamy radia – na bloku ulubionymi audycjami były: Make Believe Ballroom i Our Gal Sunday – i jak będziemy go dobrze traktować, jeśli on odwzajemni się nam tym samym. Ta krótka homilia nie była chyba moim największym życiowym sukcesem. Delacroix zanosił się przez cały czas głośnym płaczem, kuląc się na swojej pryczy i opierając o ścianę, jakby chciał się w nią wprasować. Kurczył się ze strachu za każdym razem, kiedy wykonywałem jakiś ruch i nie sądzę, żeby dotarło do niego więcej niż jedno słowo z sześciu, które wypowiadałem. W najlepszym wypadku. Nie wydaje mi się zresztą, żeby cała ta homilia miała wiele sensu.

Piętnaście minut później podszedłem do biurka, przy którym siedział – liżąc czubek ołówka – wstrząśnięty Brutus Howell.

– Może przestaniesz to robić, nim się zatrujesz, na litość boską? – zapytałem.

– Jezu wszechmogący – jęknął, odkładając ołówek. – Nigdy już nie chcę mieć takiej awantury przy przyjmowaniu więźnia na blok.

– Mój tato zawsze powtarzał, że nieszczęścia chodzą trójkami – powiedziałem.

– Mam nadzieję, że twój stary nie wiedział, o czym mówi – odparł Brutal, ale oczywiście nie miał racji. Zdarzyło się małe nieporozumienie, kiedy przywieźli Johna Coffeya, i prawdziwe piekło, gdy przybył do nas Dziki Bill; to śmieszne, ale nieszczęścia chyba rzeczywiście chodzą trójkami. Wkrótce opowiem o tym, jak zawarliśmy bliższą znajomość z Dzikim Billem, który podczas transportu do celi próbował popełnić morderstwo; teraz tylko o tym napomykam.

– Co to za historia z łapaniem Percy’ego za jaja? – zapytałem.

Brutal parsknął śmiechem.

– Delacroix miał skute nogi i głupi Percy po prostu za szybko go pociągnął. Wysiadając z furgonetki, potknął się i wyciągnął przed siebie ręce, jak zrobiłby każdy, żeby nie upaść. Jedną z nich dotknął w kroku Percy’ego. Zupełnie przypadkowo.

– Myślisz, że Percy nie zdawał sobie z tego sprawy? Może potrzebował tylko jakiegoś pretekstu, bo miał wielką ochotę go spałować? Pokazać, kto tu jest panem?

Brutal pokiwał powoli głową.

– Tak. Chyba masz rację.

– Musimy na niego uważać – oświadczyłem, przeczesując palcami włosy. Tak jakby i bez tego nasza robota nie była dość męcząca. – Boże, jak ja tego nienawidzę. Jak ja go nienawidzę.

– Ja też. I wiesz, co ci jeszcze powiem, Paul? Zupełnie go nie rozumiem. Ma znajomości, to jasne, ale dlaczego użył ich, żeby dostać robotę na naszej pierdolonej Zielonej Mili? I w ogóle w więziennictwie? Dlaczego nie zatrudnił się jako goniec w stanowym senacie albo jako woźny, który pilnuje terminarza spotkań jego ekscelencji? Rodzinka na pewno załatwiłaby mu coś lepszego, gdyby tylko poprosił. Po co tutaj przyszedł?

Potrząsnąłem głową. Nie wiedziałem. Nie miałem wówczas pojęcia o wielu rzeczach. Przypuszczam, że byłem naiwny.

8

Po tych zajściach sytuacja przynajmniej na jakiś czas się unormowała. W stolicy hrabstwa prokuratura przygotowywała proces Johna Coffeya, a szeryf Homer Cribus przebąkiwał, że niewielki tłumek oburzonych obywateli mógłby przyśpieszyć działanie wymiaru sprawiedliwości. Nic z tego do nas nie docierało; na bloku E nikt nie interesował się wiadomościami z pierwszych stron gazet. Życie na Zielonej Mili przypominało w pewnym sensie pobyt w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu. Z zewnętrznego świata dochodziły nas od czasu do czasu pomruki, które mogły być odgłosami eksplozji, i na tym koniec. Prokuratura nie śpieszyła się z Johnem Coffeyem; chcieli mieć stuprocentowy wyrok.

Percy kilkakrotnie próbował dokuczać Delacroix i za drugim razem odciągnąłem go na bok i kazałem zameldować się w moim gabinecie. Nie była to pierwsza ani ostatnia rozmowa, jaką z nim odbyłem, ale wtedy chyba najlepiej udało mi się zrozumieć, co to za facet. Percy miał serce okrutnego chłopca, który idzie do zoo nie po to, aby oglądać zwierzęta, ale by móc obrzucać je kamieniami w klatkach.

– Trzymaj się od niego z daleka, słyszysz? – przykazałem. – Jeśli nie wydam ci innego polecenia, po prostu się do niego nie zbliżaj.

Percy odgarnął włosy do tyłu, a potem przygładził je swoimi małymi dziewczęcymi dłońmi. Ten chłopak po prostu uwielbiał swoje loczki.

– Nie zrobiłem mu nic złego. Pytałem tylko, co czuje człowiek, który spalił kilkoro małych dzieci – odparł, posyłając mi niewinne spojrzenie.

– Skończ z tym, bo będę musiał napisać raport.

Roześmiał mi się w twarz.

– Pisz, ile chcesz. A potem ja napiszę swój raport. Tak jak ci powiedziałem, kiedy go przywieźli. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu.

Pochyliłem się do przodu, oparłem ręce na biurku i przemówiłem do niego tonem, który, miałem nadzieję, brzmiał jak ton kumpla udzielającego dobrej rady.

– Brutus Howell specjalnie za tobą nie przepada – oznajmiłem. – A kiedy za kimś nie przepada, pisze własny raport. Nie włada, jak wiesz, zbyt dobrze piórem. Liże bez końca ten swój ołówek i dlatego lubi czasem napisać raport pięściami. Rozumiesz chyba, co mam na myśli?

Percy’emu spełzł z ust pogardliwy uśmieszek.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał.

– Dokładnie to, co słyszałeś. A jeśli powtórzysz któremuś ze swoich znajomych treść tej rozmowy, powiem, że wszystko zmyśliłeś. Pamiętaj, że staram się być twoim przyjacielem, Percy – dodałem, posyłając mu szczere spojrzenie. – Mówią, że mądrej głowie dość dwie słowie. A w ogóle dlaczego tak się uwziąłeś na Delacroix? On nie jest tego wart.

Rozmowa przyniosła rezultat. Przez jakiś czas było spokojnie. Kilka razy wysyłałem nawet Percy’ego razem z Harrym lub Deanem do łaźni, kiedy Delacroix brał zgodnie z grafikiem prysznic. Wieczorem puszczaliśmy radio i Delacroix zaczął się przyzwyczajać do panującego na bloku E reżimu. Mieliśmy spokój.

A potem, którejś nocy, usłyszałem, jak się śmieje.

Za biurkiem strażnika dyżurnego siedział Harry Terwilliger i wkrótce on także zaczął rechotać. Wyszedłem z gabinetu i ruszyłem korytarzem, żeby zobaczyć, co ich tak ubawiło.

– Pan patrzy, kapitanie – powiedział Delacroix na mój widok. – Oswoiłem mysz.

