Część czwarta
ZŁA ŚMIERĆ EDUARDA DELACROIX

l

Oprócz tych zapisków, od przyjazdu do Georgia Pines piszę też dziennik – nic wielkiego, nie więcej niż kilka akapitów dziennie, przeważnie o pogodzie – i wczoraj wieczorem zacząłem go przeglądać. Chciałem się po prostu dowiedzieć, ile minęło czasu, odkąd moje wnuki, Christopher i Lisette, zmusiły mnie praktycznie do wyjazdu do Georgia Pines. “To dla twojego własnego dobra, dziadku”, stwierdziły. Jasne, że dla mojego dobra. Czyż nie tak właśnie mówią ludzie, kiedy znajdą w końcu rozwiązanie problemu, który mówi i chodzi?

Minęły dwa lata z okładem. Najdziwniejsze, że w ogóle tego nie czuję – nie wiem, czy to długo, czy krótko. Moje poczucie czasu wydaje się topnieć niczym śnieżny bałwan podczas styczniowej odwilży. Tak jakby czas, który znamy – wschodnio-amerykański czas urzędowy, czas letni, czas pracy – przestał w ogóle istnieć. Tutaj obowiązuje wyłącznie Czas Georgia Pines, który jest czasem staruszka, czasem staruszki i czasem lania w łóżko. Reszta się nie liczy. Przestała istnieć.

To cholernie niebezpieczne miejsce. Człowiek nie zdaje sobie z tego z początku sprawy, myśli, że bywa tylko nudne, podobnie jak poobiednia drzemka w przedszkolu, ale ono jest naprawdę niebezpieczne. Odkąd tu przebywam, widziałem wiele osób, które zapadły na starczy uwiąd, i czasami trudno to nazwać zapadaniem – czasami idą na dno z szybkością tonącej łodzi podwodnej. Przyjeżdżają tu w większości w nie najgorszej formie – wsparci o laskę, z przyćmionym lekko wzrokiem, nieraz z kłopotami z pęcherzem, ale poza tym w porządku – a potem dzieje się z nimi coś złego. Po miesiącu spędzają całe dnie w pokoju telewizyjnym, gapiąc się na Oprah Winfrey z otwartymi ustami i przechyloną szklanką soku pomarańczowego, który kapie im po dłoni. Po kolejnym miesiącu trzeba im przypominać imiona dzieci, gdy te składają im wizytę. A miesiąc później trzeba im przypominać, jak sami się nazywają. Coś się z nimi dzieje, to prawda: przechodzą na Czas Georgia Pines, który jest jak niezbyt żrący kwas – osłabia najpierw pamięć, a potem chęć dalszego życia.

Trzeba z tym walczyć. To właśnie powtarzam Elaine Connelly, mojej specjalnej przyjaciółce. Poczułem się lepiej, odkąd zacząłem pisać o tym, co przytrafiło mi się w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, kiedy na Zieloną Milę przybył John Coffey. Część wspomnień jest straszna, ale czuję, jak zaostrzają moją pamięć i świadomość, podobnie jak nóż ostrzy ołówek, i dlatego warto trochę pocierpieć. Lecz sama pamięć i pisanie to nie wszystko. Mam również ciało i bez względu na to, jak bardzo może się wydać zużyte i groteskowe, staram się utrzymywać je w dobrej kondycji. Z początku ciężko było się zmusić – stare pryki niechętnie ćwiczą dla samego ćwiczenia – ale teraz, kiedy moim przechadzkom przyświeca pewien cel, jest mi łatwiej.

Na pierwszy spacer wychodzę jeszcze przed śniadaniem – na ogół zaraz po świcie. Dziś rano padało, a od wilgoci bolą mnie stawy, lecz mimo to wziąłem poncho z wieszaka przy tylnych drzwiach i ruszyłem w stronę kuchni. Kiedy człowiek ma coś do zrobienia, musi to zrobić bez względu na strzykanie w stawach. Tym bardziej, jeśli czeka go za to jakaś rekompensata. Moją rekompensatą jest to, że nie tracę kontaktu z rzeczywistym czasem, który jest przeciwieństwem Czasu Georgia Pines. Poza tym lubię deszcz. Zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy dzień dopiero się zaczyna i wydaje się oferować nieograniczone możliwości nawet takiemu weteranowi jak ja.

Przechodząc przez kuchnię, zatrzymałem się, żeby wybłagać od jednego z zaspanych kucharzy dwie grzanki, po czym wyszedłem na dwór. Minąłem tor do gry w krokieta, zarośnięte chwastami zielone pole i po momencie znalazłem się w niewielkim zagajniku, w którym stoi kilka rozsypujących się ze starości szałasów. Szedłem powoli wąską krętą ścieżką, słuchając dyskretnego kapania kropel deszczu i żując kawałek grzanki tymi kilkoma zębami, które mi jeszcze zostały. Bolały mnie nogi, ale ból nie był zbyt dotkliwy. Właściwie czułem się całkiem dobrze. Zaczerpnąłem pełną piersią wilgotnego szarego powietrza, tak jakbym łykał jakiś życiodajny napój.

A potem wszedłem na chwilę do drugiego szałasu i załatwiłem to, co miałem tam do załatwienia.

Kiedy dwadzieścia minut później wracałem ścieżką, czułem, że głód skręca mi kiszki. Miałem ochotę na coś bardziej pożywnego niż grzanka – na talerz owsianki, a może nawet jajecznicę z parówką. Uwielbiam parówki, zawsze je uwielbiałem, lecz ostatnio, gdy zjem więcej niż jedną, dostaję biegunki. Ale jedna nie powinna mi zaszkodzić. A potem, z pełnym brzuchem i umysłem rozjaśnionym przez haust świeżego powietrza (taką przynajmniej miałem nadzieję), pójdę na werandę i opiszę egzekucję Eduarda Delacroix. Zrobię to najszybciej, jak mogę, żeby nie stracić odwagi.

