Część szósta
COFFEY NA MILI

l

Siedząc na werandzie Georgia Pines z wiecznym piórem mojego ojca w dłoni i wspominając tę noc, gdy Harry, Brutal i ja zawieźliśmy Johna Coffeya do Melindy Moores, by spróbował uratować jej życie, straciłem kompletnie poczucie czasu. Pisałem o tym, jak uśpiłem Williama Whartona, który uważał się za drugie wcielenie Billy’ego Kida; pisałem, jak włożyliśmy Percy’emu kaftan bezpieczeństwa i zamknęliśmy go w izolatce na końcu korytarza; pisałem o naszej dziwnej nocnej podróży – przerażającej i jednocześnie radosnej – i o cudzie, który dokonał się, gdy dotarliśmy do celu. Widzieliśmy na własne oczy, jak John Coffey uzdrowił kobietę, która, można rzec, nie tyle stała nad krawędzią grobu, ile już do niego zstąpiła.

Pisałem, tylko mgliście zdając sobie sprawę, że wokół mnie toczy się normalne życie Georgia Pines – w każdym razie to, co uchodzi tutaj za normalne życie. Staruszkowie zeszli na kolację, a potem podreptali do Centrum Rekreacji (owszem, wolno wam się roześmiać), aby przyjąć swoją wieczorną dawkę seriali. Pamiętam, że Elaine przyniosła mi kanapkę, a ja podziękowałem i posiliłem się, nie jestem jednak w stanie powiedzieć, o której godzinie ją przyniosła i co było w środku. Duchem przebywałem w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, gdy prowiant przywoził nam na ogół stary Tu-Tut na swoim wózku oklejonym biblijnymi cytatami. Kanapka z wieprzowiną kosztowała wówczas pięć centów, z wołowiną dychę.

Pamiętam, jak powoli cichły hałasy, kiedy mieszkający tutaj ramole szykowali się do płytkiego i niespokojnego snu; słyszałem Mickeya – może nie najlepszego, lecz z całą pewnością najsympatyczniejszego pracującego tu pielęgniarza – który śpiewał swoim niezłym tenorem Red River Valley, roznosząc wieczorne lekarstwa.

– Gdy odejdziesz w tę dolinę… zgasną jasne oczy twe… i zgaśnie uśmiech…

Słowa piosenki przypomniały mi ponownie Melindę i to, co powiedziała Johnowi, gdy wydarzył się cud. “Śniłam o tobie. Śniłam, że błądzisz gdzieś w mroku, podobnie jak ja. Odnaleźliśmy się”.

W Georgia Pines zapadła cisza, potem nadeszła i minęła północ, a ja wciąż pisałem. Dotarłem do miejsca, kiedy Harry przypomniał nam, że choć przywieźliśmy Johna z powrotem, mamy jeszcze na głowie Percy’ego. “Ta noc skończy się dopiero, gdy z nim się uporamy”, stwierdził.

I tak dobiegł kresu długi dzień, który spędziłem z ojcowskim piórem w ręku. Odłożyłem je na chwilę – zaledwie na kilka sekund, żeby rozprostować palce – a potem oparłem czoło o dłoń i zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem i podniosłem głowę, przez okno zaglądało poranne słońce. Zerknąłem na zegarek i zobaczyłem, że jest kilka minut po ósmej. Co najmniej przez sześć godzin spałem jak stary pijak, z głową w ramionach. Wstałem z krzesła, krzywiąc się i starając odzyskać czucie w plecach. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie pójść do kuchni, nie poprosić o grzankę i nie wybrać się na poranny spacer, potem jednak spojrzałem na leżące na stole zapisane kartki i postanowiłem odłożyć spacer na później. Miałem do załatwienia pewną sprawę, zgoda, nie było to jednak takie pilne i nie chciałem tego ranka bawić się w chowanego z Bradem Dolanem.

Zamiast się przejść, skończę swoją historię. Czasami lepiej jest doprowadzić rzecz do końca bez względu na to, jak bardzo protestuje twój umysł i ciało. Czasami to jedyny sposób, by doprowadzić rzecz do końca. A tego ranka naprawdę za wszelką cenę starałem się pozbyć natrętnego ducha Johna Coffeya.

– W porządku. Jeszcze tylko jedna mila. Ale najpierw… – mruknąłem, po czym przespacerowałem się do toalety na końcu korytarza na pierwszym piętrze. Stojąc tam i oddając mocz, spojrzałem przypadkowo na zamocowany pod sufitem detektor dymu i pomyślałem o tym, jak Elaine zwabiła Dolana do zachodniego skrzydła, żebym mógł wybrać się na swój poranny spacer i załatwić to, co miałem do załatwienia. Skończyłem sikać z uśmiechem na ustach.

Czując się lepiej (i o wiele lżej w dolnych rejonach) wróciłem na werandę. Ktoś – bez wątpienia Elaine – postawił obok moich kartek dzbanek z herbatą. Wypiłem chciwie jedną i drugą filiżankę, a potem usiadłem, zdjąłem obsadkę z wiecznego pióra i zabrałem się po raz kolejny do pracy.

Zacząłem się już rozkręcać, gdy nagle padł na mnie czyjś cień. Podniosłem wzrok i serce zamarło mi w piersi. Przy oknie stał Dolan szczerząc zęby w uśmiechu.

– Nie spotkałem cię w drodze na poranny spacer, Paulie – oświadczył – więc pomyślałem, że przyjdę i sprawdzę, co tutaj robisz. Upewnię się, czy nie jesteś, no wiesz… chory.

– Cóż za troskliwość – odparłem. Mój głos, przynajmniej na razie, brzmiał dość pewnie, ale serce waliło jak oszalałe. Bałem się go i nie sądzę, żebym uświadomił to sobie dopiero w tym momencie. Przypominał mi Percy’ego Wetmore’a, którego nigdy się nie bałem… ale kiedy znałem Percy’ego, byłem o wiele młodszy.

Brad uśmiechnął się jeszcze promienniej.

– Pensjonariusze powiedzieli mi, że spędziłeś tutaj całą noc, pisząc swój mały raporcik, Paulie. To bardzo niedobrze. Stare pierdoły takie jak ty powinny chodzić spać z kurami.

– Percy… – odezwałem się, lecz zobaczyłem zmarszczkę na jego czole i zdałem sobie sprawę z popełnionego błędu. Wziąłem głęboki oddech i odezwałem się ponownie: – Czego ty ode mnie chcesz, Brad?

Przez krótką chwilę wydawał się zdziwiony, chyba nawet trochę zdezorientowany. Potem na jego twarzy znów pojawił się uśmiech.

– Może nie lubię po prostu twojej gęby, dziadku – oznajmił. – A swoją drogą, co ty tam skrobiesz? Testament?

Zrobił krok do przodu i wyciągnął szyję. Przykryłem dłonią kartkę, którą akurat zapisywałem, a drugą ręką zacząłem zgarniać pozostałe, zgniatając kilka w pośpiechu, żeby tylko ukryć je przed jego wzrokiem.

– To nic nie da, staruszku – powiedział, jakby mówił do małego dziecka. – Jeśli Brad chce coś zobaczyć, Brad to zobaczy, masz to jak w pierdolonym banku.

Jego palce, młode i ohydnie silne, zacisnęły się na moim nadgarstku. Jęknąłem z bólu, który wgryzał się w moją rękę.

– Puszczaj – syknąłem.

– Daj mi zobaczyć – odparł i już się nie uśmiechał. Ale na jego twarzy malowało się rozbawienie; tego rodzaju minę ogląda się wyłącznie u ludzi, którzy lubią być podli. – Daj mi rzucić okiem, Paulie. Chcę wiedzieć, co tam bazgrzesz. – Moja dłoń zaczęła odsuwać się od leżącej na stole kartki. Od podróży, którą odbyliśmy wspólnie z Johnem i która zakończyła się w tunelu pod szosą. – Chcę zobaczyć, czy to ma coś wspólnego z tym, dokąd…

– Zostaw tego człowieka w spokoju!

Głos za naszymi plecami zadźwięczał niczym strzał z bata w gorący suchy dzień… i po tym, jak Brad Dolan podskoczył w miejscu, ktoś mógłby pomyśleć, że oberwał nim po tyłku. Puścił moją dłoń, która opadła na kartkę, i obaj spojrzeliśmy w stronę drzwi.

W progu stała Elaine Connelly, wyglądająca świeżo i o wiele zdrowiej, niż wyglądała od wielu dni. Pod jej dżinsami rysowały się szczupłe biodra i długie nogi; włosy związała niebieską wstążką. W artretycznych dłoniach trzymała tacę, na której był sok, jajecznica, grzanka i następny dzbanek z herbatą. Jej oczy ciskały pioruny.

– Co pani sobie wyobraża? – zapytał Brad. – On nie może tutaj jeść.

– Może zjeść i zje – odparła tym samym oschłym, rozkazującym tonem. Nigdy jeszcze nie słyszałem go w jej ustach, ale w tej chwili bardzo mi odpowiadał. Poszukałem w jej oczach strachu, lecz w ogóle go nie znalazłem; był w nich wyłącznie gniew. – Pan natomiast, nim z poziomu karalucha wzniesie się do poziomu trochę większego szkodnika, powiedzmy, Rattus americanus, ma się stąd natychmiast wynosić.

Brad zrobił krok w jej stronę. Sprawiał wrażenie jednocześnie zbitego z tropu i wściekłego jak wszyscy diabli. Przeszło mi przez głowę, że to niebezpieczna mieszanka, ale Elaine nie mrugnęła nawet okiem.

– Wiem chyba, kto uruchomił wczoraj ten cholerny alarm – mruknął Brad. – To mogła być pewna stara dziwka z krogulczymi paznokciami. A teraz niech pani nas zostawi. Ja i Paulie nie skończyliśmy naszej pogawędki.

– To jest pan Edgecombe – zgromiła go – i jeśli jeszcze raz usłyszę, że nazywa go pan Paulie, mogę panu obiecać, panie Dolan, że nie zagrzeje pan długo miejsca w Georgia Pines.

– Za kogo się pani uważa? – prychnął. Spoglądając na nią z góry, próbował się roześmiać, ale nie bardzo mu to wychodziło.

– Za babkę człowieka, który pełni aktualnie funkcję przewodniczącego Izby Reprezentantów stanu Georgia. Człowieka, który kocha swoich krewnych, panie Dolan. Zwłaszcza swoich starszych krewnych.

Wymuszony uśmiech spełzł z jego warg, tak jak ze szkolnej tablicy znika starty mokrą gąbką napis. Zobaczyłem w jego oczach niepewność, podejrzenie, że Elaine blefuje, strach, że może jednak nie, następnie zaś wysiłek umysłowy, który doprowadził go do jedynej logicznej konkluzji: rzecz jest łatwa do sprawdzenia i ona o tym wie, ergo, musi mówić prawdę.

Nagle zacząłem się śmiać, zgrzytliwym, lecz szczerym śmiechem. Pamiętałem, jak często Percy Wetmore straszył nas niegdyś, w starych niedobrych czasach, swoimi koneksjami. Teraz, po raz pierwszy w moim długim życiu, ponowiona została podobna groźba… lecz tym razem działo się to w moim interesie.

Brad Dolan spiorunował mnie wzrokiem, a potem spojrzał z powrotem na Elaine.

– Wcale nie żartuję – powiedziała. – Z początku miałam zamiar przymknąć oczy na to, co pan robi; jestem stara i wydawało mi się to najłatwiejsze. Ale nie zamierzam przymykać oczu, kiedy straszy się i maltretuje moich przyjaciół. Teraz niech pan się stąd wynosi. Bez jednego słowa.

Jego wargi poruszyły się niczym rybi pysk: o, jak strasznie pragnął powiedzieć to jedno słowo (prawdopodobnie to, które rymuje się ze słowem “śliwka”). Nie powiedział go jednak. Spojrzał na mnie po raz ostatni, po czym minął Elaine i wymaszerował na korytarz.

Wypuściłem z ust powietrze w długim chrapliwym westchnieniu, a Elaine postawiła tacę na stole i usiadła naprzeciwko mnie.

– Czy twój wnuk jest naprawdę przewodniczącym Izby Reprezentantów? – zapytałem.

– Naprawdę.

– W takim razie, co tutaj robisz?

– Funkcja przewodniczącego sprawia, że jest w stanie poradzić sobie z łachmytami pokroju Brada Dolana, ale nie czyni go bogaczem – odparła ze śmiechem. – Poza tym podoba mi się tutaj. Lubię tutejsze towarzystwo.

– Traktuję to jako komplement – powiedziałem i tak to potraktowałem.

– Dobrze się czujesz, Paul? Sprawiasz wrażenie straszliwie zmęczonego.

Sięgnęła ręką przez stół i zgarnęła mi włosy z brwi i z czoła. Miała poskręcane palce, ale ich dotyk był miły i wspaniały. Zamknąłem na chwilę oczy. Kiedy je z powrotem otworzyłem, decyzja została podjęta.

– Nic mi nie jest – odpowiedziałem. – I prawie już skończyłem. Czy masz ochotę to przeczytać, Elaine? – dodałem, podając jej plik byle jak zgarniętych kartek. Nie były już prawdopodobnie ułożone po kolei (Dolan naprawdę porządnie mnie wystraszył), ale ponumerowałem je i uporządkowanie rękopisu nie powinno jej zabrać dużo czasu.

Posłała mi baczne spojrzenie, nie przyjmując na razie tego, co jej ofiarowywałem.

– To wszystko? – zapytała.

– Przeczytanie tego, co tu jest, zajmie ci całe popołudnie – odparłem. – Oczywiście, jeśli potrafisz odcyfrować moje bazgroły.

Dopiero teraz wzięła ode mnie kartki i rzuciła na nie okiem.

– Masz bardzo ładny charakter pisma, nawet kiedy jesteś zmęczony – stwierdziła. – Nie będę miała z tym kłopotów.

– Kiedy będziesz czytać, dopiszę zakończenie. Przeczytanie go nie zajmie ci dłużej niż pół godziny. A potem… jeśli nadal będziesz miała ochotę… chciałbym ci coś pokazać.

– Czy to ma coś wspólnego z miejscem, do którego wybierasz się rano i po południu?

Kiwnąłem głową.

Namyślała się przez chwilę, która wydawała się bardzo długa, a potem pokiwała głową i wstała, trzymając w ręku moje notatki.

– Wyjdę na dwór – stwierdziła. – Dziś rano mocno grzeje słońce.

– A smok został okiełznany – dodałem. – Tym razem przez dobrą księżniczkę.

Uśmiechnęła się, pochyliła i pocałowała mnie w to czułe miejsce nad brwią, w którym zawsze dostawałem łachotek.

– Chyba tak – przyznała – ale wiem z doświadczenia, że niełatwo jest się pozbyć smoków podobnych do Brada Dolana. Powodzenia, Paul. Mam nadzieję, że zdołasz okiełznać dręczące cię demony.

– Ja też mam taką nadzieję – oświadczyłem i pomyślałem o Johnie Coffeyu. “Nie mogłem nic pomóc – powiedział. – Próbowałem, ale było za późno”.

Zjadłem jajecznicę, którą przyniosła, wypiłem sok i zostawiłem grzankę na później. A potem wziąłem do ręki pióro i zacząłem pisać, mając nadzieję, że czynię to po raz ostatni.

Jeszcze tylko jedna mila.

Zielona mila.

2

Kiedy wróciliśmy tej nocy na blok E, wózek nie był luksusem, lecz koniecznością. Poważnie wątpię, czy John zdołałby przejść przez cały tunel o własnych siłach; poruszanie się na przygiętych nogach wymaga o wiele więcej wysiłku niż normalny chód, a sklepienie było diabelnie niskie dla kogoś o wzroście Johna Coffeya. Bałem się myśleć, co będzie, jeśli nam zemdleje. Jak to wyjaśnić, próbując jednocześnie wytłumaczyć, dlaczego ubraliśmy Percy’ego w wariackie ubranko i zamknęliśmy w izolatce?

Ale mieliśmy dzięki Bogu wózek. John Coffey legł na nim niczym wyrzucony na brzeg wieloryb, a my potoczyliśmy go w stronę schodków prowadzących do szopy. Tam podniósł się z wózka, zachwiał na nogach i przez chwilę stał z opuszczoną głową, chrapliwie oddychając. Skórę miał tak poszarzałą, jakby wytarzano go w mące. Pomyślałem, że najpóźniej do południa powinien znaleźć się w ambulatorium… oczywiście jeśli do tego czasu nie wykorkuje.

Brutal posłał mi ponure, pełne desperacji spojrzenie. Odwzajemniłem mu się takim samym.

– Nie zdołamy go unieść, ale pomożemy mu iść – powiedziałem. – Podtrzymaj go z prawej strony, ja zrobię to z lewej.

– A co ja mam robić? – zapytał Harry.

– Idź za nami. Jeśli będzie leciał do tyłu, odepchnij go z powrotem.

– A jeśli nie dasz rady, po prostu ukucnij, żeby miękko wylądował – dodał Brutal.

– Jezu – pisnął cienko Harry. – Powinni cię zaangażować w Orpheum Circuit, Brute, taki jesteś śmieszny.

– Rzeczywiście mam poczucie humoru – przyznał Brutal.

W końcu udało nam się wprowadzić Johna po schodach. Najbardziej bałem się, że zemdleje, ale nie zrobił tego.

– Teraz omiń mnie z lewej strony i sprawdź, czy szopa jest pusta – poleciłem Harry’emu, łapiąc kurczowo powietrze.

– Co mam powiedzieć, jeśli ktoś tam będzie? – zapytał Harry, przeciskając się pod moim ramieniem. – Zawołać, że mam pilny telefon i wskoczyć do was z powrotem?

– Nie bądź takim mądralą – poradził mu Brutal.

Harry uchylił lekko drzwi i wsadził głowę do szopy. Wydawało mi się, że stoi tak bardzo długo. W końcu cofnął się prawie z wesołą miną.

– Teren czysty. Nie słychać żadnych hałasów – oznajmił.

– Miejmy nadzieję, że tak już zostanie – stwierdził Brutal. – Chodź, Johnie Coffeyu, jesteśmy już prawie w domu.

John zdołał przejść o własnych siłach przez szopę, ale musieliśmy mu pomóc wejść po trzech schodkach, a potem prawie przepchaliśmy przez małe drzwi prowadzące do mojego gabinetu. Kiedy się z powrotem wyprostował, z trudem łapał powietrze i miał szkliste oczy. Poza tym – co zauważyłem z prawdziwym przerażeniem – opadł mu kącik ust z prawej strony i wyglądał teraz jak Melinda, kiedy weszliśmy do jej sypialni.

Siedzący przy biurku Dean usłyszał nas i przybiegł do gabinetu.

– Dzięki Bogu! Myślałem już, że nigdy nie wrócicie. Byłem pewien, że albo was złapali, albo przyskrzynił was dyrektor, albo… – Nagle przerwał i przyjrzał się uważniej Johnowi. – Do jasnej anielki, co się z nim dzieje? Wygląda, jakby umierał!

– On nie umiera… prawda, John? – powiedział Brutal, posyłając ostrzegawcze spojrzenie Deanowi.

– Oczywiście nie miałem na myśli, że naprawdę umiera… – Dean roześmiał się nerwowo. – Ale niech mnie kule biją, jeśli…

– Nieważne – przerwałem mu. – Pomóż nam zaprowadzić go z powrotem do celi.

Po raz kolejny przypominaliśmy wzgórza otaczające wielki szczyt, ale tym razem był to szczyt poddawany erozji przez miliony lat, skruszały i zniszczony. John Coffey ruszył powoli z miejsca, oddychając przez usta niczym człowiek, który pali za dużo papierosów – lecz jednak ruszył.

– Co z Percym? – zapytałem. – Bardzo rozrabiał?

– Trochę na początku – odparł Dean. – Próbował wrzeszczeć coś przez taśmę, którą okleiłeś mu usta. Chyba przeklinał.

– Jak to dobrze, że nie słyszały tego nasze wrażliwe uszy – mruknął Brutal.

– Potem kopał tylko co jakiś czas w drzwi.

Nasz powrót tak bardzo ucieszył Deana, że zaczynał bełkotać. Okulary zjechały mu na czubek lśniącego od potu nosa i wsunął je z powrotem. Minęliśmy celę Whartona. Bezwartościowy młody człowiek leżał płasko na plecach, chrapiąc jak smok. Tym razem miał zamknięte oczy.

Dean zobaczył, że przyglądam się Whartonowi, i wybuchnął śmiechem.

– Nie miałem z nim żadnych kłopotów! Nie poruszył się, odkąd padł na pryczę. Umarł dla świata. Co się tyczy tego kopania w drzwi, wcale się nim nie przejmowałem. Mówiąc szczerze, byłem nawet zadowolony. Gdyby Percy w ogóle nie hałasował, zacząłbym się martwić, czy nie zadusił się pod tą taśmą, którą zakleiłeś mu gębę. Ale nie to wcale jest najpiękniejsze. Wiecie, co jest najpiękniejsze? Panował tu taki spokój jak w środę popielcową w Nowym Orleanie. Nikt nie zajrzał do nas przez całą noc! – oznajmił triumfalnym, rozradowanym głosem. – Uszło nam to na sucho, chłopaki! Udało się!

To przypomniało mu, dlaczego w ogóle odegraliśmy tę komedię, i zapytał o Melindę.

– Czuje się dobrze – odparłem. Stanęliśmy przed celą Johna. Dopiero teraz zaczęło docierać do mnie to, co powiedział Dean. Uszło nam to na sucho, chłopaki! Udało się!

– Czy to wyglądało tak samo… jak z Panem Dzwoneczkiem? – zapytał Dean. Zerknął przez chwilę do pustej celi, którą zajmował Delacroix ze swoją myszą, a potem w stronę izolatki, która stanowiła najwyraźniej jej port macierzysty. – Czy to był… – podjął ściszonym tonem, jakiego używa się, wchodząc do dużego kościoła, gdzie nawet cisza wydaje się głośna. – Czy to był… – Przełknął ślinę. – No powiedz, wiesz, o co mi chodzi. Czy to był cud?

Wszyscy trzej popatrzyliśmy na siebie, potwierdzając wzrokiem to, z czego zdawaliśmy sobie sprawę już wcześniej.

– Facet uzdrowił ją, kiedy stała jedną nogą w grobie – powiedział Harry. – Tak, to był prawdziwy cud.

Brutal otworzył podwójny zamek celi i pchnął Johna lekko do środka.

– Wchodź, duży. Odpocznij trochę. Zasłużyłeś na to. Zajmiemy się tylko Percym…

– To zły człowiek – odezwał się niskim, mechanicznym głosem John.

– Zgadza się, masz rację, zły jak jasna cholera – potwierdził Brutal swoim najbardziej kojącym tonem – ale nie musisz się tym wcale przejmować, nie pozwolimy mu się do ciebie zbliżyć. Połóż się tylko na pryczy, a ja zaraz przyniosę ci filiżankę kawy. Gorącej i mocnej. Poczujesz się jak nowo narodzony.

John usiadł ciężko na swojej pryczy. Myślałem, że wyciągnie się na niej i odwróci do ściany, jak to miał w zwyczaju, ale on siedział bez ruchu, z rękoma splecionymi między kolanami i pochyloną głową, oddychając ciężko przez usta. Medalik ze świętym Krzysztofem, który dała mu Melinda, wysunął się spod koszuli i kołysał w powietrzu. “Będzie pana chronił”, powiedziała, ale nie wydawało się, żeby ktoś go teraz chronił. Wyglądał tak, jakby stanął zamiast Melindy w tym grobie, o którym wspominał Harry.