To był Matros Willy. Wszedł do celi Delacroix. Więcej: siedział na ramieniu Francuza i spoglądał na nas chłodno przez kraty małymi, czarnymi jak paciorki oczyma. Ogonek zawinął wokół łap i sprawiał wrażenie całkowicie wyluzowanego. Co do Delacroix, nikt nie zgadłby, że to ten sam facet, który niespełna tydzień wcześniej siedział skulony i roztrzęsiony na swojej pryczy. Wyglądał zupełnie jak moja córka, kiedy schodziła na dół w gwiazdkowy poranek i jej wzrok padał na leżące pod choinką prezenty.

– Patrzcie – powiedział.

Mysz siedziała na jego prawym ramieniu. Delacroix wyprostował lewą rękę, a wtedy mysz wdrapała się po jego włosach (które przynajmniej z tyłu były wystarczająco gęste) na głowę i zbiegła na drugą stronę. Delacroix chichotał, kiedy jej ogonek połachotał go w kark. Mysz dobiegła aż do nadgarstka, a potem zawróciła i siadła na jego lewym barku, ponownie zawijając ogon wokół łap.

– Niech mnie szlag – mruknął Harry.

– Nauczyłem ją tego – stwierdził z dumą Delacroix. Guzik prawda, pomyślałem, ale nie odezwałem się ani słowem. – Nazywa się Pan Dzwoneczek.

– Akurat – zaprotestował wesoło Harry. – To Matros Willy, jak ta mysz w kreskówce. Nazwał ją tak pan Howell.

– To Pan Dzwoneczek – powtórzył Delacroix. W każdej innej sprawie gotów był zgodzić się na wszystko, czego od niego wymagano, gdy jednak chodziło o imię tej myszy, był uparty jak muł. – Szepnął mi to do ucha. Ma pan może dla niego jakieś pudełko, kapitanie? Czy mógłbym dostać pudełko dla mojej myszki, żeby z nią razem spać? – Jego głos przybrał przymilny ton, który słyszałem już tysiące razy przedtem. – Postawię je pod pryczą i Pan Dzwoneczek nigdy nie sprawi żadnego kłopotu, przysięgam.

– Twój angielski cholernie się poprawia, kiedy tylko czegoś chcesz – powiedziałem, chcąc zyskać na czasie.

– Uważaj – szepnął Harry, trącając mnie łokciem. – Zaraz będzie draka.

Percy, który nadszedł korytarzem, nie wydawał się jednak skłonny do wszczynania awantur. Nie poprawiał fryzury rękoma, nie majstrował przy swojej pałce i miał rozpięty najwyższy guzik u koszuli. Po raz pierwszy zobaczyłem go nie dopiętego i zdumiewające było, ile może spowodować tak mała zmiana. Najbardziej uderzył mnie wyraz jego twarzy. Malował się na niej spokój. Nie pogoda ducha – nie sądzę, żeby Percy Wetmore wiedział, co to jest pogoda ducha – ale spokój człowieka, który odkrył, że jeśli tylko chwilę zaczeka, otrzyma to, czego pragnie. W zaskakujący sposób różnił się od młodego człowieka, którego zaledwie przed kilkoma dniami musiałem postraszyć pięściami Brutusa Howella.

Delacroix wcale tego nie zauważył; przywarł do ściany swojej celi i podciągnął kolana pod brodę. Oczy otworzył tak, że wydawały się zajmować połowę twarzy. Mysz skoczyła mu na głowę i usiadła na łysinie. Nie wiem, czy pamiętała, że ma powody nie ufać Percy’emu, na pewno jednak sprawiała takie wrażenie. Najprawdopodobniej reagowała po prostu na strach małego Francuza.

– No, no – mruknął Percy. – Wygląda na to, że znalazłeś sobie kumpla, Eddie.

Delacroix chciał coś powiedzieć – zapewne, co czeka Percy’ego, jeśli wyrządzi krzywdę jego nowemu przyjacielowi – ale nie wydobył z siebie ani słowa. Zaczęła mu tylko drżeć dolna warga. Siedzący na czubku jego głowy Pan Dzwoneczek nie drżał. Siedział zupełnie bez ruchu z tylnymi łapkami wplecionymi we włosy Francuza i przednimi rozstawionymi na jego łysej czaszce, wpatrując się w Percy’ego, najwyraźniej mierząc go wzrokiem. Tak, jak mierzy się wzrokiem starego wroga.

Percy spojrzał na mnie.

– Czy to nie ta sama mysz, którą wtedy goniłem? Ta, która mieszka w izolatce?

Pokiwałem głową. Doszedłem do wniosku, że Percy nie widział świeżo przechrzczonego Pana Dzwoneczka od czasu ostatniej pogoni; teraz w każdym razie nie miał go chyba ochoty ścigać.

– Tak, ta sama – potwierdziłem. – Tyle że Delacroix twierdzi, iż nie nazywa się Matros Willy, ale Pan Dzwoneczek. Mówi, że szepnęła mu to do ucha.

– Widocznie mu szepnęła – odparł Percy. – Cuda się zdarzają, prawda? – Myślałem, że wyjmie pałkę i zacznie nią walić o kraty, żeby pokazać Delacroix, kto tu rządzi, ale on stał, wytrzeszczając gały i podpierając się pod boki.

– Delacroix prosił właśnie o jakieś pudełko – podjąłem, choć za nic w świecie nie potrafiłbym wytłumaczyć, dlaczego to robię. – Uważa chyba, że ta mysz mogłaby w nim spać. Że mógłby ją oswoić. – Starałem się, żeby w moim głosie zabrzmiał.sceptycyzm, i miałem lepszego nosa niż Harry, który posłał mi zdumione spojrzenie. – Co o tym sądzisz, Percy?

– Myślę, że którejś nocy nasra mu na głowę i ucieknie – stwierdził spokojnie Percy – ale tego widać właśnie chce nasz Francuz. Zauważyłem niedawno ładne pudełko od cygar na wózku Tu-Tuta, nie wiem jednak, czy je odstąpi. Będzie pewnie za nie chciał pięć albo nawet dziesięć centów.

Spojrzałem ukradkiem na Harry’ego i zobaczyłem, że opadła mu szczęka. Przemiana, jaka zaszła w Percym, nie była może tak niesamowita jak ta, której doznał Ebenezer Scrooge po nocy spędzonej z duchami, ale różnica nie rzucała się specjalnie w oczy.

Percy nachylił się i wsadził twarz między kraty. Francuz skurczył się jeszcze bardziej. Gdyby mógł, rozpłaszczyłby się na ścianie, przysięgam.

– Masz piątaka albo dziesiątkę, żeby zapłacić za pudełko od cygar, ty złamasie? – zapytał go Percy.

– Mam cztery centy – odparł Delacroix. – Zapłacę za pudełko, jeśli jest dobre. S’il est bon.

– Wiesz, co ci powiem? – podjął Percy. – Jeśli ten stary bezzębny alfons sprzeda ci pudełko marki Corona za cztery cenciaki, zwinę trochę waty z ambulatorium, żebyś mógł je wyścielić. Nim się z nami rozstaniesz, urządzimy tu prawdziwy mysi Hilton. Mam napisać raport z egzekucji Bitterbucka – dodał, zwracając się do mnie. – Czy masz u siebie jakieś pióro, Paul?

– Naturalnie – odparłem. – A także odpowiednie formularze. W górnej lewej szufladzie.

– To cudownie – stwierdził i odszedł zamaszystym krokiem do mojego gabinetu.

