Część piąta
NOCNA WYPRAWA

l

Pan H. G. Wells napisał kiedyś opowiadanie o człowieku, który wynalazł wehikuł czasu. Zdałem sobie sprawę, że pisząc te wspomnienia, stworzyłem własną maszynę do przenoszenia się w czasie. W przeciwieństwie do tej Wellsa, moja potrafi tylko podróżować w przeszłość – konkretnie do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, gdy byłem naczelnym klawiszem bloku E w zakładzie karnym Cold Mountain – jest jednak niesamowicie skuteczna. Przypomina mi starego forda, którym wówczas jeździłem: zawsze miałem pewność, że zaskoczy, nie wiedziałem tylko, czy wystarczy przekręcić kluczyk w stacyjce, czy trzeba będzie kręcić korbą, aż odpadnie mi ramię.

Odkąd zacząłem spisywać historię Johna Coffeya, wystarczał na ogół kluczyk, wczoraj jednak musiałem zakręcić solidnie korbą. Chyba dlatego, że doszedłem do egzekucji Delacroix, a jakaś część mojego umysłu nie chciała do tego wracać. To była zła śmierć, straszna śmierć i winę za to ponosił Percy Wetmore. Ten facet uwielbiał się bez przerwy czesać i nie potrafił znieść, gdy ktoś się z niego śmiał – nawet jeśli tym kimś był łysawy mały Francuz, który miał nie doczekać Bożego Narodzenia.

Jak przy każdej brudnej robocie, najtrudniej jest zacząć. Dla silnika nie ma znaczenia, czy używa się kluczyka, czy korby; kiedy już zapali, pracuje na ogół bez problemu. Tak też działo się wczoraj. Z początku słowa płynęły krótkimi frazami, potem pełnymi zdaniami, w końcu nieprzerwanym strumieniem. Odkryłem, że pisanie to szczególny i raczej przerażający sposób wspominania – odznacza się podobną totalnością co gwałt. Być może odnoszę takie wrażenie tylko dlatego, że dożyłem bardzo sędziwego wieku (czasami wydaje mi się, że stało się to jakby za moimi plecami), ale moim zdaniem jest inaczej. Ołówek i pamięć tworzą wspólnie rodzaj praktycznej magii, a magia jest niebezpieczna. Jako ktoś, kto znał Johna Coffeya i oglądał na własne oczy, co potrafił robić z myszami i ludźmi, mam chyba prawo tak sądzić.

Magia jest niebezpieczna.

Tak czy inaczej, pisałem wczoraj przez cały dzień. Słowa płynęły ze mnie nieprzerwanym potokiem i miejsce werandy tego rozreklamowanego domu starców zajęła szopa u końca Zielonej Mili – gdzie tak wiele moich trudnych dzieci ćwiczyło ostatnie przysiady – a potem biegnący pod szosą tunel. To tam właśnie, nad dymiącym trupem Eduarda Delacroix, Dean, Harry, Brutal i ja wzięliśmy w obroty Percy’ego Wetmore’a i kazaliśmy mu ponowić przyrzeczenie, że przeniesie się do stanowego szpitala psychiatrycznego Briar Ridge.

Na werandzie stoją zawsze świeże kwiaty, ale wczoraj w południe czułem wyłącznie niezdrowy odór ugotowanego ludzkiego mięsa. Warkot kosiarki strzyżącej trawę odpłynął w dal i zastąpił go szmer wody, która kapała ze sklepienia tunelu. Wyruszyłem w podróż. Wracałem do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, jeśli nie ciałem, to przynajmniej umysłem i duszą.

Nie zrobiłem sobie przerwy na lunch i kiedy koło czwartej odłożyłem w końcu ołówek, bolała mnie dłoń. Wyszedłem na korytarz i ruszyłem wolnym krokiem do okna, z którego widać parking pracowników. Brad Dolan, pielęgniarz przypominający mi Percy’ego, bardzo zaciekawiony tym, dokąd chodzę i co robię podczas moich spacerów, jeździ starym chevroletem z nalepionym na zderzaku napisem: WIDZIAŁEM BOGA. NAZYWA SIĘ NEWT. Chevroleta nie było; Brad skończył dyżur i odjechał pewnie do jakiejś zapluskwionej nory, którą nazywa swoim domem. Wyobraziłem sobie przyczepę Airstream z przylepioną do ściany rozkładówką Hustlera i stojącymi w kącie puszkami piwa Dixie.

Zajrzałem do kuchni, gdzie przygotowywano już kolację.

– Co pan ma w tej torbie, panie Edgecombe? – zapytał mnie Norton.

– Pustą butelkę – odparłem. – Odkryłem w lesie Fontannę Młodości. Wypuszczam się tam codziennie po południu, nabieram wody i piję ją przed pójściem spać. Świetna rzecz, mówię wam.

– Może ta woda pomaga panu zachować młodość – stwierdził George, inny kucharz – ale na pewno nie dodaje urody.

Roześmieliśmy się wszyscy z jego dowcipu i wyszedłem na dwór, zdając sobie sprawę, że choć na parkingu nie ma samochodu Dolana, wciąż się za nim rozglądam. Wściekły, że pozwoliłem mu tak zajść sobie za skórę, przeciąłem tor do gry w krokieta. Znajduje się za nim niewielkie zielone pole, które zawsze wygląda o wiele ładniej w broszurkach reklamujących Georgia Pines, a jeszcze dalej ścieżka, wijąca się przez niewielki lasek położony na wschód od domu starców. Stoi przy niej kilka starych szałasów, które dzisiaj już do niczego nie służą. Dotarłszy do drugiego, tuż przy wysokim murze, oddzielającym tereny Georgia Pines od Georgia Highway 47, wszedłem do środka i spędziłem tam kilka chwil.

Wieczorem tego dnia zjadłem porządną kolację, pooglądałem trochę telewizję i poszedłem wcześnie spać. W nocy bardzo często się budzę, schodzę do pokoju telewizyjnego i oglądam stare filmy na American Movie Channel, ale tym razem mi się to nie przytrafiło; tym razem spałem jak zabity i nie przyśnił mi się żaden ze snów, które prześladowały mnie, odkąd zaczęła się moja przygoda z literaturą. Cała ta pisanina musiała mnie wyczerpać; niestety, nie jestem już taki młody.

Kiedy się obudziłem, słoneczna plama, która o szóstej znajduje się na ogół pośrodku podłogi, przesunęła się aż do stóp łóżka. Zerwałem się czym prędzej na nogi, tak zdenerwowany, że prawie nie poczułem ukłuć artretycznego bólu w biodrach, kolanach i kostkach. Ubrałem się pośpiesznie i ruszyłem szybko korytarzem do okna, z którego widać parking pracowników. Miałem nadzieję, że miejsce, gdzie Brad Dolan parkuje swojego starego chevroleta, będzie nadal puste. Czasami spóźniał się nawet pół godziny.

Tym razem nie miałem jednak szczęścia. Samochód stał tam, połyskując rdzawo w promieniach słońca. Pan Brad Dolan miał ostatnio powód, żeby przyjeżdżać punktualnie, nieprawdaż? Stary Paulie Edgecombe wypuszcza się gdzieś wczesnym rankiem, stary Paulie Edgecombe coś knuje i on, Brad Dolan, ma zamiar odkryć, co to takiego. “Co tam robisz, Paulie? Powiedz mi”. Najprawdopodobniej już mnie wypatrywał. Najmądrzej byłoby nie ruszać się z domu… ale nie mogłem tego zrobić.

– Paul?

Odwróciłem się tak szybko, że o mało nie upadłem. Okazało się, że to moja przyjaciółka, Elaine Connelly. Widząc, iż się chwieję, wyciągnęła ręce, żeby mnie złapać. Na szczęście dla niej odzyskałem równowagę; Elaine cierpi na potworny artretyzm i gdybym się o nią oparł, złamałaby się pewnie jak suchy patyk. Porywy serca nie kończą się, gdy człowiek przekracza granicę tego dziwnego kraju, który leży za osiemdziesiątką, można jednak śmiało zapomnieć o wszystkich numerach z Przeminęło z wiatrem.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam cię przestraszyć.

– Nic się nie stało – stwierdziłem, posyłając jej słaby uśmiech. – To lepsza pobudka, niż gdybyś wylała mi na głowę szklankę zimnej wody. Powinienem cię wynająć, żebyś robiła to codziennie.

– Wypatrywałeś jego samochodu, prawda? Samochodu Dolana?

Nie było sensu jej oszukiwać. Kiwnąłem głową.

– Szkoda, że nie mogę się upewnić, czy jest w zachodnim skrzydle – powiedziałem. – Miałbym ochotę wymknąć się na chwilę, ale nie chcę, żeby mnie zobaczył.

Na jej wargach pojawił się uśmiech – wspomnienie figlarnego uśmiechu, który musiała mieć jako młoda dziewczyna.

– Wścibski z niego sukinsyn, prawda?

– Tak.

– I nie ma go wcale w zachodnim skrzydle. Byłam już na śniadaniu, mój ty śpiochu, i mogę ci powiedzieć, gdzie jest, bo tam specjalnie zajrzałam. Siedzi w kuchni.

Spojrzałem na nią przygnębiony. Wiedziałem, że Dolan jest wścibski, ale nie sądziłem, że aż tak.

– Nie możesz odłożyć na później porannego spaceru? – zapytała Elaine.

Przez chwilę się nad tym zastanawiałem.

– Chyba mógłbym, ale…

– Ale nie powinieneś?

– Tak. Nie powinienem.

Teraz, pomyślałem, zapyta, dokąd chodzę i co tak cholernie ważnego mam do załatwienia w tym lesie.

A jednak nie zapytała. Zamiast tego posłała mi ponownie ten swój figlarny uśmieszek. Wyglądał dziwnie i absolutnie bosko na jej trochę zbyt wąskiej, ściągniętej bólem twarzy.

– Znasz pana Howlanda?

– Jasne – odparłem, chociaż nie spotykałem się z nim zbyt często; mieszkał w zachodnim skrzydle, co w Georgia Pines można było porównać do sąsiedniego kraju. – Dlaczego pytasz?

– Wiesz, czym się wyróżnia?

Potrząsnąłem głową.

– Pan Howland – kontynuowała Elaine, uśmiechając się jeszcze szerzej – jest jednym z pięciu pensjonariuszy Georgia Pines, którym wolno palić. Dlatego że przebywał tutaj, zanim zmieniły się przepisy.

Przywilej dziadka, pomyślałem. Jakie miejsce nadawało się lepiej do jego honorowania aniżeli dom starców?

Elaine sięgnęła do kieszeni swojej sukni w niebiesko-białe pasy i wyjęła stamtąd dwa przedmioty: papierosa i pudełko zapałek.

– Kaprawe oczko, przygłuche uszko – zaśpiewała wesoło. – Mała Ellie zlała się w łóżko.

– Elaine, co ty chcesz…

– Odprowadź staruszkę na parter – rozkazała, chowając papierosa i zapałki z powrotem do kieszeni i biorąc mnie pod ramię swymi guzowatymi palcami. Kiedy schodziliśmy na dół, stąpając ze szklaną ostrożnością antyków, jakimi się staliśmy, doszedłem do wniosku, że nie będę się jej sprzeciwiał. Była stara i krucha, lecz na pewno nie brakowało jej rozumu.

– Poczekaj tutaj – oznajmiła, gdy zeszliśmy po schodach. – Pójdę teraz do skrzydła zachodniego, do tej toalety w korytarzu. Wiesz której?

– Tak – odparłem. – Tej obok łaźni. Ale po co?

– Nie paliłam papierosów od piętnastu lat – powiedziała – ale dzisiaj mam wielką ochotę zakurzyć. Nie wiem, ile razy można się zaciągnąć, zanim włączy się detektor dymu, i mam zamiar to sprawdzić.

Spojrzałem na nią z podziwem, myśląc o tym, jak bardzo przypomina mi moją żonę: Janice mogła zrobić dokładnie coś podobnego. W oczach Elaine ponownie zamigotały te figlarne ogniki. Objąłem dłonią jej śliczną długą szyję, przysunąłem jej twarz do mojej i lekko pocałowałem.

– Kocham cię, Ellie – wyznałem.

– Rety, po co takie wielkie słowa – żachnęła się, ale widziałem, że jest zadowolona.

– A co będzie z Chuckiem Howlandem? – zapytałem. – Czy nie wpadnie przez nas w tarapaty?

– Nie, ponieważ siedzi teraz w pokoju telewizyjnym i ogląda razem z dwudziestoma innymi staruszkami Good Morning America. A ja dam nogę, kiedy tylko detektor uruchomi alarm w zachodnim skrzydle.

– Nie wywróć się i nie zrób sobie jakiejś krzywdy, kobieto. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybyś…

– Och, przestań marudzić – przerwała mi i tym razem to ona mnie pocałowała.

Miłość pośród ruin. Niektórym z was wyda się to może śmieszne, innym groteskowe, ale powiem wam jedno, przyjaciele: nawet dziwna miłość jest lepsza od braku miłości.

Popatrzyłem, jak powoli odchodzi, stawiając sztywno kroki (laski używa jedynie w deszczowe dni i tylko, kiedy ból jest okropny; to jedna z jej słabostek), a potem zacząłem czekać. Minęło pięć minut, potem dziesięć i myślałem już, że straciła odwagę albo odkryła, że bateria w detektorze jest wyczerpana, kiedy w zachodnim skrzydle zawył głośno alarm przeciwpożarowy.

Ruszyłem w stronę kuchni, lecz nie pędziłem wcale na łeb, na szyję – nie było powodu się śpieszyć, dopóki nie miałem pewności, że nie spotkam na swojej drodze Dolana. Gromadka staruszków ubranych w większości w szlafroki wybiegła z pokoju telewizyjnego (nazywają go tutaj Centrum Rekreacji i to dopiero jest czysta groteska), żeby zobaczyć, co się dzieje. Z radością dostrzegłem wśród nich Chucka Howlanda.

– Edgecombe! – wychrypiał Kent Avery, trzymając się jedną ręką swojego balkonika, a drugą obsesyjnie drapiąc się w kroczu. – To prawdziwy alarm czy kolejna fałszywka? Jak myślisz?

– Trudno zgadnąć – odparłem.

W tej samej chwili minęli nas biegnący truchtem trzej pielęgniarze. Pędzili do skrzydła zachodniego, wołając do ludzi tłoczących się przy drzwiach pokoju telewizyjnego, żeby wyszli na dwór i poczekali na odwołanie alarmu. Ostatnim z trójki był Brad Dolan. Przebiegając, nawet na mnie nie spojrzał, co bezgranicznie mnie ucieszyło. Idąc do kuchni pomyślałem, że drużyna składająca się z Elaine Connelly i Paula Edgecombe’a dałaby sobie prawdopodobnie radę z dwunastoma Bradami Dolanami, gdyby nawet dorzucono im do pomocy sześciu Percych Wetmore’ów.

Kucharze sprzątali w dalszym ciągu po śniadaniu, nie zwracając w ogóle uwagi na wyjący alarm.

– Szukał pana chyba Brad Dolan, panie Edgecombe – powiedział George. – Właśnie się minęliście.

Co za szczęście, pomyślałem, głośno jednak odparłem, że spotkam się pewnie z panem Dolanem później. Następnie zapytałem, czy po śniadaniu nie zostały im jakieś grzanki.

– Jasne – stwierdził Norton – ale są zimne jak lód. Trochę się pan dzisiaj spóźnił.

– To prawda – przyznałem – ale jestem bardzo głodny.

– Niech pan poczeka minutę, zrobię panu świeżą – powiedział George, sięgając po chleb.

– Nie trzeba, mogą być zimne – zapewniłem go i kiedy dał mi kilka kromek (ze zdziwioną miną; właściwie obaj byli zdziwieni), wybiegłem na dwór. Czułem się jak mały chłopak, który, zamiast iść do szkoły, wymyka się na ryby z wsuniętą za pazuchę, opakowaną w pergamin galaretką.

Za drzwiami kuchni obejrzałem się uważnie i nie widząc nic, co mogłoby mnie zaniepokoić, ruszyłem przez tor do krokieta i zielone pole, zajadając jedną z grzanek, które dostałem od George’a. Znalazłszy się za osłoną drzew, trochę zwolniłem i idąc ścieżką zorientowałem się, że mój umysł wraca do dnia, który nastąpił po strasznej egzekucji Eduarda Delacroix.

Tamtego ranka rozmawiałem z Halem Mooresem. Powiedział mi, że guz mózgu sprawił, iż Melinda zupełnie niespodziewanie zaczyna przeklinać i używać brzydkich wyrazów… co moja żona określiła potem (zastrzegając się, że nie wie, czy to na pewno to samo) jako syndrom Tourette’a. Ton jego głosu oraz świeża pamięć tego, jak John Coffey wyleczył moją infekcję dróg moczowych i złamany kręgosłup oswojonej myszy Dela, skłoniły mnie w końcu do przekroczenia granicy, która biegnie między myśleniem o zrobieniu czegoś i zrobieniem tego.

I było coś jeszcze. Coś, co wiązało się z rękoma Johna Coffeya i z moim butem.

Zadzwoniłem więc do ludzi, z którymi pracowałem – ludzi, którym po wszystkich tych latach powierzyłbym własne życie – do Deana Stantona, Harry’ego Terwilligera i Brutusa Howella. Przyszli do mnie na lunch dzień po egzekucji Delacroix i wysłuchali cierpliwie mojego planu. Wiedzieli oczywiście wszyscy, że Coffey uzdrowił mysz; Brutal widział to na własne oczy. I dlatego, kiedy oznajmiłem, że cud może się powtórzyć, jeśli zabierzemy Johna Coffeya do Melindy Moores, nie zaśmiali mi się w twarz. To Dean Stanton zadał najbardziej kłopotliwe pytanie: co będzie, jeśli John Coffey ucieknie nam podczas tej nocnej eskapady?

– I co będzie, jeśli zabije kogoś jeszcze? – dodał. – Nie chciałbym stracić roboty i nie chciałbym za nic wylądować w kryminale; mam żonę i dzieciaki, których byt zależy ode mnie… ale chyba najbardziej nie chciałbym mieć na sumieniu kolejnej małej dziewczynki.