W tym momencie nie mogłem jednak się nim dłużej zajmować.

– Przynieś pistolet i hikorową pałkę Percy’ego, Dean – powiedziałem.

– Dobrze.

Dean wrócił do biurka, otworzył szufladę, w której leżały pistolet i pałka, i przyniósł je.

– Gotowi? – zapytałem. Moi podwładni (zacni ludzie, z których nigdy nie byłem tak bardzo dumny jak tamtej nocy) pokiwali głowami. Harry i Dean byli podenerwowani; Brutal jak zawsze spokojny. – W porządku – podjąłem. – Ja będę mówił. Im rzadziej będziecie otwierali usta, tym szybciej się to wszystko skończy… na nasze szczęście lub nieszczęście. Idziemy?

Ponownie pokiwali głowami, a ja wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w stronę izolatki.

Percy podniósł wzrok i zamrugał oczyma, kiedy padło na niego światło. Siedział na podłodze i lizał taśmę, którą nałożyłem mu na usta. Ten odcinek taśmy, który owinąłem wokół jego karku, zdążył się odkleić (prawdopodobnie pod wpływem potu i brylantyny, którą wcierał we włosy) i Percy bliski był odklejenia reszty. Jeszcze godzina i darłby się na cały blok, wzywając pomocy.

Kiedy weszliśmy, zaczął się odsuwać do tyłu, wkrótce jednak znieruchomiał, uświadamiając sobie niewątpliwie, że i tak nie ma dokąd uciec.

Wziąłem od Deana pistolet i hikorową pałkę i wyciągnąłem je w stronę Percy’ego.

– Chcesz je dostać z powrotem? – zapytałem.

Zmierzył mnie nieufnym spojrzeniem, a potem pokiwał głową.

– Brutal i Harry – poleciłem – podnieście go na nogi.

Brutal i Harry pochylili się, złapali go pod pachy i pomogli wstać. Podszedłem do niego tak blisko, że stykaliśmy się niemal nosami. Czułem kwaśny odór potu, w którym tonął. W pewnym stopniu spocił się, próbując wyzwolić się z kaftana bezpieczeństwa i kopiąc co jakiś czas w drzwi (co słyszał Dean), ale moim zdaniem głównie z powodu starego prostego strachu: strachu przed tym, co możemy mu zrobić, gdy wrócimy.

Nic mi nie będzie, ci ludzie nie są przecież zabójcami, przekonywał sam siebie, ale później pomyślał być może o Starej Iskrówie i zdał sobie sprawę, że w pewnym sensie owszem, jesteśmy zabójcami. Ja jeden uśmierciłem siedemdziesiąt siedem osób, więcej niż jakikolwiek ze skazańców, którym zapinałem pas na piersi, więcej niż zabił podobno słynny sierżant York podczas pierwszej wojny światowej. Zabijając Percy’ego, postąpilibyśmy nielogicznie, ale przecież już wcześniej zachowywaliśmy się nielogicznie, powtarzał sobie, siedząc na podłodze i starając się zsunąć językiem taśmę z ust. Logika nie ma większego znaczenia dla kogoś, kto siedzi w pokoju z miękkimi ścianami, zakutany elegancko i szczelnie jak mucha w pajęczej sieci.

Chcę przez to powiedzieć, że jeśli byłem w stanie przemówić mu kiedykolwiek do rozsądku, mogłem to zrobić tylko wówczas.

– Jeśli obiecasz, że nie będziesz wrzeszczeć, zdejmę ci teraz taśmę z ust – oznajmiłem. – Chcę z tobą pogadać, a nie obrzucać się wyzwiskami. Co ty na to? Będziesz cicho?

Zobaczyłem w jego oczach ulgę. Zorientował się, że skoro chcę z nim pogadać, ma naprawdę szansę wyjścia z tego cało. Pokiwał głową.

– Jeśli zaczniesz hałasować, zakleję cię z powrotem – dodałem. – To też rozumiesz?

Kolejne kiwnięcie głową, tym razem lekko niecierpliwe.

Złapałem za kawałek taśmy, który udało mu się obluzować, i mocno pociągnąłem. Rozległo się głośne mlaśnięcie. Brutal skrzywił się. Percy pisnął z bólu i zaczął masować wargi ramieniem.

– Zdejmij ze mnie kaftan, ty złamasie – prychnął.

– Za moment – odparłem.

– Natychmiast! W tej chwili!

Uderzyłem go w twarz. Stało się to, zanim zdążyłem sobie uświadomić, że mam zamiar to zrobić… ale oczywiście wiedziałem, że może do tego dojść. Już w trakcie pierwszej rozmowy na temat Percy’ego, kiedy dyrektor Moores poradził mi, żebym wyznaczył go do egzekucji Delacroix, wiedziałem, że może do tego dojść. Ludzka ręka przypomina na pół tylko oswojone zwierzę; na ogół jest spokojna, ale czasami wyrywa się i gryzie pierwszą rzecz, jaką napotka po drodze.

Odgłos uderzenia zabrzmiał niczym trzask łamanej gałęzi. Dean westchnął. Percy spojrzał na mnie w skrajnym szoku; oczy miał tak wybałuszone, że wydawało się, iż zaraz wyskoczą z orbit. Jego usta otworzyły się i zamknęły, otworzyły i zamknęły, niczym pyszczek ryby w akwarium.

– Zamknij się i słuchaj – powiedziałem. – Zasłużyłeś na karę za to, co zrobiłeś Delowi, i zostałeś ukarany. Mogliśmy to zrobić tylko w ten sposób. Zgodziliśmy się na to wszyscy, z wyjątkiem Deana, ale on też nie piśnie pary z gęby, ponieważ gorzko by tego pożałował. Prawda, Dean?

– Tak – wyszeptał Dean. Twarz miał białą jak płótno. – Chyba tak.

– A jeśli ty piśniesz choć słówko, pożałujesz, że się w ogóle urodziłeś – podjąłem. – Dopilnujemy, żeby ludzie dowiedzieli się, jak schrzaniłeś egzekucję Delacroix…

– Schrzaniłem egzekucję…?

– I jak o mały włos nie doprowadziłeś do śmierci Deana. Narobimy takiego szumu, że nie przyjmą cię do żadnej roboty, którą nagra ci twój wujek.

Percy potrząsał wściekle głową. Nie wierzył w to, nie potrafił w to chyba uwierzyć. Ślad mojej dłoni widniał na jego bladym policzku niczym jakiś kabalistyczny symbol.

– Bez względu na to, co się stanie, dopilnujemy, żebyś oberwał niezłe manto. Nie musimy robić tego sami. My też znamy pewne osoby, Percy. Jesteś taki głupi, że nie zdajesz sobie z tego sprawy? Nie pełnią żadnej funkcji w stanowych władzach, ale świetnie wiedzą, jak się załatwia takie rzeczy. To są ludzie, którzy mają tutaj przyjaciół, ludzie, którzy mają tutaj braci, ludzie, którzy mają tutaj ojców. Z radością utną nos albo penisa takiemu jak ty gnojkowi. Zrobią to, jeśli ktoś, na kim im zależy, dostanie trzy godziny więcej spaceru tygodniowo.

Percy przestał potrząsać głową. Teraz tylko się we mnie gapił. Łzy stały mu w oczach, ale nie spływały po policzkach. Wydawało mi się, że są to łzy frustracji i gniewu. A może tylko się łudziłem.

– W porządku… a teraz, Percy, spróbuj spojrzeć na to od jaśniejszej strony – dodałem. – Przypuszczam, że bolą cię trochę wargi po tym, jak ściągnąłem z nich taśmę, ale poza tym zraniona została tylko twoja duma… O tym, co się stało, nie musi wiedzieć nikt poza tutaj obecnymi. A my nabierzemy wody w usta, prawda, chłopcy?

Wszyscy pokiwali głowami.

– Jasne – potwierdził Brutal. – To, co się dzieje na Zielonej Mili, nie wychodzi poza Zieloną Milę. Tak było zawsze.

– Przeniesiesz się do Briar Ridge i aż do twojego odjazdu zostawimy cię w spokoju – powiedziałem. – Czy odpowiada ci takie wyjście, Percy, czy chcesz iść z nami na udry?

Zapadła długa nerwowa cisza, w trakcie której się zastanawiał. Widziałem prawie obracające się w jego głowie kółka, kiedy przyjmował i odrzucał różne możliwości. W końcu jednak, jak mi się wydaje, górę nad wszelkimi kalkulacjami wziął pewien podstawowy czynnik: nie miał już na ustach taśmy, ale wciąż tkwił w kaftanie bezpieczeństwa i prawdopodobnie chciało mu się wściekle sikać.

– Dobrze – odparł w końcu. – Sprawę uznajemy za zamkniętą. A teraz zdejmij ze mnie ten kaftan. Mam wrażenie, że zaraz odpadną mi ramiona…

W tym momencie Brutal odsunął mnie na bok i złapał Percy’ego za twarz, wbijając kciuk swojej wielkiej dłoni w jego lewy policzek, a pozostałe palce w prawy.

– Chwileczkę – oznajmił. – Najpierw wysłuchasz tego, co mam ci do powiedzenia. Paul jest wielkim szefem i dlatego musi czasami wyrażać się elegancko.

Próbowałem przypomnieć sobie, w którym momencie swojej przemowy do Percy’ego wyraziłem się elegancko, ale nic nie przychodziło mi na myśl. Mimo to uznałem, że najlepiej będzie się nie odzywać. Percy wydawał się w odpowiednim stopniu wystraszony i nie chciałem psuć efektu.

– Ludzie nie zawsze rozumieją – kontynuował Brutal – że elegancja nie oznacza wcale słabości. I wtedy właśnie wkracza na scenę Brutus Howell. Ja nie dbam o elegancję. Ja walę prosto z mostu. I teraz też powiem ci, jak się sprawy mają: jeśli nie dotrzymasz obietnicy, będziemy mieli zapewne nieźle przechlapane. Ale potem znajdziemy cię… znajdziemy cię, choćbyś schował się w samej Rosji… i wydymamy nie tylko w dupę, lecz w każdy możliwy otwór, jaki masz. Będziemy cię dymać, aż pożałujesz, żeś się w ogóle urodził, a potem wetrzemy ocet we wszystkie krwawiące rany. Kapujesz?

Percy pokiwał głową. Z wbitymi w policzki palcami Brutala wyglądał teraz zupełnie jak stary Tu-Tut.

Brutal puścił go i dał krok do tyłu. Kiwnąłem głową do Harry’ego, który stanął za Percym i zaczął rozpinać klamry i paski.

– Zachowaj to w pamięci, Percy – powiedział. – Zachowaj to w pamięci i nie miej do nas urazy.

Wszystko było odpowiednio zainscenizowane: trzech groźnych facetów w niebieskich mundurach… lecz mimo to targały mną złe obawy. Percy mógł trzymać język za zębami przez dzień albo dwa, zastanawiając się, jak powinien postąpić, w końcu jednak górę wezmą dwa motywy – jego wiara we własne koneksje oraz niemożność pogodzenia się z sytuacją, z której wyszedł jako przegrany. A kiedy to się stanie, poczuje się mocniejszy. Zabierając Johna do Melly Moores, ocaliliśmy jej zapewne życie i nie zamieniłbym tego “za całą herbatę w Chinach”, jak mawialiśmy w tamtym okresie, w rezultacie jednak czekała nas czerwona kartka i wyeliminowanie z gry. Z wyjątkiem morderstwa, nie było sposobu, by skłonić go do dotrzymania obietnicy, kiedy znajdzie się daleko od nas i zacznie odzyskiwać to, co uważał za odwagę.

Zerknąłem z ukosa na Brutala i spostrzegłem, że on też zdaje sobie z tego sprawę. Co wcale mnie nie zdziwiło. Syn pani Howell, Brutus, był zawsze wzorem wszelkich cnót. Popatrzył na mnie, wzruszył lekko ramieniem i to wystarczyło. Czy mamy jakieś inne wyjście, Paul? – wyrażał ten gest. Zrobiliśmy to, co musieliśmy, i zrobiliśmy to, jak mogliśmy najlepiej.

Zgadza się. Rezultaty nie napawały jednak optymizmem.

Harry rozpiął ostatnią klamrę. Krzywiąc się z obrzydzenia i złości, Percy strząsnął kaftan bezpieczeństwa na podłogę. Nie patrzył w oczy żadnemu z nas.

– Oddajcie mi pistolet i pałkę – powiedział.

Wręczyłem mu je. Schował pistolet do kabury i wcisnął pałkę w zrobione na zamówienie olstro.

– Jeśli się nad tym zastanowisz, Percy… – zacząłem.

– Oczywiście, że się nad tym zastanowię – odparł, mijając mnie. – Mam zamiar się nad tym bardzo głęboko zastanowić. Poczynając od tej chwili. W drodze do domu. Jeden z was może wychodząc odbić moją kartę. – Dotknął klamki, odwrócił się i posłał nam spojrzenie, w którym widać było gniew, zakłopotanie i pogardę: zabójczą kombinację dla sekretu, który mieliśmy nadzieję zachować. – Chyba że oczywiście chcecie wyjaśnić dyrektorowi, dlaczego wcześniej wyszedłem.

Wymaszerował z izolatki i ruszył Zieloną Milą, zapominając w swoim wzburzeniu, dlaczego ten wyłożony zielonym linoleum korytarz jest taki szeroki. Popełnił już ten błąd wcześniej i uszło mu to płazem. Nie miało mu jednak ujść płazem teraz.

Poszedłem za nim, zastanawiając się, w jaki sposób go uspokoić – nie chciałem, żeby opuścił blok E w takim stanie: spocony, rozchełstany, z czerwonym śladem mojej ręki na policzku. Pozostali trzej strażnicy ruszyli za mną.

To, co zdarzyło się potem, zdarzyło się bardzo szybko – trwało nie dłużej niż minutę, a może nawet krócej. Mimo to pamiętam wszystko po dziś dzień – głównie, jak sądzę, dlatego że po powrocie do domu opowiedziałem o całym wydarzeniu Janice, utrwalając je w ten sposób w umyśle. Wszystko, co stało się później: poranne spotkanie z Curtisem Andersonem, czynności dochodzeniowe, spotkanie z prasą, zorganizowane przez Hala Mooresa (który w tym czasie wrócił już oczywiście do pracy), a potem przesłuchania przed Komisją Śledczą w stolicy stanu – wszystko to, podobnie jak wiele innych rzeczy, zatarło mi się po latach w pamięci. Ale to, co wydarzyło się tam, na Zielonej Mili, pamiętam doskonale.

Percy szedł prawą stroną korytarza, z pochyloną głową, i powiem tylko tyle: żaden zwyczajny więzień nie zdołałby go dosięgnąć. Ale John Coffey nie był zwyczajnym więźniem. John Coffey był olbrzymem i miał olbrzymi zasięg.

Zobaczyłem, jak jego długie brązowe ręce wychylają się spomiędzy krat.

– Uważaj, Percy, uważaj! – wrzasnąłem.

Percy zaczął się odwracać. Jego lewa dłoń dotknęła rękojeści pałki. A potem ręce Johna złapały go i przyciągnęły do celi tak gwałtownie, że rąbnął prawym policzkiem o kraty.

Percy stęknął i podniósł w górę hikorową pałkę. John był wystawiony na jego uderzenia: przyciskał własną twarz do dwóch centralnych prętów tak mocno, jakby chciał przecisnąć przez nie całą głowę. Było to oczywiście niemożliwe, ale tak wyglądało. Prawa ręka Johna poszukała karku Percy’ego, objęła go i przysunęła bliżej jego głowę. Percy opuścił pałkę i uderzył Johna w skroń. Popłynęła krew, ale John nie zwrócił na to żadnej uwagi. Jego usta przyssały się do ust Percy’ego. Usłyszałem głośny szum – odgłos długo wstrzymywanego wydechu. Percy szarpał się niczym ryba na haczyku, próbując się wyrwać, ale nie miał najmniejszej szansy; prawa ręka Johna ściskała go za kark, kompletnie go unieruchomiając. Ich twarze zlały się w jedno niczym twarze kochanków całujących się namiętnie przez kraty.

Percy krzyknął stłumionym głosem, jakby miał usta nadal zalepione taśmą, i ponownie się szarpnął. Ich wargi rozłączyły się na chwilę i zobaczyłem czarny rojący się strumień, który wypływał z Johna Coffeya i wpływał w Percy’ego Wetmore’a. To, co nie trafiało w drżące usta, wpływało w nozdrza. Po sekundzie trzymająca go za kark ręka zacisnęła się i Percy ponownie dotknął ust Johna; został na nie prawie nadziany.

Otworzył lewą dłoń i wypadła z niej jego drogocenna hikorową pałka. Nigdy już jej nie podniósł.

Chciałem do nich podbiec i chyba nawet zrobiłem kilka kroków, ale poruszałem się niczym niedołężny starzec. Sięgnąłem po pistolet, lecz nad jego rękojeścią z drzewa orzechowego wciąż zapięty był pasek i w pierwszej chwili nie mogłem wyjąć broni z kabury. Miałem wrażenie, że podłoga pod moimi stopami dygocze tak samo jak w sypialni domu dyrektora Mooresa. Nie jestem tego do końca pewien, ale wiem, że stłukła się jedna z żarówek wiszących w drucianych osłonach. W dół posypały się okruchy szkła. Harry wydał z siebie okrzyk zdumienia. W końcu udało mi się odpiąć kciukiem pasek nad kolbą, zanim jednak zdążyłem wyjąć moją trzydziestkęósemkę z kabury, John odepchnął od siebie Percy’ego i cofnął się w głąb celi. Robiąc to, krzywił się i wycierał usta, jakby spróbował czegoś niedobrego.

– Co on mu zrobił? – zawołał Brutal. – Co on mu zrobił, Paul?

– Czymkolwiek jest to coś, co wyssał z Melly, ma to teraz Percy – odparłem.

Percy stał przy kratach starej celi Delacroix. Miał szeroko otwarte puste oczy – dwa zera. Podszedłem do niego ostrożnie, oczekując, że zacznie krztusić się i kaszleć w podobny sposób, jak to czynił John, gdy uzdrowił Melindę, ale nic takiego się nie działo. Z początku po prostu stał w miejscu.

Strzeliłem z palców przed jego oczyma.

– Percy! Hej, Percy! Obudź się!

Bez skutku. Brutal podszedł do mnie i przysunął obie ręce do pozbawionej wyrazu twarzy Percy’ego.

– To nic nie da – powiedziałem.

Ignorując mnie, Brutal klasnął głośno dwa razy tuż przed jego nosem. I dało to jakiś skutek albo tak nam się przynajmniej wydawało. Percy zatrzepotał powiekami i rozejrzał się mętnym wzrokiem dookoła – niczym ktoś, kto odzyskuje przytomność po uderzeniu w głowę. Spojrzał najpierw na Brutala, potem na mnie. Teraz jestem przekonany, że w ogóle nas nie widział, ale wtedy myślałem co innego: myślałem, że dochodzi do siebie.

Odsunął się od krat i lekko zachwiał. Brutal podtrzymał go.

– Spokojnie, chłopie. Nic ci nie jest?

Zamiast odpowiedzieć, Percy minął go i zataczając się ruszył w stronę biurka oficera dyżurnego. Dokładnie rzecz biorąc, nie zataczał się, lecz przechylał w lewą stronę.

Brutal wyciągnął do niego rękę, ale ja odsunąłem go na bok.

– Zostaw go – mruknąłem.

Czy powiedziałbym to, gdybym wiedział, co za chwilę nastąpi? Od jesieni trzydziestego drugiego roku zadawałem sobie to pytanie tysiąc razy. Do dziś nie znam na nie odpowiedzi.

Percy zrobił dwanaście albo czternaście kroków, a potem zatrzymał się z opuszczoną głową. Znajdował się wtedy na wysokości celi Dzikiego Billa Whartona, który wciąż chrapał jak smok. Przespał wszystko, co się działo. Przespał, jak myślę, własną śmierć i miał w tym więcej szczęścia niż większość ludzi, którzy tu wylądowali. Więcej szczęścia, niż na to zasłużył.

Zanim zorientowaliśmy się, co się dzieje, Percy wyciągnął pistolet, podszedł do celi Whartona i władował cały magazynek w śpiącego mężczyznę. Po prostu bum-bum-bum bum-bum-bum, tak szybko, jak szybko zdołał naciskać cyngiel. Huk w zamkniętej przestrzeni był ogłuszający; kiedy opowiadałem rano o wszystkim Janice, dzwoniło mi w uszach tak głośno, że prawie nie słyszałem własnego głosu.

Podbiegliśmy do niego wszyscy czterej. Dean dobiegł pierwszy – nie wiem, jakim cudem, bo kiedy Coffey złapał Percy’ego, stał za mną i za Brutalem. Chwycił Percy’ego za nadgarstek, chcąc wyrwać mu pistolet, ale nie było to wcale konieczne. Percy otworzył dłoń i broń upadła na podłogę. Jego oczy przesunęły się po nas, jakby były łyżwami ślizgającymi się po lodzie. Rozległ się cichy szum płynącego moczu i w powietrzu rozszedł się najpierw ostry zapach amoniaku, a następnie mocniejszy odór, kiedy Percy wypróżnił się również z drugiej strony. Oczy miał utkwione w końcu korytarza. Z tego, co wiem, były to oczy, które nigdy już nie oglądały niczego w naszym realnym świecie. Gdzieś na początku tych zapisków wspomniałem, że gdy ja i Brutal znaleźliśmy kolorowe drzazgi ze szpulki Pana Dzwoneczka, Percy przebywał w Briar Ridge, i pisząc to, wcale nie skłamałem. Nigdy jednak nie zasiadł w gabinecie ze stojącym w kącie wentylatorem; nigdy nie powierzono jego opiece szwankujących na umyśle pacjentów, na których mógłby się wyżywać. Przypuszczam jednak, że dostał dla siebie przynajmniej separatkę.

Miał w końcu wysokie koneksje.

Wharton leżał na boku, odwrócony plecami do ściany. Nie widziałem wtedy wiele, z wyjątkiem krwi sączącej się przez prześcieradło i kapiącej na beton, ale koroner powiedział, że Percy strzelał jak Annie Oakley [2]. Pamiętając opowieść Deana o tym, jak Percy cisnął swoją hikorową pałką w mysz i chybił tylko o włos, specjalnie się nie zdziwiłem. Dodać trzeba, że teraz odległość była bliższa, a cel nieruchomy. Jedna kula w krocze, jedna w brzuch, jedna w klatkę piersiową i trzy w głowę.

Brutal kaszlał i odgarniał ręką obłok dymu. Ja też kaszlałem, ale dopiero po pewnym czasie zdałem sobie z tego sprawę.

– No to koniec – powiedział Brutal. Głos miał spokojny, ale zdradzały go oczy, w których płonęła panika.

Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem siedzącego na skraju pryczy Johna Coffeya. Ręce miał znowu splecione między kolanami, lecz głowę trzymał wysoko podniesioną i nie wydawał się w ogóle chory. Skinął do mnie, a ja zdumiałem sam siebie – podobnie jak w dniu, gdy podałem mu rękę – odpowiadając podobnym kiwnięciem.

– Co teraz zrobimy? – wymamrotał Harry. – O Chryste, co my teraz zrobimy?