Harry i ja spojrzeliśmy na siebie.

– Zachorował czy co? – zapytał Harry. – A może poszedł do swojego lekarza i dowiedział się, że zostały mu tylko trzy miesiące życia?

Odpowiedziałem, że nie mam najmniejszego pojęcia, co się stało. I rzeczywiście przez jakiś czas nie miałem pojęcia, ale w końcu mnie oświeciło. A kilka lat później odbyłem podczas kolacji interesującą rozmowę z Halem Mooresem. W tym czasie mogliśmy już swobodnie rozmawiać; Hal przeszedł na emeryturę, a ja pracowałem w poprawczaku. To była jedna z tych kolacyjek, kiedy człowiek za dużo pije, za mało je i za wiele mówi. Hal oznajmił, że Percy przyszedł do niego, skarżąc się na mnie i w ogóle na stosunki panujące na bloku. Było to zaraz po tym, jak przyjechał do nas Delacroix i ja z Brutalem powstrzymaliśmy Percy’ego przed pobiciem Francuza na śmierć. Najbardziej uraziło drania to, że powiedziałem, by zszedł mi z oczu. Nie rozumiał, jak ktoś miał czelność odezwać się w ten sposób do krewnego gubernatora.

Moores powstrzymywał burzę dopóty, dopóki mógł, a kiedy stało się jasne, że Percy będzie się starał wykorzystać swoje znajomości, aby udzielono mi nagany albo w najlepszym razie przesunięto na inny blok, wezwał go do swojego gabinetu i oświadczył, że jeśli przestanie kołysać łodzią, on, Moores, osobiście dopilnuje, by kierował egzekucją Eduarda Delacroix. Obiecał mu, że będzie stał tuż obok krzesła. Ja miałem jak zwykle czuwać nad wszystkim, ale świadkowie nie musieli o tym w ogóle wiedzieć: będą przekonani, że kotyliona prowadzi osobiście pan Percy Wetmore. Moores nie obiecywał nic ponad to, co już wcześniej przedyskutowaliśmy i na co przystałem, ale Percy nie miał o tym pojęcia. Zgodził się nie składać na mnie skargi i atmosfera na bloku E znacznie się poprawiła. Zgodził się nawet na to, by Delacroix zatrzymał w charakterze udomowionego zwierzątka jego starą nemezis. To zdumiewające, jak bardzo pewni ludzie potrafią się zmienić, jeśli tylko przyświeca im jakiś cel. Percy’emu wystarczyło, że dyrektor Moores pozwolił mu pozbawić życia małego łysiejącego Francuza.

9

Tu-Tut uważał, że cztery centy to zdecydowanie za mało za pierwszorzędne pudełko po cygarach marki Corona i miał chyba rację – pudełka po cygarach cieszyły się w więzieniu wielkim powodzeniem. Można było w nich przechowywać tysiące różnych przedmiotów, ładnie pachniały i przypominały naszym klientom życie na wolności. Chyba dlatego, że w więzieniu wolno było palić papierosy, ale nie cygara.

Dean Stanton, który wrócił już na blok, dorzucił jednego centa i ja dałem tyle samo. Kiedy Tu-Tut mimo wszystko nie dawał się przekonać, wziął go w obroty Brutal. Najpierw powiedział mu, żeby nie był takim dusigroszem, następnie obiecał, że on, Brutus Howell, osobiście odda Tu-Tutowi pudełko nazajutrz po egzekucji Delacroix.

– Sześć centów to może rzeczywiście za mało, gdybyśmy mówili o kupnie – stwierdził. – Ale musisz przyznać, że to wspaniała cena za wypożyczenie. Eddie przejdzie Milę za miesiąc, najdalej za sześć tygodni. Człowieku, zanim zdążysz się obejrzeć, będziesz miał to pudełko z powrotem na swoim wózku.

– Jakiś sędzia o miękkim sercu może mu dać odroczenie i facet zaśpiewa jeszcze nam piosenkę o starych znajomych – mruknął Tu-Tut, w gruncie rzeczy jednak wiedział, że to nieprawda, a Brutal wiedział, że on wie. Stary Tu-Tut popychał swój oklejony cytatami z Biblii wózek w czasach, gdy pocztę dostarczali jeszcze posłańcy na kucykach, i miał licznych informatorów – jak sądziłem wówczas, o wiele lepszych niż nasi. Wiedział, że Delacroix nie ma co liczyć na sędziego o miękkim sercu i że jedyną nadzieję może pokładać w gubernatorze, który nie ułaskawiał raczej podpalaczy, mających na sumieniu pół tuzina jego wyborców.

– Jeśli nawet nie dostanie odroczenia, ta mysz będzie srała do pudełka aż do października, może nawet do Święta Dziękczynienia – nie dawał za wygraną, ale Brutal widział, że jego opór słabnie. – Kto kupi pudełko, które jakaś mysz używała jako ubikacji?

– Trzymajcie mnie, bo padnę – jęknął Brutal. – To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem, Tu-Tut. Po pierwsze Delacroix tak zadba o to pudełko, że będziesz mógł z niego jeść niedzielny obiad. Tak strasznie kocha tę mysz, że wyliże je do czysta, jeśli zajdzie taka potrzeba.

– Nie chcę tego słuchać – przerwał mu Tu-Tut, marszcząc nos.

– Po drugie – podjął Brutal – mysie bobki to nic strasznego. Są twarde jak śrut, drobny śrut na ptaki. Można je od razu wytrząsnąć. Nie ma się czym przejmować.

Stary Tu-Tut był zbyt rozsądny, żeby protestować. Spędził dość czasu na świeżym powietrzu, by wiedzieć, kiedy może wystawić twarz na bryzę, a kiedy schować się przed huraganem. Nie był to jeszcze huragan, ale my, mundurowi, polubiliśmy tę mysz i przypadł nam do gustu pomysł, żeby zamieszkała razem z Delacroix, a to oznaczało, że Tu-Tut musi stawić czoło co najmniej silnej wichurze. Francuz dostał zatem swoje pudełko, a Percy dotrzymał słowa – dwa dni później dno zostało wyścielone miękkimi wacikami z ambulatorium. Percy przekazał je osobiście i widziałem lęk na twarzy Delacroix, kiedy wystawił dłoń przez kraty, żeby je odebrać. Bał się, że Percy złapie go za rękę i połamie mu palce. Ja też się trochę tego bałem, ale nic takiego się nie stało. Tamtego dnia wydawało mi się, że mogę nawet polubić Percy’ego, chociaż trudno było nie zauważyć chłodnego rozbawienia w jego oczach. Obaj mieli swoje maskotki. Delacroix trzymał swoją w celi, do końca życia pieszcząc ją i kochając; Percy uzbroił się w cierpliwość (na tyle w każdym razie, na ile może się uzbroić w cierpliwość człowiek jego pokroju), następnie zaś spalił swoją maskotkę żywcem.

– Otwieramy mysi Hilton – powiedział Harry. – Pytanie tylko, czy ta mała cholera zechce w nim zamieszkać?

Odpowiedź na to pytanie poznaliśmy, gdy Delacroix złapał jedną ręką Pana Dzwoneczka i wsadził go delikatnie do pudełka. Mysz wślizgnęła się pod białą watę, jakby to była puchowa pierzyna ciotki Bei, i pudełko stało się jej domem aż do dnia… ale o tym, jak zakończyła się historia Pana Dzwoneczka, opowiem w stosownym czasie.