Przecinając tor do gry w krokieta i podchodząc do kuchennych drzwi, rozmyślałem o Panu Dzwoneczku – o tym, jak Percy Wetmore rozdeptał go i złamał mu grzbiet i jak głośno krzyczał Delacroix, gdy zdał sobie sprawę, co takiego zrobił jego stary wróg – i dlatego nie zauważyłem Brada Dolana schowanego za pojemnikiem na śmieci.

– Wybraliśmy się na mały spacerek, Paulie? – zapytał, łapiąc mnie za nadgarstek.

Odskoczyłem do tyłu, wyrywając dłoń z jego ręki. Częściowo wynikało to z zaskoczenia – każdy by się wzdrygnął, gdyby ktoś złapał go w ten sposób – ale nie tylko. Rozmyślałem o Percym, pamiętacie, a to właśnie jego przypominał mi zawsze Brad. Podobnie jak Percy, stale nosi w kieszeni coś do czytania (jeśli chodzi o Percy’ego, było to czasopismo przygodowe dla mężczyzn, Brad ma natomiast zawsze książeczkę z żartami, które śmieszą tylko ludzi głupich i podłego serca) i, podobnie jak on, zachowuje się, jakby był Wielkim Królem Krowiego Łajna. Przede wszystkim jednak jest łachudrą i lubi zadawać ból, tak samo jak Percy.

Zauważyłem, że dopiero przyszedł do pracy: nie zdążył się przebrać w białe pielęgniarskie ciuchy. Ubrany był w dżinsy i tandetną koszulę w stylu Dzikiego Zachodu, a w ręku trzymał resztki drożdżówki, którą zwędził w kuchni. Zajadał ją, stojąc pod okapem, który chronił go przed deszczem. I spod którego, jestem o tym przekonany, mógł mnie obserwować. Jestem także przekonany o czymś więcej: muszę uważać na pana Brada Dolana. Nie bardzo mnie lubi. Nie wiem dlaczego, ale przecież nie miałem także pojęcia, dlaczego Percy Wetmore nie lubił Delacroix. “Nie lubił” jest w tym wypadku bardzo łagodnym określeniem. Percy znienawidził Dela od pierwszego momentu, kiedy mały Francuz postawił stopę na Zielonej Mili.

– Skąd wziąłeś to poncho, Paulie? – zapytał Brad, stukając mnie palcem w pierś. – Nie należy do ciebie.

– Wziąłem je z sieni przy kuchni – odparłem. Nie znoszę, gdy nazywa mnie Paulie, i on dobrze o tym wie, nie miałem jednak zamiaru dawać mu satysfakcji, pokazując to po sobie. – Wisi ich tam chyba kilkanaście. Nie zrobiłem nic złego. Po to w końcu są, żeby nosić je podczas deszczu.

– Ale nie są przeznaczone dla ciebie, Paulie – oznajmił, stukając mnie po raz kolejny. – I o to chodzi. Te peleryny są dla pracowników, a nie dla pensjonariuszy.

– Wciąż nie rozumiem, komu to szkodzi.

Jego wąskie wargi rozchyliły się w uśmiechu.

– Nie chodzi o to, czy komuś to szkodzi, ważne są przepisy. Czym byłoby życie bez przepisów? Paulie, Paulie, Paulie. – Potrząsnął głową, jakby od samego mojego widoku robiło mu się niedobrze. – Myślisz pewnie, że taki stary pryk jak ty nie musi się przejmować przepisami, ale to nieprawda, Paulie – stwierdził, wciąż się do mnie uśmiechając. Nie lubił mnie. Być może nawet nienawidził. Dlaczego? Nie wiem. Czasami nikt nie wie dlaczego. I to jest najstraszniejsze.

– Jeśli naruszyłem przepisy, bardzo mi przykro – powiedziałem. Zabrzmiało to trochę płaczliwie i byłem z tego powodu wściekły, ale starych ludzi łatwo doprowadzić do płaczu. I łatwo ich przestraszyć.

Brad kiwnął głową.

– Przeprosiny przyjęte. A teraz idź powieś to na miejsce. Swoją drogą, nie powinieneś w ogóle wychodzić podczas deszczu. Zwłaszcza do lasu. Co będzie, jeśli się poślizgniesz, wywrócisz i złamiesz sobie pieprzone biodro? No? Kto, twoim zdaniem, będzie musiał dźwigać pod górę twoje zwłoki?

– Nie wiem – odparłem. Chciałem się po prostu od niego odczepić. Im dłużej go słuchałem, tym bardziej wydawał mi się podobny do Percy’ego. William Wharton, szaleniec, który przybył na Zieloną Milę jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku, złapał raz Percy’ego i tak go nastraszył, że Percy zsikał się w spodnie. Jeśli któryś z was piśnie o tym choćby słówko, za tydzień będzie stał w kolejce do garkuchni, ostrzegł nas potem. Teraz, po wszystkich tych latach, słyszałem niemal, jak Brad mówi te same słowa, dokładnie tym samym tonem głosu. Tak jakbym, pisząc o tych starych dziejach, otworzył jakieś niewidoczne drzwi, które łączą przeszłość z teraźniejszością – Percy’ego Wetmore’a z Bradem Dolanem, Janice Edgecombe z Elaine Connelly, więzienie Cold Mountain z domem starców Georgia Pines. Wiedziałem, że rozmyślając o tym, spędzę kolejną bezsenną noc.

Dałem krok w przód, w stronę kuchennych drzwi, i Brad ponownie chwycił mnie za nadgarstek. Nie jestem pewien co do pierwszego razu, ale teraz zrobił to specjalnie, ściskając tak, żeby zabolało. Rozejrzał się dookoła sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu w ten wczesny deszczowy poranek, czy nikt nie widzi, że maltretuje jednego ze starców, którymi miał się opiekować.

– Co robisz w tym lesie? – zapytał. – Wiem, że nie chodzisz tam po to, by trzepać kapucyna, te dni masz już dawno za sobą, więc co tam robisz?