– Nie możemy nic zrobić – odparł takim samym spokojnym głosem Brutal. – Jesteśmy ugotowani. Prawda, Paul?

Mój umysł zaczął pracować na zwiększonych obrotach. Spojrzałem na Harry’ego i Deana, którzy patrzyli na mnie niczym przestraszone dzieci. Spojrzałem na Percy’ego, który stał w miejscu z opuszczonymi rękoma i szczęką. A potem spojrzałem na swojego starego przyjaciela Brutusa Howella.

– Nic złego nam nie grozi – oznajmiłem.

Percy zaczął w końcu kaszleć. Zgiął się wpół, oparł dłonie na kolanach i poczerwieniała mu twarz. Chciałem powiedzieć Harry’emu, Deanowi i Brutalowi, żeby się cofnęli, ale nie zdążyłem. Percy wydał z siebie odgłos, który był czymś pośrednim między charczeniem a żabim rechotem, otworzył usta i wypluł czarny wirujący obłok, tak gęsty, że przez chwilę nie widzieliśmy jego głowy.

– Boże, miej nas w swojej opiece – szepnął słabym głosem Harry. Po chwili obłok zrobił się oślepiająco biały, przypominał lśniący w styczniowym słońcu śnieg. Nieco później już go nie było. Percy powoli się wyprostował i znowu utkwił nieobecny wzrok w końcu korytarza.

– W ogóle tego nie widzieliśmy – stwierdził Brutal. – Prawda, Paul?

– Zgadza się. Ja tego nie widziałem i ty tego nie widziałeś. Czy ty coś widziałeś, Harry?

– Nie.

– A ty, Dean?

– Czego nie widziałem? – Dean zdjął z nosa okulary i zaczął je wycierać. Myślałem, że wypadną z jego roztrzęsionych rąk, ale zdołał je jakoś utrzymać.

– “Czego nie widziałem?”. To było dobre. A teraz posłuchajcie swojego drużynowego, chłopcy, i postarajcie się zrozumieć wszystko za pierwszym razem, bo nie mamy za dużo czasu. Historia jest prosta. Nie komplikujmy jej.

3

Opowiedziałem o tym Janice około jedenastej – chciałem napisać “nazajutrz rano”, ale oczywiście wszystko działo się tego samego dnia. Bez wątpienia najdłuższego dnia w moim życiu. Opowiedziałem mniej więcej to samo, co tutaj, kończąc na tym, jak William Wharton pożegnał się z życiem na swojej pryczy, nafaszerowany ołowiem z pistoletu Percy’ego.

Nie, nieprawda. Na samym końcu opowiedziałem jej o tej rzeczy, która wyszła z Percy’ego, o robakach czy cokolwiek to było. Niełatwo opowiedzieć coś takiego nawet własnej żonie, ale ja to zrobiłem.

Janice przyniosła mi filiżankę wypełnioną do połowy czarną kawą – z początku ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nie zdołałbym utrzymać pełnej. Kiedy skończyłem, drżenie nieco ustąpiło i poczułem, że mogę nawet coś zjeść; jajko albo parę łyżek zupy.

– Uratowało nas to, że tak naprawdę nie musieliśmy wcale kłamać, żaden z nas – stwierdziłem.

– Po prostu nie wspomnieliście o paru drobiazgach – dodała kiwając głową. – W większości mało ważnych. Na przykład o tym, jak zabraliście z bloku skazanego na śmierć więźnia, jak uzdrowił on potem umierającą kobietę i jak doprowadził Percy’ego Wetmore’a do szaleństwa, wdmuchując mu do gardła sproszkowany guz mózgu.

– Sam nie wiem, Janice – mruknąłem. – Wiem tylko, że jeśli będziesz dalej mówiła w ten sposób, zjesz tę zupę sama albo nakarmisz nią psa.

– Przepraszam. Ale mam chyba rację?

– Masz – odparłem. – Tyle że uszło nam na sucho… właściwie co? Nie można nazwać tego ucieczką ani wyjściem na przepustkę. Uszedł nam na sucho ten wypad. Nie opowie im o nim nawet Percy, jeśli kiedykolwiek wróci do zdrowia.

– Jeśli wróci do zdrowia – powtórzyła. – Jakie ma szansę?

Potrząsnąłem głową, dając jej do zrozumienia, że nie mam pojęcia. Tak naprawdę jednak nie sądziłem, aby kiedykolwiek wrócił do zdrowia – ani w trzydziestym drugim, ani w czterdziestym drugim, ani w pięćdziesiątym drugim roku. I nie myliłem się. Percy Wetmore pozostał w Briar Ridge aż do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego, kiedy szpital doszczętnie spłonął. W pożarze zginęło siedemnastu pacjentów, ale Percy do nich nie należał. Cichy i pod każdym względem obojętny – dowiedziałem się, że tego rodzaju stan nazywa się katatonią – wyprowadzony został na zewnątrz przez jednego ze strażników na długo przedtem, nim pożar ogarnął jego skrzydło. Przeniesiono go do innego szpitala – nie pamiętam, jak się nazywał, i nie sądzę, żeby miało to jakieś znaczenie. Z tego co wiem, po raz ostatni w życiu odezwał się, kiedy kazał nam przy wyjściu odbić swoją kartę… jeśli nie chcemy wyjaśniać, dlaczego wcześniej wyszedł.

Ironia losu polegała na tym, że nie musieliśmy dużo wyjaśniać. Percy oszalał i zastrzelił Williama Whartona. Tyle powiedzieliśmy i mówiąc to, wcale nie mijaliśmy się z prawdą. Kiedy Anderson zapytał Brutala, jak zachowywał się Percy przed zabójstwem i Brutal odpowiedział jednym słowem: “Milczał”, przez krótki straszny moment bałem się, że wybuchnę śmiechem. Ponieważ to też było prawdą. Percy milczał, gdyż przez większość zmiany siedział z taśmą izolacyjną na ustach i mógł sobie co najwyżej pomruczeć.

Curtis trzymał Percy’ego do ósmej rano, Percy’ego, który nie odzywał się ani słowem, niczym Indianin w sklepie z cygarami, ale sprawiał o wiele bardziej niesamowite wrażenie. O ósmej przyjechał Hal Moores, nachmurzony, lecz kompetentny, gotów z powrotem stanąć za sterem. Curtis Anderson pozwolił mu na to z westchnieniem ulgi, które prawie słyszeliśmy. Zniknął gdzieś zagubiony przestraszony starzec; zobaczyliśmy z powrotem dyrektora Mooresa, który podszedł do Percy’ego, złapał go za ramiona swymi wielkimi łapskami i mocno potrząsnął.

– Synu! – wrzasnął mu prosto w pustą twarz; twarz, która, pomyślałem, zaczynała już mięknąć jak wosk. – Słyszysz mnie, synu? Odezwij się do mnie, jeśli mnie słyszysz. Chcę wiedzieć, co tu się stało!

Nie doczekał się oczywiście żadnej odpowiedzi. Anderson chciał odciągnąć dyrektora na stronę, przedyskutować, jak powinni to załatwić – sprawa była politycznie śliska – ale Moores odsunął go i ruszył wraz ze mną korytarzem. John Coffey leżał w swojej celi, z głową odwróconą do ściany i nogami jak zawsze bezczelnie zwisającymi z pryczy. Wydawał się spać i prawdopodobnie spał… lecz zdążyliśmy już odkryć, że nie zawsze robił to, co nam się wydawało.

– Czy to, co zdarzyło się w moim domu, ma coś wspólnego z tym, co zdarzyło się po waszym powrocie? – zapytał półgłosem Moores. – Będę was krył, jak potrafię, jeśli nawet będzie to oznaczało utratę mojej pracy, ale muszę wiedzieć.

Potrząsnąłem głową.

– Nie, panie dyrektorze. Jak pan sam widzi, zamknęliśmy Johna z powrotem w jego celi, a potem wypuściliśmy Percy’ego z izolatki, gdzie wpakowaliśmy go ze względów bezpieczeństwa. Myślałem, że będzie się wściekać, lecz on był spokojny. Poprosił tylko, żeby oddać mu broń i pałkę. Nie powiedział nic więcej, po prostu odszedł korytarzem. A następnie, znalazłszy się na wysokości celi Whartona, wyjął pistolet i zaczął strzelać.

Odpowiadając na pytanie Mooresa, również starałem się mówić półgłosem. Na korytarzu było co najmniej dwunastu klawiszy. Kolejny fotografował Whartona w jego celi. Curtis Anderson odwrócił się do niego i w tym momencie obserwował nas tylko Brutal.

– Czy nie sądzisz, że przez to zamknięcie w izolatce… coś mu odbiło? – zapytał Moores.

– Nie, panie dyrektorze.

– Czy włożyliście mu kaftan bezpieczeństwa?

– Nie, panie dyrektorze. Nie było takiej potrzeby.

– Zachowywał się spokojnie? Nie opierał się?

– Nie opierał.

– Nawet kiedy zobaczył, że chcecie go zamknąć w izolatce, zachowywał się spokojnie i nie walczył?

– Tak jest. – Przez chwilę miałem ochotę trochę to ubarwić: włożyć w usta Percy’ego jakąś kwestię, ale potem zrezygnowałem. Wiedziałem, że im prościej to przedstawię, tym lepiej. – Nie byłej żadnej awantury. Wszedł po prostu do środka i usiadł w kącie.

– Nie mówił wtedy nic o Whartonie?

– Nie, panie dyrektorze.

– Ani o Coffeyu?

Potrząsnąłem głową.

– Czy Percy był zły na Whartona? Czy czuł do niego jakąś urazę?

– To całkiem możliwe – odparłem, jeszcze bardziej ściszając głos. – Percy nie zachowywał odpowiedniej ostrożności, Hal. Pewnego razu, kiedy szedł korytarzem, Wharton złapał go, przycisnął do krat i trochę połaskotał. – Na chwilę przerwałem. – To znaczy, obmacał.

– Nie zrobił nic gorszego? Tylko połaskotał? To wszystko?

– Tak, ale Percy bardzo się tym przejął. Wharton powiedział, że wolałby wydupczyć Percy’ego niż jego siostrę. Coś w tym rodzaju.

– Hmm. – Moores wciąż spoglądał z ukosa na Johna Coffeya, jakby musiał co chwila upewniać się, że to prawdziwy człowiek z krwi i kości. – To nie wyjaśnia tego, co się z nim stało, ale tłumaczy w pewnym stopniu, dlaczego zastrzelił Whartona, a nie Coffeya albo jednego z twoich ludzi. A skoro mówimy o twoich ludziach, Paul, czy wszyscy opowiedzą to samo?

– Tak, panie dyrektorze – odparłem.


– I opowiedzieli to samo – poinformowałem Janice, zanurzając łyżkę w zupie, którą przyniosła. – Dopilnowałem tego.

– Skłamałeś – stwierdziła. – Oszukałeś Hala.

Od tego są w końcu żony, nieprawdaż? Zawsze szukają dziur po molach w twoim najlepszym garniturze i na ogół je znajdują.

– Owszem, jeśli chcesz na to patrzeć w ten sposób. Nie powiedziałem mu jednak niczego, z czym nie moglibyśmy dalej żyć. Hal jest moim zdaniem czysty. Nawet go tam nie było. Siedział w domu, opiekując się żoną aż do momentu, kiedy zadzwonił do niego Curtis.

– Czy wspomniał, jak się czuje Melinda?

– Wtedy nie, nie było czasu, ale rozmawialiśmy później, kiedy ja i Brutal wychodziliśmy z pracy. Melly niewiele pamięta, ale czuje się dobrze. Wstała z łóżka i mówi o nowych grządkach na kwiaty.

Moja żona obserwowała przez chwilę, jak jem.

– Czy Hal wie, że to był cud? – zapytała w końcu. – Czy to rozumie?

– Tak. Wszyscy to rozumiemy, wszyscy, którzy tam byliśmy.

– Częściowo żałuję, że mnie tam nie było – stwierdziła – ale z drugiej strony chyba się z tego cieszę. Gdybym widziała, jak łuski spadają z oczu Saula w drodze do Damaszku, dostałabym chyba zawału serca.

– Nie mów – mruknąłem, przechylając talerz, żeby nabrać ostatnią łyżkę. – Prawdopodobnie ugotowałabyś mu trochę zupy. Ta jest wyśmienita.

– To dobrze – odparła. W rzeczywistości jednak nie myślała wcale o zupie, gotowaniu albo nawróceniu Saula na drodze do Damaszku. Opierała podbródek o dłoń i patrzyła przez okno na górskie pasmo, z oczyma tak samo zamglonymi jak te góry w letni poranek, gdy zbiera się na upał. W letni poranek podobny do tego, kiedy odnaleziono bliźniaczki Dettericków, wpadło mi do głowy, sam nie wiem czemu. Zastanawiałem się, dlaczego nie krzyczały. Zabójca robił im krzywdę; na werandzie i na schodach zostały ślady krwi. Dlaczego zatem nie krzyczały?

– Myślisz, że Whartona zabił John Coffey, prawda? – zapytała Janice, odwracając w końcu wzrok od okna. – Że to nie był przypadek ani nic w tym rodzaju; myślisz, że posłużył się Percym Wetmore’em niczym bronią?

– Tak.

– Dlaczego?

– Nie wiem.

– Opowiedz mi jeszcze raz, co zdarzyło się, kiedy zabieraliście Coffeya z bloku. Tylko tę część.

Zrobiłem to. Opowiedziałem, jak wychylająca się spomiędzy prętów i łapiąca Johna za biceps koścista ręka przypomniała mi węża – wodnego mokasyna, którego wszyscy się baliśmy, kiedy jako dzieci pływaliśmy w rzece – i jak Coffey powiedział, że Wharton jest złym człowiekiem.

– A co Wharton na to?

Moja żona ponownie spoglądała przez okno, ale słuchała mnie bardzo uważnie.

– Wharton odparł: “Zgadza się, czarnuchu, jestem zły jak wszyscy diabli”

– I to wszystko?

– Tak. Miałem wtedy wrażenie, że coś się wydarzy, ale nic się nie stało. Brutal wyswobodził rękę Johna z uścisku Whartona i kazał mu się położyć, co Wharton zrobił. Nie zapominaj, że był nieźle nafaszerowany środkami usypiającymi. Wymamrotał coś o tym, że czarnuchy powinny mieć własne krzesła elektryczne, i na tym koniec. Poszliśmy dalej.

– John Coffey nazwał go złym człowiekiem.

– Zgadza się. To samo powiedział raz o Percym. A może więcej niż raz. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale wiem, że to zrobił.

– Ale Wharton nigdy nie uczynił nic złego Johnowi Coffeyowi, prawda? To znaczy, nie zaczepił go tak jak Percy’ego.

– Nie. Wharton miał celę po drugiej stronie biurka oficera dyżurnego, kilkanaście jardów od Coffeya. Ledwie mogli się zobaczyć.

– Opowiedz mi jeszcze raz, jak wyglądał Coffey, kiedy Wharton złapał go za rękę.

– To nas do niczego nie doprowadzi, Janice.

– Może nie doprowadzi, a może doprowadzi. Powiedz, jak wyglądał.

Westchnąłem.

– Wydaje mi się, że był zszokowany. Wzdrygnął się. Jak wzdrygnęłabyś się, gdybyś leżała na plaży, a ja zakradłbym się od tyłu i wylał ci na plecy trochę zimnej wody. Albo jakby ktoś uderzył go w twarz.

– Jasne – stwierdziła. – To, że został złapany w ten sposób, zaskoczyło go, na krótki moment zbudziło z letargu.

– Tak – powiedziałem. – Nie – dodałem po chwili.

– No więc tak czy nie?

– Nie. To nie było zaskoczenie. To przypominało ten moment, kiedy chciał, żebym wszedł do jego celi i dał się uleczyć. Albo kiedy chciał, żebym podał mu tę mysz. To było zdziwienie, ale nie z powodu dotknięcia… w każdym razie niezupełnie… Chryste Panie, Janice, sam nie wiem.

– W porządku, zostawmy to – odparła. – Nie mogę po prostu zrozumieć, dlaczego John to zrobił. Nie wygląda na to, żeby był gwałtowny z natury. To prowadzi nas do następnego pytania, Paul. Jak możesz go stracić, jeśli masz rację co do tych dwóch dziewczynek? Jak możesz posadzić go na krześle elektrycznym, jeśli ktoś inny…

Nagle podskoczyłem na krześle, uderzając łokciem talerz od zupy, który spadł ze stołu i rozbił się na podłodze. Wpadł mi do głowy pewien pomysł. Podsunęła mi go bardziej intuicja niż logika, ale odznaczał się swoistą mroczną elegancją.

– Paul? – zaniepokoiła się Janice. – Co się stało?

– Nie wiem – odparłem. – Nie wiem nic na pewno, ale postaram się dowiedzieć.

4

To, co nastąpiło po zabójstwie Whartona, przypominało cyrk z trzema arenami, z gubernatorem na jednej, więzieniem na drugiej i biednym, odmóżdżonym Percym Wetmore’em na trzeciej. A kto odgrywał rolę antreprenera? Przymierzało się do tego kilku dżentelmenów z prasy. Nie byli tacy źli, jak są teraz – nie pozwalali sobie na to – ale nawet w tamtym okresie, przed Geraldem, Mike’em Wallace’em i całą resztą, potrafili dać się we znaki, kiedy wgryźli się zębami w zdobycz. Tak właśnie zdarzyło się wówczas i przedstawienie było całkiem udane, póki trwało.

A jednak nawet najciekawszy cyrk, ten, w którym występują najbardziej przerażające dziwy natury, najśmieszniejsi klauni i najdziksze zwierzęta, musi w końcu opuścić miasto. Nasz wyjechał zaraz po utworzeniu Komisji Śledczej, która, choć jej nazwa budziła raczej złowrogie skojarzenia, okazała się niezbyt dociekliwa. W innych okolicznościach gubernator niewątpliwie zażądałby czyjejś głowy na talerzu, tym razem jednak nie wchodziło to w rachubę. Siostrzeńcowi – krewnemu jego własnej żony – odbiła palma i zabił człowieka. Zabił co prawda zabójcę – dzięki Bogu i za to – ale uczynił to, kiedy facet spał we własnej celi, co nie było zbyt eleganckie. Kiedy dodało się do tego, że wzmiankowany młody człowiek w dalszym ciągu świrował jak marcowy zając, trudno się było dziwić, że gubernator chciał ukręcić sprawie łeb i to jak najszybciej.

Podróż do domu dyrektora Mooresa półciężarówką Harry’ego Terwilligera nigdy nie wyszła na jaw. Fakt, że Percy spędził tę noc w kaftanie bezpieczeństwa, zamknięty w izolatce, również nigdy nie został ujawniony. Oraz to, że zastrzelony Wharton spał narkotycznym snem. Władze nie miały powodu podejrzewać, że w jego organizmie znajduje się coś poza sześcioma kulami. Koroner usunął je, grabarz umieścił Whartona w sosnowej skrzynce i taki był koniec człowieka, który wytatuował sobie na lewym przedramieniu nazwisko Billy’ego Kida. Dobry sposób na pozbycie się toksycznych odpadów, chciałoby się powiedzieć.

Całe zamieszanie trwało mniej więcej dwa tygodnie. W tym czasie bałem się głośniej pierdnąć, nie mówiąc o wzięciu wolnego dnia, żeby sprawdzić pomysł, na który wpadłem przy kuchennym stole po wszystkich wydarzeniach. Uświadomiłem sobie, że cyrk wyjechał z miasta, pewnego dnia w środku listopada – chyba dwunastego, ale nie trzymajcie mnie za słowo. Tego dnia znalazłem na biurku dokument, którego się obawiałem: kartkę z wyznaczoną datą egzekucji Johna Coffeya. Zamiast Hala Mooresa podpisał ją Curtis Andersen, ale z prawnego punktu widzenia była tak samo ważna i przed trafieniem do mnie musiała oczywiście przejść przez Hala. Mogłem sobie wyobrazić Hala siedzącego przy swoim biurku z tą kartką w ręku, siedzącego i rozmyślającego o swojej żonie, która wprawiła w osłupienie lekarzy ze szpitala w Indianoli. Ci lekarze wręczyli jej swój własny nakaz egzekucji, ale John Coffey podarł go na strzępy. Teraz jednak nadeszła pora, by John Coffey przeszedł Zieloną Milę, i kto z nas mógł temu zapobiec? Kto z nas miał temu zapobiec?

Na nakazie egzekucji widniała data: dwudziesty listopada. Trzy dni po jego otrzymaniu – bodajże piętnastego – poprosiłem Janice, by zatelefonowała, że jestem chory, po czym wypiłem filiżankę kawy i ruszyłem na północ moim fordem zaopatrzonym w fatalne resory, poza tym jednak całkiem niezawodnym. Janice ucałowała mnie na pożegnanie i życzyła powodzenia; podziękowałem jej, nie mając pojęcia, na czym miałoby polegać w tym wypadku powodzenie – na potwierdzeniu czy też niepotwierdzeniu tego, czego szukałem. Wiedziałem tylko, że nie mam wielkiej ochoty nucić podczas jazdy. Nie tego dnia.

O trzeciej po południu znalazłem się w górach. Odwiedziłem tuż przed zamknięciem sąd hrabstwa Purdom, przejrzałem pewne akta, następnie zaś przyjąłem wizytę szeryfa, poinformowanego przez jednego z urzędników, że ktoś obcy wtyka nos w nie swoje sprawy. Szeryf Catlett chciał wiedzieć, co ja sobie wyobrażam. Poinformowałem go. Catlett przemyślał to i oznajmił mi coś ciekawego. Uprzedził, że zaprzeczy, iż cokolwiek mi mówił, jeśli będę starał się wszystko nagłośnić. Nie było to coś rozstrzygającego, ale miało swoją wagę. Z całą pewnością miało swoją wagę. Myślałem o tym przez całą drogę do domu i tej nocy nie zaznałem wiele snu.

Nazajutrz rano zerwałem się jeszcze przed wschodem słońca i pojechałem na południe do hrabstwa Trapingus. Nie poszedłem do szeryfa Homera Cribusa, tego wielkiego worka flaków i łajna; zamiast tego zwróciłem się do zastępcy szeryfa, Roba McGee. McGee nie chciał z początku słuchać tego, co mówiłem. Strasznie nie chciał słuchać. W pewnym momencie myślałem, że uderzy mnie w twarz, żeby nie słuchać, w końcu jednak zgodził się pojechać na farmę i zadać Klausowi Detterickowi kilka pytań. Przede wszystkim, jak mi się zdaje dlatego, żebym sam mu ich nie zadał.

– Ma tylko trzydzieści dziewięć lat, ale wygląda jak staruszek – stwierdził – i teraz, kiedy zaczyna powoli dochodzić do siebie, nie powinien mu zawracać głowy żaden przemądrzały więzienny klawisz, który bawi się w detektywa. Zostanie pan w mieście. Nie chcę, żeby zbliżał się pan do farmy Dettericków, lecz chcę pana tutaj znaleźć, kiedy porozmawiam już z Klausem. Jeśli będzie się panu dłużyć czas, niech pan zje pasztecik w restauracji. To pana trochę wyhamuje.

Zjadłem w końcu dwa paszteciki i muszę przyznać, że były dość ciężkostrawne.

Kiedy McGee wrócił po jakimś czasie do miasta i usiadł koło mnie przy barze, nie potrafiłem nic wyczytać w jego twarzy.