W tym momencie zapadła cisza. Cała trójka wlepiła we mnie wzrok czekając, jak na to zareaguję. Wiedziałem, że wszystko się zmieni, kiedy powiem im to, co miałem na końcu języka; doszliśmy do punktu, po przekroczeniu którego wycofanie się wydawało się prawie niemożliwe.

Tyle że ja już go chyba przekroczyłem. Otworzyłem usta i powiedziałem…

2

– To się nie zdarzy.

– Jak, na litość boską, możesz tego być taki pewien?

Milczałem. Nie wiedziałem, od czego zacząć. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że do tego dojdzie, ale nie miałem pojęcia, jak powiedzieć im to, co tkwiło w mojej głowie i sercu. Pomógł mi Brutal.

– Nie wierzysz, że on to zrobił, prawda, Paul? – zapytał z niedowierzaniem. – Uważasz, że ten wielki głupol jest niewinny.

– Jestem tego pewien – oznajmiłem.

– Jak to?

– Świadczą o tym dwie rzeczy – odparłem. – Jedną z nich jest mój but.

– Twój but? – zawołał Brutal. – Jaki związek może mieć twój but z tym, czy John Coffey zamordował, czy też nie zamordował tych dwóch dziewczynek?

– Zeszłej nocy zdjąłem z nogi but i dałem mu go – powiedziałem. – To było już po egzekucji, kiedy sytuacja na bloku trochę się uspokoiła. Wsunąłem but przez kraty, a on wziął go w te swoje wielkie dłonie. Kazałem mu zawiązać sznurowadła. Musiałem mieć pewność, rozumiecie, ponieważ wszystkie nasze trudne dzieci noszą normalnie kapcie. Facet, który chce naprawdę popełnić samobójstwo, może, jeśli się uprze, zrobić to za pomocą sznurowadeł. Wszyscy o tym dobrze wiemy.

Dean, Harry i Brutal pokiwali głowami.

– Położył but na kolanach i przeplótł prawidłowo sznurowadło, ale potem kompletnie zgłupiał. Stwierdził, że ktoś na pewno pokazał mu, jak to się robi, kiedy był małym chłopcem… może ojciec, a może jeden z przyjaciół, których matka miała po odejściu ojca… lecz teraz zapomniał tej sztuczki.

– Zgadzam się z Brutalem – przerwał mi Dean. – Wciąż nie wiem, jaki związek ma twój but z tym, czy Coffey zabił, czy nie zabił bliźniaczek Dettericków.

Opowiedziałem im więc na nowo historię porwania i morderstwa: to, co przeczytałem, siedząc tamtego upalnego dnia w więziennej bibliotece, z palącym bólem w kroczu i chrapiącym w kącie Gibbonsem, a także to, czego dowiedziałem się później od reportera o nazwisku Hammersmith.

– Pies Dettericków nie był zbyt agresywny, ale potrafił szczekać zajadle – wyjaśniłem. – Mężczyzna, który porwał dziewczynki, uciszył go, karmiąc kiełbasą. Myślę, że podając mu kolejne kawałki, podkradał się coraz bliżej i kiedy kundel wcinał ostatni, złapał go za łeb i ukręcił kark. Później, kiedy dogonili Coffeya, zastępca szeryfa, facet, który dowodził pogonią… nazywał się Rob McGee… zauważył, że coś wypycha kieszeń kombinezonu Coffeya. McGee pomyślał, że to może być pistolet. Coffey powiedział, że to drugie śniadanie, i okazało się, że nie kłamał; w kieszeni miał kilka sandwiczy i pikle, opakowane w gazetę i obwiązane sznurkiem. Coffey pamiętał tylko, że dała mu je kobieta w fartuchu.

– Sandwicze i pikle, ale ani kawałka kiełbasy – powiedział Brutal.

– Ani kawałka – potwierdziłem.

– Oczywiście – mruknął Dean. – Nakarmił nią tego psa.

– Tak przynajmniej utrzymywał prokurator podczas procesu – podjąłem. – Jeśli jednak Coffey rozpakował drugie śniadanie i dał kiełbasę psu, jak udało mu się z powrotem związać sznurkiem gazetę? Nie wiem, kiedy miałby w ogóle to zrobić, ale na razie w to nie wnikajmy. Facet nie potrafi nawet zawiązać kokardki.

Przez chwilę wszyscy milczeli, porażeni moim odkryciem.

– Niech mnie kule – odezwał się w końcu cichym głosem Brutus. – Jak to się stało, że nikt nie zwrócił na to uwagi podczas procesu?

– Nikt o tym nie pomyślał – odparłem i znowu przypomniał mi się ten reporter, Hammersmith, który studiował w Bowling Green i lubił uważać się za oświeconego, Hammersmith, który powiedział mi, że Murzyn jest podobny do kundla, że jeden i drugi potrafią znienacka i bez żadnego powodu capnąć człowieka. Tyle że on mówił “pańscy Murzyni”, tak jakby wciąż do kogoś należeli… ale nie do niego. Nie, nie do niego. Nigdy w życiu. W tym czasie na Południu pełno było takich Hammersmithów. – Tak naprawdę nikt nie był przygotowany, żeby o tym pomyśleć. Łącznie z adwokatem Coffeya.

– Lecz ty na to wpadłeś – stwierdził Harry. – Do diabła, chłopcy, mamy wśród nas prawdziwego Sherlocka Holmesa.

W jego głosie brzmiała zarówno kpina, jak i podziw.

– Odpuśćcie sobie – mruknąłem. – Ja też bym o tym nie pomyślał, gdybym nie porównał tego, co Coffey powiedział Robowi McGee, z tym, co usłyszałem od niego, kiedy wyleczył moją infekcję i kiedy uzdrowił tę mysz.

– Co to takiego? – zapytał Dean.

– Gdy wchodziłem do jego celi, czułem się jak zahipnotyzowany. Miałem wrażenie, że nie zdołam oprzeć się jego woli, jeśli nawet będę próbował.

– Nie bardzo mi się to podoba – stwierdził Harry, wiercąc się nerwowo na krześle.

– Zapytałem, czego chce, a on odpowiedział: “Tylko pomóc”. Pamiętam to bardzo wyraźnie. A kiedy było już po wszystkim i poczułem się lepiej, on o tym dobrze wiedział. “Pomogłem”, stwierdził. “Pomogłem, prawda?”.

Brutal pokiwał głową.

– Tak samo było z tą myszą. “Pomogłeś”, powiedziałeś mu, a Coffey powtórzył za tobą jak papuga: “Pomogłem myszy Dela”. Czy wtedy już się domyśliłeś? To było wtedy, prawda?

– Tak, chyba wtedy. Pamiętałem, co oświadczył zastępcy McGee, kiedy ten spytał go, co się stało. Przytaczali to prawie w każdej relacji o morderstwie. “Nie mogłem nic pomóc. Próbowałem to cofnąć, ale było za późno”. Facet wielki jak dom mówi to, trzymając w rękach dwie martwe dziewczynki, białe i jasnowłose. Nic dziwnego, że opacznie to sobie wytłumaczyli. Zrozumieli to w sposób, który zgadzał się z tym, co widzieli, a to, co widzieli, było czarne. Myśleli, że Coffey przyznaje się do winy, że mówi o wewnętrznym przymusie, który kazał mu porwać te dziewczynki, zgwałcić je i zabić. I o tym, że w pewnym momencie oprzytomniał i próbował się opanować…

– Ale wtedy było już za późno – mruknął Brutal.

– Tak. W rzeczywistości jednak chciał im powiedzieć, że odnalazł je i próbował uzdrowić, ale po prostu mu się nie udało. Zbyt długo już były martwe.

– Naprawdę w to wierzysz, Paul? – zapytał Dean. – Naprawdę, z ręką na sercu, w to wierzysz?

Zajrzałem jeszcze raz w swoje serce, najgłębiej, jak mogłem, i pokiwałem głową. Wierzyłem w to od dawna; podświadomie zdawałem sobie sprawę, że coś jest nie w porządku z Johnem Coffeyem, już od samego początku, gdy Percy wprowadził go na blok, wrzeszcząc wniebogłosy: “Idzie truposz”. Uścisnąłem mu rękę, nieprawdaż? Nigdy dotąd nie uścisnąłem ręki żadnemu skazańcowi przybywającemu na Zieloną Milę, ale podałem ją Johnowi Coffeyowi.

– Jezu – wyjąkał Dean. – Dobry Jezu Chryste.

– Twój but to jedno – powiedział Harry. – A ta druga rzecz?

– Na krótko przed znalezieniem Coffeya i dziewczynek grupa pościgowa wyszła z lasu niedaleko południowego brzegu Trapingus River. Znaleźli tam wygniecioną trawę, mnóstwo krwi i strzępy nocnej koszuli Cory Detterick. Psy trochę się pogubiły. Większość chciała iść na południowy wschód, w dół rzeki, ale dwa z nich… mieszańce zwane murzyńskimi kundlami… ciągnęły w drugą stronę, w górę rzeki. Bobo Marchant, który prowadził psy, podsunął im pod nosy nocną koszulę i wtedy poszły razem z innymi.

– Tym kundlom coś się pomyliło, prawda? – zapytał Brutal. Na jego wargach igrał dziwny szyderczy uśmiech. – To nie są typowe myśliwskie psy i zapomniały, czego się od nich wymaga.

– Tak.

– Nie rozumiem – stwierdził Dean.

– Kundle zapomniały, co podtykał im pod nos Bobo na samym początku – zaczął tłumaczyć Brutal. – Gdy dotarły do brzegu rzeki, tropiły zabójcę, a nie dziewczynki. Nie stanowiło to problemu, dopóki zabójca i dziewczynki byli razem. Ale…

W oczach Deana zaświtało zrozumienie. Harry załapał już wcześniej.

– Kiedy się nad tym zastanowić – powiedziałem – nie mieści się w głowie, jak ktokolwiek, nawet przysięgli, którzy chcieli za wszelką cenę obarczyć winą czarnego włóczęgę, mogli chociaż przez chwilę uwierzyć, że John Coffey jest sprawcą. Sam pomysł, żeby uciszyć psa kiełbasą, a potem skręcić mu kark, zdecydowanie go przerasta. Myślę, że w ogóle nie podszedł do farmy Dettericków bliżej niż na sześć, siedem mil. Wędrował po prostu brzegiem rzeki, mając być może zamiar złapać jakiś pociąg towarowy… przed mostem zwalniają i można do nich łatwo wskoczyć. I wtedy usłyszał dobiegający od północy hałas.

– To był zabójca? – domyślił się Brutal.

– Zabójca. Może zgwałcił je już wcześniej, a może właśnie to robił. Tak czy owak, ta pokrwawiona trawa była miejscem, w którym dokończył dzieła; rozbił im głowy i uciekł.

– Uciekł na północny zachód – dodał Brutal. – Tam, gdzie zwietrzyły trop murzyńskie kundle.

– Zgadza się. John Coffey przeszedł przez olszynę, która rośnie na południowy wschód od miejsca, gdzie leżały dziewczynki, i znalazł je. Jedna z nich mogła jeszcze żyć; niewykluczone, że obie, ale nie trwało to zbyt długo. Gdyby nawet nie żyły, John Coffey nie zdawałby sobie z tego sprawy, to jasne. Wiedział tylko, że ma uzdrawiającą moc w rękach i próbował się nią posłużyć, uratować Corę i Kathe Detterick. Kiedy to się nie udało, załamał się i dostał ataku histerii. W tym właśnie stanie go znaleźli.

– Dlaczego nie został tam, gdzie je znalazł? – zapytał Brutal. – Dlaczego przeniósł je dalej na południe? Potrafisz to jakoś wyjaśnić?

– Jestem pewien, że na początku tam został – odparłem. – Podczas rozprawy stale mówiono o dużym polu zdeptanej, zgniecionej trawy. A John Coffey jest dużym mężczyzną.

– To pierdolony wielkolud – mruknął Harry tak cicho, że moja żona nie usłyszałaby brzydkiego słowa, gdyby nawet podsłuchiwała za drzwiami.

– Może wpadł w panikę, kiedy zobaczył, że jego zabiegi nic nie dają. A może pomyślał, że zabójca wciąż ukrywa się w lesie i go obserwuje. Coffey jest wielki, ale niezbyt odważny. Przypominasz sobie, Harry, jak pytał, czy zostawiamy zapalone światło po kolacji?

Harry sprawiał wrażenie wstrząśniętego i zaintrygowanego.

– Tak – odpowiedział. – Pamiętam, jak pomyślałem, że to śmieszne, biorąc pod uwagę jego rozmiary.

– Skoro nie on zabił te dziewczynki, kto to zrobił? – zapytał Dean.

– Ktoś inny – stwierdziłem, potrząsając głową. – Przypuszczam, że jakiś biały. Prokurator rozwodził się długo na temat siły, jakiej wymagało zabicie tak dużego psa jak ten, którego mieli Detterickowie, ale…

– To bzdura – mruknął Brutal. – Skręcić kark psu potrafi silna dwunastoletnia dziewczynka, pod warunkiem że uda jej się go zaskoczyć i wie, gdzie chwycić. Jeśli Coffey tego nie zrobił, mógł to być dosłownie każdy… to znaczy każdy mężczyzna. Najprawdopodobniej nigdy się tego nie dowiemy.

– Chyba że zrobi to ponownie – dodałem.

– Jeśli zrobi to w Teksasie albo w Kalifornii, też się tego nie dowiemy – oświadczył Harry.

Brutal odchylił się do tyłu, przetarł oczy pięściami, niczym zmęczone dziecko, po czym położył je z powrotem na kolanach.

– To koszmar – powiedział. – Mamy faceta, który może być niewinny… który prawdopodobnie jest niewinny, a mimo to przejdzie Zieloną Milę. Jest to tak samo pewne, jak to, że Bóg stworzył małe rybki i wysokie drzewa. I co możemy w tej sprawie zrobić? Jeśli zaczniemy opowiadać o tych jego cudownych dłoniach, wszyscy nas wyśmieją, a on i tak wyląduje na opiekaczu.

– O to będziemy się martwili później – stwierdziłem, ponieważ nie miałem najmniejszego pojęcia, co mu odpowiedzieć. – W tej chwili musimy postanowić, co robimy… albo nie robimy w sprawie Melly. Chciałbym wam dać trochę czasu na zastanowienie, ale obawiam się, że z każdym dniem maleją szansę na to, żeby mógł jej pomóc.

– Pamiętasz, jak wyciągnął ręce po tę mysz? – mruknął Brutal. – “Niech pan mi ją da, póki jest jeszcze czas”, powiedział. “Póki jest jeszcze czas”.

– Pamiętam.

Brutal zastanawiał się przez chwilę, a potem pokiwał głową.

– Wchodzę w to – oznajmił. – Też czuję się źle z powodu Dela, ale przede wszystkim chcę zobaczyć, co się stanie, kiedy Coffey jej dotknie. Prawdopodobnie nic, ale może…

– Wątpię, czy uda nam się w ogóle wyprowadzić tego wielkiego głupola z bloku – powiedział Harry, a potem westchnął i kiwnął głową. – Ale co mi tam. Możesz na mnie liczyć.

– Na mnie też – dodał Dean. – Kto zostaje na bloku, Paul? Czy będziemy ciągnąć słomki?

– Nie, mój panie – odparłem. – Żadnych słomek. Ty zostajesz.

– Tak po prostu? Bo ty tak zadecydowałeś? – Widziałem, że Dean jest wściekły i urażony. Zdjął okulary i zaczął je ze złością czyścić o koszulę. – Co to za pieprzony układ?

– To układ w sam raz dla faceta, którego dzieciaki chodzą jeszcze do szkoły – wyjaśnił Brutal. – Harry i ja jesteśmy kawalerami. Paul jest żonaty, ale jego dzieci są dorosłe i same zarabiają na życie. To, co tutaj planujemy, to czyste wariactwo; moim zdaniem prawie na pewno nas złapią. – Posłał mi poważne spojrzenie. – Nie wspomniałeś o jednej rzeczy, Paul. Jeśli nawet uda nam się wydostać Coffeya z paki, lecz okaże się, że jego cudowne ręce nic nie zdziałały, Hal Moores osobiście pośle nas na zieloną trawkę. – Urwał czekając, że zaprzeczę, ale ja nie mogłem tego oczywiście zrobić, w związku z czym nie odezwałem się ani słowem. – Nie zrozum mnie źle – podjął Brutal, zwracając się do Deana. – Ty też możesz stracić robotę, ale pozostanie ci szansa na to, że nie trafisz za kratki, jeśli sprawy przybiorą naprawdę zły obrót. Percy będzie myślał, że to głupi kawał; jeśli zostaniesz na bloku, możesz powiedzieć, że sądziłeś dokładnie to samo, a my nie zdradziliśmy ci, iż jest inaczej.

– W dalszym ciągu nie bardzo mi się to podoba – stwierdził Dean, ale widziałem, że bez względu na to czy mu się to podoba, czy nie, zamierza przystać na nasz układ. Przekonała go wzmianka o dzieciach. – I chcecie to zrobić dzisiaj? Na pewno?

– Jeśli mamy to w ogóle zrobić, lepiej, żeby to było dzisiaj – mruknął Harry. – Kiedy będę się nad tym dłużej zastanawiać, na pewno spanikuję.

– Pozwólcie mi przynajmniej pójść do ambulatorium – powiedział Dean. – Chyba się do tego nadaję?

– Pod warunkiem że wykonasz to co trzeba i nie dasz się złapać – oznajmił Brutal.

Dean zrobił obrażoną minę. Poklepałem go po plecach.

– Możesz tam pójść zaraz po odbiciu karty… dobrze?

– W porządku.

Moja żona zajrzała do kuchni, jakbym dał jej sygnał.

– Kto chce jeszcze mrożonej herbaty? – zapytała. – Może ty, Brutus?

– Nie, dziękuję – odparł. – Miałbym ochotę na dużą whisky, ale w tych okolicznościach nie jest to chyba najlepszy pomysł.

Janice spojrzała na mnie; miała uśmiechnięte usta i troskę w oczach.