– Nic – odparłem, powtarzając sobie, żeby zachować spokój, nie pokazać mu, jak bardzo mnie boli, zachować spokój i pamiętać, że pyta tylko o las, że nic nie wie o szałasie. – Po prostu spaceruję. Aby rozjaśnić umysł.

– Na to jest już za późno, Paulie. Nigdy nie będziesz miał jasnego umysłu. – Brad ponownie ścisnął mój cienki stary nadgarstek, miażdżąc kruche kości, i rozglądał się na boki, by upewnić się, że jest bezpieczny. Nie bał się łamać przepisów; bał się wyłącznie tego, że ktoś go na tym złapie. W tym także przypominał Percy’ego Wetmore’a, który nigdy nie pozwalał nikomu zapomnieć, iż jest siostrzeńcem gubernatora. – Biorąc pod uwagę twój wiek, to cud, że w ogóle pamiętasz, jak się nazywasz. Jesteś, kurwa, o wiele za stary. Nawet na takie jak to muzeum. Ciarki chodzą mi po grzbiecie, kiedy na ciebie patrzę, Paulie.

– Puść mnie – powiedziałem, starając się, żeby w moim głosie nie zabrzmiał ów płaczliwy ton. Nie chodziło mi tylko o dumę. Obawiałem się, że jeśli go usłyszy, może go to sprowokować, tak jak zapach potu może czasami sprowokować złego psa do ataku, chociaż w innym wypadku tylko by warczał. To przypomniało mi reportera, który pisał o procesie Johna Coffeya. Nazywał się Hammersmith i był strasznym człowiekiem. Najstraszniejsze było w nim to, że w ogóle o tym nie wiedział.

Zamiast puścić moją rękę, Dolan ponownie mnie ścisnął. Jęknąłem cicho. Nie mogłem się powstrzymać. Zabolało mnie aż w kostkach nóg.

– Co tam robisz, Paulie? Powiedz mi.

– Nic – odparłem. Powstrzymywałem łzy, ale bałem się, że wybuchnę płaczem, jeśli będzie się nade mną tak dalej pastwił. – Nic. Po prostu spaceruję. Lubię spacerować, puść mnie!

Puścił, lecz tylko po to, żeby złapać mnie za drugą dłoń, którą trzymałem zaciśniętą.

– Otwórz – powiedział. – Pokaż tatusiowi, co tam masz.

Zrobiłem to, a on skrzywił się z niesmakiem, widząc resztki mojej drugiej grzanki. Zacisnąłem ją w prawej dłoni, kiedy zaczął mi miażdżyć lewą, i palce miałem teraz uwalane masłem, a raczej margaryną; nie dawali nam tutaj oczywiście prawdziwego masła.

– Idź do domu i umyj ręce – warknął, po czym cofnął się i zjadł kawałek drożdżówki. – Jezu Chryste.

Wszedłem po stopniach. Trzęsły mi się nogi, a serce waliło niczym silnik z nieszczelnymi zaworami i luźnymi starymi tłokami. Łapiąc za klamkę drzwi, które miały mnie zaprowadzić do kuchni – i w bezpieczne miejsce – usłyszałem za sobą głos Dolana.

– Jeśli poskarżysz się komuś, że za mocno cię ścisnąłem, Paulie, powiem, że masz przywidzenia. Początki starczej demencji. Wiesz dobrze, że mi uwierzą. A jeśli pokażesz im siniaki, pomyślą, że sam je sobie zrobiłeś.

Tak. To, co mówił, było prawdą. I coś takiego mógł śmiało powiedzieć Percy Wetmore, Percy, który jakimś cudem pozostał młody i podły, podczas gdy ja się zestarzałem.

– Nie zamierzam nikomu się skarżyć – mruknąłem. – Nie mam na co.

– To świetnie, stary pierniku – rzucił lekkim kpiącym tonem, tonem złamasa (by użyć słowa Percy’ego), któremu się wydaje, iż będzie wiecznie młody. – I pamiętaj, że mam zamiar odkryć, co tam knujesz. Mam zamiar się tym zająć. Słyszysz?

Dobrze słyszałem, ale się nie odezwałem, nie chcąc go dodatkowo satysfakcjonować. Wszedłem do środka, minąłem kuchnię (w nozdrza wpadł mi zapach smażącej się jajecznicy i parówek, lecz nie miałem już na nie apetytu) i powiesiłem z powrotem poncho na wieszaku. A potem ruszyłem na górę, do mojego pokoju – odpoczywając po każdym stopniu, dając memu sercu czas, żeby trochę zwolniło – i zabrałem stamtąd swoje papiery. Zszedłem z nimi na werandę. Kiedy siadałem przy małym stoliku obok okna, do środka zajrzała moja przyjaciółka Elaine. Sprawiała wrażenie zmęczonej i niezbyt zdrowej. Uczesała włosy, ale wciąż była w szlafroku. My, stare pierniki, nie dbamy tak bardzo o elegancję; na ogół nas na to po prostu nie stać.

– Nie chcę ci przeszkadzać – powiedziała. – Widzę, że zabierasz się do pisania.

– Nie wygłupiaj się – odparłem. – Mam więcej czasu niż Carter tabletek na wątrobę. Wejdź.

Weszła, lecz zatrzymała się tuż przy drzwiach.

– Chodzi o to, że znowu miałam bezsenną noc… – zaczęła. – Wyjrzałam przypadkiem przez okno…

– I zobaczyłaś, jak ucinam sobie miłą pogawędkę z panem Dolanem – dodałem, przerywając jej. Miałem nadzieję, że tylko zobaczyła; że nie otworzyła okna i nie usłyszała, jak błagam płaczliwym głosem, by mnie puścił.

– Nie wyglądała na miłą i nie wyglądała na przyjazną – stwierdziła. – Ten Dolan się tobą interesuje, Paul. Pytał mnie o ciebie nie dalej jak w zeszłym tygodniu. Nie zwróciłam na to wtedy większej uwagi, pomyślałam, że lubi się po prostu wtrącać w cudze sprawy, ale teraz zaczynam się martwić.