– No i co? – zapytałem.

– Niech pan wpadnie do mnie do domu, tam porozmawiamy – oznajmił. – To miejsce jest trochę zbyt publiczne, jak na mój gust.

Odbyliśmy naszą konferencję na werandzie domu Roba McGee. Obaj nieźle zmarzliśmy, pani McGee nie pozwalała jednak kopcić w środku domu. Można powiedzieć, że wyprzedzała swoją epokę. McGee sprawiał wrażenie człowieka, któremu w najmniejszym stopniu nie podoba się to, co sam mówi.

– To niczego nie dowodzi, chyba zdaje pan sobie z tego sprawę? – zapytał, skończywszy swoją relację. Powiedział to wojowniczym tonem i mówiąc, wymachiwał agresywnie w moją stronę własnoręcznie skręconym papierosem, na jego twarzy malowało się jednak zażenowanie. Nie wszystkie fakty muszą stanowić dowody w rozumieniu sądu i obaj o tym świetnie wiedzieliśmy. Przyszło mi do głowy, że po raz jedyny w życiu zastępca McGee żałuje, że nie jest wiejskim ciołkiem, jak jego szef.

– Zdaję sobie sprawę – odparłem.

– I jeśli myśli pan o zafundowaniu Coffeyowi nowego procesu wyłącznie na podstawie tego jednego faktu, niech pan się nad tym lepiej zastanowi, senor. John Coffey jest Murzynem, a w hrabstwie Trapingus nie mamy zwyczaju fundowania nowych procesów Murzynom.

– Z tego też zdaję sobie sprawę.

– Więc co pan zrobi?

Wyrzuciłem papierosa przez balustradę werandy i wstałem. Miałem przed sobą długą podróż powrotną i wiedziałem, że im szybciej wyruszę, tym wcześniej będę w domu.

– Chciałbym to wiedzieć, panie McGee. Niestety w tej chwili wiem tylko, że drugi pasztecik był błędem.

– Coś panu powiem, panie mądralo – oznajmił tym samym wojowniczym tonem. – Moim zdaniem w ogóle nie powinien pan otwierać tej puszki Pandory.

– Nie ja ją otworzyłem – odparowałem, po czym odjechałem do domu.

Dotarłem na miejsce grubo po północy, ale Janice czekała na mnie. Spodziewałem się tego, lecz mimo to przyjemnie było ją zobaczyć, poczuć jej ręce na szyi i mocne śliczne ciało przy moim.

– Witaj, przybyszu – powiedziała, a potem dotknęła mnie tam na dole. – Nic nie dolega temu panu? Mam nadzieję, że jest zupełnie zdrowy.

– Tak jest, moja droga – powiedziałem, biorąc ją na ręce. Zaniosłem ją do sypialni i pokochaliśmy się słodką jak miód miłością, a gdy doszedłem do orgazmu, tego wspaniałego uczucia przekraczania samego siebie oraz totalnego rozluźnienia, pomyślałem o wiecznie załzawionych oczach Johna Coffeya. I o Melindzie Moores, mówiącej: “Śniłam, że błądzisz gdzieś w mroku, podobnie jak ja”.

Wciąż leżąc na swojej żonie, która obejmowała mnie ramionami za szyję, zacząłem sam ronić łzy z oczu.

– Paul! – szepnęła, wstrząśnięta i przestraszona. Nie sądzę, żeby oglądała mnie płaczącego więcej niż kilka razy w ciągu całego naszego małżeństwa. W normalnych okolicznościach nigdy nie byłem beksą. – Co ci się stało, Paul?

– Wiem wszystko, co trzeba wiedzieć – wyjąkałem przez łzy. – Jeśli chcesz znać prawdę, wiem o wiele za dużo. Za kilka dni mam stracić Johna Coffeya, ale to William Wharton zabił bliźniaczki Dettericków. To był Dziki Bill.

5

Nazajutrz ta sama silna grupa klawiszy, którzy jedli lunch w mojej kuchni po sfuszerowanej egzekucji Delacroix, spotkała się ponownie na lunchu. Tym razem w naradzie wojennej uczestniczyła piąta osoba: moja żona. To Janice przekonała mnie, żeby powiedzieć innym; w pierwszym momencie nie miałem wcale takiego zamiaru. Czy nie dość fatalne jest, pytałem ją, że wiemy o tym my oboje?

– Nie potrafisz o tej sprawie jasno myśleć – odpowiadała. – Prawdopodobnie dlatego, że jesteś zdenerwowany. A oni i tak wiedzą już najgorsze: że Johna skazano za zbrodnię, której nie popełnił. To trochę ułatwia sprawę.

Zdałem się na jej osąd, chociaż nie byłem tego taki pewien. Opowiadając Brutalowi, Deanowi i Harry’emu to, o czym wiedziałem (nie mogłem tego udowodnić, ale przecież wiedziałem), spodziewałem się gwałtownej reakcji, w pierwszej chwili jednak zapadło po prostu długie milczenie. A potem Dean wziął z talerzyka kolejny upieczony przez Janice biskwit i posmarował go oburzająco dużą ilością masła.

– Myślisz, że John go widział? – zapytał. – Czy John widział, jak Wharton porzuca dziewczynki, a może nawet je gwałci?

– Myślę, że gdyby to widział, próbowałby go powstrzymać – odparłem. – Co do tego, czy widział uciekającego Whartona, przypuszczam, że to całkiem prawdopodobne. Ale potem o tym zapomniał.

– Jasne – zgodził się Dean. – Jest kimś wyjątkowym, ale to nie czyni go jeszcze rozgarniętym. Przypomniał sobie to, kiedy Wharton wystawił łapę przez kraty i dotknął go.

Brutal kiwał w zamyśleniu głową.

– Dlatego John wydawał się taki zdumiony… – mruknął. – Taki wstrząśnięty. Pamiętacie, jak otworzył szeroko oczy?

– John posłużył się Percym Wetmore’em niczym bronią, stwierdziła Janice i nie dawało mi to spokoju – oznajmiłem. – Dlaczego John Coffey miałby chcieć zabić Dzikiego Billa? Percy’ego, owszem, czemu nie? Percy zdeptał na jego oczach mysz Delacroix, Percy spalił żywcem Delacroix i John o tym wiedział, ale Whartona? Wharton naraził się w ten czy inny sposób większości z nas, lecz z tego, co wiem, nie naraził się Johnowi… przez cały swój pobyt na Mili zamienił z nim ledwie kilkadziesiąt słów, z tego połowę zeszłej nocy. Dlaczego miałby to zrobić? Wharton pochodził z hrabstwa Purdom, a tamtejsi biali chłopcy dostrzegają Murzynów, dopiero gdy któryś z nich stanie im na drodze. Więc dlaczego to zrobił? Co takiego zobaczył lub poczuł w momencie, gdy dotknął go Wharton, że zachował dla niego jad, który wyssał z ciała Melindy?

– O mało się nim na śmierć nie zatruwając – dodał Brutal.

– Zgadza się. Zabójstwo bliźniaczek Dettericków było jedyną złą rzeczą, którą potrafiłem sobie wyobrazić i która wyjaśniałaby jego postępowanie. Powtarzałem sobie, że to wariactwo, że nie może być mowy o takim zbiegu okoliczności, że to po prostu niemożliwe. A potem przypomniało mi się coś, co Curtis Anderson napisał w pierwszej notatce, którą dostałem na temat Whartona: że to kompletny szajbus i że szwendał się po całym stanie, zanim dokonał napadu i pozabijał tych wszystkich ludzi. Szwendał się po całym stanie. To utkwiło mi w pamięci. I wreszcie uderzył mnie sposób, w jaki próbował udusić Deana zaraz po przyjeździe na blok. To sprawiło, że pomyślałem…

– O tym psie – powiedział Dean, pocierając szyję w miejscu, gdzie Wharton zarzucił mu łańcuch, choć nie sądzę, żeby zdawał sobie sprawę z tego, co robi. – O tym, jak złamał kark temu psu.

– Tak czy owak wybrałem się do hrabstwa Purdom, by przejrzeć kartotekę Whartona. Wszystko, co mieliśmy na jego temat, dotyczyło wydarzeń, które zaprowadziły go na Zieloną Milę. Innymi słowy, samego finału jego kariery. A mnie interesowały jej początki.

– Bardzo rozrabiał? – zapytał Brutal.

– Owszem. Wandalizm, drobne kradzieże, podpalanie stogów siana, nawet przywłaszczenie sobie środków wybuchowych: razem z kumplem zwinęli laskę dynamitu i próbowali ją zdetonować przy brzegu potoku. Zaczął wcześnie, w wieku dziesięciu lat, ale w jego kartotece nie było tego, czego szukałem. A potem zjawił się szeryf, żeby sprawdzić, kim jestem i co robię, i właściwie dobrze się stało. Nabujałem mu, mówiąc, że podczas przeszukania celi znaleźliśmy w materacu Whartona zdjęcia przedstawiające nagie dziewczynki. Powiedziałem, że chcę sprawdzić, czy Wharton nie zdradzał skłonności pedofilskich, ponieważ w Tennessee jest kilka nie rozwiązanych spraw, o których słyszałem. Nie wspomniałem nic o bliźniaczkach Dettericków. I nie sądzę, żeby jemu przyszła na myśl ta sprawa.

– Dlaczego miałaby przyjść mu na myśl? – zdziwił się Harry. – Przecież jest rozwiązana.

– Stwierdziłem, że nie ma chyba sensu szukać dalej, gdyż w kartotece Whartona nic nie ma. To znaczy jest mnóstwo rzeczy, ale nic, co wiązałoby się z tego rodzaju sprawami. Szeryf… nazywał się Catlett… roześmiał się na to i stwierdził, że nie wszystko, co zrobił ten zgniłek Bill Wharton, zapisane jest w sądowych aktach, a poza tym jakie to ma w końcu znaczenie? Facet przecież nie żyje… Odparłem, że chcę po prostu zaspokoić własną ciekawość, nic więcej, i to uśpiło jego podejrzenia. Zabrał mnie do swojego biura, dał filiżankę kawy i pączka i powiedział, że przed szesnastu miesiącami, kiedy Wharton miał zaledwie osiemnaście lat, pewien facet z północnej części hrabstwa złapał go w stodole ze swoją córką. Nie był to właściwie gwałt; w rozmowie z Catlettem facet określił to jako “palcówkę”. Przepraszam, skarbie.

– Nic się nie stało – odparła Janice, ale trochę pobladła.

– Ile lat miała dziewczyna? – zapytał Brutal.

– Dziewięć.

Brutal skrzywił się.

– Facet mógłby załatwić to własnoręcznie z Whartonem, gdyby miał jakichś starszych braci lub kuzynów, którzy by mu pomogli. Ponieważ nie miał nikogo, przyszedł z tym do Catletta, ale dał jasno do zrozumienia, żeby tylko ostrzec gnojka. Nikt nie życzy sobie rozgłosu w tego rodzaju sprawach, jeśli da się go uniknąć. Tak czy owak, szeryf Catlett nie po raz pierwszy zetknął się z Whartonem… kiedy ten miał piętnaście lat, wysłał go nawet na osiem miesięcy do poprawczaka… i uznał, że co za dużo, to niezdrowo. Zabrał ze sobą trzech zastępców, pojechali do domu Whartona, wyprowadzili do drugiego pokoju jego matkę, gdy zaczęła się drzeć, po czym ostrzegli pana Williama “Billa Kida” Whartona, co dzieje się z wyrośniętymi pryszczatymi gnojkami, baraszkującymi na sianie z dziewczynkami, które nie tylko nie mają jeszcze menstruacji, ale w ogóle o niej nie słyszały. “Ostrzegliśmy tego dupka jak trzeba – powiedział mi Catlett. – Kiedy skończyliśmy, miał rozbity łeb, zwichnięte ramię i o mało nie odpadła mu dupa”.

Brutal mimowolnie się roześmiał.

– Tak właśnie załatwiają to najczęściej w hrabstwie Purdom – stwierdził.

– Mniej więcej trzy miesiące później Wharton uciekł z domu – wyjaśniałem – i rozpoczął działalność, w wyniku której trafił na nasz blok.

– Miał więc raz do czynienia z nieletnią dziewczynką – mruknął Harry, po czym zdjął z nosa okulary, chuchnął na szkła i zaczął je wycierać. – Mocno nieletnią. Ale jeden raz nie oznacza jeszcze ustalonego wzoru postępowania…

– Mężczyzna nie robi podobnej rzeczy tylko raz – stwierdziła moja żona i zacisnęła wargi tak mocno, że prawie nie było ich widać.

Następnie poinformowałem ich o mojej wizycie w hrabstwie Trapingus. W rozmowie z Robem McGee byłem o wiele bardziej szczery – nie miałem w gruncie rzeczy innego wyboru. Do dziś nie wiem, o czym mówił z Klausem Detterickiem, ale siedząc naprzeciwko mnie w restauracji wydawał się o siedem lat starszy.

W połowie maja, na miesiąc przed napadem i zabójstwami, które zakończyły krótką bandycką karierę Whartona, Klaus Detterick odmalował swoją stodołę (oraz sąsiadującą z nią budę Bowsera). Nie chcąc, żeby po wysokim rusztowaniu wspinał się jego syn (który i tak większość czasu musiał spędzać w szkole), zatrudnił pomocnika. Dość miłego faceta. Bardzo spokojnego. Cała robota trwała trzy dni. Nie, pomocnik nie nocował w domu, Detterick nie był taki głupi, żeby ufać każdemu miłemu i spokojnemu facetowi, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy tyle draństwa szlaja się po drogach. Człowiek obarczony rodziną musi być ostrożny. Tak czy owak, facet nie potrzebował noclegu; oświadczył Detterickowi, że wynajął pokój w mieście, u niejakiej Evy Price. W Tefton rzeczywiście mieszkała dama o nazwisku Eva Price i rzeczywiście wynajmowała pokoje, w maju tego roku nie miała jednak gościa, który odpowiadałby rysopisowi podanemu przez Dettericka. Wyłącznie tych samych co zawsze osobników w kraciastych marynarkach i melonikach, z walizeczkami zawierającymi próbki towaru, innymi słowy komiwojażerów. McGee mógł mnie o tym poinformować, ponieważ w drodze powrotnej z farmy Dettericków, wstąpił do pani Price i zadał jej parę pytań – taki był podenerwowany.

“Jeśli nawet u niej nie nocował – dodał – nie ma takiego prawa, które zabraniałoby człowiekowi spać w lesie, panie Edgecombe. Mnie samemu zdarzyło się to raz albo dwa razy”.

Pomocnik nie spał w domu Dettericków, ale dwukrotnie jadł z nimi kolację. Musiał poznać Howiego. Musiał poznać dziewczynki, Corę i Kathe. Przysłuchiwał się ich paplaninie, która na przykład dotyczyła tego, jak nie mogą się już doczekać lata, ponieważ kiedy są grzeczne i jest ciepło na dworze, mama pozwala im czasem spać na werandzie, gdzie udają, że są żonami pionierów pokonujących na wozach Wielkie Równiny.

Mogę go sobie wyobrazić, jak siedzi przy stole, wcinając pieczonego kurczaka i żytni chleb pani Detterick, przysłuchując się, kładąc po sobie swoje wilcze uszy, kiwając głową, lekko się uśmiechając i wszystko dobrze zapamiętując.

– Ten facet nie bardzo przypomina dzikusa, o którym opowiadałeś zaraz po jego przyjeździe do Cold Mountain, Paul – stwierdziła z niedowierzaniem Janice.

– Nie widziała go pani w szpitalu w Indianoli – powiedział Harry. – Stojącego z otwartą gębą i wystającym spod koszuli gołym tyłkiem. Dającego się spokojnie ubrać. Myśleliśmy, że jest albo nafaszerowany lekami, albo przygłupi. Prawda, Dean?

Dean pokiwał głową.

– Dzień po zakończeniu malowania stodoły i wyjeździe pomocnika – podjąłem – facet z chustką na twarzy obrabował Biuro Przewozowe Hampeya w Jarvis. Uciekł z siedemdziesięcioma dolcami. Zabrał również srebrnego dolara z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego roku, monetę, którą agent trzymał na szczęście. Tego samego dolara znaleziono przy Whartonie, kiedy go aresztowano. A Jarvis leży tylko trzydzieści mil od Tefton.

– Więc ten włamywacz… ten dzikus… myślisz, że zatrzymał się na trzy dni, żeby pomóc Klausowi Detterickowi pomalować stodołę – powiedziała moja żona. – Jadł z nimi kolację i niczym zupełnie normalny facet prosił, żeby mu podać fasolkę.

– Najgorsze w ludziach jego pokroju jest to, że zupełnie nie można przewidzieć, co zrobią – stwierdził Brutal. – Mógł planować, że zabije Dettericków i splądruje ich dom, a potem zmienił zdanie, bo słońce zaszło za chmurę albo coś w tym rodzaju. Może chciał po prostu trochę odpocząć. Najprawdopodobniej jednak miał już na oku te dwie dziewczynki i zamierzał wrócić. Nie sądzisz, Paul?

Pokiwałem głową. Rzeczywiście tak sądziłem.

– Jest jeszcze to nazwisko, które podał Detterickowi – dodałem.

– Jakie nazwisko? – zapytała Janice.

– Will Bonney.

– Bonney? Nie różu…

– To prawdziwe nazwisko Billy’ego Kida.

– Aha… – Janice otworzyła szerzej oczy. – Aha! Więc możecie pomóc Johnowi Coffeyowi! Dzięki Bogu! Musicie tylko pokazać panu Detterickowi zdjęcie Williama Whartona… wystarczy to, które zrobili mu w więzieniu…

Brutal i ja wymieniliśmy zakłopotane spojrzenie. Na twarzy Deana malował się cień nadziei, ale Harry oglądał badawczo swoje dłonie, tak jakby szalenie zainteresowały go własne paznokcie.

– Co się dzieje? – zapytała Janice. – Dlaczego patrzycie na siebie w ten sposób? Ten McGee będzie przecież musiał…

– Rob McGee zrobił na mnie wrażenie porządnego faceta i jest na pewno solidnym policjantem – stwierdziłem – ale nie ma za dużo do powiedzenia w hrabstwie Trapingus. Władza należy tam do szeryfa Cribusa i prędzej śnieg spadnie w piekle, niż Cribus wznowi postępowanie w sprawie Dettericków na podstawie tego, co udało mi się odkryć.

– Lecz… skoro Wharton tam był… jeśli Detterick rozpozna go na zdjęciu i będą wiedzieli, że tam był…

– Fakt, że był tam w maju, nie oznacza jeszcze, że wrócił i zabił te dziewczynki w czerwcu – oświadczył Brutal. Powiedział to cichym łagodnym tonem, którego używa się mówiąc komuś, że zmarł ktoś bliski. – Z jednej strony mamy tego faceta, który pomógł Klausowi Detterickowi pomalować stodołę i poszedł sobie. Okazało się, że popełniał przestępstwa w całej okolicy, ale nie mamy przeciwko niemu nic w ciągu tych trzech dni, kiedy przebywał w pobliżu Tefton. Z drugiej strony jest ten wielki Murzyn, ten olbrzymi Murzyn, którego znaleziono przy brzegu rzeki, trzymającego w rękach dwie martwe nagie dziewczynki.

Brutal potrząsnął głową.

– Paul ma rację, Janice. McGee może i ma pewne wątpliwości, ale McGee się nie liczy. Ponowne postępowanie może wszcząć tylko Cribus, a Cribus nie chce psuć tego, co uważa za szczęśliwy finał. “Najważniejsze, że to był czarnuch – myśli – a nie jeden z nas. Pojadę do Cold Mountain, zamówię stek i piwo w miejscowej knajpie, obejrzę egzekucję i na tym koniec”.

Janice słuchała tego wszystkiego z coraz większym przerażeniem na twarzy.

– Ale McGee zna przecież prawdę, Paul? – zwróciła się do mnie. – Zastępca McGee wie, że aresztował nie tego człowieka. Nie może sprzeciwić się szeryfowi?

– Sprzeciwiając się szeryfowi, może osiągnąć tylko tyle, że straci robotę – odparłem. – Owszem, wydaje mi się, że w głębi serca wie, że to był Wharton. Ale mówi sobie zupełnie co innego: mówi, że jeśli będzie trzymał gębę na kłódkę i przestrzegał reguł gry, do momentu kiedy szeryf Cribus odejdzie na emeryturę albo zdechnie z przeżarcia, wtedy obejmie jego funkcję. I sytuacja będzie zupełnie inna. To właśnie powtarza sobie, jak sądzę, żeby móc spokojnie zasnąć. I w jednym nie różni się chyba tak bardzo od Homera. “To w końcu tylko Murzyn – mówi sobie. – Nie usmażą za to przecież białego człowieka”.

– W takim razie to ty będziesz musiał się do nich zwrócić – stwierdziła Janice i serce zamarło mi w piersi, gdy usłyszałem chłodny, pozbawiony wszelkich wątpliwości ton, jakim to powiedziała. – Pójść do nich i poinformować o tym, co odkryłeś.

– I jak mamy wyjaśnić, że na to wpadliśmy, Janice? – zapytał ją Brutal tym samym cichym głosem. – Mamy opowiedzieć, jak Wharton chwycił za rękę Johna, kiedy zabieraliśmy go z więzienia, żeby dokonał cudownego uzdrowienia żony dyrektora?

– Nie… oczywiście, że nie… – Zobaczyła, po jakim cienkim stąpa lodzie i zmieniła taktykę. – Nie musicie mówić prawdy. Możecie skłamać. – Popatrzyła wyzywająco na Brutala, a potem skierowała to samo spojrzenie na mnie. Było dość gorące, żeby wypalić dziurę w gazecie.

– Skłamać – powtórzyłem. – W którym miejscu?

– W jakim celu jeździłeś do hrabstwa Purdom i do Trapingus? Wróć do tego starego spaślaka Cribusa i powiedz mu, że sam Wharton wyjawił ci, że zgwałcił i zamordował córeczki Dettericków. Że przyznał się do winy. – Na chwilę przeniosła swój palący wzrok na Brutala. – Ty możesz go poprzeć, Brutus. Możesz powiedzieć, że byłeś przy tym, jak się przyznał, i też to słyszałeś. Percy zapewne też to słyszał i z tego powodu mógł wpaść w szał. Zastrzelił Whartona, ponieważ nie mógł myśleć o tym, co Wharton zrobił tym dzieciom. Nie mieściło mu się to w głowie. Po prostu… Co? O co wam teraz chodzi, na litość boską?

Nie zwracała się tylko do mnie i Brutala; Harry i Dean również spoglądali na nią z przerażeniem.

– Nigdy niczego takiego nie zgłaszaliśmy, proszę pani – oznajmił Harry, tak jakby przemawiał do małego dziecka. – Od razu zapytają nas, dlaczego tego od razu nie zrobiliśmy. Mamy obowiązek zgłaszać wszystko, co nasi podopieczni mówią na temat wcześniejszych przestępstw. Własnych i cudzych.

– A poza tym nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy mu wierzyć, Janice – wtrącił Brutal. – Ktoś taki jak Dziki Bill Wharton bez przerwy kłamie. Na temat zbrodni, które popełnił, słynnych ludzi, których znał, kobiet, z którymi sypiał, bramek, jakie strzelił w szkolnej drużynie, nawet na temat cholernej pogody.