– W co ty wciągasz tych chłopaków, Paul? – zapytała, a potem, nie czekając na moją odpowiedź, machnęła ręką. – Nieważne, i tak nie chcę o tym wiedzieć.

3

Później, kiedy wszyscy już dawno poszli i ubierałem się do pracy, wzięła mnie za ramię, odwróciła do siebie i spojrzała prosto w oczy.

– Chodzi o Melindę? – zapytała.

Pokiwałem głową.

– Czy możesz dla niej coś zrobić, Paul? Naprawdę coś dla niej zrobić, czy to tylko pobożne życzenia będące skutkiem tego, co zobaczyłeś wczoraj w nocy?

Pomyślałem o oczach Coffeya i o jego dłoniach, a także o hipnotycznym transie, w który mnie wprowadził. Pomyślałem o tym, jak wyciągał ręce po zdychającego Pana Dzwoneczka. “Póki jest jeszcze czas”. I o czarnych rojących się robakach, które pobielały i zniknęły.

– Jesteśmy chyba jej ostatnią szansą – powiedziałem w końcu.

– W takim razie zróbcie to – odparła, zapinając guziki mojego nowego płaszcza. Wisiał w szafie od dnia moich urodzin na początku września, ale wkładałem go dopiero po raz trzeci lub czwarty. – Zróbcie to – powtórzyła i praktycznie wypchnęła mnie za drzwi.

4

Tej nocy – pod wieloma względami najdziwniejszej nocy w całym moim życiu – odbiłem kartę dwadzieścia po szóstej. Miałem wrażenie, że w powietrzu wciąż się unosi niewyraźny odór spalonego ciała. To musiało być złudzenie; drzwi bloku i szopy były prawie przez cały dzień otwarte, a dwie poprzednie zmiany godzinami szorowały podłogę, nie zmieniło to jednak reakcji mojego nosa, i nie sądzę, bym był w stanie zjeść jakąś kolację, gdybym nawet tak strasznie nie bał się tego, co czekało nas wieczorem.

Brutal pojawił się na bloku za kwadrans, a Dean za dziesięć siódma. Zapytałem Deana, czy może przejść się do ambulatorium i poprosić o kompres na mój kręgosłup, który nadwerężyłem sobie rano, pomagając znieść ciało Delacroix do tunelu. Z przyjemnością, odparł. Miał chyba ochotę mrugnąć porozumiewawczo okiem, ale się powstrzymał.

Harry odbił kartę za trzy siódma.

– Ciężarówka? – zapytałem.

– Tam, gdzie się umówiliśmy.

Jak na razie wszystko szło dobrze. Przez kilka minut staliśmy przy biurku oficera dyżurnego, popijając kawę i celowo nie wspominając o tym, o czym wszyscy myśleliśmy i na co skrycie liczyliśmy: może Percy się spóźni, a może w ogóle nie przyjdzie. Biorąc pod uwagę krytyczne oceny, z jakimi spotkała się przeprowadzona przez niego egzekucja, wydawało się to całkiem prawdopodobne.

Percy wziął sobie jednak najwyraźniej do serca zasadę głoszącą, że trzeba jak najszybciej dosiąść konia, który zrzucił cię z siodła. Pojawił się sześć minut po siódmej, w nieskazitelnym niebieskim mundurze, z pistoletem i hikorową pałką, tkwiącą w tym śmiesznym olstrze. Odbił kartę i potoczył po nas ostrożnym wzrokiem.

– Zepsuł mi się rozrusznik – oznajmił. – Musiałem użyć korby.

– Biedaczysko – mruknął Harry.

– Powinieneś zostać w domu i naprawić tego swojego grata – powiedział obojętnym tonem Brutal. – Byłoby fatalne, gdybyś nadwerężył sobie ramię, prawda, chłopcy?

– Wasze niedoczekanie – burknął Percy, ale widziałem, że poczuł się pewniej, słysząc w miarę łagodną odzywkę Brutala. To dobrze. Przez kilka następnych godzin musieliśmy obchodzić się z nim jak w rękawiczkach: traktować niezbyt wrogo, ale i niezbyt przyjaźnie. Po ostatniej nocy każda, nawet najmniejsza serdeczność wzbudziłaby jego nieufność. Nie liczyliśmy, że zupełnie odsłoni gardę, lecz mieliśmy nadzieję, że jeśli wszystko dobrze rozegramy, nie będzie zbyt czujny. Najważniejsze, byśmy załatwili to szybko, ale równie ważne – przynajmniej dla mnie – było to, żeby nikt nie został poszkodowany. Włącznie z Percym Wetmore’em.

Dean wrócił z ambulatorium i patrząc na mnie skinął lekko głową.

– Percy – powiedziałem – chcę, żebyś poszedł do magazynu i wymył podłogę. A także schody do tunelu. Potem możesz napisać raport na temat wczorajszej nocy.

– Popuść wodze wyobraźni – dodał Brutal, wsuwając kciuki za pasek i spoglądając na sufit.

– Jesteście cholernie dowcipni, chłopcy – burknął Percy, poza tym jednak nie protestował. Nie zwrócił nawet uwagi na oczywisty fakt, że podłoga w szopie myta była tego dnia już dwa razy. Cieszył się chyba po prostu, że nie będzie musiał przebywać razem z nami.

Przeczytałem raport poprzedniej zmiany i nie znalazłszy tam nic, co by mnie dotyczyło, podszedłem do celi Whartona. Siedział na swojej pryczy z podciągniętymi kolanami, obejmując rękoma łydki i przyglądając mi się z promiennym i jednocześnie nieprzyjaznym uśmiechem.

– Kogo ja widzę? – mruknął. – Oberklawisz we własnej osobie. Wielki jak świnia i dwa razy od niej brzydszy. Z czego pan się tak cieszy, szefie Edgecombe? Żona obciągnęła panu druta tuż przed wyjściem z domu?

– Co u ciebie słychać, Kid? – zapytałem spokojnym tonem i w tym momencie naprawdę się rozpromienił. Spuścił nogi z pryczy, wstał i przeciągnął się.

– Niech mnie diabli! – zawołał. – Pierwszy raz zwrócił się pan do mnie jak trzeba! Co się z panem stało, szefie Edgecombe? Rozchorował się pan, czy uderzył w gaz?

Nie, nie rozchorowałem się. Byłem niedawno chory, ale zajął się mną John Coffey. Jego ręce zapomniały – jeśli w ogóle kiedykolwiek wiedziały – jak zawiązuje się sznurowadła, lecz znały inne sztuczki. Znały je bardzo dobrze.

– Jeśli chcesz być Billym Kidem zamiast Dzikim Billem, przyjacielu – powiedziałem – mnie nie sprawia to żadnej różnicy.

Wyraźnie się nadął jak jedna z tych paskudnych ryb, które żyją w rzekach Ameryki Południowej i potrafią prawie śmiertelnie ukłuć kolcami sterczącymi z boku i na grzbiecie. Podczas swojej pracy na Mili miałem do czynienia z wieloma niebezpiecznymi ludźmi, ale chyba nie zetknąłem się z kimś tak odrażającym jak William Wharton, który uważał się za wielkiego łotra, lecz jego więzienne wybryki ograniczały się w większości do sikania i plucia przez pręty celi. Do tej pory nie traktowaliśmy go z szacunkiem, na jaki, jego zdaniem, zasłużył, tej nocy jednak zależało mi na tym, żeby był uległy. Jeśli musiałem w tym celu posłużyć się pochlebstwem, mogłem mu z chęcią pokadzić.

– Mam wiele wspólnego z Kidem i lepiej w to uwierzcie. Nie trafiłem tutaj za kradzież landrynek z kiosku – oświadczył, dumny jak weteran francuskiej Legii Cudzoziemskiej, a nie jak facet zapuszkowany w celi oddalonej o siedemdziesiąt długich kroków od krzesła elektrycznego. – Gdzie jest mój obiad?

– Daj spokój, Kid, w raporcie piszą, że jadłeś obiad o wpół do szóstej. Kotlet mielony z sosem, kartofelkami i groszkiem. Tak łatwo mnie nie nabierzesz.

Roześmiał się głośno i usiadł z powrotem na pryczy.

– Więc włączcie radio. – Wymówił słowo “radio” tak, jak sobie wówczas żartowano, rymując je z “Daddy-O”. Ciekawe, jak wiele rzeczy człowiek pamięta z chwil, kiedy nerwy miał napięte niczym postronki.

– Może później, Kid – powiedziałem, po czym odsunąłem się od jego celi i spojrzałem w głąb korytarza. Brutal podszedł do drzwi izolatki i upewnił się, że są zamknięte na jeden zamiast na dwa zamki. Wiedziałem o tym, ponieważ sam wcześniej sprawdziłem. Chodziło nam o to, żeby później otworzyć je tak szybko, jak to możliwe. Tym razem nie czekało nas opróżnianie izolatki z rupieci, które nagromadziły się tam przez długie lata; zabraliśmy je, posortowaliśmy i umieściliśmy w innych miejscach wkrótce po tym, jak Wharton dołączył do naszej wesołej gromadki. Mieliśmy wrażenie, że pokój z miękkimi ścianami będzie jeszcze nieraz używany, przynajmniej dopóki Billy Kid nie przejdzie Zielonej Mili.

John Coffey, który o tej porze leżał już na ogół na pryczy ze zwisającymi nogami i odwróconą do ściany twarzą, przycupnął na skraju materaca ze splecionymi rękoma i obserwował Brutala z czujnością i skupieniem, które nie były dla niego typowe. Z oczu nie lały mu się łzy.

Brutal ruszył z powrotem korytarzem. Kiedy mijał po drodze celę Coffeya, rzucił na niego okiem i Coffey powiedział ni stąd, ni zowąd:

– Jasne, chciałbym się przejechać. – Tak jakby odpowiadał na jego pytanie.

Oczy Brutala spotkały się z moimi. On wie, zobaczyłem w nich. W jakiś sposób wie.

Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem ręce. To było oczywiste.

5

Stary Tu-Tut odwiedził nas po raz ostatni tej nocy mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Kupiliśmy od niego tyle wałówki, że promieniał ze szczęścia.

– Widzieliście może tę mysz, chłopcy? – zapytał.

Potrząsnęliśmy głowami.

– Może widział ją Przystojniak – mruknął Tu-Tut, wskazując ręką szopę, w której Percy Wetmore szorował podłogę, pisał raport albo zbijał po prostu bąki.

– Dlaczego tak się tym przejmujesz? To nie twój interes – powiedział Brutal. – A teraz zmykaj stąd, Tu-Tut. Zasmrodzisz nam cały blok.

Tu-Tut wykrzywił usta w wyjątkowo nieprzyjemnym uśmiechu, bezzębnym i wklęsłym, po czym pociągnął kilka razy nosem.

– To nie jest mój smród – stwierdził. – To smród Dela, który mówi wam “do widzenia”.

Rechocząc głośno, wytoczył swój wózek na podwórko. I toczył go jeszcze przez dziesięć lat – długo po moim odejściu, a także po zlikwidowaniu więzienia w Cold Mountain – sprzedając Moon Pies i oranżadę strażnikom i więźniom, których było na to stać. Czasami słyszę go w swoich snach, słyszę, jak powtarza, że smaży się, smaży jak indyk w brytfannie.

Po odejściu Tu-Tuta czas stanął w miejscu. Przez półtorej godziny słuchaliśmy radia. Wharton śmiał się do rozpuku z Freda Allena i Allen’s Alley, chociaż byłem pewien, że nie rozumiał połowy dowcipów. John Coffey siedział na skraju pryczy ze splecionymi rękoma, wpatrując się w tego z nas, który siedział akurat przy biurku. Widziałem mężczyzn, którzy czekali w ten sposób na dworcu na swój autobus.

Za kwadrans jedenasta z szopy wrócił Percy i wręczył mi raport, który nagryzmolił ołówkiem. Całą kartkę pokrywały paprochy po gumce.

– To tylko pierwszy szkic – wyjaśnił pośpiesznie widząc, jak strzepuję je kciukiem. – Potem go przepiszę. Co o tym sądzisz?

Co sądziłem? Moim zdaniem było to najbardziej bezczelne kłamstwo, z jakim zetknąłem się w swoim życiu. Powiedziałem mu jednak, że raport jest w porządku, i odszedł zadowolony.

Dean i Harry grali w karty, zbyt głośno rozmawiając, zbyt często kłócąc się o punktację i co parę sekund spoglądając na pełznące wskazówki zegara. Napięcie stawało się niemal namacalne. Jedynie Percy i Dziki Bill zdawali się go nie wyczuwać.

Kiedy minęło dziesięć minut po dwunastej, nie mogłem tego dłużej wytrzymać i dałem Deanowi znak głową. Wszedł do mojego gabinetu z butelką R. C. Coli, kupioną od Tu-Tuta i minutę później pojawił się z powrotem. Cola była teraz w blaszanym kubku, którego więzień nie mógł potłuc i porżnąć się potem okruchami.

Wziąłem go do ręki i rozejrzałem się dookoła. Harry, Dean i Brutal bacznie mnie obserwowali. Podobnie zresztą jak John Coffey. Ale nie Percy. Percy wrócił do szopy, gdzie tej nocy czuł się prawdopodobnie bezpieczniej. Powąchałem szybko napój i nie poczułem nic poza colą, która w tamtych czasach miała dziwny, lecz przyjemny zapach cynamonu.

Ruszyłem z nią do celi Whartona, który leżał na swojej pryczy. Nie zaczął się jeszcze masturbować, lecz wyhodował już pokaźnego fiuta w szortach i co jakiś czas trzepał go energicznie niczym kontrabasista szarpiący wyjątkowo grubą basową strunę.

– Kid – powiedziałem.

– Nie przeszkadzaj mi – mruknął.

– W porządku – zgodziłem się. – Przyniosłem ci colę za to, że przez cały wieczór zachowywałeś się, jak Pan Bóg przykazał… jeśli o to chodzi, pobiłeś chyba swój własny rekord… ale w takim razie sam ją wypiję.

Udałem, że chcę to zrobić, podnosząc do warg kubek (poobijany ze wszystkich stron przez wściekłych więźniów walących nim o pręty). Wharton zerwał się w okamgnieniu z pryczy, co wcale mnie nie zdziwiło. Mój podstęp nie był zbyt wyszukany; większość poważnych przestępców – ci, którzy odsiadują dożywocie, i ci, którym zaordynowano Starą Iskrówę – uwielbia łasować i Dziki Bill nie był w tym względzie wyjątkiem.

– Daj mi tę colę, ciołku – oznajmił, jakby był nadzorcą, a ja jednym z jego peonów. – Daj ją Kidowi.

Przysunąłem kubek do prętów, tak żeby to on musiał wystawić rękę na zewnątrz. Podanie jakiegoś przedmiotu do środka jest najlepszym sposobem na napytanie sobie biedy, i powie wam o tym każdy doświadczony klawisz. To była jedna z tych spraw, na które uważaliśmy, nawet nie wiedząc, że na nie uważamy – nie pozwalając więźniom zwracać się do nas po imieniu; wiedząc, że brzęczenie kluczy oznacza jakieś kłopoty, ponieważ słychać je, kiedy strażnik biegnie, a strażnik biegnie wyłącznie, gdy stało się coś złego. Sprawy, których Percy Wetmore nie miał sobie przyswoić nigdy w życiu.

Tej nocy jednak Wharton nie miał ochoty nikogo chwytać ani dusić. Wziął blaszany kubek, opróżnił go trzema szybkimi łykami, a potem zdrowo odbeknął.

– Wyborne – stwierdził.

– Kubek – powiedziałem, wyciągając rękę.

Wharton posłał mi wyzywające spojrzenie.

– A gdybym go nie oddał?

Wzruszyłem ramionami.

– Wejdziemy do środka i go zabierzemy, a ty powędrujesz do swojego ulubionego pokoiku. I nigdy już nie dostaniesz coli. Chyba że podają ją w piekle.

Uśmiech spełzł z jego twarzy.

– Nie lubię żartów o piekle, klawiszu. Masz. Możesz go sobie wziąć.

Wystawił kubek przez kraty, a ja go zabrałem.

– Dlaczego, na litość boską, dałeś temu złamasowi colę? – zapytał za moimi plecami Percy.

Ponieważ było w niej dosyć środków usypiających, żeby spał przez czterdzieści osiem godzin kamiennym snem, miałem ochotę powiedzieć.

– Miłosierdzie Paula nie zna granic – odezwał się Brutal. – Spływa niczym łagodne krople deszczu z niebieskich przestworzy.

– Że co? – zdziwił się Percy.

– Znaczy, że ma miękkie serce. Zawsze miał i zawsze będzie mieć. Chcesz zagrać w makao?

Percy prychnął pogardliwie.

– To najgłupsza gra w karty, jaką znam. Może z wyjątkiem wojny i tysiąca.

– Dlatego właśnie myślałem, że będziesz chciał rozegrać kilka partyjek – stwierdził Brutal, słodko się do niego uśmiechając.

– Znalazł się mądrala – mruknął Percy, po czym wycofał się do mojego gabinetu. Myśl o tym, że ten mały szczur zaparkuje tyłek na moim fotelu, nie bardzo mi się podobała, ale nic nie powiedziałem.

Wskazówki zegara wlokły się niemiłosiernie wolno. Dwunasta dwadzieścia, dwunasta trzydzieści. O dwunastej czterdzieści John Coffey wstał z pryczy, stanął w drzwiach celi i objął rękoma kraty. Brutal i ja podeszliśmy do celi Whartona i zajrzeliśmy do środka. Leżał na pryczy i uśmiechał się do sufitu. Oczy miał otwarte, ale wyglądały jak wielkie szklane kulki. Jedną rękę trzymał na piersi, druga zwisała luźno z boku, dotykając kłykciami podłogi.

– Rany – mruknął Brutal. – W niespełna godzinę zmienił się z Billy’ego Kida w Willy’ego Śpiocha. Ciekawe, ile tabletek morfiny Dean wsypał do tej coli?

– Dosyć – odparłem. Trochę drżał mi głos. Nie wiem, czy Brutal słyszał to drżenie, ale ja na pewno. – Chodź. Zabieramy się do dzieła.