– Pytał o mnie? – Miałem nadzieję, że nie dałem po sobie poznać, jak bardzo mnie to zaniepokoiło. – O co konkretnie?

– Na przykład, dokąd chodzisz na spacery. I dlaczego w ogóle chodzisz na spacery.

– Facet nie wierzy w kulturę fizyczną, to jedno nie ulega kwestii – stwierdziłem, próbując się roześmiać.

– On uważa, że masz jakąś tajemnicę. Ja też tak uważam.

Otworzyłem usta, choć sam nie wiem, co chciałem powiedzieć. Nim zdążyłem się odezwać, Elaine podniosła swoją powykrzywianą, lecz w dziwny sposób piękną dłoń.

– Jeśli masz tajemnicę, nie chcę jej znać, Paul. Twoje sprawy należą do ciebie. Tak mnie wychowano, ale nie wszyscy podzielają ten punkt widzenia. Bądź ostrożny. To wszystko, co chciałam ci powiedzieć. A teraz zostawiam cię samego, żebyś popracował.

Była już w drzwiach, gdy zawołałem ją po imieniu. Odwróciła się i posłała mi pytające spojrzenie.

– Kiedy skończę to, co piszę… – zacząłem, a potem potrząsnąłem lekko głową. Nie tak powinienem to ująć. – Jeśli w ogóle skończę to, co piszę, czy będziesz chciała to przeczytać?

Przez chwilę się zastanawiała, a potem na jej ustach pojawił się ten szczególny uśmiech, który łatwo może zawrócić w głowie mężczyźnie nawet tak staremu jak ja.

– To będzie dla mnie prawdziwy zaszczyt.

– Nie mów nic o zaszczycie, dopóki nie przebrniesz przez ostatnią stronę – powiedziałem, mając na myśli śmierć Delacroix.

– Tak czy owak przeczytam – stwierdziła. – Od początku do końca. Obiecuję. Ale najpierw musisz skończyć to pisać.

Powiedziawszy to, wyszła. Minęło jednak dużo czasu, nim cokolwiek napisałem. Przez prawie godzinę gapiłem się przez okno, stukałem piórem w blat stolika i patrzyłem, jak stopniowo rozjaśnia się szarówka, rozmyślając o Bradzie Dolanie, który nazywał mnie Paulie i którego nigdy nie nudziły dowcipy o żółtkach i bambusach, o makaroniarzach i żabojadach. Myślałem także o tym, co powiedziała mi Elaine Connelly: “On uważa, że masz jakąś tajemnicę. Ja też tak uważam”.

Może rzeczywiście mam tajemnicę. Tak, chyba ją mam. A Brad Dolan chce ją odkryć. Nie dlatego, że mogło to być coś ważnego (chyba nie jest ważna dla nikogo poza mną), lecz dlatego, że jego zdaniem starcy tacy jak ja nie powinni mieć tajemnic. Nie powinni zabierać poncha z wieszaka i nie powinni mieć żadnych tajemnic. Żeby nie ubzdurali sobie, że wciąż są ludźmi. A dlaczego nie wolno nam tak myśleć? Tego nie wiedział. W tym także był podobny do Percy’ego.

Tak oto moje myśli, niczym płynąca zakolami rzeka, wróciły do tego samego miejsca, w którym się znajdowały, gdy Brad Dolan wychylił się zza pojemnika na śmieci i złapał mnie za nadgarstek: do Percy’ego Wetmore’a, do podłego Percy’ego Wetmore’a i tego, jak zemścił się na człowieku, który go wyśmiał. Delacroix rzucał kolorową szpulkę, a Pan Dzwoneczek przynosił ją z powrotem – i za którymś razem szpulka odbiła się od ściany i wypadła na korytarz. Tego tylko było trzeba; Percy spostrzegł, że trafia mu się niepowtarzalna okazja.

2

– Nie, ty durniu! – wrzasnął Brutal, ale Percy nie zwracał na niego uwagi. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy mysz dopadła szpulki – zbyt podekscytowana, by zdać sobie sprawę, że tuż obok czyha jej stary wróg – zmiażdżył ją podeszwą swojego czarnego roboczego buta. Kręgosłup Pana Dzwoneczka pękł z głośnym trzaskiem, a z pyszczka trysnęła krew. Ciemne oczka wyszły z orbit i zobaczyłem w nich zdumienie i udrękę, która prawie niczym nie różniła się od ludzkiej.

Delacroix wydał z siebie krzyk rozpaczy. Wystawił ręce przez kraty i próbował dosięgnąć Pana Dzwoneczka, powtarzając z płaczem jego imię.

Percy krzywo się do niego uśmiechnął. Do niego, ale także do mnie i Brutala.

– Nareszcie. Wiedziałem, że wcześniej czy później jej dopadnę. To była tylko kwestia czasu, naprawdę – stwierdził, po czym odwrócił się i powoli odszedł Zieloną Milą, zostawiając na zielonym linoleum leżącego w czerwonej kałuży krwi Pana Dzwoneczka.

Dean zerwał się zza biurka, uderzając się w kolano i zrzucając na podłogę tabliczkę, na której zaznaczali wyniki gry w karty. Tkwiące w niej kołki wypadły z dziurek i rozsypały się we wszystkie strony, ale ani Dean, ani Harry, któremu za parę minut kończył się dyżur, nie zwrócili na to w ogóle uwagi.

– Coś ty zrobił?! – wrzasnął Dean. – Coś ty, kurwa, zrobił, durny ciołku?!

Percy nie odpowiedział. Gładząc palcami włosy, minął bez słowa biurko i wszedł do mojego gabinetu. Odpowiedzi udzielił za niego William Wharton.