Obawy Tu-Tuta, że pudełko po cygarach zamieni się w ubikację, okazały się zupełnie bezpodstawne. Nigdy nie ujrzałem w nim ani jednego mysiego bobka, a Delacroix twierdził, że nie widział ich nigdzie w całej celi. Znacznie później, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Brutal pokazał mi dziurę w belce i znaleźliśmy w niej kolorowe drzazgi, przesunąłem na inne miejsce stojące w kącie izolatki krzesło i znalazłem pod nim małą kupkę mysich odchodów. Pan Dzwoneczek załatwiał się jak widać zawsze w tym samym miejscu, jak najdalej od nas. I jeszcze jedno: nigdy nie widziałem, żeby sikał, a myszy nie potrafią na ogół zamknąć kranika na dłużej niż na dwie minuty, zwłaszcza kiedy coś jedzą. Mówię wam, ten przeklęty zwierzak był prawdziwym cudem natury.

Mniej więcej tydzień po tym, jak Pan Dzwoneczek zamieszkał w pudełku po cygarach, Delacroix zawołał mnie i Brutala, żebyśmy coś zobaczyli. Robił to tak często, że stało się to irytujące – tak jakby fakt, że Pan Dzwoneczek przewraca się na grzbiet i wymachuje łapkami w powietrzu, był zdaniem tego konusowatego Francuza najciekawszą sztuczką pod słońcem – ale tym razem naprawdę ubawiło nas to, co pokazał.

Po wydaniu wyroku na Delacroix zapomnieli o nim wszyscy z wyjątkiem jednej krewnej – z tego, co pamiętam, niezamężnej ciotki – która pisała do niego raz w tygodniu. Przysłała mu także wielką torbę miętowych cukierków, które w tamtych czasach sprzedawano z marką Canada Mints i które przypominały z wyglądu duże różowe pastylki. Nie daliśmy mu oczywiście całej torby od razu; ważyła pięć funtów, a on gotów był je ssać tak długo, aż złapałaby go kolka i wylądowałby w ambulatorium. Podobnie jak prawie wszyscy mordercy, zupełnie nie znał umiaru. Dostawał na raz najwyżej sześć pastylek i tylko wtedy, kiedy poprosił.

Podeszliśmy więc do celi – Pan Dzwoneczek siedział na pryczy obok Francuza, trzymając w łapkach jedną z tych różowych miętówek i z radością ją obgryzając. Delacroix nie posiadał się wprost ze szczęścia – przypominał pianistę, który obserwuje ćwiczącego pierwsze palcówki pięcioletniego syna. Nie zrozumcie mnie źle: to było śmieszne, naprawdę. Miętówka była wielka jak pół Pana Dzwoneczka i pokryty białym futerkiem brzuch myszy był już od niej nieźle rozdęty.

– Zabierz jej to, Eddie – powiedział Brutal, na pół rozbawiony, na pół przerażony. – Chryste wszechmogący, będzie żarła, aż pęknie. Nawet tutaj czuję zapach mięty. Ile jej już dałeś?

– Ta jest druga – odparł Delacroix, spoglądając z lekkim niepokojem na brzuch Pana Dzwoneczka. – Naprawdę myśli pan, że pęknie?

– To całkiem możliwe – potwierdził Brutal.

Delacroix, który wziął sobie najwyraźniej do serca jego opinię, sięgnął po nie dojedzoną miętówkę. Myślałem, że mysz capnie go w palec, lecz Pan Dzwoneczek oddał cukierek – a raczej to, co z niego zostało – bez żadnych ceregieli. Spojrzałem na Brutala, który potrząsnął lekko głową, jakby chciał powiedzieć, że on też tego nie rozumie. A potem Pan Dzwoneczek skoczył do swojego pudełka i położył się skonany na boku, co ponownie pobudziło całą naszą trójkę do śmiechu. Po tym epizodzie przywykliśmy do widoku myszy, która siedziała obok Delacroix, chrupiąc w dystyngowany sposób miętówkę, niczym zajadająca podwieczorek starsza pani, a także do towarzyszącego im obojgu zapachu, który wyczułem potem w tej dziurze w belce – słodkawo-gorzkiego zapachu mięty.

Zanim przejdę do przyjazdu Williama Whartona, kiedy to nasz blok naprawdę znalazł się na skraju cyklonu, muszę opowiedzieć jeszcze jedną historię o Panu Dzwoneczku. Tydzień albo dwa po epizodzie z miętówkami – gdy, jak sądzę, uratowaliśmy pupila Delacroix od śmierci z przejedzenia – Francuz wezwał mnie do swojej celi. Byłem wtedy sam; Brutal poszedł po coś do magazynu, a regulamin zabraniał w takich okolicznościach zbliżać się do więźnia. Ponieważ jednak mógłbym bez trudu przewrócić Delacroix małym palcem, postanowiłem złamać regulamin i zobaczyć, czego chce.

– Niech pan popatrzy, panie Edgecombe – oznajmił. – Zobaczy pan, co potrafi zrobić Pan Dzwoneczek!

Sięgnął pod pryczę i wydobył schowaną za pudełkiem po cygarach małą drewnianą szpulkę.

– Skąd to wziąłeś? – zapytałem, chociaż z góry znałem odpowiedź. Istniała tylko jedna osoba, od której mógł to dostać.

– Dał mi Tu-Tut – odparł. – Niech pan patrzy.

Nie musiał mnie o to prosić – od kilku chwil przyglądałem się już Panu Dzwoneczkowi, opierającemu się przednimi łapkami o skraj pudełka i nie odrywającemu swoich czarnych oczek od szpuli, którą Delacroix trzymał między kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki. Czułem, jak cierpnie mi skóra na plecach. Nigdy nie widziałem, żeby mysz oddawała się jakiejś czynności z taką skwapliwością… z taką inteligencją. Nie wierzę, żeby Pan Dzwoneczek był istotą nadprzyrodzoną i przepraszam bardzo, jeśli pozwoliłem wam odnieść takie wrażenie, nigdy jednak nie wątpiłem, że był genialnym przedstawicielem swojego gatunku.

Delacroix pochylił się i puścił pozbawioną nitki szpulkę. Potoczyła się po podłodze lekko niczym para kół połączonych osią. Mysz wyskoczyła z pudełka i pobiegła za nią jak goniący za kijem pies. Krzyknąłem głośno ze zdumienia, a Delacroix wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Szpulka odbiła się od ściany i potoczyła z powrotem. Pan Dzwoneczek obiegł ją dookoła i zaczął popychać z powrotem do pryczy, zmieniając swoją pozycję, kiedy tylko podążała w niewłaściwym kierunku. Dotoczył szpulkę aż do nóg Delacroix, a potem podniósł wzrok i przez chwilę mu się przyglądał, jakby chciał się upewnić, czy Francuz nie ma dla niego żadnych kolejnych pilnych zleceń (być może kilku algebraicznych równań do rozwiązania albo paru łacińskich zdań do rozbioru). Uzyskawszy widać satysfakcjonującą odpowiedź, wskoczył z powrotem do swojego pudełka.

– Nauczyłeś ją tego? – zapytałem.

– Tak jest, panie Edgecombe – odparł Delacroix, szeroko się uśmiechając. – Przynosi mi ją za każdym razem. Piekielnie sprytna, prawda?