– Ale przecież… – Na twarzy Janice malował się coraz większy ból. Podszedłem, żeby objąć ją ramieniem, ale ona gwałtownie mnie odtrąciła. – Przecież on tam był! Malował tę cholerną stodołę! Jadł z nimi obiad!

– To kolejny powód, dla którego mógł się przyznać do nie popełnionej zbrodni – stwierdził Brutal. – Co mu szkodziło? Dlaczego nie miał jej sobie przypisać? Nie można w końcu usmażyć nikogo dwa razy.

– Nie wiem, czy was dobrze rozumiem. Wszyscy, jak siedzimy przy tym stole, wiemy, że John Coffey nie tylko nie zabił tych dziewczynek, ale próbował je ratować. Zastępca McGee oczywiście tego nie wie, lecz zdaje sobie świetnie sprawę, że człowiek skazany na śmierć za dwa morderstwa, wcale ich nie popełnił. A mimo to… mimo to nie możecie postawić go przed sądem? Nie możecie nawet wszcząć na nowo postępowania?

– Tak jest, proszę pani – potwierdził Dean, czyszcząc wściekle okulary. – Tak to mniej więcej wygląda.

Janice siedziała z opuszczoną głową, najwyraźniej się zastanawiając. Brutal chciał coś powiedzieć, ale uciszyłem go gestem ręki. Nie bardzo wierzyłem, że moja żona potrafi wymyślić sposób na wydobycie Johna z pułapki, w jakiej się znalazł, ale nie sądziłem również, że to zupełnie niemożliwe. Była niesamowicie sprytna. I niesamowicie zdeterminowana. Kiedy połączy się jedno z drugim, człowiek potrafi czasami przenosić góry.

– W porządku – stwierdziła w końcu. – W takim razie musicie wypuścić go sami.

– Co takiego? – Harry wydawał się kompletnie oszołomiony. I przerażony.

– Możecie to zrobić. Już raz wam się przecież udało, prawda? Możecie zrobić to po raz drugi. Tyle że tym razem nie przywieziecie go z powrotem.

– Czy zgodzi się pani wyjaśnić moim dzieciom, dlaczego ich tatuś trafił do pudła, pani Edgecombe? – zapytał Dean. – Oskarżony o pomoc w ucieczce mordercy?

– Nic takiego się nie zdarzy, Dean; trzeba będzie opracować plan. Żeby wyglądało to na prawdziwą ucieczkę.

– Niech pani w takim razie nie zapomina, że to ma być plan dla faceta, który nie potrafi nawet zawiązać sznurowadeł – mruknął Harry. – Będą musieli w to uwierzyć.

Janice posłała mu niepewne spojrzenie.

– To i tak nic nie da – stwierdził Brutal. – Jeśli nawet wymyślimy taki plan, to i tak nic nie da.

– Dlaczego nie? – Głos Janice brzmiał, jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem. – Dlaczego nie, do jasnej cholery?

– Dlatego, że mówimy o mierzącym sześć stóp osiem cali, łysym Murzynie, który nie ma dość oleju w głowie, żeby zdobyć samemu jakieś pożywienie – powiedziałem. – Ile czasu minie twoim zdaniem do chwili, kiedy go z powrotem złapią? Dwie godziny? Sześć godzin?

– Przedtem nie zwracał na siebie jakoś większej uwagi – stwierdziła. Po policzku spłynęła jej pojedyncza łza. Wytarła ją niecierpliwym ruchem dłoni.

Tu akurat miała rację. Napisałem do kilku znajomych i krewnych mieszkających na Południu, pytając, czy nie czytali w gazetach czegoś na temat Murzyna odpowiadającego rysopisowi Johna Coffeya. Bez żadnego odzewu. Janice zrobiła to samo. Do tej pory uzyskaliśmy jedną pozytywną odpowiedź. W mieście Muscle Shoals w Alabamie trąba powietrzna zniszczyła kościół podczas próby chóru… zdarzyło się to bodaj w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym… i wielki Murzyn wyciągnął dwóch mężczyzn z rumowiska. Z początku sprawiali wrażenie martwych, ale potem okazało się, że nie są nawet poważnie ranni. To wyglądało jak cud, oświadczył jeden z cytowanych w gazecie świadków. Murzyn, włóczęga, którego pastor wynajął do robienia porządków, zniknął w powstałym zamieszaniu.

– Masz rację, jakoś mu się udawało – zgodził się Brutal. – Ale musisz pamiętać, że działo się to, zanim oskarżono go o zgwałcenie i zamordowanie dwóch małych dziewczynek.

Janice nie odpowiedziała ani słowem. Siedziała tak prawie przez całą minutę, a potem zrobiła coś, co wstrząsnęło mną tak mocno, jak nią musiały wstrząsnąć moje nieoczekiwane łzy. Wyciągnęła rękę i jednym ruchem zrzuciła na podłogę wszystko, co stało na stole – talerze, szklanki, filiżanki, sztućce, wazę z kapustą, wazę z dynią, półmisek z pokrojoną szynką, mleko i dzbanek z zimną herbatą. Wszystko poleciało na podłogę, tłukąc się w drobiazgi.

– Niech mnie kule! – zawołał Dean, odchylając się od stołu tak gwałtownie, że o mało nie upadł na plecy.

Janice zignorowała go. Patrzyła na Brutala i na mnie, przede wszystkim na mnie.

– Więc macie go zamiar zabić, wy tchórze? – zapytała. – Macie zamiar zabić człowieka, który uratował życie Melindzie Moores i który próbował ocalić te dwie małe dziewczynki. Będzie o jednego czarnucha mniej na tym świecie, prawda? Tym chyba się pocieszacie. O jednego czarnucha mniej.

Wstała, spojrzała na swoje krzesło i rąbnęła nim o ścianę. Krzesło odbiło się i runęło na rozbite skorupy. Chciałem wziąć ją za rękę, ale wyrwała się.

– Nie dotykaj mnie – powiedziała. – W przyszłym tygodniu o tej samej porze będziesz mordercą nie lepszym od Whartona, więc nie waż się mnie dotykać.

Wyszła na tylną werandę, zakryła fartuchem twarz i zaczęła płakać. Wszyscy czterej spojrzeliśmy na siebie. Po jakimś czasie wstałem z krzesła i zacząłem sprzątać. Po chwili przyłączył się do mnie Brutal, potem Harry i Dean. Kiedy doprowadziliśmy kuchnię do jakiego takiego porządku, wyszli. Żaden z nas nie odezwał się przez cały czas ani słowem. Naprawdę nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia.

6

Tej nocy nie miałem służby. Siedziałem w salonie naszego małego domu, paląc papierosy, słuchając radia i patrząc, jak mrok wynurza się z ziemi i połyka niebo. Telewizja nie jest zła, nie mam nic przeciwko niej, ale nie lubię tego, że odciąga od reszty świata, każąc skoncentrować się na swojej szklanej jaźni. Pod tym jednym względem radio było lepsze.

Janice weszła, uklękła przy moim fotelu i wzięła mnie za rękę. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało, zastygliśmy po prostu w bezruchu, słuchając Uniwersytetu Muzycznego Kaya Kysera i patrząc na zapalające się gwiazdy. Mnie to odpowiadało.

– Strasznie mi przykro, że nazwałam cię tchórzem – szepnęła. – Żałuję tego bardziej niż czegokolwiek, co powiedziałam w ciągu całego naszego małżeństwa.

– Bardziej niż tego, że nazwałaś mnie Śmierdzącym Samem, kiedy obozowaliśmy w górach? – zapytałem. Roześmieliśmy się, pocałowaliśmy i znowu zapanowała między nami zgoda. Była taka piękna, moja Janice, i wciąż o niej śnię. Chociaż jestem stary i zmęczony życiem, śnię, że wchodzi do mojego pokoju w tym samotnym zapomnianym miejscu, gdzie korytarze śmierdzą sikami i starą gotowaną kapustą. Jest młoda i piękna, ma błękitne oczy i śliczne jędrne piersi, do których zawsze biegły mi ręce. “Nie było mnie wcale w tym autobusie, który wpadł w poślizg, kochanie – mówi. – Coś ci się pomyliło”. Śni mi się to nawet teraz i czasami budząc się i widząc, że to tylko sen, płaczę. Ja, który w młodości prawie nigdy nie płakałem.

– Czy Hal wie? – zapytała w końcu.

– Że John jest niewinny? Nie bardzo widzę, jak mógłby się dowiedzieć.

– Czy może pomóc? Czy jest w stanie wpłynąć na Cribusa?

– W żaden sposób, kochanie.

Pokiwała głową, jakby tego się właśnie spodziewała.

– W takim razie nic mu nie mów. Skoro i tak nie może pomóc, nic mu nie mów.

– Dobrze.

Spojrzała na mnie z powagą.

– I nie bierz na tę noc zwolnienia. Niech żaden z was nie bierze. Nie wolno wam.

– Wiem o tym. Jeśli tam będziemy, możemy przynajmniej szybko to załatwić. Tyle jesteśmy w stanie zrobić. Nie powtórzy się historia Delacroix.

Przez moment, na szczęście bardzo krótki, ujrzałem przed oczyma czarną jedwabną maskę palącą się na twarzy Dela i wyłaniające się spod niej galaretowate kulki, które były jego oczyma.

– Nie masz żadnego wyjścia, prawda? – powiedziała Janice, biorąc mnie za rękę i pocierając nią o swój miękki aksamitny policzek. – Biedny Paul. Biedny stary Paul.

Milczałem. Nigdy przedtem ani potem nie miałem tak wielkiej ochoty uciec, gdzie pieprz rośnie. Zabrać po prostu Janice, zapakować wszystko w jedną torbę i wziąć nogi za pas.

– Mój biedny stary Paul – powtórzyła, a potem dodała: – Porozmawiaj z nim.

– Z kim? Z Johnem?

– Tak. Porozmawiaj z nim. Dowiedz się, czego chce.

Zastanowiłem się nad tym i pokiwałem głową. Miała rację. Jak zwykle miała rację.

7

Dwa dni później, osiemnastego, Bill Dodge, Hank Bitterman i ktoś jeszcze – nie pamiętam nazwiska, jakiś nowicjusz – zabrali Johna Coffeya na blok D, żeby wziął prysznic, a my zrobiliśmy próbę generalną jego egzekucji. Nie pozwoliliśmy Tu-Tutowi odgrywać roli Johna; w ogóle o tym nie mówiąc, zdawaliśmy sobie sprawę, że byłoby to nieprzyzwoite.

Rolę Johna grałem ja.

– Johnie Coffey – oznajmił niezbyt pewnym głosem Brutal, kiedy unieruchomili mnie na Starej Iskrówie – zostałeś skazany na śmierć na krześle elektrycznym na mocy werdyktu wydanego przez równych sobie…

Równych Johnowi Coffeyowi? Co za kpina. Z tego, co wiedziałem, na całej planecie nie było nikogo, kto mógł się z nim równać. A potem pomyślałem o tym, co powiedział John, kiedy przyglądał się Iskrówie, stojąc na schodach prowadzących do mojego gabinetu: “Wciąż tutaj są. Słyszę, jak krzyczą”.

– Wypuśćcie mnie stąd – wymamrotałem chrapliwym głosem. – Odepnijcie te klamry i dajcie mi wstać.

Zrobili to, ale przez moment nie byłem w stanie się ruszyć, tak jakby Stara Iskrówa nie chciała wypuścić mnie ze swoich objęć.

Kiedy wracaliśmy na blok, Brutal odezwał się do mnie półgłosem, tak żeby nie usłyszeli go Dean i Harry, którzy ustawiali ostatnie krzesła.

– Zrobiłem w swoim życiu parę rzeczy, z których nie jestem dumny – stwierdził – ale po raz pierwszy czuję, że naprawdę grozi mi piekło.

Przyjrzałem mu się uważnie, żeby sprawdzić, czy nie żartuje. Nie sprawiał takiego wrażenia.

– Co masz na myśli?

– Mam na myśli to, że szykujemy się do zabójstwa daru niebios – odparł. – Kogoś, kto nigdy nie zrobił krzywdy ani nam, ani nikomu innemu. Co mam powiedzieć, kiedy stanę przed obliczem Boga wszechmogącego, a On zapyta, dlaczego to zrobiłem. Bo taka była moja praca? Moja praca?

8

Kiedy John wrócił z łaźni i blok opuścili nowi strażnicy, otworzyłem drzwi jego celi, wszedłem do środka i usiadłem przy nim na pryczy. Brutal siedział przy biurku. Podniósł wzrok, zobaczył, że tam siedzę, ale nic nie powiedział. Pochylił się z powrotem nad papierami, które musiał wypełnić, i pisał dalej, liżąc bez przerwy czubek ołówka.

John spojrzał na mnie swoimi dziwnymi oczyma – podbiegłymi krwią, odległymi i lekko załzawionymi… a mimo to spokojnymi, jakby płacz nie był takim złym sposobem na życie, kiedy się do niego przyzwyczaić. Nawet się trochę uśmiechnął. Pachniał mydłem Ivory, pamiętam, czysty i świeży niczym dziecko po wieczornej kąpieli.

– Cześć, szefie – odezwał się, po czym wziął moje obie ręce w obie swoje. Zrobił to z zupełnie spontaniczną naturalnością.

– Cześć, John. – Coś utkwiło mi w gardle i próbowałem to przełknąć. – Wiesz chyba, że niewiele już zostało czasu. Kilka dni.

Nic nie odpowiedział, trzymał tylko dalej moje ręce w swoich. Kiedy spoglądam wstecz, wydaje mi się, że już wtedy zaczęło się ze mną coś dziać, ale byłem zbyt skoncentrowany – umysłowo i emocjonalnie – na tym, co zamierzałem uczynić, by to zauważyć.

– Czy jest coś specjalnego, co chciałbyś dostać tego dnia na kolację, John? Możemy ci sprowadzić prawie wszystko. Nawet piwo, jeśli masz ochotę. Wlejemy je po prostu do filiżanki od kawy.

– Nigdy nie próbowałem piwa – odparł.

– Więc może coś specjalnego do jedzenia?

Jego brew zmarszczyła się pod gładkim brązowym czołem. A potem zmarszczki się wygładziły i na jego wargach pojawił się uśmiech.

– Może być mielony.

– Masz go jak w banku. Z sosem i kartoflami. – Poczułem mrowienie, podobne do tego, jakie czuje się w ręce, na której się spało, tyle że teraz mrowiło mnie w całym ciele. – Co jeszcze do tego chcesz?

– Nie wiem, szefie. Wszystko, co pan przyniesie. Może kapustę, ale nie zależy mi aż tak bardzo.

– W porządku – oświadczyłem i pomyślałem sobie, że na deser dostanie również ciasto brzoskwiniowe pani Janice Edgecombe. – A teraz, co myślisz o księdzu? O kimś, z kim mógłbyś pojutrze zmówić krótką modlitwę? To dodaje człowiekowi otuchy, widziałem już nieraz. Mógłbym skontaktować się z wielebnym Schusterem. To ten duchowny, który przyjechał do Dela…

– Nie chcę żadnego księdza – stwierdził. – Pan był dla mnie dobry, szefie. Jeśli pan chce, może pan ze mną odmówić modlitwę. To będzie w porządku. Mogę z panem chyba chwilę poklęczeć.

– Ze mną? Ja nie mogę, John…

Ścisnął mnie trochę mocniej za ręce i to uczucie stało się silniejsze.

– Może pan – powiedział. – Prawda, szefie?

– Chyba mogę – usłyszałem sam siebie. Mój głos odbijał się dziwnym echem. – Skoro to konieczne, chyba mogę.

Uczucie, którego doznawałem, potęgowało się. Przypominało moment, kiedy wyleczył moje drogi moczowe, ale było trochę inne. Nie tylko dlatego, że tym razem nic mi nie dolegało. Było inne, ponieważ tym razem John nie zdawał sobie sprawy, że coś mi robi. Nagle poczułem strach, nieodparte pragnienie, żeby się stamtąd wydostać. Zapalały się we mnie światła tam, gdzie ich nigdy przedtem nie było. Nie tylko w moim mózgu; w całym ciele.

– Pan, a także pan Howell i inni szefowie byliście dla mnie dobrzy – oświadczył John. – Wiem, że się martwicie, ale niepotrzebnie. Bo ja chcę odejść, szefie.

Próbowałem się odezwać, ale nie potrafiłem. On za to potrafił. To, co wtedy powiedział, było najdłuższą wypowiedzią, jaką od niego usłyszałem.

– Jestem strasznie zmęczony bólem, który słyszę i czuję, szefie. Zmęczony tym, że ciągle wędruję, samotny jak drozd na deszczu. Nie mając nigdy żadnego kumpla, z którym mógłbym wędrować i który powiedziałby mi, skąd, dokąd i po co idziemy. Jestem zmęczony tym, że ludzie są dla siebie niedobrzy. To boli, jakbym miał w głowie potłuczone szkło. Jestem zmęczony tym, że nie zawsze mogłem pomóc. Zmęczony ciemnością. Czuję głównie ból. Jest go za dużo. Gdybym mógł z tym skończyć, zrobiłbym to. Ale nie mogę.

Przestań, chciałem zawołać. Przestań, puść moje ręce. Utonę, jeśli tego nie zrobisz. Utonę albo eksploduję.

– Nie eksploduje pan – stwierdził, uśmiechając się lekko na tę myśl, ale puścił moje ręce.

Pochyliłem się do przodu, łapiąc kurczowo powietrze. Miedzy kolanami widziałem każde pęknięcie cementowej podłogi, każdy rowek, każde ziarenko miki. Spojrzałem na ścianę i zobaczyłem nazwiska, które zapisano tam w dwudziestym czwartym, dwudziestym szóstym i trzydziestym pierwszym roku. Te nazwiska dawno zmyto i ludzie, którzy je wyryli, też zostali, jeśli można tak powiedzieć, zmyci, ale przypuszczam, że nie sposób tak do końca zmyć niczego, nie z ciemnej szyby świata. Teraz zobaczyłem je ponownie, plątaninę zachodzących na siebie liter, i wpatrując się w nie miałem wrażenie, że słucham umarłych, którzy przemawiają, śpiewają i błagają o łaskę. Czułem, jak oczy wychodzą mi z orbit, słyszałem bicie własnego serca i szum krwi, która pędziła wszystkimi bulwarami mojego ciała niczym listy wysłane w różne strony świata.

Usłyszałem dobiegający z oddali gwizd pociągu – to był chyba odchodzący o trzeciej pięćdziesiąt osobowy do Priceford, ale nie miałem pewności, bo nie słyszałem go nigdy przedtem. W każdym razie nie z Cold Mountain, ponieważ linia kolejowa biegła w odległości dziesięciu mil od stanowego więzienia. Nie mogłem usłyszeć go z Cold Mountain, powiecie, i aż do listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku zgodziłbym się z wami, ale tego dnia słyszałem.

Gdzieś pękła żarówka, głośno jak eksplodująca bomba.

– Co mi zrobiłeś? – szepnąłem. – Co mi zrobiłeś, John?

– Przepraszam, szefie – odparł z tym swoim spokojem. – Zagapiłem się. Ale nic się chyba nie stało. Niedługo poczuje się pan normalnie.

Wstałem i podszedłem do drzwi celi. Miałem wrażenie, że idę we śnie.

– Dziwi się pan, dlaczego nie krzyczały – powiedział, kiedy tam dotarłem. – To jedyna rzecz, której pan wciąż nie rozumie, prawda? Dlaczego te dwie dziewczynki nie krzyczały, kiedy były jeszcze na werandzie?

Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Widziałem każdą czerwoną żyłkę w jego oczach, każdy por na jego twarzy, i czułem jego cierpienie, ból, który przyjmował od innych ludzi, tak jak gąbka wchłania wodę. Widziałem także ciemność, o której mówił. Zalegała we wszelkich szczelinach widzianego przezeń świata i w tym momencie poczułem jednocześnie wielki żal i ulgę. Tak, to, co mieliśmy zamiar zrobić, było straszne, nic tego nie mogło zmienić… lecz mimo to wyświadczaliśmy mu przysługę.

– Zrozumiałem to, kiedy ten zły człowiek mnie złapał – powiedział John. – Wtedy wiedziałem już, że to on zrobił. Zobaczyłem go tamtego dnia. Byłem w lesie i widziałem, jak je porzuca i ucieka, ale…

– Ale zapomniałeś – dopowiedziałem.

– Zgadza się, szefie. Przypomniałem sobie dopiero, kiedy mnie dotknął.

– Dlaczego one nie krzyczały, John? Pobił je do krwi, na górze byli ich rodzice, więc dlaczego nie krzyczały?

John spojrzał na mnie swymi udręczonymi oczyma.

– “Jeśli będziesz krzyczała, ostrzegł jedną, zabiję nie ciebie, ale twoją siostrę”. To samo powiedział drugiej. Widzi pan?

– Tak – szepnąłem i rzeczywiście ujrzałem pogrążoną w mroku werandę Dettericków. I Whartona niczym upiór pochylonego nad dziewczynkami. Jedna z nich zaczęła chyba płakać i Wharton uderzył ją w nos, który zaczął krwawić. Stąd wzięła się większość krwi.

– Zabił je ich miłością – stwierdził John. – Ich wzajemną miłością. Widzi pan, jak to było?

Pokiwałem głową, niezdolny wykrztusić słowa.

John uśmiechnął się. Z oczu znowu płynęły mu łzy, ale uśmiechał się.

– To samo dzieje się każdego dnia – powiedział. – Na całym świecie.

A potem położył się i odwrócił głową do ściany.

Wyszedłem na korytarz, zamknąłem jego celę i poczłapałem do biurka. Wciąż miałem wrażenie, że śnię. Zdałem sobie sprawę, że słyszę myśli Brutala – bardzo cichy szept dotyczący tego, jak napisać jakieś słowo, chyba receive. “I” przed “e”, zastanawiał się, chyba że poprzedza je “c”, czy nie tak brzmi ta pieprzona zasada? Podniósł głowę i chciał się uśmiechnąć, ale spoważniał, kiedy mi się lepiej przyjrzał.

– Dobrze się czujesz, Paul? – zapytał.

– Dobrze – odparłem, po czym powiedziałem mu to, co usłyszałem od Johna; nie wszystko i ani słowa o tym, jaki wpływ wywarł na mnie jego dotyk (nie zdradziłem tego nikomu, nawet Janice; pierwszą osobą, która się o tym dowie, będzie Elaine Connelly, oczywiście pod warunkiem, że zechce przeczytać te kartki po lekturze pozostałych). Wspomniałem jednak, że John chce odejść. To uspokoiło trochę Brutala, wyczułem jednak (a może usłyszałem), że zastanawia się, czy nie zmyśliłem tego, żeby mu ulżyć. Po chwili postanowił w to uwierzyć, po prostu dlatego, że w ten sposób mógł ułatwić sobie trochę sytuację, gdy nadejdzie pora.

– Czy nie wraca ta twoja infekcja? – zapytał. – Zrobiłeś się cały czerwony.

– Nie, czuję się bardzo dobrze – odpowiedziałem. Nie czułem się dobrze, ale miałem pewność, że John się nie myli i że niedługo dojdę do siebie. Mrowienie zaczynało ustępować.

– Tak czy owak powinieneś chyba wrócić do swojego gabinetu i trochę się położyć.

Położenie się było ostatnią rzeczą, na którą miałem ochotę – sama myśl o tym wydała mi się tak zabawna, że o mało się nie roześmiałem. W tym momencie miałem raczej ochotę wybudować sobie mały domek, pokryć go dachem, zaorać leżący za nim kawałek gruntu i posadzić kwiaty. Wszystko to jeszcze przed kolacją.