– Nie wie pan, co zrobił? Nauczył pewnego żabojada, że niemądrze jest się z niego śmiać – stwierdził, po czym sam wybuchnął śmiechem, zdrowym, wiejskim śmiechem, rubasznym i głębokim. Wśród spotkanych przeze mnie w tym okresie ludzi (na ogół wzbudzających przerażenie) byli tacy, którzy wydawali się normalni, tylko kiedy się śmieli. Jednym z nich był Dziki Bill Wharton.

Przyjrzałem się ponownie myszy. Wciąż oddychała, ale na jej wąsikach osiadły kropelki krwi, a błyszczące wcześniej oczka zachodziły mgłą. Brutal podniósł kolorową szpulkę, spojrzał na nią, a potem popatrzył na mnie. Był tym wszystkim tak samo oszołomiony jak ja. Za nami lamentował ogarnięty rozpaczą Delacroix. Nie chodziło oczywiście tylko o mysz; Percy dokonał wyłomu w jego systemie obronnym i Francuz dawał teraz wyraz całemu dręczącemu go przerażeniu.

– Och, nie – zawodził, płacząc i modląc się po francusku. – Och, nie, nie, biedny Pan Dzwoneczek, biedny stary Pan Dzwoneczek, och, nie…

– Dajcie mi ją – rozległ się nagle czyjś głęboki głos.

Podniosłem wzrok, w ogóle nie poznając tego głosu, i ujrzałem przed sobą Johna Coffeya. Podobnie jak Delacroix, sięgał rękoma przez kraty, ale mógł to zrobić tylko do połowy przedramion; dalej były na to po prostu zbyt grube. W przeciwieństwie do Dela nie wymachiwał nimi, lecz wyciągał tak daleko, jak to było możliwe, i otworzył dłonie. Widać było, że ma w tym jakiś cel i że mu na nim zależy. Jego głos miał zupełnie inne brzmienie i dlatego chyba nie poznałem go w pierwszej chwili. W niczym nie przypominał zagubionego zapłakanego olbrzyma, który od kilku tygodni zajmował tę celę.

– Niech pan mi ją da, panie Edgecombe! Póki jest jeszcze czas!

W tym momencie przypomniałem sobie, co mi zrobił, i zrozumiałem. Nie sądziłem, żeby to wiele pomogło, z drugiej strony jednak nie mogło chyba zaszkodzić. Podnosząc mysz z podłogi, skrzywiłem się – pod skórą Pana Dzwoneczka było tyle połamanych kości, że wydawało mi się, iż trzymam w ręku obszytą futrem poduszkę na szpilki. To nie była infekcja dróg moczowych. A jednak…

– Co ty wyprawiasz? – zapytał mnie Brutal, kiedy położyłem Pana Dzwoneczka na ogromnej prawej dłoni Coffeya. – Co się tu, do diabła, dzieje?

Coffey odsunął ręce od krat. Mysz leżała nieruchomo na jego dłoni; wystający między kciukiem i palcem wskazującym ogonek kołysał się lekko w powietrzu. A potem Coffey przykrył ją lewą dłonią, tworząc coś w rodzaju kolebki. Nie widzieliśmy już samego Pana Dzwoneczka, tylko jego ogon, którego koniuszek drżał niczym zamierające wahadło. Coffey podniósł ręce do twarzy i rozsunął palce prawej dłoni, tak że powstały między nimi odstępy podobne do tych między więziennymi kratami.

Brutal stanął obok mnie. Wciąż trzymał w palcach kolorową szpulkę.

– Co mu strzeliło do głowy? – zapytał.

– Ćśśś – syknąłem.

Delacroix przestał nagle jęczeć.

– Proszę cię, John – szepnął. – Och, Johnny, pomóż mu, proszę, pomóż mu, s’il vous plait.

Przyłączyli się do nas Dean i Harry, ten ostatni ze starą talią kart Airplane w ręku.

– Co tu się dzieje? – zapytał Dean, ale ja pokręciłem tylko głową. Czułem, że znów jestem pod wpływem hipnozy, niech mnie diabli, jeśli nie byłem.

John Coffey wsadził usta między dwa palce i wciągnął energicznie powietrze. Na chwilę czas zatrzymał się w miejscu. A potem Coffey wyprostował się i zobaczyłem twarz człowieka, który sprawiał wrażenie ciężko chorego albo cierpiącego straszliwy ból. Otworzył szeroko oczy i wbił zęby w grubą dolną wargę; jego ciemna twarz przybrała kolor, który przypominał zmieszany z błotem popiół. Coś zacharczało mu w gardle.

– Jezusie kochany – szepnął nagle Brutal, otwierając oczy tak szeroko, że przestraszyłem się, iż wyskoczą mu z orbit.

– Co jest? – zapytał szczekliwym głosem Harry. – Co jest?

– Ogon! Nie widzisz? Ogon!

Ogon Pana Dzwoneczka nie przypominał już zamierającego wahadła; poruszał się żwawo niczym ogon kota, który poluje na ptaki. A potem spomiędzy dłoni Coffeya dobiegł znajomy pisk.

Coffey wydał z siebie ponownie to chrapliwe rzężenie i odwrócił głowę na bok jak ktoś, kto odkaszlnął flegmę i ma zamiar ją wypluć. Zamiast flegmy z ust i nosa wyleciały mu czarne owady – wydaje mi się, że to były owady i inni twierdzą to samo, ale po dziś dzień nie mam pewności. Zaroiły się wokół niego tak gęstą chmarą, że przez chwilę nie widzieliśmy jego twarzy.

– Chryste Panie, co to jest? – zapytał Dean piskliwym przerażonym głosem.

– Nic takiego – usłyszałem swój głos. – Nie bójcie się, to nic takiego, za chwilę ich nie będzie.

I rzeczywiście, podobnie jak wówczas, gdy Coffey wyleczył moją infekcję dróg moczowych, “robaki” pobielały i znikły.

– Rany boskie – szepnął Harry.

– Paul? – odezwał się niepewnym tonem Brutal. – Paul?