– A szpulka? Skąd wiedziałeś, że będzie się nią bawiła, Eddie?

– Szepnęła mi do ucha, że chce ją dostać – stwierdził pogodnym tonem Francuz. – Tak samo jak wtedy, kiedy powiedziała mi, jak się nazywa.

Delacroix pokazał nową sztuczkę swojej myszy wszystkim pozostałym strażnikom… wszystkim z wyjątkiem Percy’ego. Nie miało dla niego znaczenia, że to Percy zaproponował wypożyczenie pudełka po cygarach i zorganizował watę, żeby je wyścielić. Mały Francuz przypominał w tym niektóre psy: kiedy raz je kopniesz, nigdy ci nie zaufają, choćbyś był dla nich nie wiadomo jak miły.

Pamiętam do dzisiaj jego okrzyk: “Hej, panowie! Chodźcie zobaczyć, co takiego potrafi Pan Dzwoneczek!”. I podążający do jego celi niebieski orszak strażników – Brutala, Harry’ego, Deana, nawet Billa Dodge’a – wszystkich należycie zdumionych, tak samo jak zdumiony byłem wcześniej ja.

Kilka dni po tym, jak Pan Dzwoneczek pokazał po raz pierwszy sztuczkę ze szpulą, Harry Terwilliger poszperał wśród akcesoriów, które trzymaliśmy w izolatce, znalazł tam kredki marki Crayola i przyniósł je Delacroix z prawie zażenowanym uśmiechem.

– Pomyślałem sobie, że mógłbyś pokolorować tę szpulę na różne kolory – powiedział. – Twój mały kumpel będzie występował jak jakaś cyrkowa mysz.

– Cyrkowa mysz! – powtórzył Delacroix i na jego twarzy odmalowało się bezgraniczne szczęście. Przypuszczam, że był rzeczywiście bezgranicznie szczęśliwy, być może po raz pierwszy w całym swoim żałosnym życiu. – To jest to! Cyrkowa mysz! Kiedy stąd wyjdę, zrobi ze mnie bogacza! Zobaczycie, że zrobi.

Percy Wetmore zwróciłby niezawodnie uwagę Delacroix, że opuści Cold Mountain w ambulansie bez włączonej syreny, ale Harry nie był taki. Powiedział po prostu Francuzowi, żeby pokolorował szpulę tak szybko, jak potrafi, ponieważ będzie musiał mu zabrać kredki zaraz po obiedzie.

I Del pokolorował ją, a jakże. Kiedy skończył, jeden koniec szpuli był żółty, drugi zielony, a bębenek w środku czerwony jak wóz straży pożarnej. Przywykliśmy do jego szumnej zapowiedzi: Maintenant, m’sieurs et mesdames! Le cirque presentement le mous’ amusant et amazeant! Nie brzmiało to może zupełnie tak, jak tu napisałem, ale daje jakie takie pojęcie o jego dziwacznej francuszczyźnie. Delacroix wydawał następnie z głębi gardła warkotliwy odgłos – przypuszczam, że miało to przypominać werbel – i puszczał szpulkę po podłodze. Pan Dzwoneczek natychmiast ją doganiał i albo popychał nosem, albo toczył przed sobą łapkami. Zwłaszcza ta druga sztuczka była czymś, za obejrzenie czego naprawdę zapłacilibyście forsę w cyrku. Delacroix, jego mysz i jaskrawo pokolorowana szpulka były głównymi atrakcjami Zielonej Mili, kiedy pod naszą opiekę i nadzór trafił John Coffey, i przez jakiś czas nic się pod tym względem nie zmieniło. A potem z powrotem zaczęła mnie dręczyć infekcja dróg moczowych, a na blok przybył William Wharton i rozpętało się prawdziwe piekło.

10

Daty powypadały mi w większości z głowy. Przypuszczam, że mógłbym poprosić moją wnuczkę, Danielle, żeby poszukała ich w starych gazetach, ale co by to dało? Najważniejszych dat, jak dzień, gdy podeszliśmy do celi Delacroix i zobaczyliśmy siedzącą mu na ramieniu mysz albo kiedy na blok przybył William Wharton i o mało nie zabił Deana Stantona, i tak nie znajdzie się w gazetach. Lepiej chyba pisać tak, jak to robiłem do tej pory; daty nie mają w końcu tak dużego znaczenia, jeśli ktoś pamięta to, co widział, i potrafi ułożyć zdarzenia w odpowiedniej kolejności.

Wypadki zaczęły się toczyć szybciej. Kiedy z gabinetu Curtisa Andersena dotarły do mnie papiery dotyczące Delacroix, z zaskoczeniem odkryłem, że randka naszego Francuza ze Starą Iskrówą została wyznaczona wcześniej, niż się spodziewaliśmy – o czymś takim praktycznie nie słyszało się nawet w tamtych czasach, gdy nie trzeba było poruszyć połowy niebios i całej ziemi, żeby wykonać na kimś wyrok śmierci. Chodziło chyba o dwa dni; egzekucja została przesunięta z dwudziestego siódmego na dwudziesty piąty października. Nie ręczę za to słowem, ale raczej się nie mylę; pamiętam, jak pomyślałem, że Tu-Tut odzyska swoje pudełko po cygarach wcześniej, niż tego oczekiwał.

Opóźniło się natomiast przybycie Whartona. Po pierwsze jego proces trwał dłużej, niż sądzili wiarygodni na ogół informatorzy Andersena (gdy chodziło o Dzikiego Billa, nic nie było wiarygodne, nawet nasze sprawdzone w ciągu wielu lat i podobno niezawodne metody kontroli więźnia). Po drugie już po wydaniu werdyktu – tak przynajmniej napisali w aktach – zabrano go do szpitala w Indianoli na badania. Podczas rozprawy miał kilka ataków, dwa razy do tego stopnia poważnych, że przewrócił się i leżał, dygocząc, podskakując i bębniąc piętami o podłogę. Wyznaczony z urzędu adwokat twierdził, że Wharton cierpi na epilepsję i popełnił swoje zbrodnie w stanie niepoczytalności; prokurator uważał, że omdlenia i konwulsje są oszustwem tchórza, który rozpaczliwie stara się ocalić swoje nędzne życie. Po obejrzeniu na własne oczy rzekomych ataków epilepsji ława przysięgłych orzekła, że są symulowane. Sędzia przychylił się do tej opinii, ale po wydaniu werdyktu zlecił przeprowadzenie serii badań. Bóg jeden wie dlaczego; może był po prostu ciekawy.

To istny cud, że Wharton nie uciekł ze szpitala (w którym, jak na ironię, przebywała w tym samym czasie żona dyrektora Mooresa, Melinda). Przypuszczam, że pilnowało go bez przerwy kilku strażników, a poza tym wciąż miał nadzieję, że uznają go za niepoczytalnego z powodu epilepsji, jeśli oczywiście ją stwierdzą.

Nie stwierdzili. Lekarze nie wykryli żadnych zmian w jego mózgu – przynajmniej fizjologicznych – i Billy “Kid” Wharton zjawił się w końcu w Cold Mountain. Stało się to szesnastego albo osiemnastego października; pamiętam, że przybył do nas prawie dwa tygodnie po Johnie Coffeyu i tydzień albo dziesięć dni przed wykonaniem wyroku na Delacroix.