– Nie chcesz poczekać, aż nasz piękniś straci przytomność?

– Już stracił. Jest po prostu za mocno nabuzowany, żeby zamknąć oczy.

– Ty jesteś szefem.

Brutal rozejrzał się za Harrym, ale Harry stał już obok nas. Dean siedział przy biurku oficera dyżurnego, tasując karty tak energicznie i szybko, że dziwne, iż się jeszcze nie zapaliły. Co jakiś czas rzucał okiem w lewo, w stronę mojego gabinetu, w którym siedział Percy.

– Już czas? – zapytał Harry. Jego długa końska twarz była bardzo blada, ale sprawiał wrażenie zdeterminowanego.

– Tak – odparłem. – Jeśli mamy zamiar to zrobić, już czas.

Harry przeżegnał się i pocałował kciuk, a potem otworzył drzwi izolatki, wyniósł z niej kaftan bezpieczeństwa i podał go Brutalowi. Wszyscy trzej ruszyliśmy Zieloną Milą. Coffey stał w drzwiach celi, obserwując nas, ale nie powiedział ani słowa. Kiedy mijaliśmy biurko, Brutal schował kaftan za swoimi szerokimi plecami.

– Powodzenia – powiedział Dean. Był tak samo blady jak Harry i wydawał się tak samo zdeterminowany.

Percy rzeczywiście siedział za moim biurkiem, zatopiony w lekturze książki, z którą obnosił się przez kilka ostatnich wieczorów – nie był to żaden z zeszytów “Argosy” lub “Stag”, lecz Opieka nad pacjentami w szpitalach psychiatrycznych. Z zawstydzonego spojrzenia, które rzucił nam, kiedy weszliśmy do środka, ktoś mógłby wnosić, że to Ostatnie dni Sodomy i Gomory.

– Co jest? – zapytał, pośpiesznie ją zamykając. – Czego chcecie?

– Pogadać z tobą, Percy – odparłem. – Tylko pogadać.

Na naszych twarzach zobaczył jednak coś więcej niż chęć rozmowy. Zerwał się z fotela i ruszył – niezupełnie biegnąc, ale prawie – w stronę otwartych drzwi do szopy. Spodziewał się, że przyszliśmy go w najlepszym wypadku zrugać, najprawdopodobniej zaś stłuc na kwaśne jabłko.

Harry odciął mu drogę ucieczki, stając w drzwiach ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.

– O co wam chodzi? – zapytał mnie Percy. Był przestraszony, ale starał się tego po sobie nie pokazywać.

– Nie pytaj, Percy – odparłem. Sądziłem, że poczuję się lepiej, kiedy to wszystko się zacznie, lecz tak się wcale nie stało. Nie wierzyłem w to, co robię. To był jakiś koszmar. Wciąż miałem nadzieję, iż żona potrząśnie mnie za ramię i powie, że jęczałem głośno przez sen. – Lepiej, jeśli nie będziesz stawiał oporu.

– Co on tam chowa za plecami? – zapytał drżącym głosem Percy, przyglądając się uważnie Brutalowi.

– Nic takiego – odparł Brutal. – No może tylko… ten drobiazg.

Wyciągnął zza pleców kaftan bezpieczeństwa i potrząsnął nim przy biodrze niczym matador potrząsający muletą, kiedy prowokuje byka do ataku.

Percy wytrzeszczył oczy i rzucił się do przodu. Miał zamiar uciec, ale Harry złapał go za ramiona i skończyło się tylko na tym gwałtownym wypadzie.

– Puszczaj! – wrzasnął Percy, próbując się wyrwać. To nie mogło mu się udać – Harry ważył o sto funtów więcej i przez większość wolnego czasu orał i rąbał drewno – ale Percy zdołał przeciągnąć go przez pół pokoju i pofałdować ten niesympatyczny zielony dywan, który dawno już zamierzałem wymienić. Przez chwilę myślałem nawet, że uwolni jedną rękę – panika może zdziałać cuda.

– Uspokój się, Percy – powiedziałem. – Lepiej będzie, jeśli…

– Nie mów, żebym się uspokoił, ty idioto! – ryknął Percy, potrząsając ramionami i próbując się wyzwolić. – Po prostu się ode mnie odwal! Wszyscy się odwalcie! Znam różnych ludzi! Ważnych ludzi! Jeżeli natychmiast nie przestaniecie, będziecie zasuwać na piechotę do Karoliny Południowej, żeby dostać darmową zupę w garkuchni!

Ponownie szarpnął się do przodu i potrącił biodrem biurko. Książka, którą czytał, Opieka nad pacjentami w szpitalach psychiatrycznych, podskoczyła w górę i wypadła z niej, ukryta w środku, mniejsza książeczka. Nic dziwnego, że miał minę winowajcy, kiedy tam weszliśmy. Nie były to Ostatnie dni Sodomy i Gomory, lecz broszura, którą dawaliśmy czasami więźniom, kiedy poczuli wolę bożą i zachowywali się dość grzecznie, żeby zasłużyć na ten skromny przywilej. Chyba już o niej wspominałem – o małym komiksie, w którym Olive Oyl robiła to ze wszystkimi z wyjątkiem małego Sweet Pea.

Fakt, że Percy przesiaduje w moim gabinecie, oglądając tę nędzną pornografię, trochę mnie zasmucił. Harry – z tego, co widziałem, spoglądając zza ramienia Percy’ego – także wydawał się lekko zdegustowany. Ale Brutal wybuchnął zdrowym śmiechem i to przynajmniej na chwilę osłabiło w Percym wolę walki.

– Percy, Percy – skarcił go Brutal. – Co powiedziałaby na to twoja matka? I co powiedziałby pan gubernator?

Percy oblał się krwistym rumieńcem.

– Zamknij się! I nie mieszaj do tego mojej matki.

Brutal rzucił mi kaftan bezpieczeństwa i przysunął twarz do twarzy Percy’ego.

– Proszę bardzo. Bądź po prostu grzecznym chłopcem i wyciągnij do przodu ręce.

Percy’emu trzęsły się wargi i błyszczały oczy. Był bliski łez.

– Nie zrobię tego – oświadczył dziecinnym drżącym głosem – a wy nie zdołacie mnie zmusić.

A potem zaczął głośno wzywać pomocy. Harry i ja skrzywiliśmy się. Jeśli był jakiś moment, w którym chcieliśmy zrezygnować, to nadszedł właśnie wtedy. Zrezygnowalibyśmy, gdyby nie Brutal, który nawet przez chwilę się nie wahał. Stanął obok Harry’ego, który trzymał wykręcone do tyłu ręce Percy’ego, i złapał tego ostatniego za uszy.

– Jeśli nie przestaniesz się drzeć – oświadczył – będziesz miał na głowie dwie największe na świecie saszetki do herbaty.

Percy przestał wzywać pomocy i przez chwilę stał nieruchomo, trzęsąc się i spoglądając na okładkę wulgarnego komiksu, na której Popeye i Olive robili to w twórczy sposób, o którym słyszałem, ale którego nigdy nie próbowałem. “Oooch, Popeye”, głosił napis nad głową Olive. “Uch-uch-uch-uch”, brzmiał ten nad głową Popeye’a, który wciąż palił swoją fajkę.

– Wyciągnij ręce – powtórzył Brutal – i przestań się wygłupiać. Natychmiast!

– Nie zrobię tego, a wy nie zdołacie mnie zmusić.

– Powiem ci, że cholernie się mylisz – stwierdził Brutal, po czym zacisnął palce na uszach Percy’ego i przekręcił je tak, jak przekręca się gałki piekarnika. Piekarnika, który nie piecze tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Percy wydał z siebie żałosny pisk bólu i zdumienia, którego wolałbym nigdy nie usłyszeć. To nie były tylko ból i zdumienie; to było zrozumienie. Po raz pierwszy w życiu dotarło do niego, że złe rzeczy nie przydarzają się wyłącznie innym, tym, którzy nie mieli dość szczęścia, żeby być krewnymi gubernatora. Chciałem powiedzieć Brutalowi, by tego nie robił, ale oczywiście nie mogłem. Sprawy zaszły za daleko. Mogłem tylko przypomnieć sobie, że Percy wydał Delacroix na Bóg jeden wie jakie męczarnie tylko dlatego, że Delacroix się z niego śmiał. Ale to nie łagodziło specjalnie oporów, jakie odczuwałem. Złagodziłoby może, gdybym miał charakter bardziej podobny do Percy’ego.

– Wyciągnij ręce, skarbie – powiedział Brutal – albo zrobię to jeszcze raz.

Harry zdążył już puścić młodego pana Wetmore’a. Szlochając jak dziecko i zalewając się łzami, Percy wysunął przed siebie ręce niczym lunatyk w filmowej komedii, a ja w okamgnieniu włożyłem na nie rękawy. Nie wsunąłem ich jeszcze do końca, kiedy Brutal puścił jego uszy, złapał za paski zwisające z mankietów i okręcił mu ręce wokół boków, krzyżując je na piersi. Harry tymczasem zapiął kaftan z tyłu. Od chwili gdy Percy dał za wygraną i wyciągnął ręce, cała rzecz nie trwała dłużej niż dziesięć sekund.

– W porządku – stwierdził Brutal. – Idziemy.

Percy nie ruszał się z miejsca. Spojrzał na Brutala, a potem obrócił przerażone załzawione oczy w moją stronę. Nie było już mowy o jego koneksjach i o tym, jak będziemy zasuwać na piechotę do Karoliny Południowej po darmową zupę.

– Proszę – wyszeptał chrapliwym bełkotliwym głosem. – Nie zamykaj mnie z nim razem w celi.

W tym momencie zrozumiałem, dlaczego wpadł w taką panikę i dlaczego tak zawzięcie się opierał. Myślał, że wsadzimy go do celi Dzikiego Billa Whartona; że karą za wsadzenie do hełmu suchej gąbki będzie wydymanie na sucho przez naszego dyżurnego psychopatę. Zamiast mu jednak współczuć, poczułem, jak ogarnia mnie wstyd, i umocniłem się w swoim postanowieniu. Posądzał nas o coś, co pewnie sam by zrobił, gdyby znalazł się na naszym miejscu.

– Nie idziesz do Whartona, Percy, ale do izolatki – powiedziałem. – Spędzisz tam trzy albo cztery godziny, sam jeden w ciemności, rozmyślając o tym, co zrobiłeś Delowi. Jest już może za późno, żebyś nauczył się postępować tak, jak zachowują się porządni ludzie… tak w każdym razie uważa Brutal… lecz ja jestem optymistą. Ruszaj.

Percy posłuchał mnie, mamrocząc pod nosem, że będziemy tego żałować, bardzo żałować, jeszcze zobaczymy, ale w gruncie rzeczy chyba odetchnął z ulgą.

Kiedy wyprowadziliśmy go na korytarz, Dean zrobił tak zaskoczoną i zarazem niewinną minę, że o mało nie wybuchnąłem śmiechem. Widziałem lepszych aktorów w wiejskich teatrzykach.

– Nie sądzicie, że te żarty posuwają się za daleko? – zapytał.

– Zamknij się, jeśli nie chcesz napytać sobie biedy – odparł Brutal.

Obu tych kwestii wyuczyli się wcześniej podczas lunchu, i tak właśnie dla mnie brzmiały: jak wyuczone kwestie. Jeśli jednak Percy był odpowiednio wystraszony i skonsternowany, Dean Stanton mógł dzięki tym słowom zachować pracę. Osobiście nie bardzo w to wierzyłem, ale wszystko było możliwe. Za każdym razem, gdy ogarniało mnie zwątpienie, myślałem o Johnie Coffeyu i myszy Delacroix.

Pogoniliśmy Percy’ego Zieloną Milą. Biegnąc potykał się i jęczał, prosząc, żebyśmy zwolnili, że wywróci się jak długi, jeśli nie zwolnimy. Wharton leżał na pryczy, ale minęliśmy jego celę tak szybko, że nie zdążyłem sprawdzić, czy śpi. John Coffey stał w drzwiach celi i bacznie nas obserwował.

– Jesteś złym człowiekiem i zasługujesz na to, żeby pójść do ciemnicy – wymamrotał, ale nie sądzę, żeby Percy go usłyszał.

Weszliśmy do izolatki. Policzki Percy’ego były czerwone i mokre od łez, oczy latały mu na wszystkie strony, a wypieszczone loki spadły na czoło. Harry jedną ręką zabrał mu pistolet, a drugą tę jego drogocenną hikorową maczugę.

– Dostaniesz je z powrotem, nie martw się – obiecał. W jego głosie słychać było lekkie zakłopotanie.

– Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o twojej posadzie -odciął się Percy. – O waszych posadach. Nie możecie mi tego zrobić! Nie możecie!

Miał najwyraźniej zamiar kontynuować ten wątek trochę dłużej, my jednak nie mieliśmy czasu go słuchać. Z kieszeni wyjąłem rolkę taśmy izolacyjnej, która w latach trzydziestych służyła do tego samego celu, co dzisiejsza taśma klejąca. Percy zobaczył ją i zaczął się cofać, ale Brutal złapał go z tyłu i przytrzymał, a ja oblepiłem mu taśmą usta i na wszelki wypadek okręciłem ją wokół karku. Przy jej zdejmowaniu mógł stracić trochę włosów i mogły mu popękać wargi, ale już się tym nie przejmowałem. Miałem powyżej dziurek w nosie Percy’ego Wetmore’a.

Odsunęliśmy się od niego. Stojąc w kaftanie bezpieczeństwa pośrodku izolatki, oddychając przez rozszerzone nozdrza i wydając stłumione pomruki spod taśmy, nie różnił się specjalnie od innych szaleńców, których tu zamykaliśmy.

– Im grzeczniej będziesz się zachowywał, tym szybciej stąd wyjdziesz – stwierdziłem. – Postaraj się to zapamiętać, Percy.

– A jeśli poczujesz się samotny, pomyśl o Olive Oyl – poradził mu Harry. – Uch-uch-uch-uch!

Wyszliśmy na korytarz. Ja zamknąłem drzwi, a Brutal przekręcił klucz w zamku. Dean stał trochę dalej na korytarzu, tuż przy celi Coffeya. Uniwersalny klucz tkwił już w górnym zamku. Wszyscy czterej popatrzyliśmy na siebie, nie mówiąc ani słowa. Nie było takiej potrzeby. Uruchomiliśmy maszynerię i mogliśmy teraz tylko mieć nadzieję, że potoczy się zgodnie z naszymi zamiarami, nie wyskakując nigdzie z szyn.

– W dalszym ciągu chcesz się przejechać, John? – zapytał Brutal.

– Tak, proszę pana – odparł Coffey. – Tak mi się wydaje.

– To dobrze – stwierdził Dean. Przekręcił klucz w górnym zamku, wyjął go i wsadził w dolny.

– Czy musimy cię skuć, John? – zapytałem.

Coffey przez chwilę się nad tym zastanawiał.

– Jeśli chcecie, możecie to zrobić – odparł w końcu. – Ale nie ma takiej potrzeby.

Skinąłem na Brutala, aby otworzył drzwi celi, a potem zerknąłem na Harry’ego, który celował machinalnie z czterdziestkipiątki Percy’ego w wychodzącego z celi Coffeya.

– Oddaj te rzeczy Deanowi – powiedziałem.

Harry zamrugał oczyma jak ktoś, kogo obudzono z chwilowej drzemki, zobaczył, że wciąż trzyma w rękach pistolet i pałkę Percy’ego, i wręczył je Deanowi. Coffey wyszedł tymczasem z celi, zahaczając niemal łysą czaszką o drucianą siatkę jednej z lamp. Ze zwisającymi z przodu rękoma i ramionami skulonymi po obu stronach potężnej klatki piersiowej przypominał, podobnie jak wtedy, gdy ujrzałem go po raz pierwszy, ogromnego uwięzionego niedźwiedzia.

– Zamknij zabawki Percy’ego w szufladzie biurka, dopóki nie wrócimy – przykazałem Deanowi.

– O ile w ogóle wrócimy – wtrącił Harry.

– Dobrze – odparł Dean, nie zwracając uwagi na Harry’ego.

– Gdyby ktoś się zjawił… prawdopodobnie nikt nie przyjdzie, ale gdyby… co mu powiesz?

– Że Coffey zaczął rozrabiać koło północy – odparł Dean, marszcząc czoło, jak student zdający bardzo ważny egzamin. – Musieliśmy włożyć mu kaftan i wsadzić do izolatki. Jeśli będzie słychać jakieś hałasy, każdy pomyśli, że to on – dodał, wskazując głową Johna Coffeya.

– A co z nami? – zapytał Brutal.

– Paul poszedł do administracji przejrzeć akta Dela i sprawdzić listę świadków. To ważne ze względu na to, że daliśmy plamę przy egzekucji. Powiedział, że zostanie tam pewnie do końca zmiany. Ty, Harry i Percy udaliście się do pralni przeprać rzeczy.

Taka była przynajmniej wersja oficjalna. W niektóre noce w pralni grano w kości, w inne w blackjacka, pokera albo tryktraka. O strażnikach, którzy się tam zbierali, mówiono, że piorą swoje rzeczy. Podczas tych zgromadzeń pociągano na ogół bimber, a czasami podawano sobie skręta. Tego rodzaju rzeczy dzieją się, jak przypuszczam, od czasu kiedy wynaleziono więzienia. Gdy człowiek ma przez całe życie do czynienia z parszywcami, nie może się samemu trochę nie powalać. Tak czy inaczej nikt nie powinien nas sprawdzać. “Pranie rzeczy” traktowane było w Cold Mountain z wielką dyskrecją.

– Doskonale – stwierdziłem, obracając Coffeya i popychając go do przodu. – A jeśli to wszystko zakończy się wpadką, o niczym nie wiesz.

– Łatwo powiedzieć, ale…

W tym samym momencie spomiędzy prętów celi Whartona wysunęła się koścista ręka i złapała Coffeya za biceps. Wszyscy otworzyliśmy usta ze zdumienia. Wharton, który powinien być od dawna pogrążony w śpiączce i martwy dla świata, stał uśmiechając się głupkowato i kołysząc na nogach niczym bokser po otrzymaniu ciężkiego ciosu.