Tak to wygląda, pomyślałem. Codziennie. Na całym świecie. Ta ciemność. Na całym świecie.

– Lepiej pójdę do administracji – oświadczyłem. – Mam tam do załatwienia kilka rzeczy.

– Jak sobie życzysz.

Podszedłem do drzwi, otworzyłem je i obejrzałem się.

– Dobrze zapamiętałeś – powiedziałem. – R-e-c-e-i-v-e. “I” przed “e”, chyba że poprzedza je “c”. Oczywiście w większości przypadków. Domyślam się, że i tu zdarzają się wyjątki od reguły.

Wychodząc, nie musiałem się oglądać, żeby wiedzieć, iż wpatruje się we mnie z szeroko otwartymi ustami.

Kursowałem po całym terenie aż do końca zmiany, nie mogąc usiedzieć pięciu minut w jednym miejscu. Po powrocie z administracji maszerowałem jakiś czas w tę i z powrotem po pustym spacerniaku. Strażnicy na wieżach musieli uznać, że postradałem zmysły. Pod koniec zmiany zacząłem się jednak uspokajać i przestałem prawie słyszeć ten szum myśli, który przypominał spadające liście.

Mimo to w połowie drogi do domu niepokój powrócił. W podobny sposób, w jaki wróciła moja infekcja. Musiałem zaparkować forda na poboczu, wysiąść i przebiec sprintem prawie pół mili, trzymając nisko opuszczoną głowę, machając ramionami i łykając powietrze, ciepłe niczym coś, co trzymało się pod pachą. Dopiero wtedy poczułem się w końcu normalnie. Wracając do zaparkowanego samochodu połowę drogi przebyłem truchtem, a połowę normalnym krokiem, z parującym w chłodnym powietrzu oddechem. Po przyjeździe do domu powiedziałem Janice, że John Coffey stwierdził, iż jest gotów i chce odejść. Pokiwała głową i chyba przyniosło jej to ulgę. Czy na pewno? Nie byłem o tym przekonany. Sześć, nawet trzy godziny wcześniej wiedziałbym to z całą pewnością, ale teraz nie. I tak było dobrze. John powtórzył kilka razy, że jest zmęczony, i rozumiałem już dlaczego. To, co czuł, wyczerpałoby każdego. Każdy zapragnąłby na jego miejscu odpoczynku i spokoju.

Kiedy Janice zapytała mnie, dlaczego jestem taki zaczerwieniony i spocony, odparłem, że zatrzymałem w drodze samochód i trochę pobiegałem. Odpowiedziałem na jej pytanie – wspomniałem już chyba (tak dawno, że nie chce mi się teraz cofać i tego sprawdzać), iż w naszym małżeństwie nie było miejsca na kłamstwa – nie wyjaśniłem jednak, dlaczego biegałem.

A ona nie zapytała.

9

Tej nocy, kiedy John Coffey miał przejść Zieloną Milę, za oknami nie huczały pioruny. Było stosunkowo zimno jak na tę porę roku; milion gwiazd świecił nad martwymi pustymi polami, a krople mrozu lśniły niczym brylanty na sztachetach i suchych szkieletach zżętego w lipcu zboża.

Za przebieg egzekucji odpowiadał tym razem Brutus Howell – to on miał nałożyć kask skazanemu i powiedzieć Van Hayowi, żeby puścił prąd, kiedy nadejdzie pora. Mniej więcej dwadzieścia po jedenastej wieczorem dwudziestego listopada Dean, Harry i ja udaliśmy się do naszej jedynej zamieszkanej celi. John Coffey siedział na skraju pryczy, z rękoma splecionymi między kolanami i małą plamką sosu na kołnierzyku niebieskiej koszuli. Przyglądał się nam przez kraty, o wiele, jak się wydawało, spokojniejszy od nas. Miałem zimne dłonie i pulsowało mi w skroniach. Co innego było wiedzieć, że tego chciał – pozwoliło nam to przynajmniej spełnić nasz obowiązek – co innego mieć świadomość, że stracimy go za zbrodnię popełnioną przez kogoś innego.

Po raz ostatni widziałem Hala Mooresa o siódmej wieczorem. Stał w swoim gabinecie i zapinał palto. Miał bladą twarz i ręce trzęsły mu się tak bardzo, że robił z tego zapinania niezłe przedstawienie. Miałem prawie ochotę odsunąć jego palce na bok i pomóc mu, tak jak pomaga się małemu dziecku. Ironia losu polegała na tym, że w dniu egzekucji Johna Coffeya Hal wyglądał gorzej niż Melinda, kiedy ja i Janice odwiedziliśmy ją w poprzedni weekend.

– Nie zostaję na noc – powiedział. – Będzie tam Curtis i wiem, że z tobą i Brutusem Coffey znajdzie się w dobrych rękach.

– Postaramy się zrobić, co do nas należy, panie dyrektorze. Czy są jakieś wiadomości o Percym? – zapytałem. Miałem oczywiście na myśli, czy wraca do zdrowia. Czy nie siedzi w jakimś pokoju i nie opowiada komuś – najprawdopodobniej lekarzowi – jak wsadziliśmy go w kaftan bezpieczeństwa i rzuciliśmy do izolatki niczym pierwszego lepszego więźnia – pierwszego lepszego złamasa, używając języka Percy’ego. A jeśli opowiada, czy mu wierzą?

Zdaniem Hala stan Percy’ego nie uległ zmianie. Nie odzywał się i z tego, co można stwierdzić, w ogóle nie kontaktował się z zewnętrznym światem. Przebywał nadal w Indianoli – “na obserwacji”, oświadczył Hal takim tonem, jakby dziwił się temu słowu – ale wkrótce, jeśli jego stan się nie poprawi, zostanie przeniesiony.

– Jak zachowuje się Coffey? – zapytał Hal. Udało mu się w końcu zapiąć ostatni guzik palta.

– Nie sprawi żadnych kłopotów, panie dyrektorze – odparłem, kiwając głową.

Hal również pokiwał głową i podszedł do drzwi. Wyglądał staro, jakby był schorowany.

– Jak tyle dobra i tyle zła może mieścić się równocześnie w jednym człowieku? – zastanawiał się głośno. – Jak ktoś, kto uzdrowił moją żonę, może być mordercą tych dwóch małych dziewczynek? Rozumiesz to?

Odparłem na to, że nie rozumiem. Niezbadane są wyroki opatrzności, w każdym z nas mieszka po równi dobro i zło i nie powinniśmy pytać dlaczego, trele-morele, klituś-bajduś. Większości rzeczy, które mu powiedziałem, nauczyłem się w Kościele Czcicieli Jezusa. Hal kiwał przez cały czas głową i wydawał się podniesiony na duchu. Był w końcu w stanie kiwać głową, prawda? I sprawiać wrażenie podniesionego na duchu. Na jego twarzy malował się głęboki smutek – był wstrząśnięty i ani przez chwilę w to nie wątpiłem – ale tym razem nie pojawiły się łzy, ponieważ miał w domu żonę, do której mógł wrócić, miał swoją towarzyszkę życia, która czuła się dobrze. Czuła się dobrze dzięki Johnowi Coffeyowi i człowiek, który podpisał nakaz egzekucji Johna, mógł teraz wyjść i do niej pojechać. Nie musiał patrzeć na to, co się wydarzy. Tej nocy zaśnie w ciepłych objęciach swojej żonki, podczas gdy John Coffey będzie powoli stygł na betonie w podziemiach miejscowego szpitala. Za to wszystko nienawidziłem Hala. Nienawidziłem tylko trochę i szybko się opanowałem, ale była to autentyczna nienawiść, nie ma co do tego dwóch zdań.

Teraz wszedłem do celi Johna, a w ślad za mną Dean i Harry, obaj bladzi i przygnębieni.

– Jesteś gotów, John? – zapytałem.

– Tak, szefie. Chyba tak – odparł, kiwając głową.

– To dobrze. Mam ci coś do powiedzenia, zanim wyjdziemy.

– Niech pan mówi, to co pan musi powiedzieć, szefie.

– Johnie Coffeyu, jako funcjonariusz prawa…

Wygłosiłem całą swoją mowę, a kiedy skończyłem, Harry Terwilliger zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę. John najpierw zdziwił się, ale potem się uśmiechnął i uścisnął ją. Następnie podał mu rękę jeszcze bardziej pobladły Dean.

– Zasługujesz na coś lepszego, Johnny – odezwał się ochrypłym głosem. – Przepraszam.

– Nic mi się nie stanie – odparł John. – To najtrudniejszy moment. Potem wszystko będzie ze mną w porządku.

Wstał z pryczy i spod koszuli wychylił się medalik ze świętym Krzysztofem, który dała mu Melly.

– Muszę go zabrać, John – powiedziałem. – Jeśli chcesz, mogę zawiesić go z powrotem, kiedy… kiedy będzie po wszystkim, ale teraz muszę go zabrać.

Medalik był srebrny i gdyby wisiał na jego szyi, kiedy Jack Van Hay puści prąd, mógł wtopić się w skórę. Albo zostawić wypalone odbicie na piersi. Widziałem takie rzeczy już wcześniej. Widziałem prawie wszystko podczas służby na Mili. Więcej niż było dla mnie dobre. Teraz to wiedziałem.

John zdjął łańcuszek przez głowę i położył go na mojej dłoni. Schowałem go do kieszeni i kazałem mu wyjść z celi. Nie musiałem dotykać jego głowy, żeby sprawdzić, czy prąd nie napotka żadnych przeszkód; była gładka niczym pupa niemowlęcia.

– Wie pan co, szefie? Dziś po południu zdrzemnąłem się i miałem sen – oświadczył. – Przyśniła mi się mysz Dela.

– Naprawdę? – zapytałem, stając z jego lewej strony. Harry stanął z prawej, Dean z tyłu i ruszyliśmy razem Zieloną Milą. Co do mnie, po raz ostatni szedłem nią z więźniem.

– Tak jest – odparł. – Śniło mi się, że trafiła do tego miejsca, o którym mówił szef Howell, do tego Mouseville. Były tam dzieci i śmiały się z jej sztuczek. Niech mnie! – John roześmiał się, a potem spoważniał. – Śniło mi się, że były tam te dwie jasnowłose dziewczynki. I też się śmiały. Wziąłem je w ramiona. Z główek nie płynęła im krew i czuły się dobrze. Wszyscy patrzyliśmy, jak Pan Dzwoneczek toczy tę szpulkę i śmieliśmy się od ucha do ucha. Do rozpuku.

– Naprawdę? – powtórzyłem. Przyszło mi do głowy, że nie dam rady tego zrobić, po prostu nie dam rady. Zacznę płakać albo krzyczeć, serce pęknie mi z żalu i taki będzie koniec.

Weszliśmy do mojego gabinetu. John rozejrzał się dookoła, a potem bez pytania osunął się na kolana. Stojący za nim Harry wbił we mnie udręczony wzrok. Dean był biały jak prześcieradło.

Ukląkłem razem z Johnem i pomyślałem, że szykuje się śmieszna zamiana ról; po wszystkich więźniach, którym pomagałem dotrzeć do kresu podróży, tym razem to ja potrzebowałem pomocy. Tak się przynajmniej czułem.

– O co się pomodlimy, szefie? – zapytał John.

– O siłę – odparłem bez zastanowienia. – Święty Panie Zastępów – powiedziałem, zamykając oczy – proszę, pomóż nam spełnić to, co zaczęliśmy i proszę weź do nieba i obdarz spokojem tego człowieka, Johna Coffeya… którego nazwisko wymawia się jak napój, ale inaczej się pisze. Proszę, pomóż nam pożegnać go tak, jak na to zasługuje, i nie dopuść, by cokolwiek poszło źle.

Otworzyłem oczy i spojrzałem na Deana i Harry’ego. Obaj wyglądali nieco lepiej. Może dlatego, że mieli trochę czasu, żeby złapać oddech. Wątpię, by sprawiła to moja modlitwa.

Chciałem wstać, ale John złapał mnie za ramię i spojrzał na mnie jednocześnie nieśmiało i z nadzieją.

– Pamiętam pacierz, którego ktoś nauczył mnie, kiedy byłem mały – stwierdził. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Czy mógłbym go odmówić?

– Nie śpiesz się i odmów, co chcesz – powiedział Dean. – Mamy dużo czasu.

John zamknął oczy i zmarszczył czoło, próbując się skoncentrować. Oczekiwałem jakiejś kołysanki albo zniekształconej wersji Modlitwy Pańskiej, ale było to zupełnie coś innego. Nigdy przedtem ani potem nie słyszałem tej modlitwy, chociaż użyte w niej zwroty i odwołania nie były mi wcale obce.

– Mały Jezu, łagodny i miły – zaczął Coffey, trzymając złożone ręce przed zaciśniętymi oczyma – módl się za mnie z całej siły. Bądź moim oparciem, bądź mym przyjacielem, bądź ze mną do samego końca. Amen.

Otworzył oczy i chciał wstać, ale potem uważnie mi się przyjrzał.

Otarłem ręką oczy. Słuchając go, myślałem o Delu; o tym, że on także chciał odmówić jeszcze jedną modlitwę. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej.

– Przepraszam, John.

– Nie ma za co – odparł, ściskając mnie za ramię i uśmiechając się. A potem, dokładnie tak jak się tego spodziewałem, pomógł mi podnieść się z klęczek.

10

Świadków nie było wielu – najwyżej czternastu, połowa tłumu, jaki gościliśmy w szopie podczas egzekucji Delacroix. Był wśród nich Homer Cribus, jak zwykle nie mieszczący się na krześle, nie widziałem jednak zastępcy McGee. Podobnie jak dyrektor Moores, postanowił najwyraźniej darować sobie przedstawienie.

W pierwszym rzędzie siedziała para starszych ludzi, których z początku nie rozpoznałem, mimo że oglądałem ich zdjęcia w wielu gazetach. A potem, kiedy zbliżyliśmy się do podwyższenia, na którym czekała Stara Iskrówa, kobieta krzyknęła “Umieraj wolno, ty sukinsynu!” i zdałem sobie sprawę, że to Detterickowie, Klaus i Marjorie. Nie poznałem ich, ponieważ nieczęsto widuje się staruszków, którzy nie ukończyli czterdziestego roku życia.

John skulił ramiona, słysząc krzyk kobiety i aprobujące chrząknięcie szeryfa Cribusa. Hank Bitterman, który stał na posterunku przed grupką widzów, ani na chwilę nie spuścił z oka Klausa Dettericka. Takie wydałem mu polecenie, ale Detterick w ogóle nie próbował się zbliżyć do Johna tej nocy. Detterick wydawał się przebywać na innej planecie.

Kiedy weszliśmy na podwyższenie, stojący przy Starej Iskrówie Brutal dał mi mały znak palcem. Poprawił broń przy pasie, po czym wziął Johna za rękę i ruszył do krzesła elektrycznego, prowadząc go niczym chłopak, który prowadzi swoją sympatię do pierwszego tańca na parkiecie.

– Wszystko w porządku? – zapytał półgłosem.

– Tak, szefie, ale… – Oczy Johna latały na wszystkie strony i po raz pierwszy wydawał się przestraszony. – Ale mnóstwo ludzi tutaj mnie nienawidzi. Mnóstwo. Czuję to. To boli. Wbija się we mnie jak żądła os i boli.

– Słuchaj w takim razie tego, co my czujemy – poradził mu tym samym cichym tonem Brutal. – My cię nie nienawidzimy… czujesz to?

– Tak, szefie – odparł John, ale głos drżał mu coraz bardziej, a z oczu znowu zaczęły płynąć łzy.

– Zabijcie go dwa razy, chłopcy! – wrzasnęła nagle Marjorie Detterick. Jej ochrypły przeraźliwy głos był niczym policzek. John przywarł do mnie i jęknął. – Zabijcie dwa razy tego gwałciciela dzieci! Należy mu się!

Klaus, wciąż sprawiający wrażenie śpiącego na jawie, pociągnął ją za ramię i Marjorie zaczęła szlochać.

Zobaczyłem z przerażeniem, że płacze również Harry Terwilliger. Żaden z widzów na razie tego nie widział – był odwrócony do nich plecami – lecz płakał jak bóbr. Ale cóż nam zostało? Musieliśmy ciągnąć to dalej.

Brutal i ja obróciliśmy Johna dookoła. Brutal oparł rękę na jego wielkim ramieniu i John usiadł, zaciskając palce na szerokich dębowych poręczach Iskrówy. Oczy miał rozbiegane, a język wysuwał się z ust, zwilżając je raz z jednej, raz z drugiej strony.

Harry i ja uklękliśmy. Dzień wcześniej kazałem jednemu z więźniów poszerzyć klamry przy nogach krzesła, ponieważ kostki Johna Coffeya przekraczały znacznie rozmiarami kostki normalnego mężczyzny. Mimo to przez krótką chwilę bałem się, że klamry i tak okażą się za małe i trzeba będzie odprowadzić go do celi, a potem znaleźć Sama Brodericka, który był w tym czasie brygadzistą w warsztacie, i kazać mu poszerzyć je jeszcze bardziej. W końcu pchnąłem mocno zacisk obiema dłońmi i klamra po mojej stronie zatrzasnęła się. Noga Johna podskoczyła, a on sam syknął cicho. Przyciąłem mu skórę.

– Przepraszam – mruknąłem i zerknąłem na Harry’ego. Nie miał ze swoją klamrą takich trudności (albo przedłużenie było tam szersze, albo prawa kostka Johna była trochę węższa), ale i tak przyglądał się rezultatowi z powątpiewaniem. Rozumiałem chyba dlaczego; zmodyfikowane klamry miały drapieżny wygląd: ich szczęki rozwierały się niczym szczęki aligatora.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziałem, mając nadzieję, że mój głos brzmi przekonująco… i że mówię prawdę. – Otrzyj twarz, Harry.

Harry przesunął po twarzy ramieniem, ścierając za jednym zamachem łzy z policzków i krople potu z czoła. Odwróciliśmy się do świadków. Homer Cribus, który rozmawiał zbyt głośno z siedzącym obok mężczyzną (sądząc po wąskim szarym krawacie i podniszczonym czarnym garniturze, prokuratorem), umilkł. Zostało mało czasu.

Brutal zapiął klamrę na jednym nadgarstku Johna, Dean na drugim. Za ramieniem Deana widziałem doktora, który stał przy ścianie ze swoją czarną torbą miedzy nogami i jak zwykle nie rzucał się w oczy. W dzisiejszych czasach to lekarze grają chyba pierwsze skrzypce podczas takich imprez, zwłaszcza tam, gdzie stosuje się kroplówkę, ale wtedy trzeba ich było niemal ciągnąć za uszy, kiedy byli potrzebni. Może wówczas lepiej wiedzieli, co przystoi lekarzowi, a co nie zgadza się z tą szczególną przysięgą, którą składają, tą, która mówi, żeby przede wszystkim nie szkodzić.

Dean skinął do Brutala, a ten odwrócił głowę i zerknął na telefon, który nigdy nie zadzwonił w sprawie kogoś takiego jak John Coffey.

– Przerzuć na jedynkę – zawołał do Jacka Van Haya.

Rozległ się znajomy pomruk, podobny do tego, jaki wydaje włączająca się stara lodówka, i rozjaśniły się trochę żarówki. Nasze cienie odbiły się nieco wyraźniej – czarne cienie, które wspinały się po ścianach i otaczały niczym sępy cień krzesła. John wciągnął w płuca powietrze. Miał zupełnie białe kłykcie.

– Czy już go boli? – zaskrzeczała łamiącym się głosem pani Detterick. – Mam nadzieję, że tak. Mam nadzieję, że boli go jak wszyscy diabli. – Mąż ścisnął ją za ramię. Zobaczyłem, że krwawi z nosa. Wąska strużka ciekła z jednej dziurki, żłobiąc drogę przez cienki wąsik. Kiedy w marcu następnego roku otworzyłem gazetę i zobaczyłem, że zmarł na wylew, wcale mnie to nie zaskoczyło.

Brutal zasłonił Johnowi pole widzenia, położył mu rękę na ramieniu i zaczął coś do niego mówić. Było to niezgodne z regulaminem, ale z obecnych wiedział o tym tylko Curtis Andersen, a on najwyraźniej tego nie zauważał. Wyglądał jak człowiek, który chce jak najszybciej mieć to za sobą. Chce rozpaczliwie mieć to za sobą. Po Pearl Harbor zaciągnął się do wojska, lecz nigdy nie wyjechał na front. Zginął w Fort Bragg w wypadku ciężarówki.

John tymczasem najwyraźniej się rozluźnił. Nie sądzę, żeby zrozumiał wiele z tego, co tłumaczył mu Brutal, ale dodała mu otuchy trzymająca go za ramię ręka. Brutal, który zmarł dwadzieścia pięć lat później (jego siostra powiedziała, że jadł kanapkę z rybą i oglądał zapasy w telewizji, kiedy to się zdarzyło), był dobrym człowiekiem. Moim przyjacielem. Może najlepszym z nas. Potrafił zrozumieć, że człowiek może chcieć odejść i jednocześnie bać się podróży.

– Johnie Coffey, zostałeś skazany na śmierć na krześle elektrycznym na mocy werdyktu uzgodnionego przez ławę równych tobie przysięgłych i wyroku, który wydał sędzia cieszący się szacunkiem w tym stanie. Niech Bóg ma w opiece mieszkańców tego stanu. Czy masz coś do powiedzenia przed wykonaniem wyroku?

John zwilżył ponownie wargi, a potem wypowiedział wyraźnym głosem siedem słów.

– Przykro mi, że jestem tym, czym jestem.

– Powinno ci być! – zawołała matka dwóch zabitych dziewczynek. – Och, ty potworze, powinno ci być przykro! Niech cię piekło pochłonie!

John obrócił ku mnie oczy. Nie zobaczyłem w nich rezygnacji ani nadziei na niebo, ani tym bardziej spokoju ducha. Jak bardzo chciałbym powiedzieć, że to wszystko zobaczyłem. Ujrzałem cierpienie, osłupienie i niezrozumienie. To były oczy złapanego w pułapkę, przerażonego zwierzęcia. Przypomniałem sobie, co powiedział o Whartonie, któremu udało się porwać Corę i Kathy z werandy. “Zabił je ich miłością. To samo dzieje się każdego dnia. Na całym świecie”.

Brutal zdjął z mosiężnego haczyka za oparciem nowy kaptur, ale kiedy John zobaczył go i zrozumiał, do czego służy, w jego oczach zabłysło przerażenie. Spojrzał na mnie i zobaczyłem wielkie krople potu na nagiej czaszce. Wielkie jak jajka drozda.

– Proszę, szefie, nie zakładajcie mi tego na twarz – wyszeptał błagalnie. – Proszę, nie każcie mi odchodzić w ciemności. Ja się boję ciemności.

Brutal podniósł brwi i spojrzał na mnie, nie ruszając się z miejsca i trzymając w ręku kaptur. Ty tutaj rządzisz, mówiły jego oczy, ja zrobię to, co uważasz za stosowne. Starałem się podjąć szybką i właściwą decyzję, co nie było łatwe, zważywszy na ból, który rozrywał mi czaszkę. Kaptur należał do tradycji, ale nie było o nim mowy w regulaminie. Chodziło w gruncie rzeczy o zaoszczędzenie wrażeń świadkom. I nagle doszedłem do wniosku, że nie trzeba ich oszczędzać, nie tym razem. John nie zrobił w końcu nic, za co miałby umierać w kapturze. Nie wiedzieli o tym, ale my wiedzieliśmy i zdecydowałem, że uwzględnię tę jego ostatnią prośbę. Co do Marjorie Detterick, wyśle mi prawdopodobnie kartkę z podziękowaniami.