Dzień, w którym przyjęliśmy na blok naszego nowego psychopatę, obfitował dla mnie w wiele wydarzeń. Obudziłem się o czwartej rano z pulsującym bólem w kroczu i nabrzmiałym rozpalonym penisem. Jeszcze nim spuściłem nogi z łóżka, wiedziałem, że wbrew temu, co sądziłem, stan mojego zdrowia wcale się nie poprawił. Infekcja cofnęła się tylko na krótko, a teraz wracała.

Wyszedłem do wygódki, żeby się załatwić – dopiero trzy lata później zamontowaliśmy pierwszy ustęp z bieżącą wodą – ale mijając stertę drewna stojącą przy domu, zdałem sobie sprawę, że nie zdołam się powstrzymać ani chwili dłużej. Zsunąłem w dół spodnie od piżamy i dokładnie w tym samym momencie z penisa trysnęła struga moczu. Towarzyszył jej najbardziej potworny ból, jakiego doznałem w całym swoim życiu. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku miałem atak woreczka żółciowego i wiem, że ludzie twierdzą, iż nic nie może się z nim równać, ale ten atak był niczym lekka nadkwasota w porównaniu z tym, co wówczas poczułem.

Ugięły się pode mną nogi, osunąłem się ciężko na kolana i podarłem spodnie w kroku, rozstawiając szeroko nogi, żeby nie stracić równowagi i nie runąć twarzą w kałużę własnej uryny. Upadłbym mimo to, gdybym nie chwycił się lewą ręką za jedno z bierwion. Wszystko to mogło się zresztą dziać w Australii albo nawet na innej planecie. Całą moją uwagę zaprzątał ból, który płonął we mnie żywym ogniem; paliło mnie podbrzusze, a penis – organ, o którym pamiętałem wyłącznie wtedy, gdy dostarczał mi najbardziej intensywnej przyjemności, jakiej może doznać mężczyzna – wydawał się topić w żarze. Spoglądając w dół, sądziłem, że zobaczę tryskający z niego strumień krwi, ujrzałem jednak najzwyczajniejszy w świecie mocz.

Opierając się jedną ręką o stos drewna, drugą zasłoniłem usta, całą siłą woli powstrzymując okrzyk bólu. Nie chciałem przerazić mojej żony. Wydawało mi się, że nigdy nie przestanę sikać, jednak w końcu strumień moczu ustał. W tym momencie ból przeszywał cały mój brzuch i jądra; miałem wrażenie, że rozdzierają je pokryte rdzą stalowe zęby. Przez dłuższą chwilę – mogło to trwać co najmniej minutę – nie byłem w stanie się podnieść. W końcu ból zaczął słabnąć i podźwignąłem się na nogi. Patrząc na wsiąkający w ziemię mocz, zastanawiałem się, czy zdrowy na umyśle Bóg mógł stworzyć świat, w którym wylanie z siebie tych paru kropel powoduje tak potworny ból.

Wezmę zwolnienie, pomyślałem, i wybiorę się jednak do doktora Sadlera. Nie znosiłem mdłości, jakie wywoływały jego tabletki, lecz wszystko było lepsze od tego, co czułem, kiedy klęczałem zagryzając wargi przy stercie drewna, a mój członek meldował, że oblano go naftą i podpalono.

Potem jednak, łykając aspirynę w kuchni i słuchając dochodzącego z sypialni cichego pochrapywania Janice, przypomniałem sobie, że właśnie dzisiaj przybywa na blok William Wharton i że nie będzie tam Brutala – wyznaczono go do pomocy przy przenosinach biblioteki i ambulatorium do nowego budynku. Mimo okropnego bólu nie mogłem pozostawić Whartona Deanowi i Harry’emu. Byli dobrymi strażnikami, ale Curtis Andersen zaznaczył w swoim raporcie, że William Wharton jest wyjątkowym sukinsynem. “Facetowi jest po prostu wszystko jedno”, napisał, po czym podkreślił dwa razy to zdanie.

W tym momencie ból trochę ustąpił i byłem w stanie się skoncentrować. Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli wybiorę się wcześniej do więzienia. Mogłem tam być już o szóstej, w porze kiedy przychodził na ogół do pracy dyrektor Moores. Poproszę go, żeby na czas przyjęcia Williama Whartona przesunął Brutusa Howella na blok E, a potem złożę od dawna odkładaną wizytę lekarzowi. Cold Mountain leżało po drodze.

Dwukrotnie podczas jazdy do więzienia zatrzymywała mnie nagła potrzeba. Za każdym razem byłem w stanie zjechać na bok i nie narażając się na wstyd uporać z problemem (ruch na bocznych drogach był zresztą o tej porze prawie zerowy). Żadna z tych dwóch chwil nie była tak bolesna jak ta, kiedy zwaliłem się z nóg idąc do wygódki, a jednak za każdym razem zaciskałem kurczowo palce na klamce mojego małego forda coupe, żeby zachować równowagę, i czułem, jak po rozpalonej twarzy spływają mi strużki potu. Byłem poważnie chory, to nie ulegało kwestii.

W końcu się dowlokłem. Wjechałem przez południową bramę, zaparkowałem na swoim miejscu i ruszyłem na górę, żeby zobaczyć się z dyrektorem. Minęła właśnie szósta. Sekretariat, w którym urzędowała panna Hannah, był pusty – pojawiała się na ogół o stosunkowo cywilizowanej godzinie siódmej – ale w gabinecie Mooresa paliło się światło. Zapukałem do drzwi i nie czekając na odpowiedź, wszedłem do środka. Moores podniósł wzrok, zdumiony, że ktoś zagląda do niego o tak niezwykłej porze, i oddałbym w tym momencie wszystko, żeby nie widzieć go w takim stanie, kompletnie odsłoniętego i bezbronnego. Jego białe włosy, zazwyczaj elegancko uczesane, sterczały każdy w inną stronę; kiedy wszedłem, wbijał w nie dłonie, tak jakby chciał je wyrwać z głowy. Miał zaczerwienione i podpuchnięte oczy, a niedowład mięśni był gorszy, niż kiedykolwiek u niego widziałem; wyglądał jak człowiek, który wrócił właśnie z długiego spaceru na siarczystym mrozie.

– Przepraszam, Hal, zajrzę do ciebie później – powiedziałem.

– Nie – odparł. – Proszę cię, wejdź, Paul. Zamknij drzwi i wejdź. Nigdy jeszcze nie potrzebowałem tak bardzo czyjejś obecności. Zamknij drzwi i wejdź do środka.

Zrobiłem, o co mnie poprosił, po raz pierwszy, od chwili gdy się obudziłem, zapominając o swoim własnym bólu.

– To guz mózgu – oznajmił. – Widać go na rentgenie. Byli z tego zdjęcia bardzo zadowoleni. Jeden z nich stwierdził, że to najlepszy rentgen, jaki komukolwiek udało się zrobić, przynajmniej do tej pory; chcą zamieścić zdjęcie w jakimś ważnym medycznym piśmie w Nowej Anglii. Guz jest wielkości cytryny i sięga tak głęboko, że nie mogą go operować. Stwierdzili, że umrze przed Bożym Narodzeniem. Nie powiedziałem jej. Nie wiem, jak to zrobić. Nie mam pojęcia.