Reakcja Coffeya była znamienna. Nie odsunął się, lecz, podobnie jak my, otworzył usta i wciągnął powietrze między zębami jak ktoś, kto dotknął czegoś zimnego i nieprzyjemnego. Wybałuszył oczy i przez chwilę można było pomyśleć, że nigdy w życiu nie sprawiał wrażenia ociężałego umysłowo.

Wydawał się zupełnie inny – pełen życia – kiedy chciał, bym wszedł do jego celi i pozwolił się dotknąć. W jego własnym języku, pozwolił sobie “pomóc”. Wyglądał tak samo, gdy wyciągał ręce po mysz. Teraz po raz trzeci jego twarz rozjaśniła się, jakby ktoś zapalił mu reflektor w mózgu. Tyle że tym razem wyglądało to trochę inaczej. Tym razem jego oczy były chłodniejsze i nagle zacząłem się zastanawiać, co będzie, jeśli John Coffey dostanie szału. Mieliśmy broń i mogliśmy zrobić z niej użytek, ale położenie go trupem mogło się okazać wcale nie takie proste. Zobaczyłem podobne obawy na twarzy Brutala. Wharton wciąż rozdziawiał gębę w półprzytomnym uśmiechu.

– A ty dokąd się wybierasz? – zapytał. Zabrzmiało to: “aty doksie wybrasz?”

Coffey nie ruszył się z miejsca. Spojrzał na Whartona, potem na jego rękę, a potem z powrotem na jego twarz. Nie potrafiłem niczego dostrzec w oczach olbrzyma. To znaczy widziałem w nich inteligencję, ale nie potrafiłem w nich czytać. Co do Whartona, wcale się nim nie przejmowałem. Wiedziałem, że nic z tego nie zapamięta. Był niczym pijak, któremu urwał się film.

– Jesteś złym człowiekiem – szepnął Coffey i trudno mi powiedzieć, co usłyszałem w jego głosie: ból, gniew czy strach. Może wszystkie te trzy rzeczy naraz. Coffey spojrzał ponownie na dłoń Billa, tak jak się patrzy na robaka, który może paskudnie ugryźć, ma taki zamiar.

– Zgadza się, czarnuchu – potwierdził Wharton z tym swoim drętwym prowokującym uśmieszkiem. – Jestem zły jak wszyscy diabli.

Poczułem nagle, że zaraz zdarzy się coś strasznego, coś, co zmieni wszystkie nasze plany, podobnie jak katastrofalne trzęsienie ziemi może zmienić bieg rzeki. To musiało się zdarzyć i ani ja, ani żaden z nas nie mogliśmy zrobić nic, żeby temu zapobiec.

A potem Brutal oderwał dłoń Whartona od ramienia Johna Coffeya i to uczucie ustąpiło – zupełnie jakby przerwany został niebezpieczny obwód. Wspomniałem już, że podczas mojej służby na bloku E nigdy nie telefonował gubernator. To prawda, ale sądzę, że gdyby kiedykolwiek zadzwonił, poczułbym taką samą ulgę jak wówczas, gdy Brutal oderwał dłoń Whartona od górującego nade mną mężczyzny. Oczy Coffeya natychmiast zmatowiały, tak jakby zgasł umieszczony w jego głowie reflektor.

– Połóż się, Billy – powiedział Brutal. – Odpocznij sobie.

Była to w zasadzie moja kwestia, ale w tych okolicznościach nie przeszkadzało mi, że się nią posłużył.

– Chyba rzeczywiście odpocznę – zgodził się Wharton. Dał krok do tyłu, zatoczył się, o mało nie upadł i w ostatniej sekundzie odzyskał równowagę. – Rany julek. Wszystko się kręci. Zupełnie jakbym się uchlał.

Cofając się, nie spuszczał wytrzeszczonych oczu z Coffeya.

– Czarnuchy powinny mieć swoje własne krzesło elektryczne – burknął. A potem zahaczył nogami o skraj materaca, zwalił się na pryczę i zaczął chrapać, zanim jego głowa dotknęła poduszki. Miał sine kręgi pod oczyma i siny koniuszek języka.

– Chryste, jak on zdołał wstać, mając w sobie tyle morfiny? – szepnął Dean.

– Nieważne – oświadczyłem. – Gdyby się obudził, daj mu następną tabletkę rozpuszczoną w wodzie. Ale tylko jedną. Nie chcemy go zabić.

– Mów za siebie – mruknął Brutal, rzucając Whartonowi pogardliwe spojrzenie. – Takiego potwora nie sposób zresztą zabić morfiną. Oni nie mogą bez niej żyć.

– To zły człowiek – powiedział Coffey, ale tym razem ciszej, jakby nie był zupełnie pewien, co mówi albo co przez to rozumie.

– Zgadza się – przytaknął Brutal. – Wyjątkowo podły. To jednak nie ma teraz większego znaczenia, ponieważ nie wybieramy się z nim na tańce. – Ruszyliśmy dalej, asystując Coffeyowi niczym grupa czcicieli otaczająca swego nagle zmartwychwstałego bożka. – Powiedz mi, John, ty wiesz, dokąd cię zabieramy?

– Żebym pomógł. Żebym pomógł… jakiejś pani? – odparł Coffey, posyłając Brutalowi pełne nadziei spojrzenie.

Brutal pokiwał głową.

– Masz rację. Ale skąd o tym wiesz? Skąd wiesz?

John Coffey przez chwilę się nad tym zastanawiał, a potem potrząsnął głową.

– Nie wiem – odpowiedział. – Szczerze mówiąc, szefie, w ogóle mało co wiem. Nigdy nie wiedziałem.

I tym musieliśmy się zadowolić.

6

Wiedziałem, że małe drzwi między moim gabinetem i szopą nie zostały zaprojektowane z myślą o ludziach takich jak Coffey, lecz dopiero gdy przed nimi stanęliśmy, zdałem sobie w pełni sprawę z wagi problemu.

Harry wybuchnął śmiechem, ale sam John nie widział w tej sytuacji nic śmiesznego. Można się było tego spodziewać; nie zobaczyłby w niej nic śmiesznego, gdyby nawet odznaczał się trochę większą lotnością umysłu. Był wielkim mężczyzną przez całe swoje dorosłe życie, a te drzwi były tylko trochę mniejsze od normalnych.

Przykucnął i przecisnął się przez nie bokiem, a potem wyprostował się i zszedł na dół, gdzie czekał na niego Brutal. Tam zatrzymał się i jego wzrok powędrował przez puste pomieszczenie w stronę Starej Iskrówy, która stała na podwyższeniu, cicha i złowroga niczym tron w zamku martwego króla. Zawieszony beztrosko na oparciu kask bardziej niż koronę przypominał jednak błazeńską czapkę – coś, co włożyłby na głowę królewski trefniś chcąc, by szlachetna publiczność głośniej śmiała się z jego żartów. Wydłużony, pajęczy cień krzesła pełzł po ścianie niczym ponure memento. I owszem, znowu wydawało mi się, że czuję w powietrzu odór spalonego ciała. Był słaby, ale chyba go sobie nie wyobraziłem.

Harry pochylił głowę i przeszedł przez drzwi, a za nim ja. Nie podobało mi się nieruchome spojrzenie, jakim John Coffey mierzył Starą Iskrówę. Jeszcze mniej spodobała mi się gęsia skórka, którą zobaczyłem na jego przedramionach, gdy podszedłem bliżej.

– Chodź, duży – powiedziałem, biorąc go za rękę i próbując pociągnąć w stronę drzwi prowadzących do tunelu. Ale Coffey stał jak wryty; równie dobrze mógłbym starać się poruszyć gołymi rękoma głaz tkwiący głęboko w ziemi.

– Chodź, John, musimy iść, chyba że czekasz, aż karoca przemieni się z powrotem w dynię – mruknął Harry i nerwowo się roześmiał. Wziął Coffeya za drugą rękę i pociągnął, lecz on w dalszym ciągu nie ruszał się z miejsca. A potem powiedział coś cichym i sennym głosem. Nie mówił do mnie ani do żadnego z nas, ale po dziś dzień nie zapomniałem jego słów.

– Wciąż tutaj są. Wciąż trochę z nich tutaj zostało. Słyszę, jak krzyczą.

Harry przestał się śmiać. Niepewny uśmiech, który zawisł na jego twarzy, przypominał skrzywioną okiennicę w oknie pustego domu. Brutal rzucił mi przestraszone spojrzenie i odsunął się od Johna Coffeya. Po raz drugi w czasie krótszym niż pięć minut miałem wrażenie, że znaleźliśmy się na skraju katastrofy. Tym razem jednak to ja energicznie zareagowałem. Trochę później miał to być Harry. Wierzcie mi, wszyscy zasłużyliśmy na medal tej nocy.

Stanąłem między Johnem i krzesłem, wspinając się na palcach, żeby kompletnie zasłonić mu pole widzenia, a potem strzeliłem dwa razy głośno palcami przed jego oczyma.

– No już! – przynagliłem. – Chodźmy! Powiedziałeś, że nie musimy zakuwać cię w kajdany, pokaż teraz, że to prawda. Chodź, duży! Chodź, Johnie Coffeyu. Tam! Do tamtych drzwi!

Rozjaśniły mu się oczy.

– Tak, szefie – mruknął i dzięki Bogu ruszył z miejsca.

– Patrz na drzwi, Johnie Coffeyu, na drzwi i nigdzie indziej.

– Tak, szefie.

Oczy Coffeya powędrowały posłusznie w stronę drzwi, a ja dałem znak Brutalowi, który wyprzedził nas, wyjął z kieszeni kółko z kluczami i odnalazł ten właściwy. John nie odrywał wzroku od drzwi, a ja nie odrywałem wzroku od Johna, kątem oka widziałem jednak, że Harry zerka nerwowo w stronę krzesła, jakby zobaczył je po raz pierwszy w życiu.

“Wciąż trochę z nich tutaj zostało. Słyszę, jak krzyczą”.

Jeśli to prawda, Eduard Delacroix musiał krzyczeć najdłużej i najgłośniej z nich wszystkich i cieszyłem się, że nie słyszę tego, co słyszał John Coffey.

Brutal otworzył drzwi i puszczając Coffeya przodem zeszliśmy po schodach. Znalazłszy się na dole, nasz olbrzym spojrzał z niepokojem w głąb niskiego ceglanego tunelu. Idąc nim mógł nabawić się skrzywienia kręgosłupa, chyba że…

Przysunąłem bliżej wózek. Prześcieradło, na którym położyliśmy Dela, zabrano już (i prawdopodobnie spalono) i widać było znajdujące się pod spodem czarne skórzane obicia.

– Kładź się – powiedziałem. Coffey zerknął na mnie z powątpiewaniem, ale ja pokiwałem zachęcająco głową. – Będzie ci łatwiej, a nam nie sprawi to różnicy.

– Dobrze, szefie Edgecombe – odparł, po czym położył się, spoglądając na nas swymi zatroskanymi brązowymi oczyma. Jego obute w więzienne kapcie nogi zwisały prawie do samej podłogi. Brutal stanął między nimi i powiózł Johna Coffeya wilgotnym korytarzem, tak jak wiózł przedtem wielu innych. Jedyną różnicą było to, że obecny pasażer oddychał. W połowie drogi – znajdowaliśmy się pod szosą i usłyszelibyśmy zapewne stłumiony warkot samochodu, gdyby któryś przejeżdżał tędy o tej porze – John zaczął się uśmiechać.

– Fajna jazda – stwierdził.

Podczas następnej jazdy wózkiem nie będzie się tak dobrze bawił, przeszło mi przez głowę. Podczas następnej jazdy wózkiem nie będzie myślał i nie będzie czuł. A może nie miałem racji? “Wciąż trochę z nich tutaj zostało”, powiedział; i słyszał, jak krzyczą.

Idąc z tyłu, poczułem, jak przechodzi mnie dreszcz.

– Mam nadzieję, że nie zapomniałeś aladyna – odezwał się Brutal, kiedy dotarliśmy do końca tunelu.

– Nie martw się – odparłem. Aladyn nie różnił się z wyglądu od innych kluczy, które nosiłem w tamtym okresie – i które ważyły razem ze cztery funty – ale był z nich najbardziej uniwersalny i otwierał wszystkie drzwi. Na każdym z pięciu bloków mieliśmy po jednym aladynie, który należał do kierownika. Inni strażnicy mogli go pożyczać, ale tylko naczelny klawisz dysponował nim bez żadnych ograniczeń.

Na końcu tunelu znajdowała się otwierana stalowa krata, która zawsze przypominała mi obrazki ze starych zamków i dawne czasy, gdy rycerze walczyli w turniejach i kwitły dworskie maniery. Tyle że Cold Mountain leżało bardzo daleko od Camelotu. Za kratą zaczynały się schody prowadzące do niewielkiego włazu, opatrzonego na zewnątrz tabliczkami: WSTĘP WZBRONIONY! WŁASNOŚĆ PAŃSTWOWA! oraz UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE!

Otworzyłem kratę. Harry odsunął ją na bok i wspięliśmy się po schodach, ponownie puszczając przodem zgarbionego Johna Coffeya. Na samej górze Harry wyminął go (co nie przyszło mu łatwo, mimo że był z nas wszystkich najmniejszy) i otworzył zamek włazu. Próbował go następnie podnieść, ale klapa tylko lekko drgnęła.

– Niech pan da, szefie – powiedział John, po czym ponownie wysforował się do przodu, przyciskając przy tym do ściany Harry’ego, i uniósł jedną ręką klapę, tak jakby zrobiona była z tektury, a nie ze stalowej blachy.

Uderzył nas w twarze chłodny wiatr z gór, który miał teraz z małymi przerwami wiać aż do marca lub kwietnia. Razem z nim nadleciało kilka suchych liści i John Coffey złapał jeden z nich wolną ręką. Nigdy nie zapomnę tego, jak mu się przyjrzał, jak podsunął go sobie pod szeroki kształtny nos i zgniótł, żeby lepiej poczuć zapach.

– Ruszajmy – powiedział Brutal.

Wyszliśmy na zewnątrz. John opuścił klapę, a Brutal zamknął ją – po tej stronie włazu nie potrzebowaliśmy aladyna, ale otworzyliśmy nim furtkę w ogrodzeniu, które otaczało wyjście.

– Trzymaj ręce blisko siebie, duży – mruknął Harry. – Nie dotykaj drutów, jeśli nie chcesz się paskudnie poparzyć.

Po chwili stanęliśmy na poboczu drogi (wyglądaliśmy pewnie jak trzy pagórki otaczające potężną górę) i spojrzeliśmy na majaczące po drugiej stronie muru światła i wieże strażnicze zakładu karnego Cold Mountain. Wewnątrz jednej z nich zobaczyłem nawet niewyraźną sylwetkę chuchającego w dłonie strażnika, ale trwało to tylko chwilę; wychodzące na szosę okna wież były małe i niezbyt ważne. Mimo to musieliśmy zachowywać się bardzo, bardzo cicho. A gdyby nadjechał teraz jakiś samochód, groziły nam poważne kłopoty.

– Chodźmy – szepnąłem. – Ty prowadź, Harry.

Ruszyliśmy gęsiego północną stroną szosy: Harry, potem John Coffey i Brutal, na końcu ja. Pokonaliśmy pierwsze wzniesienie i zeszliśmy na dół. Po więzieniu została tylko jaśniejsza łuna nad szczytami drzew, ale Harry wcale nie zwalniał.

– Gdzieś zaparkował? – zapytał scenicznym szeptem Brutal, wydmuchując z ust małe obłoczki pary. – W Baltimore?

– Już niedaleko – odparł nerwowym i poirytowanym tonem Harry. – Nie gorączkuj się, Brutal.

Coffey, z tego, co widziałem, mógł tak maszerować do wschodu słońca, a może nawet do zachodu. Rozglądał się na wszystkie strony i wzdrygnął się – nie ze strachu, jestem tego pewien, lecz z radości – kiedy gdzieś w pobliżu zahukała sowa. Uświadomiłem sobie, że choć bał się ciemności w zamkniętym pomieszczeniu, na dworze wcale mu nie przeszkadzała. Sycił się nocą i ocierał o nią zmysły, tak jak mężczyzna ociera twarz o krągłości kobiecego biustu.

– Skręcamy tutaj – mruknął Harry.

Po prawej stronie od szosy odchodziła wąska, zarośnięta chwastami polna dróżka. Przeszliśmy nią kolejne ćwierć mili i Brutal otwierał już usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Harry zatrzymał się, zszedł na lewo i zaczął odgarniać połamane sosnowe gałęzie. John i Brutal pomogli mu i nim zdążyłem się przyłączyć, z gęstwiny wyjrzała maska starej półciężarówki marki Farmall z wyłupiastymi oczyma odrutowanych reflektorów.

– Chciałem po prostu zachować maksymalne środki ostrożności – wyjaśnił gderliwym głosem Harry. – Dla ciebie to może być małe piwo, Brutus, aleja pochodzę z bardzo pobożnej rodziny. Moi kuzyni są tak cholernie świątobliwi, że chrześcijanie wyglądają przy nich jak lwy, i gdyby złapano mnie na tym, co tutaj robię…

– Nie ma sprawy – uspokoił go Brutal. – Jestem po prostu trochę podminowany.

– Ja też – odparł sztywno Harry. – Żeby tylko ten stary gruchot chciał od razu zaskoczyć.

Wciąż mrucząc pod nosem, obszedł dookoła maskę samochodu, a Brutal mrugnął do mnie okiem. Co się tyczy Coffeya, w ogóle nas nie zauważał. Przechylił w bok głowę i podziwiał gwiazdy rozrzucone po nieboskłonie.

– Jeśli chcesz, pojadę z nim z tyłu – zaproponował Brutal. Rozrusznik zajęczał krótko, niczym stary kundel stawiający ostrożnie łapy na szronie, a potem silnik zapalił. Harry dodał raz gazu i puścił go na wolne obroty. – Nie musimy tam obaj siedzieć.

– Siadaj z przodu – zadecydowałem. – Możesz z nim jechać, kiedy będziemy wracali. Pod warunkiem że nie przywiozą nas z powrotem naszą własną karetką.