Coffey całkowicie doszedł do siebie – niczym ktoś, komu udało się szczęśliwie odkaszlnąć kawałek mięsa, który utkwił w tchawicy. Pochylił się, położył na podłodze złączone dłonie i otworzył je. Spomiędzy palców wyskoczył całkiem zdrowy Pan Dzwoneczek – bez jednego guza, bez najmniejszego skrzywienia kręgosłupa. Zatrzymał się na chwilę przy drzwiach celi Coffeya, a potem przebiegł przez korytarz do celi Delacroix. Kiedy mnie mijał, zobaczyłem, że na wąsikach wciąż ma kropelki krwi.

Delacroix złapał go, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, i zaczął obsypywać bezwstydnie głośnymi całusami. Dean, Harry i Brutal przyglądali się temu oniemiali ze zdumienia. A potem Brutal dał krok do przodu i podał Francuzowi przez kraty kolorową szpulkę. Delacroix z początku jej nie dostrzegł; był zbyt zaabsorbowany Panem Dzwoneczkiem. Zachowywał się jak ojciec, któremu uratowano tonącego syna. Brutal poklepał go szpulką po ramieniu. Delacroix podniósł wzrok, zobaczył ją, wziął do ręki i z powrotem zajął się Panem Dzwoneczkiem, gładząc go po futerku i radując nim oczy, tak jakby musiał się bez przerwy upewniać, że owszem, jego podopieczny czuje się dobrze, jest zdrów i cały i nic mu nie dolega.

– Rzuć szpulkę – powiedział Brutal. – Chcę zobaczyć, jak biegnie.

– On jest zdrów, szefie Howell, on jest zdrów, dzięki Bogu.

– Rzuć szpulkę – powtórzył Brutal. – Rób, co mówię.

Delacroix pochylił się z ociąganiem, najwyraźniej nie chcąc ponownie wypuszczać z rąk Pana Dzwoneczka, przynajmniej nie teraz. A potem bardzo delikatnie rzucił szpulkę. Potoczyła się po podłodze, minęła po drodze pudełko po cygarach i odbiła od ściany. Pan Dzwoneczek puścił się za nią w pogoń, ale nie biegł tak szybko jak poprzednio. Wydawał się powłóczyć lekko lewą tylną łapką i to najbardziej mnie uderzyło – to, przypuszczam, urealniło całe wydarzenie. To lekkie utykanie.

Po chwili dogonił jednak szpulkę, dogonił bez większych trudności i zaczął popychać ją nosem do Delacroix, wkładając w to cały swój stary entuzjazm. Odwróciłem się do Johna Coffeya, który stał w drzwiach swojej celi i uśmiechał się. Był to raczej zmęczony uśmiech i nie nazwałbym go szczęśliwym, lecz z jego twarzy zniknęło już to usilne pragnienie, które widziałem, kiedy prosił, żeby podać mu mysz. Zniknął także lęk i ból, które wykrzywiły jego rysy, gdy się krztusił. Miałem przed sobą ponownie naszego starego Johna Coffeya z trochę nieobecnym wyrazem twarzy i dziwnymi, utkwionymi gdzieś daleko oczyma.

– Pomogłeś – powiedziałem. – Prawda, duży?

– Prawda – odparł. Uśmiechnął się szerzej i przez kilka chwil jego uśmiech wydawał się rzeczywiście szczęśliwy. – Pomogłem. Pomogłem myszy Dela. Pomogłem… – w tym miejscu umilkł, nie mogąc sobie przypomnieć jej imienia.

– Panu Dzwoneczkowi – podpowiedział Dean. Przyglądał się uważnie Johnowi Coffeyowi, tak jakby oczekiwał, że zaraz stanie w ogniu albo zacznie lewitować w swojej celi.

– Prawda – potwierdził Coffey. – Panu Dzwoneczkowi. To cyrkowa mysz. Będzie mieszkać w domku ze szkła.

– Żebyś wiedział, że będzie – mruknął Harry, również wlepiając wzrok w Johna Coffeya. Za naszymi plecami Delacroix położył się na pryczy, posadził sobie Pana Dzwoneczka na piersi i zaczął mu nucić jakąś francuską piosenkę, która brzmiała jak kołysanka.

Coffey spojrzał w stronę biurka oficera dyżurnego i drzwi, które prowadziły do mojego gabinetu i znajdującej się za nim szopy.

– Szef Percy jest zły – oznajmił. – Szef Percy jest podły. Nadepnął na mysz Dela. Nadepnął na Pana Dzwoneczka.

A potem, zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, położył się na swojej pryczy i odwrócił twarzą do ściany.

3

Kiedy mniej więcej dwadzieścia minut później ja i Brutal weszliśmy do magazynu, Percy stał odwrócony do nas plecami i polerował dębowe poręcze i nogi Starej Iskrówy. Puszkę z pastą znalazł na półce nad koszem, do którego wrzucaliśmy nasze brudne mundury (a czasami również cywilne ciuchy; pracownikom więziennej pralni było wszystko jedno, co piorą). Może wam się to wydać dziwaczne, a nawet makabryczne, ale dla Brutala i mnie była to najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. Starą Iskrówę miała jutro obejrzeć szeroka publiczność, a Percy chciał, żeby wszyscy myśleli, że to on pociąga za sznurki.

– Percy – powiedziałem cicho.

Odwrócił się, popatrzył na nas i melodyjka, którą nucił, uwięzła mu w gardle. Wbrew temu, czego się spodziewałem, nie zobaczyłem w jego oczach lęku, w każdym razie nie w pierwszej chwili. Doszedłem do wniosku, że Percy sprawia wrażenie jakby starszego, i pomyślałem, że John Coffey miał rację. Był podły. Podłość jest niczym narkotyk – nikt na świecie nie zna się na tym lepiej ode mnie – i wiedziałem, że po krótkim okresie eksperymentowania Percy całkowicie się od niej uzależnił. To, co zrobił tej myszy, sprawiło mu przyjemność. A jeszcze większą przyjemność sprawiły mu lamenty Delacroix.