A potem zaczął płakać, zanosząc się głośnym szlochem, który sprawił, że poczułem jednocześnie żal i rodzaj przerażenia – kiedy człowiek, który kontroluje się tak jak Hal Moores, traci nad sobą w końcu panowanie, po prostu strach na to patrzeć. Stałem przez chwilę w miejscu, a potem podszedłem i objąłem go ramieniem. Moores złapał mnie wpół i wyzbywając się wszelkich zahamowań, zaczął łkać z głową przytuloną do mojego brzucha. Później, kiedy się opanował, przeprosił mnie. Zrobił to, unikając mojego wzroku, jak ktoś, kto wie, że strasznie się zblamował, tak strasznie, że być może trudno mu będzie z tym dalej żyć. Ktoś taki może znienawidzić osobę, która oglądała go w tym stanie. Moores nie był do tego zdolny, ale pod wpływem tych wydarzeń w ogóle zapomniałem poruszyć sprawę, z którą do niego przyszedłem. Po wyjściu z gabinetu zamiast z powrotem do samochodu ruszyłem na blok E. Zadziałała już wtedy aspiryna i ból w podbrzuszu ograniczał się do lekkiego pulsowania. Przetrwam jakoś ten dzień, postanowiłem, dopilnuję przyjęcia Whartona, a po południu odwiedzę ponownie Mooresa i załatwię sobie zwolnienie na jutro. Najgorsze mam już za sobą, pomyślałem, nie mając pojęcia, że zła passa dopiero się zaczęła.

11

– Myśleliśmy, że jest wciąż otumaniony po badaniach – stwierdził po południu Dean. Miał niski, schrypnięty głos, przypominający szczekanie psa i purpurowo-czarne sińce na szyi. Widziałem, że mówienie sprawia mu ból i zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby przestał, ale czasami bardziej boli, gdy człowiek zachowuje milczenie. Uznałem, że tak właśnie rzecz ma się w tym wypadku, i dałem mu spokój. – Myśleliśmy wszyscy, że jest otumaniony, prawda? – powtórzył.

Harry Terwilliger pokiwał głową i po chwili zrobił to nawet Percy, który siedział z boku z ponurą miną.

Brutal spojrzał na mnie i przez moment patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Myśleliśmy w gruncie rzeczy to samo: że tak to właśnie wygląda. Człowiek przestrzega przez całe życie regulaminu, a potem popełnia jeden głupi błąd i niebo wali mu się na głowę. Sądzili, że jest otumaniony po lekach, mieli prawo tak przypuszczać, ale żaden nie zapytał, czy tak jest w istocie. W oczach Brutala zobaczyłem chyba coś jeszcze: świadomość, że Harry i Dean wyciągną wnioski ze swojego błędu. Zwłaszcza Dean, który o mały włos się nie przekręcił. Tylko Percy nie wyciągnie żadnych wniosków. Percy chyba tego nie potrafił. Umiał tylko siedzieć w kącie i się dąsać, ponieważ znowu wdepnął w samo gówno.

Do Indianoli po Dzikiego Billa Whartona wybrało się ich siedmiu: Harry, Dean, Percy i jeszcze po dwóch strażników z tyłu i z przodu (zapomniałem ich nazwisk, chociaż jestem przekonany, że kiedyś je znałem). Pojechali tak zwanym dyliżansem, czyli ciężarówką marki Ford ze wzmocnionymi stalowymi ścianami i podobno kuloodpornymi szybami. Wyglądała jak skrzyżowanie cysterny i pojazdu opancerzonego.

Dowodzący ekspedycją Harry Terwilliger przekazał papiery szeryfowi (nie Homerowi Cribusowi, lecz, z tego, co wiem, jakiemuś innemu obieralnemu palantowi), który przekazał im w zamian pana Williama Whartona, łotra extraordinaire, jak mógłby go nazwać Delacroix. Wysłaliśmy wcześniej więzienny uniform, ale szeryf i jego ludzie nie zadali sobie trudu, żeby go weń przyodziać; zostawili to naszym chłopcom. Kiedy zobaczyli go na pierwszym piętrze szpitala, Wharton, kościsty facet z wąską pryszczatą gębą i długimi potarganymi blond włosami, miał na sobie bawełnianą szpitalną koszulę i tanie filcowe kapcie. Jego tyłek, również wąski i również pryszczaty, wystawał spod koszuli. Tę część ciała Harry i reszta zobaczyli najpierw, bo kiedy tam weszli, Wharton stał w oknie i wyglądał na parking. Nie odwrócił się, ale stał bez słowa, trzymając w jednej ręce odsuniętą zasłonę, podczas gdy Harry ochrzaniał szeryfa za to, że nie chciało mu się przebrać Whartona w więzienne drelichy, a szeryf – jak każdy znany mi małomiasteczkowy dygnitarz – udzielał mu w odpowiedzi wykładu o tym, co należy, a co nie należy do jego obowiązków.

Kiedy Harry’ego znudziła ta część programu (wątpię, żeby trwało to dłużej niż kilkanaście sekund), kazał Whartonowi odwrócić się przodem. Wharton zrobił to. Wyglądał, oznajmił nam Dean swoim szczekliwym ochrypłym głosem, jak typowy udający wielkiego chojraka wiejski opryszek, taki, jakich tysiące przewinęły się przez Cold Mountain w czasie, gdy tam pracowaliśmy. Pod buńczuczną maską kryją tylko podłość i agresję. Czasem, kiedy są osaczeni, również tchórzostwo, ale najczęściej tylko podłość i agresję, podłość i agresję. Są ludzie, którzy w facetach pokroju Billy’ego Whartona dostrzegają jakiś szlachetny rys, ale ja do nich nie należę. Szczur również walczy, kiedy zapędzi się go w ślepy zaułek. Na twarzy Billa nie malowało się więcej ludzkich uczuć niż na jego pryszczatym tyłku, powiedział nam Dean. Z ust ciekła mu strużka śliny, miał nieobecne oczy, pochyłe ramiona i zwisające po bokach ręce. Wydawał się kompletnie naszpikowany morfiną, przymulony dokładnie tak samo jak wszyscy narkomani, których oglądali wcześniej.

Słuchając relacji Deana, Percy po raz kolejny kiwnął głową.

– Włóż to – rozkazał Harry Whartonowi, wskazując leżące na łóżku drelichy. Ktoś wyjął je z brązowego papieru, w który zostały zapakowane, poza tym jednak nie ruszył nawet palcem – leżały dokładnie tak, jak przygotowano je w więziennej pralni. Z jednego rękawa koszuli wystawały białe bawełniane szorty, z drugiego para białych skarpetek.

Wharton wydawał się całkowicie uległy, ale nie był w stanie ubrać się bez pomocy strażników. Udało mu się włożyć szorty, kiedy jednak przyszło do spodni, usiłował bezskutecznie wsadzić obie nogi do jednej nogawki. Dean pomógł mu w końcu, wsuwając stopy tam, gdzie było ich miejsce, i zapinając rozporek. Wharton stał spokojnie. Nie próbował nawet ruszyć palcem, gdy się zorientował, że Dean i tak zrobi wszystko za niego. Gapił się bezmyślnie w ścianę, ze zwisającymi w dół rękoma, i żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że symuluje. Nie dlatego, że chciał uciec (tak mi się przynajmniej wydaje). Chodziło mu o to, by sprawić jak najwięcej kłopotów, kiedy nadarzy się odpowiednia okazja.