– Nie mów takich rzeczy – odparł autentycznie zmartwiony, tak jakby po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak poważne grożą nam konsekwencje. – Chryste Panie, Paul.

– Siadaj z przodu – powtórzyłem.

Posłuchał mnie. Potrząsnąłem kilka razy za rękę Johna Coffeya, żeby sprowadzić go z powrotem na ziemię, i obszedłem wraz z nim ciężarówkę. Jej skrzynia obudowana była po bokach żerdziami. Harry zarzucił na nie plandekę, która powinna zasłonić nas przed wzrokiem ludzi jadących z naprzeciwka, nie potrafił jednak nic poradzić na otwarty tył.

– Wskakuj na górę, duży – powiedziałem.

– Jedziemy na przejażdżkę?

– Zgadza się.

– To dobrze – stwierdził z uśmiechem, który był słodki i łagodny, być może dlatego, że nie towarzyszył mu zanadto skomplikowany proces myślowy. Wskoczyłem w ślad za nim na skrzynię, podszedłem do szoferki i stuknąłem w dach. Harry wrzucił pierwszy bieg i ciężarówka wytoczyła się, podskakując i kołysząc, z małego zagajnika, w którym była ukryta.

John Coffey stanął na szeroko rozstawionych nogach pośrodku skrzyni, zadzierając głowę do gwiazd, uśmiechając się szeroko i nie zwracając zupełnie uwagi na smagające go gałęzie.

– Niech pan spojrzy, szefie! – zawołał z entuzjazmem, wskazując czarne niebo. – To Cassie, dama w fotelu na biegunach!

Miał rację; widziałem ją w pasie gwiazd między ciemnymi drzewami. Tyle że kiedy wspomniał o damie w fotelu na biegunach, nie pomyślałem o Kasjopei; pomyślałem o Melindzie Moores.

– Widzę ją – odparłem i pociągnąłem go za rękaw. – Ale teraz musisz usiąść, dobrze?

Siadł, opierając się plecami o szoferkę i ani na chwilę nie spuszczając oczu z nocnego nieba. Na jego twarzy malował się wyraz bezgranicznego bezmyślnego szczęścia. Zielona Mila oddalała się z każdym obrotem łysych opon farmalla i przynajmniej na razie wyschły łzy, które wydawały się płynąć z jego oczu nieprzerwanym strumieniem.

7

Do domu Hala Mooresa w Chimney Ridge było dwadzieścia pięć mil i podróż rozklekotaną powolną ciężarówką Harry’ego Terwilligera zajęła nam ponad godzinę. Jazda była niesamowita i choć mam wrażenie, że zachowałem w pamięci każdą jej chwilę – każdy wybój, każdą dziurę i dwa groźne momenty, kiedy minęły nas jadące z naprzeciwka ciężarówki – nie sądzę, by udało mi się nawet w przybliżeniu opisać, jak się czułem, siedząc tam z tyłu razem z Johnem Coffeyem, opatulony niczym Indianin w stare koce, o które zadbał Harry.

Było to przede wszystkim uczucie zagubienia – głęboki i straszny ból, którego doznaje dziecko, uświadamiając sobie, że musiało zabłądzić, że znalazło się w całkiem obcej okolicy i nie wie, jak trafić do domu. Wybrałem się w środku nocy na przejażdżkę z więźniem – nie pierwszym lepszym więźniem, lecz kimś, kogo oskarżono o zamordowanie dwóch małych dziewczynek i skazano na śmierć. Gdyby nas złapano, moja wiara, że jest niewinny, nie miałaby najmniejszego znaczenia; trafilibyśmy na pewno do kryminału, a wraz z nami prawdopodobnie Dean Stanton.

Rzuciłem na szalę całe swoje życie z powodu jednej spartolonej egzekucji oraz wiary, że siedzący obok mnie przerośnięty gamoń jest być może w stanie coś zrobić z nie nadającym się do operacji guzem mózgu. Teraz jednak, obserwując gapiącego się na gwiazdy Johna Coffeya, zdałem sobie z przerażeniem sprawę, że wcale w to nie wierzę i nie wiem, czy kiedykolwiek wierzyłem; moja infekcja wydawała się tak samo odległa i nieistotna jak wszystkie bolesne i nieprzyjemne doznania, które odeszły w przeszłość (gdyby kobieta pamiętała, jak bardzo bolało ją urodzenie pierwszego dziecka, nigdy nie zdecydowałaby się na następne, powiedziała kiedyś moja matka). Co się tyczy Pana Dzwoneczka, czy nie było możliwe, a nawet prawdopodobne, że zbyt poważnie oceniliśmy obrażenia, jakie zadał mu Percy? Albo że John – który rzeczywiście obdarzony był pewnego rodzaju hipnotyczną siłą, co do tego nie było żadnych wątpliwości – zasugerował nam w jakiś sposób, że widzieliśmy coś, czego wcale nie widzieliśmy? Pozostawała jeszcze kwestia, jak zachowa się dyrektor. Tamtego dnia, gdy zaskoczyłem go w gabinecie, miałem do czynienia z zapłakanym roztrzęsionym starcem. Nie była to jednak jego prawdziwa twarz. Hal Moores był człowiekiem, który złamał kiedyś rękę obwiesiowi próbującemu go dźgnąć, człowiekiem, który zwrócił mi cynicznie uwagę, że jaja Delacroix ugotują się bez względu na to, kto wejdzie w skład zespołu egzekucyjnego. Czy sądziłem, że usunie się grzecznie na bok, wpuści do domu skazanego na śmierć mordercę i pozwoli mu dotykać swojej żony?

Moje wątpliwości rosły w miarę, jak zbliżaliśmy się do celu. Nie potrafiłem po prostu powiedzieć, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem, i dlaczego przekonałem innych, by wzięli ze mną udział w tej zwariowanej nocnej wycieczce. Nie wierzyłem, że uda nam się wyjść z tego cało. Dziwna rzecz, że nie starałem się jednak tego wykrzyczeć, choć mogłem to przecież uczynić; dopóki nie dojechaliśmy do domu Mooresa, wszystko było jeszcze w naszych rękach. Coś – myślę, że był to po prostu entuzjazm emanujący z siedzącego obok mnie olbrzyma – powstrzymywało mnie przed walnięciem w dach kabiny i krzyknięciem, żeby zawracać i jechać do więzienia, póki jest jeszcze czas.

W takim znajdowałem się stanie ducha, kiedy zjechaliśmy z głównej szosy na drogę okręgową numer pięć, a potem na Chimney Ridge Road. Mniej więcej piętnaście minut później zobaczyłem zasłaniający gwiazdy zarys dachu, i domyśliłem się, że jesteśmy na miejscu.

Harry wrzucił jedynkę (sądzę, że podczas całej podróży tylko raz użył najwyższego biegu), silnik szarpnął i cały samochód zadrżał, jakby on także bał się tego, co nas czekało. Skręciliśmy na wysypany żwirem podjazd Mooresa i zaparkowaliśmy obok jego porządnego czarnego buicka. Trochę na prawo przed nami stał elegancki dom wzniesiony w stylu, który określa się chyba mianem Cape Cod. Podobny budynek mógł wydawać się trochę nie na miejscu w naszej górzystej okolicy, ale ten całkiem dobrze do niej pasował. Zza chmur wyszedł księżyc, uśmiechając się nieco szerzej aniżeli poprzedniej nocy, i w jego świetle zobaczyłem, że utrzymany zazwyczaj pięknie trawnik teraz wydaje się zaniedbany. Sprawiały to głównie nie zagrabione liście. W normalnych okolicznościach powinna się nimi zająć Melly, ale tej jesieni Melly nie miała zdrowia do grabienia liści i nie sądziłem, by doczekała następnej. Taka była prawda i postradałem chyba zmysły łudząc się, że jakiś idiota o nieobecnym spojrzeniu potrafi to zmienić.

Może jednak nie było za późno, żeby wziąć nogi za pas. Uniosłem się lekko i koc, którym byłem otulony, ześlizgnął mi się z ramion. Pochylę się nad szoferką, zapukam w szybę od strony kierowcy i powiem Harry’emu, żeby wynosił się stąd, zanim…

John Coffey złapał moje przedramię w jedną ze swoich podobnych do bochnów dłoni i posadził mnie z powrotem tak łatwo, jakby miał do czynienia z dzieckiem.

– Niech pan popatrzy, szefie – powiedział, pokazując palcem. – Ktoś nie śpi.

Mój wzrok pobiegł za jego palcem i poczułem, jak serce idzie mi w pięty. W jednym z pokojów na tyłach domu paliło się światło. Prawdopodobnie w sypialni, w której Melinda spędzała teraz całe noce i dnie; schodzenie po schodach sprawiało jej tyle samo trudności co grabienie liści, które spadły w czasie ostatniej burzy.

Usłyszeli oczywiście ciężarówkę – przeklętego farmalla, którego silnik wył, charczał i strzelał z rury wydechowej nie zaopatrzonej w coś tak frywolnego jak tłumik. Od pewnego czasu Mooresowie nie spali zresztą zbyt dobrze.

Zapaliło się światło bliżej frontowych drzwi (w kuchni), a potem kolejno w salonie, w hallu wejściowym i na ganku. Obserwowałem ten pochód świateł tak jak człowiek, który stoi przy ścianie i pali ostatniego papierosa, patrząc na zbliżający się marszowym krokiem pluton egzekucyjny. Po chwili umilkł nierówny warkot silnika, zaskrzypiały otwierane drzwiczki i kiedy żwir zachrzęścił pod stopami Harry’ego i Brutala, zdałem sobie ostatecznie sprawę, że jest już za późno.

John wstał i pociągnął mnie za sobą. W przyćmionym świetle jego twarz wydawała się ożywiona i pełna entuzjazmu. Cóż w tym dziwnego, pamiętam, że tak pomyślałem. Dlaczego miał nie być pełen entuzjazmu? Był przecież głupcem.

Brutal i Harry stali razem obok ciężarówki, niczym dzieci podczas burzy, i zobaczyłem, że obaj są tak samo przestraszeni, zakłopotani i zmieszani jak ja. To sprawiło, że poczułem się jeszcze gorzej.

John wysiadł z ciężarówki. Dla niego był to raczej krok niż skok w dół. Ja podążyłem za nim, nieszczęśliwy i odrętwiały. Wyłożyłbym się jak długi na zimnym żwirze, gdyby nie złapał mnie za ramię.

– To był błąd – szepnął cicho Brutal. Miał szeroko otwarte przerażone oczy. – Chryste Panie, Paul, jak my to sobie wszystko wyobrażaliśmy?

– Teraz jest już za późno – odparłem. Odepchnąłem na bok Coffeya, który stanął posłusznie przy Harrym, po czym złapałem pod łokieć Brutala, tak jakby był moją dziewczyną, i ruszyłem z nim w stronę ganku, na którym paliło się teraz światło. – Ja będę mówił – oznajmiłem. – Rozumiesz?

– Dobrze – mruknął. – W tej chwili to chyba jedyna rzecz, którą rozumiem.

– Ty, Harry, stój razem z Coffeyem przy ciężarówce, aż was zawołam – powiedziałem, oglądając się przez ramię. – Nie chcę, żeby Moores zobaczył go, zanim będę gotów.

Kłopot polegał na tym, że nigdy nie miałem być gotów i właśnie to sobie uświadomiłem.

Kiedy Brutal i ja doszliśmy do schodów, frontowe drzwi otworzyły się tak gwałtownie, aż podskoczyła zamocowana na nich miedziana kołatka. W progu ukazał się Hal Moores w niebieskich spodniach od piżamy i pasiastym podkoszulku. Jego stalowoszare włosy sterczały każdy w inną stronę. Był człowiekiem, który mógł mieć tysiące wrogów i dobrze o tym wiedział. W prawej ręce zaciskał pistolet, zazwyczaj wiszący nad kominkiem. Jego niezwykle długa lufa nie była bynajmniej skierowana w podłogę. Broń znana pod nazwą Ned Buntline Special należała kiedyś do jego dziadka. Hal odbezpieczył ją (co widząc, poczułem, jak serce ucieka mi jeszcze bardziej w pięty).

– Kogo diabli tutaj niosą o trzeciej nad ranem? – zapytał. Nie słyszałem w jego głosie strachu. Nie drżały mu także ręce. Dłoń, w której trzymał broń, była nieruchoma jak głaz. – Odpowiadajcie, bo… – Lufa pistoletu zaczęła się podnosić.

– Niech pan tego nie robi, panie dyrektorze! – zawołał Brutal, wyciągając otwarte dłonie w stronę uzbrojonego mężczyzny. Nigdy nie słyszałem, żeby jego głos brzmiał tak jak w tamtej chwili; ktoś mógłby pomyśleć, że drżenie, które opuściło dłonie Hala Mooresa, zadomowiło się teraz w krtani Brutusa Howella. – To my! To Paul, ja i… To my!

Stanął na pierwszym schodku i światło padające z ganku oświetliło jego twarz. Stanąłem obok niego. Moores omiótł nas uważnym spojrzeniem i gniewna determinacja ustąpiła miejsca zdumieniu.

– Co wy tutaj robicie? – zapytał. – Jest nie tylko środek nocy, ale macie teraz dyżur. Dobrze o tym wiem, rozkład wisi w moim warsztacie. Więc co, na litość boską… To nie chodzi chyba o ucieczkę? Albo zamieszki? – Popatrzył między nas i jego wzrok stwardniał. – Kto tam stoi przy tej ciężarówce?

Ja będę mówił, powiedziałem Brutalowi, ale teraz, kiedy przyszła na to pora, nie potrafiłem w ogóle otworzyć ust. Jadąc do pracy tego popołudnia, obmyśliłem dokładnie, co powiem, kiedy znajdziemy się już na miejscu, i wydawało mi się, że nie brzmi to jak czyste wariactwo. Nie brzmiało oczywiście rozsądnie – nie było w tym nic rozsądnego – ale może dość przekonująco, żeby Hal otworzył drzwi i dał nam spróbować. Dał spróbować Johnowi. Teraz jednak cała moja starannie przygotowana mowa rozsypała się jak domek z kart. Myśli i obrazy – płonącego Dela, zdychającej myszy, starego Tu-Tuta, który podskakiwał na Starej Iskrówie i wrzeszczał, że smaży się, smaży jak indyk w brytfannie – wirowały mi w głowie niczym piasek w porywie wichury. Wierzę, że istnieje na tym świecie dobro, które spływa w ten czy inny sposób od miłosiernego Boga, ale wierzę również, że istnieje inna siła, tak samo realna jak Bóg, do którego modliłem się przez całe życie, i że stara się ona świadomie obrócić wniwecz wszystkie nasze dobre zamiary. Nie mam tutaj na myśli szatana (chociaż wierzę, że on również istnieje), ale demona niezgody, złośliwego i głupiego diabła, który śmieje się do rozpuku, kiedy jakiś staruszek zaprószy ogień, chcąc zapalić fajkę, albo kiedy mały, kochany przez wszystkich szkrab wepchnie sobie do ust pierwszy gwiazdkowy prezent i zakrztusi się nim na śmierć. Miałem dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić, wszystkie te lata, które upłynęły od Cold Mountain do Georgia Pines, i uważam, że ta siła była aktywna tamtej nocy, że kłębiła się między nami niczym mgła, starając się nie dopuścić Johna Coffeya do Melindy Moores.

– Panie dyrektorze… Hal… ja…

Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie nic sensownego.

Hal w ogóle mnie nie słuchał. Podniósł ponownie pistolet, celując z niego gdzieś miedzy Brutalem i mną. Jego przekrwione oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Do ganku zbliżał się Harry Terwilliger, w mniejszym lub większym stopniu prowadzony przez naszego wielkoluda, który wykrzywiał usta w szerokim, głupkowatym uśmiechu.

– Coffey, John Coffey – szepnął Moores i wciągnął w płuca powietrze. – Stój. Stój w miejscu, bo będę strzelał!

– Hal? – odezwał się gdzieś za nim słaby i drżący kobiecy głos. – Co tam robisz? Z kim rozmawiasz, ty pierdolony kutasie?

Zakłopotany i zrozpaczony Moores odwrócił się na chwilę do tyłu. Tylko, jak powiedziałem, na chwilę, ale wystarczająco długą, bym zdołał mu wyrwać z dłoni pistolet. I zrobiłbym to, gdybym potrafił poruszyć rękoma. Miałem wrażenie, że ktoś przywiązał do nich ciężary. W głowie szumiało mi jak w głośniku radiowym podczas burzy. Pamiętam tylko, że czułem lęk i rodzaj tępego zażenowania wobec Hala.

Harry i John Coffey dotarli do schodów, lecz Moores odwrócił się z powrotem i ponownie uniósł pistolet. Powiedział później, że owszem, miał szczery zamiar zastrzelić Coffeya; podejrzewał, że jesteśmy wszyscy zakładnikami, a inicjator całej akcji kryje się gdzieś w cieniu koło ciężarówki. Nie miał pojęcia, dlaczego przywieziono nas do jego domu, ale najbardziej prawdopodobnym motywem wydawała się chęć zemsty.

Zanim zdążył strzelić, Harry dał krok do przodu i zasłonił Coffeya własnym ciałem. Coffey nie kazał mu tego robić; Harry uczynił to z własnej inicjatywy.

– Nie, panie dyrektorze – odezwał się. – Wszystko jest w porządku! Nikt nie jest uzbrojony, nikomu nie stanie się nic złego, przyjechaliśmy tu, żeby pomóc.

– Pomóc? – Potargane krzaczaste brwi Mooresa uniosły się w górę. Piorunował nas wzrokiem. Nie spuszczałem oczu z odbezpieczonego kurka pistoletu. – Pomóc w czym? Pomóc komu?

Jakby w odpowiedzi ponownie odezwał się kobiecy głos, swarliwy i kompletnie wyzbyty wstydu.

– Chodź tutaj i wypiłuj mi szparę, ty sukinsynu! I przyprowadź swoich zasranych kolesiów! Niech mnie wydupczą po kolei!