– Przestań się mnie czepiać – odezwał się prawie sympatycznym tonem. – To przecież tylko mysz. I świetnie wiecie, że nie powinna się w ogóle znaleźć na bloku.

– Myszy nic się nie stało – oświadczyłem. Serce waliło mi w piersi, ale starałem się, żeby mój głos zabrzmiał spokojnie, prawie obojętnie. – Czuje się świetnie. Biega, piszczy i goni swoją szpulkę. W zabijaniu gryzoni jesteś takim samym fuszerem jak we wszystkim, co tutaj robisz.

Percy spojrzał na mnie ze zdumieniem i niedowierzaniem.

– Myślisz, że w to uwierzę? Słyszałem, jak w niej chrupnęło! Możesz sobie gadać, co…

– Stul dziób.

Wybałuszył oczy.

– Co? Coś ty powiedział?

Podszedłem do niego krok bliżej. Czułem, jak pulsuje mi żyła pośrodku czoła. Nie pamiętałem, kiedy ostatnim razem byłem taki wściekły.

– Nie cieszysz się, że Panu Dzwoneczkowi nic się nie stało? Po całej tej gadce o tym, że naszym zadaniem jest zapewnienie więźniom spokoju, zwłaszcza kiedy zbliża się ich pora, myślałem, że będziesz zadowolony. Że kamień spadnie ci z serca. Skoro Del ma jutro przejść Zieloną Milę i w ogóle.

Percy wlepił wzrok w Brutala. Jego wystudiowany spokój zmienił się w niepewność.

– W co wy ze mną, do diabła, gracie? – zapytał.

– W nic z tobą nie gramy, przyjacielu – stwierdził Brutal. – A to, że nas o to posądziłeś, jest jednym z wielu powodów, dla których nie można ci ufać. Chcesz znać prawdę? Moim zdaniem jesteś żałosny.

– Jeszcze się doigracie – zagroził nam Percy. W jego głosie słychać było niepokój. I zakradający się z powrotem strach: strach przed tym, czego od niego chcemy, strach przed tym, co możemy mu zrobić. Cieszyło mnie, że to usłyszałem. Strach powinien go uczynić bardziej skłonnym do ustępstw. – Znam różnych ludzi. Ważnych ludzi – oznajmił.

– Tak mówisz, ale potworny z ciebie kłamca – powiedział Brutal. Można było pomyśleć, że zaraz wybuchnie śmiechem.

Percy rzucił szmatkę do polerowania na siedzenie krzesła.

– Zabiłem tę mysz – stwierdził niezbyt pewnym głosem.

– Idź i sprawdź – mruknąłem. – To wolny kraj.

– Pójdę – odparł. – Żebyście wiedzieli, że pójdę. Minął nas, zaciskając wargi i obracając grzebień w swoich małych dłoniach (Wharton miał rację, były ładne). Wspiął się po schodkach i pochylając głowę, wszedł do mojego gabinetu. Brutal i ja staliśmy przy Starej Iskrówie czekając, aż wróci, i w ogóle ze sobą nie rozmawiając. Nie wiem jak Brutal, lecz ja nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Nie wiedziałem w ogóle, co mam myśleć o tym, co przed chwilą zobaczyliśmy.

Minęły trzy minuty. Brutal wziął do ręki szmatkę i zaczai polerować grube listwy oparcia. Skończył jedną i zabrał się za następną, kiedy Percy pojawił się z powrotem. Zbiegając po stopniach, potknął się i o mało nie upadł. Kiedy się do nas zbliżał, uginały się pod nim kolana. Na jego twarzy widać było konsternację i niedowierzanie.

– Podmieniliście je – oświadczył piskliwym oskarżycielskim głosem. – Podmieniliście jakoś te myszy, sukinsyny. Bawicie się moim kosztem i jeśli zaraz nie przestaniecie, będziecie tego cholernie żałować! Wyrzucą was na zbity pysk, zobaczycie! Kim wy jesteście? Za kogo się uważacie?

Umilkł, łapiąc kurczowo oddech i zaciskając dłonie w pięści.

– Powiem ci, kim jesteśmy – odezwałem się. – Jesteśmy ludźmi, z którymi pracujesz i będziesz pracował, Percy… ale już bardzo niedługo.

Chwyciłem go za ramiona niezbyt mocno, lecz zdecydowanie. Tak, żeby poczuł.

Percy chciał się wyrwać.

– Zabieraj swoje brudne…

Brutal złapał go za prawą rękę – cała dłoń Percy’ego, mała, miękka i biała, zniknęła w jego opalonej pięści.

– Zamknij jadaczkę, synu. Jeśli nie chcesz wpaść w poważne kłopoty, masz teraz ostatnią okazję, żeby wydłubać wosk z uszu.

Obróciłem go, postawiłem na podwyższeniu, a potem pchnąłem do tyłu, aż jego kolana zetknęły się z siedzeniem krzesła elektrycznego i musiał usiąść. Cały spokój Percy’ego zniknął; podobnie jak podłość i arogancja. Te cechy są całkiem realne, ale musicie pamiętać, że Percy był bardzo młody. W jego wieku stanowią tylko cienki polor niczym brzydka emalia. Można ją zeskrobać. Widziałem, że Percy jest gotów nas wysłuchać.

– Chcę, żebyś dał nam słowo – powiedziałem.

– Jakie słowo? – Wciąż wykrzywiał pogardliwie usta, ale w jego oczach pojawiło się przerażenie. Moc w nastawni była wyłączona, lecz drewniane siedzenie Starej Iskrówy miało własną moc i widziałem, że Percy świetnie ją czuje.

– Słowo, że jeśli wyznaczymy cię na jutro, odejdziesz do Briar Ridge i zostawisz nas w spokoju – oznajmił Brutal. Mówił to z pasją, jakiej nigdy jeszcze u niego nie słyszałem. – Następnego dnia poprosisz o przeniesienie.