– Dobrze, John – mruknąłem.

Brutal zawiesił kaptur z powrotem.

– Co ty robisz, chłopie? – zawołał oburzony Homer Cribus tym swoim głosem przypominającym tłuczenie talerzy. – Nałóż mu tę maskę! Myślisz, że chcemy patrzeć, jak gały wyłażą mu z orbit?

– Proszę o ciszę – powiedziałem, w ogóle się nie odwracając. – To jest egzekucja i nie pan ją prowadzi.

– Tak samo jak nie prowadziłeś ludzi, którzy go złapali, ty wieprzu – szepnął Harry.

Harry zmarł w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim w wieku prawie osiemdziesięciu lat. Staruszek. Nie żył tyle co ja, ale w końcu niewielu osobom się to udaje. To był jakiś rak jelit.

Brutal pochylił się i wyjął brzydką okrągłą gąbkę z wiadra. Wcisnął w nią palec i polizał jego czubek, ale właściwie nie było to potrzebne; widziałem, jak kapie z niej woda. Wcisnął ją w kask, a potem nałożył go Johnowi na głowę. Zobaczyłem, że on także jest blady – śmiertelnie blady, tak jakby miał zaraz zemdleć. Przypomniałem sobie, jak powiedział, że po raz pierwszy w życiu boi się piekła, ponieważ szykujemy się do zniszczenia daru niebios. Poczułem nagle, że chce mi się rzygać. Opanowałem się, ale nie bez trudu. Woda z gąbki ściekała po twarzy Johna.

Dean Stanton przełożył pas przez pierś Johna – musiał go przy tej okazji maksymalnie wydłużyć – i podał mi sprzączkę. Zadaliśmy sobie tyle trudu, aby ze względu na jego dzieci uchronić Deana przed ewentualnymi konsekwencjami naszej podróży, nie wiedząc, że ma przed sobą tylko cztery miesiące życia. Po egzekucji Johna Coffeya poprosił o przeniesienie z bloku śmierci na blok C. Jeden z tamtejszych więźniów dźgnął go trzonkiem łyżki w gardło i krew Deana pociekła na brudną drewnianą podłogę. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego to zrobił. Nie sądzę, żeby w ogóle ktoś to wiedział. Kiedy spoglądam wstecz na tamte czasy, Stara Iskrówa wydaje mi się szczytem perwersji, śmiertelnym szaleństwem. Każdy z nas jest kruchy niczym szkło, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Zabijać się z zimną krwią za pomocą gazu i elektryczności? Szaleństwo. Horror.

Brutal sprawdził pas i cofnął się o krok. Czekałem, aż wymówi swoją formułkę, ale on nie zrobił tego. Kiedy splótł ręce z tyłu i stanął w pozycji spocznij, wiedziałem już, że nic nie powie. Może nie mógł. Mnie też wydawało się, że nie wykrztuszę ani słowa, ale potem spojrzałem na zapłakaną, przerażoną twarz Johna i uświadomiłem sobie, że muszę. Jeśli nawet skazywałem się przez to na wieczne potępienie.

– Przerzuć na dwójkę – wydałem polecenie martwym skrzypiącym głosem, w którym z trudem rozpoznałem swój własny.

Kask zaszumiał. Dziesięć wielkich palców podniosło się z szerokich dębowych poręczy krzesła i rozpostarło, każdy w innym kierunku. Wielkie kolana podrygiwały jak szalone, lecz klamry nie chciały puścić. Nad naszymi głowami strzeliły trzy żarówki. Pach! Pach! Pach! Słysząc to, Marjorie Detterick krzyknęła i osunęła się na ramię męża. Pożegnała się z życiem w Memphis, osiemnaście lat później. Harry przysłał mi nekrolog. Przejechał ją trolejbus.

John skoczył do przodu, napinając pas na piersi. Przez krótki moment jego oczy spotkały się z moimi. Były przytomne; byłem ostatnią osobą, jaką zobaczył, gdy ekspediowaliśmy go na tamtą stronę. A potem opadł z powrotem na oparcie. Kask przechylił się lekko na jego głowie i zaczął się spod niego sączyć dym – coś w rodzaju przypalonej mgiełki. W gruncie rzeczy jednak egzekucja była szybka. Wątpię, czy bezbolesna, jak utrzymują niezmiennie zwolennicy krzesła (choć nie jest to teza, którą najbardziej zagorzali z nich chcieliby sprawdzić na własnej skórze), lecz szybka. Dłonie ponownie zwiotczały, niebiesko-białe półksiężyce na paznokciach przybrały barwę oberżyny, a strużka dymu uniosła się z policzków zmoczonych słoną wodą z gąbki… i jego łzami.

Ostatnimi łzami Johna Coffeya.

11

Trzymałem się jakoś aż do powrotu do domu. Świtało już wtedy i śpiewały ptaki. Zaparkowałem swojego grata, obszedłem dom i nagle ogarnął mnie największy, jakiego doznałem do tej pory, smutek. Przypomniałem sobie, jak bardzo bał się ciemności. Jak w trakcie naszego pierwszego spotkania pytał, czy zostawiamy w nocy zapalone światło.

Ugięły się pode mną nogi. Przysiadłem na schodach, oparłem głowę o kolana i wybuchnąłem płaczem. Nie użalałem się nad Johnem; raczej nad nami wszystkimi.

Janice wyszła z domu, usiadła obok i objęła mnie ramieniem.

– Nie przysporzyliście mu więcej bólu, niż to było absolutnie konieczne, prawda?

Potrząsnąłem głową.

– A on chciał odejść?

Pokiwałem głową.

– Chodź do domu – powiedziała i pomogła mi wstać. W tym momencie przypomniałem sobie, jak John pomógł mi podnieść się po wspólnej modlitwie. – Chodź i napij się kawy.

Posłuchałem jej. Minął pierwszy ranek, a potem pierwsze popołudnie i pierwszy dyżur na bloku. Czas leczy wszystkie rany, czy tego chcemy, czy nie. Czas oddala od nas to wszystko, a na samym końcu czeka nas wyłącznie mrok. Czasami odnajdujemy w nim innych, a czasami znów ich tam gubimy. Nie wiem nic więcej oprócz tego, że zdarzyło się to w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, kiedy stanowe więzienie wciąż mieściło się w Cold Mountain.

I kiedy było tam oczywiście krzesło elektryczne.

12

Kwadrans po drugiej po południu moja przyjaciółka Elaine Connelly przyszła na werandę, gdzie siedziałem, złożywszy schludnie przed sobą ostatnie kartki mojej opowieści. Miała bladą twarz i podkrążone oczy. Chyba płakała.

Ja natomiast wyglądałem przez okno. Po prostu. Patrzyłem na stojące na wschodzie wzgórza i krew pulsowała mi w nadgarstku prawej ręki. Byłem pusty niczym wyłuskany orzech. Uczucie jednocześnie straszne i wspaniałe.

Niełatwo było spojrzeć Elaine prosto w oczy – bałem się nienawiści i pogardy, jakie mógłbym tam zobaczyć – ale moje obawy okazały się płonne. Nie było w nich nienawiści, nie było pogardy i nie było niedowierzania.

– Masz ochotę przeczytać resztę?- zapytałem, dotykając obolałą ręką niewielkiego pliku kartek. – Skończyłem pisać, lecz nie zdziwię się, jeśli nie będziesz chciała tak szybko…

– Nie chodzi o to, czy chcę – przerwała mi. – Ja muszę wiedzieć, jak to się skończyło, chociaż domyślam się, że chyba go straciłeś. Moim zdaniem poważnie przecenia się interwencję Opatrzności przez duże O w życiu zwykłych śmiertelników. Zanim jednak zabiorę te kartki, Paul…

Urwała, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. Czekałem bez słowa. Czasami można komuś pomóc w takiej sytuacji. Czasami nie warto nawet próbować.

– Z tego, co tu piszesz, Paul, wynika, że w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim miałeś dwoje dorosłych dzieci… nie jedno, ale dwoje. Jeśli nie ożeniłeś się ze swoją Janice, powiedzmy, kiedy ty miałeś dwanaście, a ona jedenaście lat…

Uśmiechnąłem się lekko.

– Ożeniliśmy się młodo… w górach ludzie biorą wcześnie ślub, moja matka też wyszła wcześnie za mąż… Ale nie aż tak młodo.

– W takim razie ile ty masz lat? Zawsze myślałam, że skończyłeś osiemdziesiątkę i jesteś albo w moim wieku, albo trochę młodszy, ale z tego wynika, że…

– Miałem czterdzieści lat, kiedy John przeszedł Zieloną Milę – odparłem. – Urodziłem się w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym drugim. Co oznacza, że mam teraz sto cztery lata, chyba że pomyliłem się w rachunkach.

Elaine wpatrywała się we mnie w milczeniu.

Podałem jej manuskrypt, przypominając sobie, jak John dotknął mnie tam, w swojej celi. Nie wybuchnie pan, powiedział, rozbawiony tym, że mogło mi w ogóle przyjść coś takiego do głowy, i rzeczywiście nie wybuchłem, coś jednak się ze mną stało. Coś trwałego.

– Przeczytaj resztę – powiedziałem. – Znajdziesz tam odpowiedź na wszystkie pytania.

– Dobrze – odparła prawie szeptem. – Prawdę mówiąc, trochę boję się ją poznać, ale dobrze. Gdzie będziesz?

Wstałem i przeciągnąłem się, aż zatrzeszczało mi w kręgosłupie. Jedno wiedziałem na pewno: miałem serdecznie dosyć tej werandy.

– Na polu do krokieta. – Jest jeszcze coś, co chciałbym ci pokazać.

– Czy to… coś strasznego?

W jej nieśmiałym spojrzeniu zobaczyłem małą dziewczynkę, którą była, kiedy mężczyźni nosili w lecie słomkowe kapelusze, a zimą futra z szopów.

– Nie – odpowiedziałem z uśmiechem. – Nic strasznego.

– Dobrze. Zabieram to na dół, do mojego pokoju – stwierdziła, biorąc do ręki kartki. – Spotkamy się na polu do krokieta, powiedzmy… – urwała i przekartkowała manuskrypt, oceniając, ile zajmie jej czasu lektura. – Koło czwartej. Pasuje ci?

– Znakomicie – powiedziałem, pamiętając o chorobliwie ciekawym Bradzie Dolanie. Wtedy już go nie będzie.

Elaine uścisnęła mnie lekko za ramię i wyszła. Przez chwilę stałem w miejscu, wpatrując się w stół i uświadamiając sobie, że jest znowu pusty, jeśli nie liczyć tacy, na której Elaine przyniosła mi rano śniadanie. Porozrzucane kartki nareszcie zniknęły. Nie mogłem jakoś uwierzyć, że to koniec… a ponieważ domyślacie się, że piszę to, co teraz czytacie, już po oddaniu Elaine ostatniego pliku kartek, to rzeczywiście nie mógł być koniec. Już wtedy zdawałem sobie z tego sprawę i wiedziałem, o czym nie napisałem.

O Alabamie.

Wziąłem do ręki ostatni kawałek leżącej na tacy zimnej grzanki, po czym wyszedłem na dwór i ruszyłem w stronę pola do krokieta. Tam usiadłem w słońcu i obserwowałem wymachujących młotkami graczy, snując moje stare myśli i grzejąc moje stare kości. Za kwadrans trzecia od strony parkingu zaczęli nadchodzić pracownicy drugiej zmiany, a o trzeciej wyszła dzienna zmiana. Trzymali się w większości razem, ale zobaczyłem, że Brad Dolan idzie sam. Był to krzepiący widok; może świat nie zszedł jednak tak bardzo na psy. Z tylnej kieszeni spodni wystawała mu książka z dowcipami. Ścieżka na parking biegnie obok pola do krokieta, w związku z czym zobaczył mnie, lecz ani nie pomachał, ani nie popatrzył spode łba. Specjalnie mnie to nie zmartwiło. Wsiadł do swojego starego chevroleta z przylepionym do zderzaka napisem WIDZIAŁEM BOGA. NAZYWA SIĘ NEWT i pojechał tam, gdzie jeździ, gdy go tu nie ma, zostawiając za sobą smród taniego oleju kupionego na wyprzedaży.

Koło czwartej, dokładnie tak jak obiecała, przyszła do mnie Elaine. Sądząc po jej oczach, jeszcze sobie trochę popłakała. Objęła mnie ramieniem i przytuliła.

– Biedny John Coffey – powiedziała. – I biedny Paul Edgecombe.

Biedny Paul, przypomniałem sobie słowa Janice. Biedny stary Paul.

Elaine zaczęła znowu płakać. Obejmowałem ją, stojąc na polu do krokieta w promieniach popołudniowego słońca. Nasze cienie wyglądały, jakbyśmy tańczyli. Być może robiliśmy to w Magicznej Sali Balowej, z której audycji słuchaliśmy kiedyś w dawnych czasach w radiu.

W końcu odzyskała panowanie nad sobą. Znalazła w kieszonce bluzki kleenex i wytarła nim załzawione oczy.

– Jakie były losy żony dyrektora, Paul? Co się stało z Melly? – zapytała.

– Jej powrót do zdrowia lekarze z Indianoli uznali za cud natury – odparłem. Wziąłem ją pod ramię i ruszyliśmy w stronę ścieżki, która odchodziła od parkingu dla pracowników i biegła w głąb lasu. W stronę szałasu stojącego przy murze, który oddzielał Georgia Pines od świata ludzi młodszych. – Zmarła jedenaście lat później, nie z powodu guza mózgu, lecz na atak serca – powiedziałem. – Chyba w czterdziestym trzecim. Hal zmarł na wylew, z tego co pamiętam, chyba dokładnie tego samego dnia, kiedy dokonano ataku na Pearl Harbour. Przeżyła go więc o dwa lata. Jest w tym swoista ironia losu.

– A Janice?

– Nie jestem jeszcze na to gotów – odparłem. – Opowiem ci innym razem.

– Słowo?

– Słowo.

Nie dotrzymałem jednak tej obietnicy. Trzy miesiące po naszym wspólnym spacerze do lasu (wziąłbym ją za rękę, gdybym nie bał się urazić spuchniętych i poskręcanych palców) Elaine Connelly zmarła we śnie. Podobnie jak w przypadku Melindy Moores przyczyną zgonu był atak serca. Pielęgniarz, który ją znalazł, twierdził, że miała spokojną twarz, tak jakby śmierć przyszła szybko i bezboleśnie. Mam nadzieję, że się nie mylił. Kochałem Elaine. I brakuje mi jej. Jej, Janice, Brutala i ich wszystkich.

Doszliśmy do drugiego szałasu, tego przy murze. Stał kilka jardów od ścieżki, w sosnowym zagajniku. Na walący się dach i zabite deskami okna padały cętki cienia. Skręciłem w stronę drzwi. Elaine na chwilę się zatrzymała. Na jej twarzy malował się strach.

– Wszystko w porządku – powiedziałem. – Naprawdę. Chodź.

W drzwiach nie było skobla – kiedyś tam wisiał, ale ktoś go zabrał – do zamykania ich używałem więc kawałka złożonej tektury. Wyciągnąłem ją teraz i wszedłem do środka. Zostawiłem drzwi otwarte na oścież, ponieważ wewnątrz było ciemno.

– Paul, co to…? Och. Och! – To drugie “och” graniczyło z krzykiem.

Na przysuniętym do ściany stole leżała latarka i brązowa papierowa torba. Na brudnej podłodze stało pudełko po cygarach Hav-A-Tampa, które dostałem od koncesjonera automatów z napojami i słodyczami. Specjalnie o nie poprosiłem, a ponieważ jego firma sprzedaje również wyroby tytoniowe, nietrudno było mu je zdobyć. Zaproponowałem, że mu zapłacę – jak już chyba wspomniałem, w czasie gdy pracowałem w Cold Mountain, takie rzeczy miały swoją wartość – ale on tylko mnie wyśmiał.

Znad skraju pudełka wyzierała para lśniących jak paciorki oczu.

– Chodź tutaj, Panie Dzwoneczku – powiedziałem cicho. – Chodź tutaj, staruszku, i przywitaj się z panią.

Przykucnąłem na piętach – zabolało, ale jakoś dałem sobie radę – i wyciągnąłem rękę. Z początku nie sądziłem, że Pan Dzwoneczek będzie w stanie wydostać się z pudełka, ale w końcu wyskoczył. Wylądował na boku, stanął z powrotem na czterech łapach i zbliżył się do mnie. Biegnąc utykał na jedną z tylnych łapek; rana, którą zadał mu kiedyś Percy, odnowiła się w podeszłym wieku. W bardzo podeszłym wieku. Z wyjątkiem czubka głowy i koniuszka ogona był cały siwy.

Skoczył na moją otwartą dłoń, a potem, kiedy go podniosłem, odchylił do tyłu łepek i powąchał mój oddech, kładąc uszka po sobie i wpatrując się we mnie spragnionymi ślepkami. Wyciągnąłem rękę do Elaine, która otworzyła usta ze zdumienia.

– To niemożliwe – stwierdziła, podnosząc ku mnie wzrok. – Och, Paul, to nie jest… to nie może być…

– Popatrz – odparłem – i dopiero potem powiedz, że to niemożliwe.

Z torby, która leżała na stole, wyjąłem szpulkę, którą sam pokolorowałem – nie kredkami marki Crayola, lecz flamastrami Magic Markers, wynalazkiem, o którym nikomu nie śniło się w trzydziestym drugim roku. Była tak samo barwna jak szpulka Dela, a może nawet bardziej. Messieurs et mesdames, pomyślałem. Bienvenue au cirque du mousie!

Ponownie przykucnąłem i Pan Dzwoneczek zeskoczył z mojej dłoni. Był stary, ale tak samo chętny jak zawsze. Od chwili gdy wyjąłem szpulkę z torby, nie patrzył na nic innego. Potoczyłem ją po nierównej popękanej podłodze szałasu, a on natychmiast za nią ruszył. Nie biegł ze swoją dawną prędkością i żal było patrzeć, jak utyka, ale dlaczego miał być szybki i zwinny? Jak już powiedziałem, był starcem, prawdziwym mysim Matuzalemem. Liczył co najmniej sześćdziesiąt cztery lata.

Dogonił szpulkę, która odbiła się od ściany, okrążył ją i nagle przewrócił się na bok. Elaine chciała do niego podejść, ale powstrzymałem ją. Pan Dzwoneczek podniósł się i powoli, bardzo powoli, zaczął popychać nosem szpulkę w moim kierunku. Kiedy tu przybył – znalazłem go leżącego na stopniach do kuchni, jakby pokonał wielką odległość i skrajnie go to wyczerpało – wciąż był w stanie popychać szpulkę łapkami, jak czynił to wiele lat temu na Zielonej Mili. Ten czas już minął; jego tylne łapki były zbyt słabe, by mógł się na nich utrzymać. Nos miał jednak tak samo wyćwiczony jak zawsze. Żeby utrzymać szpulkę na kursie, musiał po prostu popychać ją raz z jednej, raz z drugiej strony. Kiedy do mnie podbiegł, wziąłem go do jednej ręki – nie ważył więcej jak piórko – a szpulkę do drugiej. Jego ciemne oczka nawet na chwilę się od niej nie odrywały.

– Nie rób tego po raz drugi, Paul – szepnęła drżącym głosem Elaine. – Nie mogę na to patrzeć.

Rozumiałem, co czuje, lecz moim zdaniem nie miała racji. Pan Dzwoneczek lubił gonić i popychać przed sobą szpulkę; po wszystkich tych latach wciąż bardzo to lubił. Wszyscy powinniśmy tak wytrwale dochowywać wierności naszym pasjom.

– W torbie są również miętówki – powiedziałem. – Canada Mints. Myślę, że w dalszym ciągu je lubi: nie przestaje węszyć, kiedy mu je podsuwam, ale jego system trawienny nie pozwala mu już ich jeść. Przyniosłem mu zamiast tego grzankę.

Ponownie ukucnąłem, odłamałem mały kawałek grzanki, którą zabrałem z werandy, i położyłem go na podłodze. Pan Dzwoneczek obwąchał go, a potem wziął w łapki i zaczął chrupać. Ogonek zawinął elegancko wokół siebie. Skończywszy, podniósł z oczekiwaniem wzrok.

– My, stare pryki, mamy czasem zadziwiająco zdrowy apetyt – oznajmiłem i podałem Elaine grzankę. – Spróbuj ty.

Odłamała kolejny kawałek i rzuciła go na podłogę. Pan Dzwoneczek obwąchał go, popatrzył na Elaine… i podniósł i zaczął jeść.

– Widzisz? – powiedziałem. – On wie, że nie jesteś nowicjuszką.

– Skąd on się tu wziął, Paul?

– Nie mam pojęcia. Któregoś dnia, wracając z porannego spaceru, zobaczyłem go na kuchennych schodach. Od razu go poznałem, ale żeby się upewnić, wziąłem szpulkę z kosza w pralni. Załatwiłem dla niego pudełko po cygarach i wyłożyłem je najbardziej miękką podściółką, jaką mogłem dostać. Myślę, że jest podobny do nas, Ellie: przez większość czasu wszystko go boli. Ale nie stracił woli życia. Wciąż lubi swoją szpulkę i wciąż lubi, kiedy odwiedza go stary kumpel z bloku. Sześćdziesiąt lat trzymałem w tajemnicy historię Johna Coffeya, sześćdziesiąt lat i jeszcze kilka, a teraz ją opowiedziałem. Wydaje mi się, że chyba wiem, dlaczego wrócił. Chciał przypomnieć, żebym się pośpieszył i zrobił to, póki jest jeszcze czas. Ponieważ, podobnie jak on, niedługo się tam wybieram.

– Gdzie się wybierasz?

– Och, wiesz – odparłem i przez dłuższą chwilę obserwowałem Pana Dzwoneczka. A potem, sam nie wiem dlaczego, ponownie rzuciłem szpulkę, mimo że Elaine prosiła, żebym tego nie robił. Może dlatego, że jego zabawa przypominała mi uprawianą przez starszych ludzi powolną i ostrożną wersję seksu; ci z was, którzy są młodzi i przekonani, że gdy się zestarzeją, zostanie dla nich uczyniony wyjątek, mogą nie chcieć jej oglądać, ale oni w dalszym ciągu chcą ją uprawiać.

Pan Dzwoneczek puścił się w pogoń za toczącą się szpulką, biegnąc z wyraźnym bólem i równie wyraźną (przynajmniej dla mnie) dawną obsesyjną radością.

– Okna z krzemowego szkła – szepnęła, patrząc na niego.

– Okna z krzemowego szkła – zgodziłem się z uśmiechem.

– Swoim dotykiem John Coffey spowodował u tej myszy to samo co u ciebie. Nie tylko uleczył cię z tego, co ci wtedy dolegało, ale uczynił cię… jakby to powiedzieć… odpornym?

– To równie dobre słowo jak każde inne.

– Odpornym na rzeczy, które powodują, że w końcu padamy niczym drzewa przeżarte przez termity. Uczynił odpornym ciebie i Pana Dzwoneczka. Kiedy wziął go w dłonie.