Spojrzałem na Brutala, wstrząśnięty do szpiku kości. Potrafiłem zrozumieć, że Melinda przeklina – że guz spowodował, iż zaczęła używać brzydkich wyrazów – ale to było coś więcej niż brzydkie wyrazy. O wiele więcej.

– Co wy tutaj robicie? – zapytał nas ponownie Moores. W jego głosie nie słychać było już poprzedniej determinacji; osłabiły ją jazgotliwe krzyki jego żony. – Nie rozumiem. Czy to ucieczka, czy…

W tym momencie John Coffey odsunął Harry’ego – podniósł go po prostu do góry i postawił obok – i wszedł na ganek. Stanął między mną i Brutalem, tak wielki, że zepchnął nas niemal na rosnący po obu stronach ostrokrzew. Oczy Mooresa powędrowały za nim w górę, tak jak podnoszą się oczy kogoś, kto chce zobaczyć koronę wysokiego drzewa. I nagle świat trafił z powrotem na swoje miejsce. Zniknął duch niezgody, który rozproszył moje myśli niczym potężne palce przesiewające piasek albo ziarna ryżu. Zrozumiałem chyba także, dlaczego Harry był zdolny do działania, podczas gdy ja i Brutal staliśmy zdezorientowani i bezradni przed naszym szefem. Harry’emu towarzyszył John – a czymkolwiek jest ten drugi duch, który stanowi przeciwwagę dla ducha niezgody, tkwił on wtedy w Johnie Coffeyu. I kiedy John podszedł do dyrektora Mooresa, ten właśnie duch – coś białego, tak właśnie o nim myślę, jako o czymś białym – zaczął panować nad sytuacją. Ta druga moc nie odeszła, ale widziałem, jak cofa się niczym cień w promieniu jasnego światła.

– Chcę pomóc – powiedział John Coffey. Moores otworzył usta i patrzył na niego zafascynowanym wzrokiem. Coffey wyjął mu z ręki pistolet i podał go mnie, lecz nie sądzę, żeby Hal zdawał sobie w ogóle z tego sprawę. Opuściłem ostrożnie odbezpieczony kurek. Później, sprawdzając cylinder, odkryłem, że nie było w nim wcale nabojów. Czasami zastanawiam się, czy Hal o tym wiedział. – Przyjechałem jej pomóc – mruczał John. – Tylko pomóc. Nie chcę niczego więcej.

– Hal! – zawołała z sypialni Melinda. Jej głos wydawał się teraz nieco silniejszy, ale także bardziej przestraszony, jakby ten duch, który wprawił nas w takie zmieszanie, wycofał się do niej. – Kimkolwiek są, każ im się wynosić! Nie chcemy żadnych kramarzy w środku nocy. Nie potrzebny nam elektroluks ani hoover! Ani francuskie majtki z dziurką w kroczu! Wyrzuć ich! Powiedz, żeby spierdalali w podskokach…

Coś stłukło się – to mogła być szklanka – a potem usłyszeliśmy jej płacz.

– Chcę tylko pomóc – powtórzył John Coffey tak cicho, że jego głos graniczył z szeptem. Nie zwracał uwagi ani na jej szloch, ani na wulgarne słowa. – Tylko pomóc, szefie, nic więcej.

– Nie możesz – stwierdził Moores. – Nikt nie może jej pomóc.

Słyszałem już gdzieś ten ton i po chwili uświadomiłem sobie, że sam nim przemawiałem tamtej nocy, gdy wszedłem do celi Coffeya. Mówiłem wtedy jak zahipnotyzowany. Zajmij się swoimi sprawami, a ja zajmę się swoimi, powiedziałem do Delacroix… tyle że w gruncie rzeczy to John Coffey zajął się moimi sprawami, podobnie jak teraz miał zająć się sprawami Mooresa.

– Chyba możemy – powiedział Brutal. – I nie ryzykowalibyśmy utraty pracy, a może nawet tego, że wylądujemy za kratkami, tylko po to, żeby odjechać teraz z kwitkiem.

Nie wspomniał oczywiście, że zaledwie przed trzema minutami obaj byliśmy gotowi to zrobić.

John Coffey odebrał nam teraz wszelką inicjatywę. Wszedł do środka, mijając w progu Mooresa, który wyciągnął bez przekonania rękę, żeby go zatrzymać. Ześlizgnęła się z biodra Coffeya i jestem pewien, że nasz wielkolud nawet jej nie poczuł. Szurając nogami, ruszył korytarzem w stronę salonu, sąsiadującej z nim kuchni i znajdującej się jeszcze dalej sypialni, z której dobiegał znowu piskliwy, trudny do rozpoznania głos.

– Trzymaj się ode mnie z daleka! Kimkolwiek jesteś, nie waż się tu wchodzić! Nie jestem ubrana, mam cycki na wierzchu i wietrzę sobie cipkę!

John maszerował dalej, wcale się tym nie przejmując, ze zwisającymi po bokach rękoma, błyszczącą czaszką i pochyloną głową, żeby nie zahaczyć o żaden z żyrandoli. Po chwili ruszyliśmy za nim: ja pierwszy, Brutal i Hal obok siebie i zamykający pochód Harry. Rozumiałem dobrze tylko jedno; nie mieliśmy teraz na nic wpływu. Wszystko było w rękach Johna.

8

Kobieta wsparta o wezgłowie łóżka i wlepiająca bezmyślnie wzrok w olbrzyma, który pojawił się w polu jej widzenia, w ogóle nie przypominała Melly Moores, jaką znałem od dwudziestu lat; nie była nawet podobna do Melly Moores, którą ja i Janice odwiedziliśmy na krótko przed egzekucją Delacroix. Wyglądała jak przebrane za wiedźmę chore dziecko. Obwisłą siną twarz żłobiły setki zmarszczek. Skóra wokół prawego oka była spuchnięta, tak jakby miała ochotę mrugnąć. Usta po tej samej stronie opadły jej w dół; nad dolną wargą sterczał pożółkły stary ząb. Włosy tworzyły wokół jej czaszki kruchą siwą aureolę. W pokoju unosił się zapach rzeczy, które nasze ciało wydala tak dyskretnie, gdy wszystko toczy się jak trzeba. Nocnik przy jej łóżku wypełniała jakaś paskudna żółtawa maź. Przybyliśmy za późno, pomyślałem przerażony. Kilka dni temu można ją było jeszcze poznać – chorowała, ale była sobą. Ta rzecz w jej głowie musiała jednak poczynić od tego czasu kolosalne postępy. Nie sądziłem, żeby nawet John Coffey mógł teraz pomóc Melly Moores.

Kiedy wszedł do sypialni, na jej twarzy malowały się strach i zgroza – jakby ta rzecz rozpoznała doktora, który potrafi się być może z nią rozprawić i wypędzić… posypać solą, tak jak posypuje się pijawkę, żeby przestała ssać krew. Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumieli; nie twierdzę, że Melly Moores była opętana, i zdaję sobie sprawę, że biorąc pod uwagę stan, w jakim się wówczas znajdowałem, nie mogę do końca polegać na świadectwie własnych zmysłów. Z drugiej strony nigdy nie wykluczyłem możliwości opętania przez diabła. Coś było w jej oczach, powiadam wam, coś, co przypominało strach. W tej kwestii możecie mi zaufać. Oglądałem strach zbyt często, żeby się mylić.

A jednak to coś ulotniło się bardzo szybko i jego miejsce zajęło żywe irracjonalne zainteresowanie. Jej usta wykrzywiły się w grymasie, który można było uznać za uśmiech.

– O, jaki duży! – zawołała. Miała głos małej dziewczynki, która nie doszła jeszcze do zdrowia po ciężkiej infekcji gardła. Wysunęła spod kołdry ręce, tak samo gąbczasto-białe jak twarz, i klasnęła w dłonie. – Ściągaj portki! Słyszałam wiele o murzyńskich kutasach, ale nigdy żadnego nie widziałam.

Stojący za mną Moores wydał cichy, pełen rozpaczy jęk.

John Coffey nie zwracał na to w ogóle uwagi. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby chciał przyjrzeć się jej z pewnej odległości, a potem podszedł do łóżka, które oświetlała pojedyncza lampa. Jasny krąg światła padał na białą kołdrę podciągniętą aż po koronkowy kołnierzyk nocnej koszuli Melindy. W cieniu za łóżkiem zobaczyłem szezlong, który stał kiedyś w salonie. Narzuta, którą Melly zrobiła własnoręcznie na drutach w szczęśliwszym okresie, leżała w połowie na szezlongu i w połowie na podłodze. To tutaj właśnie spał – a przynajmniej drzemał – Hal, gdy przyjechaliśmy.

Kiedy John podszedł bliżej, wyraz jej twarzy zmienił się po raz trzeci. Nagle zobaczyłem Melly, której dobroć przez wszystkie te lata znaczyła dla mnie bardzo dużo i jeszcze więcej dla Janice, gdy nasze dzieci wyfrunęły z gniazda, a ona poczuła się samotna, bezużyteczna i przygnębiona. Melly była w dalszym ciągu zainteresowana, teraz jednak jej ciekawość wydawała się zdrowa i w pełni świadoma.

– Kim jesteś? – zapytała czystym spokojnym głosem. – I dlaczego masz tyle blizn na rękach i ramionach? Kto cię tak skrzywdził?

– Nie bardzo pamiętam, skąd się wszystkie wzięły, proszę pani – odparł skromnie John Coffey, siadając obok niej na łóżku.

Melinda uśmiechnęła się najlepiej jak mogła – wykrzywiony szyderczo kącik ust zadrżał, ale się nie podniósł – a potem dotknęła palcem wygiętej niczym szabla białej blizny na jego lewej dłoni.

– Jesteś w takim razie szczęściarzem! Rozumiesz dlaczego?

– Chyba dlatego, że jeśli człowiek nie pamięta, kto go skrzywdził, nie zawraca sobie tym głowy w nocy – odparł John Coffey z tym swoim południowym akcentem.

Melinda wybuchnęła srebrzystym śmiechem, który wypełnił cuchnącą sypialnię. Hal stał teraz koło mnie, szybko oddychając, ale nie próbował przeszkadzać. Kiedy Melly się roześmiała, wstrzymał na chwilę oddech i złapał mnie swoją wielką dłonią za ramię. Uścisk był tak mocny, że został mi po nim siniak – odkryłem go nazajutrz – lecz w tamtym momencie prawie go nie poczułem.

– Jak się nazywasz? – zapytała.

– John Coffey, proszę pani.

– Tak jak napój.

– Tak, proszę pani, tylko inaczej się pisze.

Siedziała wsparta o poduszki, uważnie się w niego wpatrując, a on odwzajemniał jej spojrzenie. Światło lampy wydobywało ich z mroku, tak jakby byli aktorami na scenie – potężny czarny mężczyzna w więziennych drelichach i drobna umierająca biała kobieta. W jej utkwionych w Johnie oczach płonęła fascynacja.

– Proszę pani?

– Tak, Johnie Coffeyu? – szepnęła. Ich słowa ledwie do nas docierały. Czułem, jak tężeją mi mięśnie nóg, rąk i pleców. Zdawałem sobie mgliście sprawę, że dyrektor zaciska palce na moim ramieniu, i widziałem kątem oka, że Harry i Brutal trzymają się za ręce niczym dzieci, które zabłądziły w nocy. Coś miało się zdarzyć. Coś wielkiego. Każdy z nas czuł to na swój sposób.

John Coffey przysunął się do niej bliżej. Zaskrzypiały sprężyny łóżka, zaszeleściła pościel i do sypialni zajrzał przez okno uśmiechnięty zimno księżyc. Podbiegłe krwią oczy Coffeya badały jej wycieńczoną twarz.

– Widzę to – oznajmił. Nie mówił do niej (tak mi się w każdym razie wydaje), lecz do siebie. – Widzę to i mogę pomóc. Niech się pani nie rusza… Niech się pani nie rusza…

Pochylał się coraz niżej. Jego wielka twarz zatrzymała się na chwilę nie dalej niż dwa cale od jej twarzy. Wyciągnął do tyłu rozczapierzone palce, jakby każąc nam czekać… po prostu czekać, a potem pochylił się jeszcze bardziej. Jego szerokie wargi dotknęły ust Melindy i otworzyły je. Przez moment widziałem jej jedno oko, które spoglądało w ścianę i w którym malowało się chyba zaskoczenie. A potem zasłoniła je jego gładka głowa.

Z cichym świstem wciągnął w płuca powietrze, które zalegało w jej płucach. Trwało to sekundę albo dwie, a później podłoga uciekła nam spod nóg i zatrząsł się cały dom. Wcale sobie tego nie wyobraziłem; wszyscy to poczuli i wszyscy o tym później mówili. Rozległ się przeciągły grzmot. W salonie runęło na podłogę coś bardzo ciężkiego – już po wszystkim okazało się, że był to duży ścienny zegar. Hal oddawał go potem parę razy do naprawy, ale po żadnej z nich nie chodził dłużej niż piętnaście minut.

Gdzieś bliżej rozległ się huk i po sekundzie pękła szyba, przez którą zaglądał do środka księżyc. Wiszący na ścianie obraz – kliper żeglujący przez jedno z siedmiu mórz – spadł z gwoździa i rozbił się o podłogę; szkło, które go osłaniało, roztrzaskało się na kawałki.

Poczułem ciepło i zobaczyłem, że z białej kołdry okrywającej Melindę unosi się dym. Na dole, w miejscu, pod którym dygotała jej prawa stopa, poszwa całkiem sczerniała. Mając wrażenie, że śnię, strząsnąłem z ramienia dłoń Mooresa i podszedłem do nocnego stolika. Obok trzech albo czterech słoiczków z lekami, które przewróciły się podczas wstrząsu, stała tam szklanka wody. Wziąłem ją do ręki i polałem dymiące miejsce. Rozległ się głośny syk.

John Coffey ciągle całował ją w ten głęboki intymny sposób, wdychając powietrze, które znajdowało się w jej płucach. Jedną rękę wciąż wyciągał do tyłu, drugą opierał o łóżko. Palce miał szeroko rozłożone; jego dłoń przypominała mi brązową rozgwiazdę.

Melinda wygięła nagle plecy w łuk. Jej ręka zatrzepotała w powietrzu, palce zacisnęły się i rozluźniły w serii skurczów. Stopy bębniły o łóżko. A potem coś krzyknęło. I znowu nie tylko ja jeden to usłyszałem. Według Brutala brzmiało to jak wycie kojota lub wilka, który wpadł w potrzask. Mnie przypominało bardziej krzyk orła, którego słychać czasami w spokojne ranki, gdy pikuje ze sztywno wyprostowanymi skrzydłami przez strzępy mgły.

Na zewnątrz zerwał się tak mocny wiatr, że dom zatrząsł się po raz drugi – i było to dziwne, ponieważ do tej pory prawie w ogóle nie wiało.

John Coffey odsunął się od Melindy i zobaczyłem, że jej twarz się wygładziła. Usta nie opadały już z prawej strony. Oczy odzyskały normalny kształt i wyglądała dziesięć lat młodziej. Coffey przyglądał jej się przez krótki moment, a potem zaniósł się kaszlem. Obracając głowę, żeby nie kasłać jej w twarz, stracił równowagę (co nie było dziwne; od samego początku siedział na skraju łóżka, opierając się o nie tylko jednym pośladkiem) i spadł na podłogę. To wystarczyło, żeby dom zatrząsł się po raz trzeci. Coffey wylądował na kolanach i zwiesił głowę, kaszląc niczym dogorywający gruźlik.

Teraz będą robaki, pomyślałem. Wykrztusi je z siebie i będzie ich tym razem całe mnóstwo.

A jednak tego nie zrobił. Zanosił się tylko coraz cięższym kaszlem, z trudem znajdując czas, żeby zaczerpnąć powietrza między atakami. Jego ciemnoczekoladowa skóra zaczęła szarzeć. Zaniepokojony Brutal przyklęknął obok niego na jedno kolano i objął ramieniem wstrząsane spazmami szerokie plecy. Jego gest jakby złamał zaklęcie. Moores podszedł do swojej żony i usiadł w miejscu, które jeszcze przed chwilą zajmował Coffey. Nie zdawał sobie prawie sprawy z obecności kaszlącego, krztuszącego się olbrzyma. Chociaż Coffey klęczał prawie u jego stóp, Moores nie odrywał wzroku od Melindy, która przyglądała mu się ze zdziwieniem. Patrząc na nią, człowiek miał wrażenie, że patrzy na brudne lustro, które ktoś przetarł ściereczką.

– John! – zawołał Brutal. – Wyrzygaj to! Wyrzygaj, tak jak to robiłeś wcześniej!

John jednak nie przestawał zanosić się kaszlem. Łzy stanęły mu w oczach z wysiłku. Z ust leciały drobne kropelki śliny, ale poza tym nic z siebie nie wypluł.

Brutal walnął go kilka razy w plecy, a potem obejrzał się na mnie.

– On się dusi! – zawołał. – Dusi się tym, co z niej wyssał.

Ruszyłem do przodu, lecz John uciekł przede mną na kolanach w kąt pokoju, wciąż gwałtownie kaszląc i łapiąc kurczowo powietrze. Zamknął oczy, oparł czoło o tapetę – przedstawiającą dzikie czerwone róże na tle ogrodowego muru – i wydał z siebie wyjątkowo paskudny charkotliwy odgłos, tak jakby chciał wyrzygać własne gardło. Teraz wylecą z niego te robaki, pamiętam, że tak właśnie pomyślałem, ale one w ogóle się nie pojawiły. Za to ataki kaszlu trochę osłabły.

– Nic mi nie jest, szefie – oznajmił, wciąż opierając czoło o dzikie róże. Nie otwierał oczu. Nie miałem pojęcia, skąd wie, że za nim stoję, ale najwyraźniej to wiedział. – Słowo daję. Niech pan się zajmie panią.

Spojrzałem na niego z powątpiewaniem i odwróciłem się w stronę łóżka. Hal gładził Melly po brwiach i zobaczyłem coś niezwykłego: część jej włosów – nie wszystkie, ale część – przybrała z powrotem czarny kolor.