Papiery zostały podpisane. William Wharton, który w momencie aresztowania stał się własnością hrabstwa, teraz przeszedł na własność stanu. Poprowadzono go pod eskortą tylnymi schodami na parter i przez kuchnię. Szedł ze spuszczoną głową i luźno dyndającymi dłońmi o długich palcach. Za pierwszym razem, gdy spadła mu czapka, Dean włożył mu ją z powrotem na głowę. Za drugim wetknął ją po prostu do własnej kieszeni.

Mógł narozrabiać, kiedy zakuwali go z tyłu karetki, ale nie skorzystał z tej okazji. Jeśli rozumował logicznie (nawet dzisiaj nie jestem pewien, czy był do tego zdolny), musiał dojść do wniosku, że przestrzeń jest zbyt mała, a strażników zbyt wielu, by urządzić porządną zadymę. Założono mu więc łańcuchy, jeden między kostkami, a drugi – jak się okazało, zbyt długi – między nadgarstkami.

Jazda do Cold Mountain zajęła godzinę. Przez cały ten czas Wharton siedział na ławce po lewej stronie tuż przy kabinie, ze spuszczoną głową i skutymi rękoma, które zwisały luźno między kolanami. Co jakiś czas nucił coś pod nosem, oświadczył Harry, a Percy ocknął się z zadumy i dodał, że z ust złamasa sączyła się ślina, kropla po kropli, tak że w końcu między jego stopami utworzyła się całkiem spora kałuża. Ślinił się jak pies, któremu kapie z pyska w gorący letni dzień.

Wjechali przez południową bramę mijając, jak sądzę, po drodze mój samochód. Strażnik odsunął wielkie drzwi dzielące parking od spacerniaka i dyliżans wtoczył się do środka. W pobliżu było niewielu więźniów; większość z nich pracowała w ogrodzie. Trwał właśnie sezon zbierania dyń. Karetka podjechała prosto do bloku E i zatrzymała się. Kierowca otworzył drzwi i powiedział, że jedzie do garażu, żeby zmienić olej, i że przyjemnie mu się z nimi pracowało. Dodatkowi strażnicy odjechali razem z nim, zajadając jabłka w kabinie, której otwarte tylne drzwi bujały się na zawiasach.

Dean, Harry i Percy zostali sami z jednym zakutym w kajdany więźniem. Powinno to wystarczyć i wystarczyłoby, gdyby nie dali się nabrać chudemu jak patyk wiejskiemu parobkowi, który po wyjściu z furgonetki stanął ze spuszczoną głową na środku dziedzińca. Przeszli z nim kilkanaście kroków do drzwi bloku E, w takim samym szyku, w jakim maszerowaliśmy, prowadząc skazańców przez Zieloną Milę. Harry eskortował go z lewej, Dean z prawej, a Percy z tyłu, trzymając w ręku pałkę. Nikt mi o tym nie powiedział, ale dobrze wiedziałem, że ją wyjął; Percy kochał tę swoją hikorową lagę. Jeśli chodzi o mnie, siedziałem w celi – w której miał zamieszkać Wharton aż do momentu, gdy będzie musiał zameldować się w przedsionku piekła – pierwszej z prawej strony, patrząc w stronę izolatki.

Trzymałem w rękach dokumenty i myślałem wyłącznie o tym, żeby wygłosić swoją mowę i zabierać się stamtąd do diabła. Ból w kroczu ponownie się nasilał i chciałem jak najszybciej wrócić do gabinetu i poczekać, aż ustanie.

Dean dał krok do przodu, żeby otworzyć drzwi. Wybrał właściwy klucz z kółka przy pasku i wsunął go w zamek. Wharton ocknął się dokładnie wtedy, gdy Dean przekręcił klucz i nacisnął klamkę. Wydał z siebie przenikliwy nieartykułowany wrzask – coś w rodzaju bitewnego okrzyku – który sparaliżował na jakiś czas Harry’ego i całkowicie wyłączył z akcji Percy’ego Wetmore’a. Usłyszałem ten krzyk przez lekko uchylone drzwi i w pierwszym momencie nie skojarzyłem go w ogóle z dźwiękiem wydawanym przez ludzką istotę; myślałem, że to pies, który dostał się na spacerniak i oberwał od jakiegoś złośliwego więźnia w łeb podkową.

Wharton przerzucił łańcuch, który zwisał między jego dłońmi, przez głowę Deana i zaczął go dusić. Dean zacharczał i skoczył do przodu, w zimne elektryczne światło naszego małego świata, ale Wharton z radością ruszył w ślad za nim, nawet go popchnął, przez cały czas wrzeszcząc i zanosząc się dzikim śmiechem. Zgiął ręce w łokciach, zaciśnięte dłonie podciągnął pod uszy Deana i ściągał łańcuch tak mocno, jak tylko mógł, szorując nim po jego szyi raz w jedną, raz w drugą stronę.

Harry skoczył mu na plecy, złapał za brudne włosy i zdzielił z całej siły pięścią w twarz. Miał przy pasie zarówno pałkę, jak i pistolet, ale w podnieceniu zupełnie o nich zapomniał. Kłopoty z więźniami zdarzały nam się oczywiście już wcześniej, ale żaden nie zaskoczył nas tak kompletnie jak Wharton. Spryt tego człowieka przerastał nasze doświadczenie. Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie zetknąłem się z czymś podobnym.

I był silny. Zniknęła gdzieś cała jego senna rozlazłość. Harry miał wrażenie, że skoczył w sam środek napiętych stalowych sprężyn, które nagle rozprostowywały się jedna za drugą. Wharton zatoczył się w lewo i zrzucił z siebie Harry’ego, który odbił się od biurka oficera dyżurnego i runął na podłogę.

– Juhuuu, chłopaki! – zawył nasz przybysz. – Ale mamy zabawę, nie? No, powiedzcie sami!

Wrzeszcząc i zanosząc się śmiechem, przystąpił z powrotem do duszenia Deana łańcuchem. Dlaczego nie? Wiedział to samo co my; mogliśmy go usmażyć tylko raz.

– Uderz go! Uderz go, Percy! – wrzasnął Harry, gramoląc się na nogi. Ale Percy stał w miejscu, zaciskając w ręku hikorową pałkę, z oczyma wielkimi jak filiżanki. Oto nadarzała się w końcu okazja, na którą tak długo czekał, wspaniała sposobność, by zrobił dobry użytek ze swojej broni, lecz on był zbyt przestraszony i zdezorientowany, żeby kiwnąć palcem. To nie był jakiś bojaźliwy mały Francuz albo czarny olbrzym, który zdawał się być gościem we własnym ciele; to był wcielony diabeł.

Wybiegłem z celi Whartona, rzucając na podłogę dokumenty i wyciągnąłem z kabury moją trzydziestkęósemkę. Po raz drugi tego dnia zapomniałem o infekcji, która paliła moje wnętrzności. Nie miałem powodu wątpić w to, co opowiadano o pustym obliczu oraz nieobecnych oczach naszego gościa, w tym momencie jednak zobaczyłem przed sobą zupełnie innego Whartona. Zobaczyłem zwierzęcą mordę, na której malowały się spryt, podłość i radość. Tak, radość. Nareszcie robił to, do czego był stworzony. Miejsce i okoliczności nie miały znaczenia. Zobaczyłem także nabrzmiałą czerwoną twarz Deana Stantona. Umierał na moich oczach. Wharton spostrzegł pistolet i obrócił Deana w moją stronę, tak że strzelając musiałbym teraz trafić obydwu. Łypiące zza ramienia Deana niebieskie oko prowokowało mnie do strzału.

Загрузка...