– Masz rację. Sprawiła to moc, której narzędziem był John Coffey… tak mi się w każdym razie wydaje… a teraz ta moc przestaje powoli działać. Termity wgryzły się w naszą korę. Zajęło im to trochę więcej czasu niż normalnie, ale w końcu się wgryzły. Ja mam może jeszcze przed sobą kilka lat, ludzie żyją przecież dłużej niż myszy, ale czas Pana Dzwoneczka dobiega końca.

Mysz dogoniła szpulkę, obiegła ją i przewróciła się na bok, łapiąc kurczowo powietrze (widzieliśmy fale sunące niczym zmarszczki po jej sierści). Po chwili wstała i zaczęła popychać ją dzielnie nosem. Miała siwą sierść, niepewny krok, ale jej paciorkowate oczka lśniły tak samo żywo jak zawsze.

– Uważasz, że chciał, żebyś napisał to, co napisałeś? – zapytała Elaine. – Tak uważasz, Paul?

– Nie Pan Dzwoneczek – odparłem. – Nie on, lecz moc, która…

– Kogo my tu widzimy? Paulie! I Elaine Connelly! – odezwał się od drzwi głos, w którym brzmiała udawana groza. – Niech mnie wszyscy diabli! Co wy dwoje tutaj robicie?

Odwróciłem się i nie zdziwiłem zbytnio, widząc w otwartych drzwiach Brada Dolana. Uśmiechał się jak człowiek, który wie, że udało mu się wystrychnąć kogoś na dudka. Jak daleko odjechał, kiedy skończyła się jego zmiana? Może tylko do baru Wrangler, gdzie wypił dwa piwa i jeden głębszy i zdecydował się wrócić.

– Precz stąd! – oznajmiła lodowatym tonem Elaine. – Już cię tu nie ma!

– Nie mów do mnie “precz”, ty stara pomarszczona dziwko – syknął, wciąż się uśmiechając. – Możesz do mnie tak mówić tam, w domu, ale nie jesteśmy teraz w domu. W tym miejscu nie wolno wam przebywać. Jesteście poza terenem. Uwiłeś tu sobie małe miłosne gniazdko, Paulie? Coś w rodzaju garsoniery dla geriatryków? – Na jego twarzy ukazało się zdumienie, kiedy zobaczył w końcu głównego lokatora szałasu. – Kurwa mać…

Nie obejrzałem się za siebie. Wiedziałem, co zobaczę; a poza tym przeszłość nałożyła się nagle w moich oczach na teraźniejszość, tworząc potworny trójwymiarowy obraz. W progu nie stał Brad Dolan, lecz Percy Wetmore. Za chwilę wbiegnie do środka i rozdepcze Pana Dzwoneczka (który nie miał już szans przed nim uciec). I tym razem nie będzie Johna Coffeya, żeby przywrócić go do życia. Tak jak nie było go, kiedy tak bardzo był mi potrzebny tamtego deszczowego dnia w Alabamie.

Wyprostowałem się, nie czując tym razem żadnego kłucia w stawach i w mięśniach i ruszyłem na Dolana.

– Zostaw tę mysz w spokoju! – zawołałem. – Zostaw ją w spokoju, Percy, bo przysięgam, że…

– Do kogo mówisz “Percy”? – odparł i odepchnął mnie tak silnie, że o mało nie upadłem. Elaine złapała mnie i pomogła odzyskać równowagę, choć musiało jej to sprawić nie lada ból. – I to nie pierwszy raz – dodał. – Nie żołądkuj się tak. Nie miałem zamiaru jej dotknąć. Wcale nie muszę. Ta mysz jest martwa.

Odwróciłem się, mając nadzieję, że Pan Dzwoneczek legł tylko na boku, żeby złapać oddech, jak to miał w zwyczaju. Rzeczywiście leżał na boku, lecz fale, które przebiegały przez jego ciało, chyba ustały. Powtarzałem sobie, że wciąż je widzę, ale Elaine wybuchła nagle głośnym szlochem. Pochyliła się z trudem i podniosła z podłogi mysz, którą po raz pierwszy zobaczyłem na Zielonej Mili, gdy podeszła do biurka strażnika dyżurnego tak odważnie jak człowiek, który podchodzi do ludzi równych sobie… albo do swoich przyjaciół. Leżała bezwładnie na jej dłoni. Oczy Pana Dzwoneczka były matowe i nieruchome. Był martwy.

Dolan uśmiechnął się nieprzyjemnie, szczerząc zęby, które nie nawiązały chyba bliższej znajomości z dentystą.

– O matko! – jęknął. – Czyżbyśmy stracili właśnie najbliższego członka rodziny? Może powinniśmy mu urządzić pogrzeb ze sztucznymi kwiatami i…

– Stul dziób! – zawołała Elaine tak głośno i z taką mocą, że Dolan cofnął się o krok i uśmiech spełzł z jego twarzy. – PRECZ STĄD! WYNOŚ SIĘ, ALBO NIE PRZEPRACUJESZ TUTAJ ANI DNIA WIĘCEJ! ANI GODZINY! PRZYSIĘGAM!

– I nie dostaniesz nawet kromki chleba w darmowej garkuchni – dodałem, ale tak cicho, że żadne z nich mnie chyba nie usłyszało. Nie byłem w stanie oderwać oczu od Pana Dzwoneczka, który leżał na otwartej dłoni Elaine niczym najmniejsza na świecie wyprawiona niedźwiedzia skóra.

Brad wahał się, czy nie zarzucić jej, że blefuje – miał trochę racji, szałas leżał na terenie, do którego pensjonariusze Georgia Pines nie mieli praktycznie wstępu – w końcu jednak rozmyślił się. W głębi duszy był tchórzem, podobnie jak Percy. Może sprawdził, czy wnuk Elaine jest rzeczywiście Kimś Ważnym, i odkrył, że to prawda. Najważniejsze jednak było chyba to, ze zaspokoił już swoją ciekawość, nasycił głód wiedzy. I po tylu snutych przez niego fantastycznych domysłach rzeczywistość okazała się całkiem banalna. W szałasie żyła oswojona przez starca mysz. A teraz zdechła na atak serca lub coś podobnego, pchając przed sobą kolorową szpulkę.

– Nie wiem, dlaczego robicie taką aferę – stwierdził. – Oboje. Tak jakby to był jakiś pies albo nie wiem…

– Precz stąd! – powtórzyła. – Wynoś się, ty głupcze, razem ze zboczonymi i wstrętnymi myślami, które zalęgły się w twoim ptasim móżdżku.

Brad oblał się rumieńcem i ślady po jego młodzieńczych pryszczach nabrały nieco głębszej barwy. Z tego, co widziałem, było ich bardzo wiele.

– Pójdę sobie – oznajmił – ale kiedy tu jutro wrócisz, Paulie, znajdziesz na drzwiach nową kłódkę. Bez względu na to, jak podłe rzeczy opowiada o mnie Pani Srająca Różami, pensjonariusze nie mają tutaj prawa wstępu. Spójrz na tę podłogę! Wszystkie deski są przegniłe i spaczone! Gdybyś źle postawił nogę, ten twój chudy kulas złamałby się jak sucha szczapa. Więc zabieraj, jeśli chcesz, tę zdechłą mysz i do widzenia. Miłosne Gniazdko zostaje niniejszym zamknięte.

Odwrócił się i odmaszerował niczym człowiek, który uważa, że zasłużył na pochwałę. Odczekałem chwilę, a potem delikatnie odebrałem Elaine Pana Dzwoneczka. Mój wzrok padł na torbę z miętówkami i to mnie odblokowało: z oczu pociekły mi łzy. Sam nie wiem, ale ostatnio coraz częściej płaczę.

– Pomożesz mi pogrzebać starego przyjaciela? – zapytałem Elaine, kiedy w oddali umilkły ciężkie kroki Brada Dolana.

– Tak, Paul – odparła, po czym objęła mnie w pasie, oparła głowę o moje ramię i dotknęła starym wykręconym palcem nieruchomego ciała Pana Dzwoneczka. – Z przyjemnością to zrobię.

Wzięliśmy zatem motykę z szopy i pochowaliśmy oswojoną mysz Dela, a potem, kiedy na drzewach kładły się coraz dłuższe popołudniowe cienie, ruszyliśmy z powrotem do Georgia Pines, żeby zjeść kolację i nacieszyć się tym, co nam z życia zostało. A ja złapałem się, że rozmyślam o Delu: o Delu, klęczącym na zielonym dywanie, ze złożonymi rękoma i połyskującą w świetle lampy łysiną, o Delu, który prosił nas, żebyśmy zaopiekowali się Panem Dzwoneczkiem i nie pozwolili, żeby ten drań znowu go skrzywdził. Tyle że drań w końcu jednak wszystkich nas skrzywdził.

– Dobrze się czujesz, Paul? – zapytała Elaine głosem, który był jednocześnie łagodny i znużony. Nawet wykopanie motyką grobu i złożenie w nim myszy to stanowczo za dużo atrakcji dla takich jak my staruszków. Obejmowałem ją w tym momencie w pasie.

– Świetnie – odparłem, przytulając ją mocniej.

– Zobacz – powiedziała. – Zapowiada się piękny zachód słońca. Może zostaniemy tu i popatrzymy?

– Dobrze – zgodziłem się i zostaliśmy tam na błoniach, obejmując się i patrząc, jak na niebie zakwitają jaskrawe kolory, a potem spalają się wszystkie na popiół.

Sainte Marie, Mere de Dieu, priez pour nous, pauvres pecheurs, maintenant et l’heure de notre mort.

Amen.

13

Rok 1956

Alabama w deszczu.

Nasza trzecia wnuczka, piękna dziewczyna o imieniu Tessa, ukończyła studia na Uniwersytecie Florydy. Pojechaliśmy na uroczystość wręczenia dyplomów greyhoundem. Miałem wtedy sześćdziesiąt cztery lata – młodzieńczy wiek. Janice skończyła pięćdziesiąt dziewięć i była nadal piękna jak marzenie. Przynajmniej dla mnie. Siedzieliśmy w samym końcu autobusu, a ona wierciła mi dziurę w brzuchu, bo nie kupiłem jej nowego aparatu fotograficznego i bolała nad tym, że nie uwieczni tego wielkiego wydarzenia. Otworzyłem usta, by powiedzieć, że po przyjeździe będziemy jeszcze mieli cały dzień na zakupy i jeśli chce, może sobie kupić nowy aparat, nie naruszy to w dotkliwy sposób naszego budżetu, a poza tym moim zdaniem marudzi, ponieważ jest po prostu znudzona podróżą i nie podoba jej się książka, którą ze sobą zabrała. To była jakaś powieść Perry Masona. W tym momencie wszystko w mojej pamięci lekko się rozjaśnia niczym film, który przeleżał się za długo na słońcu.

Pamiętacie ten wypadek? Przypuszczam, że kilka osób może coś o nim słyszało. Kiedy się wydarzył, pisano o nim na pierwszych stronach gazet w całym kraju. Mijaliśmy właśnie Birmingham w ulewnym deszczu, Janice narzekała na swój stary aparat i nagle strzeliła opona. Autobus zatańczył na mokrej nawierzchni i uderzyła go w bok wioząca nawóz ciężarówka. Pędząc z szybkością ponad sześćdziesięciu mil na godzinę, greyhound uderzył w betonową podporę mostu i przełamał się na pół. Dwie błyszczące, zlane ulewą połówki potoczyły się każda w innym kierunku. Ta, w której znajdował się zbiornik paliwa, wybuchła, posyłając czerwono – czarną ognistą kulę w szare od deszczu niebo. Jeszcze przed chwilą Janice skarżyła się na swojego starego kodaka, a chwilę później leżałem na poboczu drogi, wpatrując się w nylonowe niebieskie majtki, które wypadły z czyjejś walizki. ŚRODA, wyszyte było na nich czarną nitką. Wszędzie leżały pootwierane walizki. I ciała. I części ciał. Autobusem jechało siedemdziesiąt pięć osób i tylko cztery przeżyły katastrofę. Ja byłem jedną z nich, jedyną, która nie została poważnie ranna.

Podniosłem się i powlokłem między pootwieranymi walizkami, wołając imię mojej żony. Pamiętam, że odtrąciłem na bok nogą czyjś budzik, i pamiętam trzynastoletniego może chłopca, który leżał na stosie szkła we flyersach na nogach i tylko z połową twarzy. Czułem krople deszczu na mojej własnej twarzy, a potem wszedłem pod estakadę i na chwilę przestało padać. Kiedy spod niej wyszedłem, deszcz zaczął znowu siec mnie po policzkach i czole. Obok zmiażdżonej kabiny ciężarówki zobaczyłem Janice. Poznałem ją po eleganckiej czerwonej sukience. Miała od niej tylko jedną lepszą – zachowała ją oczywiście na ceremonię wręczenia dyplomów.

Jeszcze żyła. Zastanawiałem się często, czy nie byłoby lepiej – jeśli nie dla niej, to przynajmniej dla mnie – gdyby zginęła od razu na miejscu. Możliwe, że rozstanie z nią byłoby wtedy szybsze, bardziej naturalne. Choć może tylko tak się oszukuję. Wiem, że w gruncie rzeczy nigdy się z nią nie rozstałem.

Przez jej ciało przechodziły dreszcze. Z prawej nogi spadł but i widziałem, jak dygocze jej stopa. Oczy miała otwarte, lecz puste, lewe podbiegłe krwią. Padłem koło niej na kolana w pachnącym dymem deszczu i potrafiłem myśleć tylko o jednym: że dygocze, ponieważ porażono ją prądem i muszę cofnąć z powrotem wajchę, zanim będzie za późno.

– Na pomoc! – zawołałem. – Na pomoc, niech ktoś mi pomoże!

Nikt mi nie pomógł, nikt nawet nie przyszedł. Deszcz lał jak z cebra – twardy, przenikający wszystko deszcz, który przylepiał czarne jeszcze włosy do mojej czaszki – a ja trzymałem Janice w ramionach i nikt nie przychodził. Jej puste oczy wpatrywały się we mnie z jakąś zmąconą intensywnością, z rozbitej głowy płynęła strumieniem krew. Obok dygoczącej, wstrząsanej spazmami ręki leżał kawałek chromowanej stali z napisem GREY. A trochę dalej jedna czwarta tego, co było kiedyś biznesmenem w popielatym garniturze.

– Na pomoc! – krzyknąłem znowu, a potem odwróciłem się i zobaczyłem stojącego w cieniu estakady, będącego także tylko cieniem, Johna Coffeya: wielkiego mężczyznę z łysą czaszką i zwisającymi w dół rękoma.

– John! – zawołałem. – Och, John, proszę, pomóż mi! Pomóż Janice!

Deszcz zalewał mi oczy. Zamrugałem powiekami, żeby strząsnąć z nich krople, i John zniknął. Widziałem jedynie cień, za który go wziąłem… ale to nie był tylko cień. Jestem tego pewien. Stał tam. Może jako duch, lecz stał tam. Odwrócony do mnie twarzą, na której deszcz mieszał się z nieprzerwanym strumieniem łez.

Umarła w moich ramionach, tam w deszczu przy ciężarówce, w oparach płonącego oleju napędowego. Nie odzyskała ani na chwilę przytomności – jej oczy nie ożyły, wargi nie wyszeptały ostatniej deklaracji miłości. Poczułem skurcz, który przeszedł przez jej ciało, i chwilę później odeszła. Po raz pierwszy od wielu lat pomyślałem o Melindzie Moores, Melindzie siedzącej w łóżku, w którym, zdaniem wszystkich doktorów ze szpitala w Indianoli, miała umrzeć; Melindzie, świeżej i wypoczętej, spoglądającej zdumionym wzrokiem na Johna Coffeya i mówiącej: “Śniłam, że błądzisz gdzieś w mroku podobnie jak ja. Odnaleźliśmy się”.

Położyłem nieszczęsną pokiereszowaną głowę mojej żony na mokrej nawierzchni drogi między stanowej, wyprostowałem się (nie było to trudne; miałem tylko lekko skaleczoną lewą dłoń) i wykrzyczałem jego imię w mrok pod estakadą.

– John! JOHNIE COFFEY! GDZIE JESTEŚ, DUŻY?

A potem ruszyłem w tamtą stronę, odtrącając nogą zakrwawionego pluszowego misia, okulary w stalowej oprawce z jednym stłuczonym szkłem i uciętą rękę z pierścionkiem na małym palcu.

– Dlaczego ocaliłeś żonę Hala, nie moją? Dlaczego nie Janice? DLACZEGO NIE OCALIŁEŚ MOJEJ JANICE?

Żadnej odpowiedzi. Tylko odór płonącego oleju napędowego i palących się ciał; tylko deszcz, lejący się nieprzerwanie z szarego nieba i bębniący o asfalt drogi, na której leżała za mną moja martwa żona. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi wówczas i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi teraz. Ale oczywiście w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim John Coffey uzdrowił nie tylko Melindę Moores i mysz Eduarda Delacroix, tę, która znała sprytną sztuczkę ze szpulką i zachowywała się tak, jakby spodziewała się Dela na długo przed jego przybyciem… i na długo przed przybyciem Johna Coffeya.

John ocalił również mnie i stojąc wiele lat później pośród porozwalanego bagażu i okaleczonych trupów, moknąc w ulewnym deszczu Alabamy i szukając wzrokiem człowieka, którego nie było pod mrocznym sklepieniem estakady, odkryłem straszną rzecz: czasami nie ma żadnej różnicy między ocaleniem i potępieniem.

Czułem, jak dostępuję jednego lub drugiego, gdy siedzieliśmy razem na jego pryczy w dniu osiemnastego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku. Czułem, jak wypływa z niego i wnika we mnie ta dziwna moc, którą posiadał i która przechodziła przez nasze złączone ręce w sposób, w jaki miłość, nadzieja i dobre chęci czasami nigdy nie mogą przepłynąć; to doznanie, które z początku przypominało tylko lekkie mrowienie, a potem przeobraziło w coś ogromnego i nieodpartego; siła, która przekraczała wszystko, czego doświadczyłem wcześniej i później w swoim życiu. Od tego dnia nigdy nie miałem zapalenia płuc, grypy ani nawet bólu gardła. Nigdy nie cierpiałem na zapalenie dróg moczowych, nie zaogniło mi się żadne skaleczenie. Kilka razy się przeziębiłem, ale zdarzało się to bardzo rzadko – co sześć, siedem lat i chociaż ludzie, którzy tylko wyjątkowo miewają przeziębienia, przechodzą je podobno ciężej, mnie nigdy się to nie przytrafiło. Raz, w tym samym strasznym roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym, miałem atak woreczka żółciowego. I chociaż niektórym czytającym te słowa może się to wydać dziwne, właściwie cieszyłem się, że mnie boli. Był to jedyny poważny ból, jakiego doznałem od czasu problemów z drogami moczowymi dwadzieścia cztery lata wcześniej. Choroby, które zabierały kolejno moich przyjaciół i bliskich, aż w końcu wszyscy odeszli – wylewy, nowotwory, zawały serca, schorzenia wątroby i układu krwionośnego – omijały mnie wszystkie z daleka, niczym kierowca, który skręca kierownicą, żeby nie wpaść na przebiegającego drogą jelenia lub szopa. Z jedynego poważnego wypadku, który mi się przytrafił, wyszedłem nietknięty, jeśli nie liczyć zadrapania na ręce. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim John Coffey zaszczepił mnie życiem. Można rzec, poraził mnie życiem. Któregoś dnia w końcu odejdę – oczywiście, że odejdę, wszelkie iluzje na temat nieśmiertelności, które mogłem sobie robić, umarły wraz z Panem Dzwoneczkiem – ale będę pragnął śmierci na długo przedtem, nim mnie zabierze. Szczerze mówiąc, już teraz jej pragnę, pragnę jej od śmierci Elaine Connelly. Czy muszę wam o tym mówić?

Przeglądam te kartki, przewracam je drżącymi rękoma, upstrzonymi plamami wątrobowymi, i zastanawiam się, czy kryje się w nich jakiś sens, podobny do tego, jaki zawierają książki w samym swoim zamierzeniu krzepiące lub pouczające. Rozmyślam o kazaniach mojego dzieciństwa, o strzelistych afirmacjach w Kościele Czcicieli Jezusa, i przypominam sobie tamtejszych kaznodziei twierdzących, że oko Pańskie spoczywa na jaskółce, że spogląda On i czuwa nad najmniejszym z boskich stworzeń. Gdy myślę o Panu Dzwoneczku, o małych drzazgach drzewa, które znaleźliśmy w tej dziurze w belce, wydaje mi się, że to prawda. A jednak ten sam Bóg poświęcił Johna Coffeya, który starał się tylko na swój ślepy sposób czynić dobro – i uczynił to równie bezwzględnie jak każdy prorok Starego Testamentu, składający w ofierze jagnię… jak poświęciłby swego własnego syna Abraham, gdyby tylko został do tego wezwany. Myślę o Johnie mówiącym, że Whartonowi udało się zabić bliźniaczki Dettericków, bo wykorzystał ich wzajemną miłość, i że to samo zdarza się codziennie, na całym świecie. Jeśli się zdarza, pozwala na to Bóg, a kiedy mówimy: “Nie rozumiem”, On odpowiada: “Nic mnie to nie obchodzi”.

Myślę o Panu Dzwoneczku, który zdechł, gdy stałem odwrócony do niego plecami, zaabsorbowany przez człowieka, którego najzacniejszym ludzkim uczuciem wydawała się mściwa ciekawość. Myślę o Janice, która skonała w konwulsjach, gdy klęczałem przy niej w deszczu.

“Przestań”, próbowałem powiedzieć Johnowi tamtego dnia w celi. “Przestań, puść moje ręce. Utonę, jeśli tego nie zrobisz. Utonę albo eksploduję”.

“Nie eksploduje pan”, odparł, słysząc moje myśli i uśmiechając się do nich. I straszne jest to, że tak się nie stało. Że do tego nie doszło.

Cierpię przynajmniej na jedną chorobę wieku starczego: na bezsenność. Leżę do późna w nocy, słuchając mokrego bezradnego rzężenia złożonych niemocą mężczyzn i kobiet, którzy wykasłują z siebie swoją starość. Czasami słyszę dzwonek do drzwi, skrzypienie buta na korytarzu albo nastawiony na ostatnie wiadomości mały telewizor pana Javitsa. Leżę i rozmyślam o Brutalu i Deanie, a niekiedy o Williamie Whartonie, mówiącym: “Zgadza się, czarnuchu, jestem zły jak wszyscy diabli”. Myślę o Delacroix, wołającym: “Niech pan popatrzy, panie Edgecombe, nauczyłem Pana Dzwoneczka nowej sztuczki”. Myślę o Elaine, która stanęła wtedy w drzwiach na werandę i kazała Bradowi Dolanowi zostawić mnie w spokoju. Czasami zasypiam na chwilę i widzę zalaną deszczem estakadę i stojącego w jej cieniu Johna Coffeya. W moich krótkich snach nigdy nie jest złudzeniem optycznym; zawsze stoi tam naprawdę i patrzy. A ja leżę i czekam. Myślę o Janice, o tym, jak ją utraciłem, jak wymknęła mi się z palców w strugach ulewnego deszczu, i czekam. Każdy musi umrzeć, wiem, że od tej reguły nie ma wyjątku, ale czasami, Boże mój, Zielona Mila jest taka druga.

Загрузка...