– Co się stało? – zapytała go. Na moich oczach zarumieniły się jej policzki. Wyglądało to, jakby skradła kilka dzikich róż z tapety. – Skąd się tutaj wzięłam? Wybieraliśmy się przecież do szpitala w Indianoli, prawda? Doktor miał mi zrobić zdjęcia rentgenowskie mózgu.

– Cicho – szepnął Hal. – Cicho, kochanie, to wszystko nie ma teraz znaczenia.

– Ale ja nie rozumiem! – prawie krzyknęła. – Zatrzymaliśmy się obok przydrożnego straganu… kupiłeś mi bukiecik za dziesięć centów… a potem… a potem znalazłam się tutaj. Jest ciemno! Jadłeś kolację, Hal? Dlaczego jestem w sypialni dla gości? Czy zrobili mi to zdjęcie? – Jej oczy przesunęły się po Harrym, prawie go nie widząc… była chyba w szoku… i zatrzymały na mnie. – Paul? Czy zrobili mi to zdjęcie?

– Tak – odparłem. – Nic na nim nie było.

– Nie znaleźli guza?

– Nie – potwierdziłem. – Powiedzieli, że bóle głowy powinny szybko ustąpić.

Siedzący obok niej Hal wybuchnął płaczem.

Melinda pochyliła się do przodu i pocałowała go w skroń. A potem jej oczy powędrowały w róg pokoju.

– Kim jest ten mężczyzna? Dlaczego tam klęczy?

Odwróciłem się i zobaczyłem, że John Coffey próbuje podnieść się z kolan. Brutal pomógł mu i John w końcu się wyprostował. Wciąż jednak stał w kącie, jak dziecko, które było niegrzeczne. Kaszel nie ustawał, ale jego ataki były coraz słabsze.

– John – powiedziałem. – Odwróć się i poznaj panią.

Powoli się odwrócił. Miał popielatą twarz i wydawał się dziesięć lat starszy – jak silny niegdyś mężczyzna, który przegrywa w końcu długą walkę z chorobą. Wlepił oczy w podłogę i wyglądał, jakby brakowało mu czapki, którą mógłby miętosić w palcach.

– Kim jesteś? – zapytała go ponownie. – Jak się nazywasz?

– John Coffey, proszę pani – odpowiedział.

– Jak napój, tylko inaczej się pisze – dodała prawie natychmiast.

Hal drgnął za nią. Poczuła to i poklepała go uspokajającym gestem po dłoni, nie odrywając oczu od czarnego mężczyzny.

– Śniłam o tobie – wyszeptała zdumionym głosem. – Śniłam, że błądzisz gdzieś w mroku, podobnie jak ja. Odnaleźliśmy się.

John Coffey milczał.

– Odnaleźliśmy się w mroku – powtórzyła. – Wstań, Hal, nie dajesz mi się ruszyć.

Hal wstał i patrzył z niedowierzaniem, jak Melinda odsuwa kołdrę.

– Melly… przecież nie możesz…

– Nie bądź głuptasem – powiedziała, wystawiając nogi z łóżka. – Oczywiście, że mogę. – Wygładziła nocną koszulę i wstała.

– Mój Boże – szepnął Hal. – Przenajświętszy Boże w niebiosach, patrzcie na nią.

Melinda podeszła do Johna Coffeya. Brutal odsunął się na bok z zafascynowanym wyrazem twarzy. Przy pierwszym kroku lekko powłóczyła nogą – faworyzowała po prostu prawą kosztem lewej – lecz potem i to minęło. Przypomniałem sobie, jak Brutal wręczył Delacroix kolorową szpulkę. “Rzuć ją, chcę zobaczyć, jak biegnie”, powiedział. Pan Dzwoneczek utykał wtedy, ale nazajutrz, w noc, kiedy Del przeszedł Milę, nic mu nie dolegało.

Melly wzięła Johna w ramiona i uściskała go. Coffey stał przez chwilę bez ruchu, pozwalając jej na to, a potem podniósł rękę i pogładził ją po głowie. Zrobił to z nieskończoną delikatnością. Jego twarz była ciągle szara. Sprawiał wrażenie ciężko chorego.

Po chwili Melly odsunęła się, ale nie odrywała od niego wzroku.

– Dziękuję – powiedziała.

– Nie ma za co, proszę pani.

Melly podeszła do Hala, który objął ją ramieniem.

– Paul…

To odezwał się Harry. Podniósł prawą dłoń i stukał palcem w tarczę zegarka. Zbliżała się trzecia. O wpół do piątej robiło się jasno. Jeśli chcieliśmy odwieźć Coffeya do Cold Mountain jeszcze przed brzaskiem, powinniśmy zaraz ruszać. A ja chciałem go odwieźć. Częściowo oczywiście dlatego, że im dłużej to trwało, tym mniejsze mieliśmy szansę na zrobienie tego niepostrzeżenie. Ale chciałem również, żeby czym prędzej znalazł się tam, gdzie mógłbym do niego bez problemów wezwać lekarza, gdyby okazało się to konieczne. Patrząc na niego, obawiałem się, że będzie to konieczne.

Mooresowie siedzieli na skraju łóżka, obejmując się ramionami. Chciałem poprosić Hala, żeby wyszedł ze mną do salonu na słówko, potem jednak zdałem sobie sprawę, że nie ruszy się teraz z miejsca, choćbym zaklinał go na wszystkie świętości. Być może zdołałby oderwać od niej na kilka sekund oczy, ale dopiero po wschodzie słońca, nie teraz.

– Musimy już jechać, Hal – powiedziałem.

Nie patrząc na mnie, pokiwał głową. Badał wzrokiem rumieńce na jej policzkach, naturalny owal jej warg, czarne nitki, które pojawiły się w jej włosach.

– W ogóle nas tu nie było, Hal.

– Co…?

– W ogóle nas tu nie było – powtórzyłem. – Porozmawiamy później, lecz teraz nie musisz wiedzieć nic więcej. W ogóle nas tu nie było.

– Dobrze, w porządku… – Spojrzał na mnie, co nie przyszło mu łatwo. – Wyprowadziliście go z bloku. Dacie radę wprowadzić go z powrotem?

– Chyba tak. Ale musimy już jechać.

– Skąd wiedziałeś, że on potrafi to zrobić? – zapytał, a potem potrząsnął głową, jakby zdał sobie sprawę, że nie pora teraz na to. – Paul… dziękuję ci.

– Nie dziękuj mnie – odparłem. – Podziękuj Johnowi.

Hal spojrzał na Johna Coffeya, a potem wyciągnął rękę – podobnie jak zrobiłem to ja, kiedy Harry i Percy wprowadzili go na blok.

– Dziękuję. Bardzo ci dziękuję – powiedział.

John przyglądał się przez chwilę jego dłoni. Brutal szturchnął go niezbyt subtelnie w bok. John wzdrygnął się, ujął dłoń Hala i potrząsnął nią. W górę, w dół i z powrotem do pozycji środkowej.

– Proszę bardzo – odparł chrapliwym głosem, podobnym do głosu Melly, kiedy klasnęła w dłonie i kazała mu ściągać portki. – Proszę bardzo – powiedział człowiekowi, który, jeśli wszystko potoczy się normalnym trybem, miał wziąć do tej ręki pióro i podpisać nim rozkaz egzekucji Johna Coffeya.

Harry stuknął bardziej natarczywie w tarczę zegarka.

– Idziemy, Brute? – zapytałem.

– Witaj, Brutus – powiedziała pogodnym głosem Melinda, jakby dopiero teraz go zauważyła. – Miło cię widzieć. Może napijecie się panowie herbaty? A ty, Hal? Mogę wam zrobić. – Ponownie wstała z łóżka. – Byłam chora, ale teraz czuję się dobrze. Lepiej niż od wielu lat.

– Dziękujemy bardzo, pani Moores, lecz musimy iść – stwierdził Brutal. – John od dawna powinien już leżeć w łóżku. – Uśmiechnął się, żeby dać do zrozumienia, że to żart, ale spojrzenie, które rzucił Coffeyowi, było tak samo pełne niepokoju jak moje.

– Cóż… skoro nie macie czasu…

– Nie mamy, proszę pani. Chodźmy, Johnie Coffeyu.

Brutal pociągnął za rękaw Johna, który ruszył z miejsca.

– Chwileczkę! – Melinda strząsnęła z siebie dłoń Hala i podbiegła lekkim dziewczęcym krokiem do Coffeya. Ponownie go uścisnęła, a potem ściągnęła z szyi delikatny łańcuszek ze srebrnym medalikiem i podała mu go na dłoni. John wpatrywał się w nią, nie rozumiejąc, o co chodzi.

– To święty Krzysztof – wyjaśniła. – Chcę, żeby pan go wziął i nosił, panie Coffey. Będzie pan z nim bezpieczny. Proszę go nosić. Dla mnie.

John spojrzał na mnie zakłopotany, a ja spojrzałem na Hala, który najpierw rozłożył ręce, a potem pokiwał głową.

– Weź to, John – powiedziałem. – To prezent.

John zawiesił łańcuszek na swojej potężnej szyi i medalik ze świętym Krzysztofem przylgnął do jego koszuli. Przestał teraz zupełnie kaszleć, ale twarz jeszcze bardziej mu poszarzała i wydawał się bardzo chory.

– Dziękuję pani – szepnął.

– Nie – odparła. – To ja tobie dziękuję. Dziękuję ci, Johnie Coffeyu.

9

W drodze powrotnej jechałem w szoferce razem z Harrym i bardzo to sobie chwaliłem. Ogrzewanie nie działało, ale siedzieliśmy przynajmniej w zamkniętej kabinie. Przejechaliśmy może dziesięć mil, kiedy Harry zauważył małą zatoczkę i zjechał na bok.

– Co się stało? – zapytałem. – Poszły panewki? – Z odgłosów, jakie słyszałem, mogły to być równie dobrze panewki jak cokolwiek innego; każda część silnika i skrzyni biegów farmalla rzęziła, jakby miała zaraz odmówić posłuszeństwa albo po prostu rozlecieć się na kawałki.

– Nie – odparł przepraszającym tonem Harry. – Muszę się po prostu odlać. Przelewa mi się uszami.

Okazało się, że wszyscy oprócz Johna mieliśmy pełne pęcherze. Kiedy Brutal zapytał go, czy chce wysiąść i pomóc nam podlać krzaki, potrząsnął głową, nie podnosząc nawet wzroku. Oparty plecami o tylną ścianę szoferki, miał na ramionach wojskowy koc, który wyglądał jak poncho. Nie widziałem dokładnie jego twarzy, ale słyszałem oddech – suchy i świszczący niczym wiejący przez słomę wiatr. Wcale mi się nie podobał.

Podszedłem do kępy wierzb, rozpiąłem rozporek i zacząłem lać. Od infekcji dróg moczowych nie upłynęło jeszcze dość czasu, by moje ciało przestało pamiętać, i wciąż dziękowałem Bogu, że mogę sikać, nie gryząc przy tym warg z bólu. Stałem tam, opróżniając pęcherz i gapiąc się w księżyc, i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że Brutal stoi obok mnie i robi to samo.

– On nigdy nie siądzie na Starej Iskrówie – mruknął półgłosem.

Spojrzałem na niego zaskoczony i trochę przestraszony chłodnym i pewnym tonem, jakim to powiedział.

– Co masz na myśli?

– Myślę, że specjalnie połknął to świństwo zamiast wypluć je, tak jak to zrobił poprzednio. To może trwać nawet tydzień… jest wielki i cholernie silny… ale moim zdaniem krócej. Którejś nocy podczas obchodu jeden z nas zobaczy po prostu jego martwe ciało na pryczy.

Wydawało mi się, że już skończyłem, lecz nagle przeszedł mnie dreszcz i wypuściłem z siebie jeszcze kilka kropel moczu. Zapinając rozporek pomyślałem, że Brutal mówi całkiem do rzeczy. I miałem nadzieję, że jego przepowiednia się sprawdzi. Jeśli moje rozumowanie było słuszne, John Coffey w ogóle nie zasługiwał na to, żeby umrzeć, ale skoro czekała go śmierć, nie chciałem, żeby zadała ją moja ręka. Nie wiedziałem, czy zdołałbym to zrobić, gdyby do tego doszło.

– Chodźmy – odezwał się gdzieś w mroku Harry. – Robi się późno. Chcę to już mieć za sobą.

Wracając do ciężarówki, uświadomiłem sobie, że zostawiliśmy Johna zupełnie samego – głupota na miarę Percy’ego Wetmore’a. Przypuszczałem, że uciekł; że wypluł z siebie robaki, kiedy tylko zobaczył, iż nikt go nie pilnuje, i zaszył się gdzieś na moczarach niczym Huck i Jim. Znajdziemy tylko koc, który miał na ramionach.

Ale on nie uciekł. Wciąż siedział z tyłu ciężarówki, dotykając plecami szoferki i opierając łokcie na kolanach. Słysząc, że się zbliżamy, podniósł wzrok i próbował się uśmiechnąć. Uśmiech zawisł na chwilę na jego udręczonej twarzy, a potem zgasł.

– Jak się czujesz, Duży Johnie? – zapytał Brutal, wdrapując się z powrotem na ciężarówkę i podnosząc swój koc.

– Świetnie, szefie – odparł apatycznym tonem John. – Czuję się świetnie.

Brutal poklepał go po kolanie.

– Zaraz będziemy z powrotem. I wiesz, co zrobię, kiedy już wrócimy? Każę ci podać wielką filiżankę gorącej kawy. Ze śmietanką i cukrem.

Świetny pomysł, pomyślałem, otwierając drzwiczki kabiny i siadając do środka. Pod warunkiem że sami nie wylądujemy wcześniej w celi.

Ta myśl towarzyszyła mi jednak od momentu, gdy zamknęliśmy Percy’ego w izolatce, i właściwie nie przerażała tak bardzo, bym nie mógł zasnąć. Zapadłem w drzemkę i przyśniła mi się Kalwaria. Na zachodzie grzmiało i w powietrzu unosił się zapach jałowca. Brutal, Harry, Dean i ja staliśmy w hełmach i długich szatach, zupełnie jak na filmie Cecila B. DeMille’a. Byliśmy chyba centurionami. Na wzgórzu stały trzy krzyże: Percy Wetmore i Eduard Delacroix wisieli po obu stronach Johna Coffeya. Spojrzałem na własne ręce i zobaczyłem, że trzymam w nich zakrwawiony młot,

– Musimy zdjąć go z krzyża, Paul! – zawołał Brutal. – Musimy go zdjąć!

Nie mogliśmy jednak tego zrobić, bo ktoś zabrał drabinę. Chciałem powiedzieć to Brutalowi, ale obudził mnie wyjątkowo głęboki wybój. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie wcześniej tego dnia (jego początek zdawał się teraz niknąć w pomroce dziejów) Harry ukrył swój pojazd.

Wysiedliśmy i obeszliśmy obaj ciężarówkę. Brutal zeskoczył bez żadnych problemów, ale pod Johnem Coffeyem ugięły się nogi i o mało nie upadł. Wszyscy trzej musieliśmy go podtrzymać, a kiedy tylko odzyskał równowagę, złapał go kolejny atak kaszlu, najgorszy z dotychczasowych. Zgiął się wpół i tłumił kaszel, przyciskając kurczowo dłonie do ust.

Kiedy atak minął, przykryliśmy ponownie farmalla sosnowymi gałęziami i ruszyliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Z całej surrealistycznej wyprawy najgorzej wspominam ostatnie dwieście jardów, gdy skradaliśmy się z powrotem na południe poboczem szosy. Widziałem – albo wydawało mi się, że widzę – jak niebo rozjaśnia się na wschodzie, i byłem pewien, że za chwilę pojawi się i zobaczy nas jakiś farmer jadący zebrać z pola swoje dynie lub wykopać ostatnie słodkie kartofle. A jeśli nawet się to nie zdarzy, ktoś (w mojej wyobraźni ten ktoś miał głos Curtisa Andersena) zawoła: “Stój! Ani kroku dalej” w momencie, gdy wyciągnę aladyna, żeby otworzyć furtkę w ogrodzeniu. A potem z lasu wyjdzie, trzymając nas na muszce, dwudziestu strażników i nasza mała przygoda dobiegnie końca.

Kiedy rzeczywiście dotarliśmy do siatki, serce biło mi tak mocno, że przy każdym uderzeniu widziałem przed oczyma eksplodujące białe kropki. Miałem zimne, zdrętwiałe, jakby nie swoje ręce i bardzo długo nie mogłem wsadzić klucza w zamek.

– Chryste Panie, reflektory – jęknął Harry.

Podniosłem wzrok i zobaczyłem smugę światła na szosie. Klucze o mało nie wypadły mi z ręki; udało mi się je złapać w ostatniej chwili.

– Pozwól – powiedział Brutal. – Ja to zrobię.

– Nie, nie trzeba – odparłem. Klucz wszedł w końcu w dziurkę i obróciłem go w zamku. Chwilę później byliśmy w środku. Przykucnęliśmy za włazem i patrzyliśmy, jak więzienie mija ciężarówka z piekarni. Tuż obok słyszałem udręczony oddech Johna Coffeya. Przypominał warkot pracującego na sucho silnika. Kiedy wychodziliśmy, podniósł klapę bez większych trudności, ale teraz nawet nie prosiliśmy go o pomoc; nie wchodziło to w ogóle w rachubę. Zrobiłem to razem z Brutalem, a Harry sprowadził Johna po stopniach. Olbrzym potykał się, lecz udało mu się jakoś dotrzeć na dół. Brutal i ja weszliśmy do środka, opuściliśmy klapę i zamknęliśmy ją na klucz.

– Chryste, będziemy chyba musieli… – zaczął Brutal, ale uciszyłem go kuksańcem w żebra.

– Nic nie mów – przerwałem mu. – I nawet o tym nie myśl, dopóki on nie znajdzie się z powrotem w celi.

– I nie zapominaj, że mamy jeszcze na głowie Percy’ego – dodał Harry. Nasze głosy odbijały się stłumionym echem od ceglanych ścian tunelu. – Ta noc skończy się dopiero, kiedy z nim się uporamy.

Jak się okazało, ta noc miała trwać jeszcze bardzo długo.

Загрузка...