– A jeśli tego nie zrobię? Jeżeli zadzwonię po prostu do pewnych ludzi i powiem, że mnie dręczycie i próbujecie przestraszyć? Że się nade mną pastwicie?

– Jeśli masz takie dobre znajomości, jak twierdzisz, może rzeczywiście pójdziemy na zieloną trawkę – stwierdziłem. – Ale postaramy się, żeby tobie też pewne sprawy nie uszły na sucho, Percy.

– Myślicie, że ktoś się przejmie tym, iż rozdeptałem tresowaną mysz skazanego na śmierć mordercy? Oczywiście, z wyjątkiem tego kretyna?

– Nie. Lecz trzech ludzi widziało, jak nie ruszyłeś małym palcem, kiedy Dziki Bill Wharton próbował zadusić Deana Stantona łańcuszkiem od kajdanek. Tym mogą się przejąć, Percy. Tym przejmie się nawet gubernator.

Na policzkach i czole Percy’ego wystąpiły czerwone plamy.

– Sądzicie, że wam uwierzą? – zapytał, lecz w jego głosie nie było już poprzedniej agresywności. Doszedł widać do wniosku, że ktoś może nam uwierzyć. A Percy nie lubił kłopotów. Łamanie przepisów było w porządku. Nie w porządku było dać się na tym złapać.

– Mam kilka zdjęć szyi Deana, zanim zeszły mu siniaki – oświadczył Brutal. Nie wiedziałem, czy mówi prawdę, ale brzmiało to przekonująco. – Wiesz, co z nich wynika? Że Wharton dusił go bardzo długo, nim ktoś go odciągnął. Chociaż ty stałeś tak blisko. Będziesz musiał odpowiedzieć na kilka trudnych pytań, zgodzisz się z tym? A taki smród może się ciągnąć za człowiekiem bardzo długo. Długo potem, jak jego krewni wyprowadzą się ze stanowego Kapitolu i zasiądą na werandzie rodzinnego domu z koktajlem miętowym w ręku. Świadectwo pracy to bardzo interesująca rzecz i może do niego zajrzeć mnóstwo osób.

Percy spoglądał nieufnie to na mnie, to na Brutala. Jego lewa ręka powędrowała w górę i wygładziła włosy. Nic nie mówił, ale miałem wrażenie, że trzymamy go w szachu.

– Daj spokój, skończmy z tym – powiedziałem. – Przecież nie chcesz pracować z nami, tak samo jak my nie chcemy pracować z tobą.

– Nienawidzę tego miejsca! – wybuchnął. – Nie mogę znieść tego, jak mnie traktujecie! Tego, że nie daliście mi najmniejszej szansy! – To ostatnie było dalekie od prawdy, lecz uznałem, że nie jest to odpowiedni moment, by się z nim spierać. – Ale nie lubię, jak ktoś przypiera mnie do muru. Tato nauczył mnie, że jak człowiek na to raz pozwoli, inni będą nim pomiatali przez całe życie. – W jego oczach, nie tak ładnych jak dłonie, ale również niczego sobie, błysnął gniew. – A najbardziej nie lubię, jak przypiera mnie do muru wielki małpiszon podobny do niego – stwierdził, spoglądając na mojego starego przyjaciela. – Brutal… trafnie cię przezwali.

– Musisz coś zrozumieć, Percy – powiedziałem. – Z naszego punktu widzenia, to ty przypierasz nas do muru. Powtarzamy ci bez przerwy, jak powinieneś się zachowywać, lecz ty robisz wszystko po swojemu, a potem, kiedy sprawy przybiorą zły obrót, chowasz się za swoimi politycznymi koneksjami. Rozdeptanie myszy Delacroix… – Brutal posłał mi szybkie spojrzenie i natychmiast się wycofałem. – To, że próbowałeś rozdeptać mysz Delacroix, stanowi świetny przykład. Dajesz wszystkim w kość i w końcu reagujemy po prostu tym samym. Ale posłuchaj: jeśli zrobisz co trzeba, wyjdziesz stąd pachnący jak róża; jak młody człowiek, który robi szybką karierę. Nikt nie będzie wiedział o naszej małej pogawędce. Więc jaka jest twoja odpowiedź? Zachowaj się choć raz jak dorosły. Obiecaj, że odejdziesz po Delacroix.

Zaczął się nad tym zastanawiać. Po kilku chwilach w jego oczach pojawił się błysk, ten szczególny rodzaj błysku, który widać, gdy ktoś wpada nagle na dobry pomysł. Niezbyt mnie to ucieszyło, ponieważ pomysły, które były dobre dla Percy’ego, nie musiały się okazać dobre dla nas.

– Pomyśl tylko – dodał Brutal. – Jak miło będzie nie mieć więcej do czynienia z tym parszywym Whartonem.

Percy pokiwał głową i pozwoliłem mu wstać z krzesła. Wygładził koszulę od munduru, wsadził ją w spodnie, przeczesał grzebieniem włosy i dopiero wtedy zmierzył nas wzrokiem.

– Dobrze, zgadzam się. Jeśli wyznaczycie mnie jutro do Delacroix, następnego dnia składam podanie do Briar Ridge. Mówimy sobie do widzenia. Zadowoleni?

– Zadowoleni – odpowiedziałem. W jego oczach ciągle widziałem ten błysk, ale byłem zbyt zadowolony, żeby się tym przejmować.

Percy wyciągnął rękę.

– Umowa stoi?

Podałem mu swoją. To samo zrobił Brutal.

Po raz kolejny wystawił nas do wiatru.

4

Następny dzień okazał się najgorętszy i ostatni z nietypowej fali październikowych upałów. Kiedy przyjechałem do pracy, na zachodzie grzmiało i gromadziły się tam ciemne chmury. Wieczorem podeszły bliżej i widzieliśmy, jak przeszywają je białoniebieskie zygzaki błyskawic. Tej nocy, mniej więcej koło dziesiątej, przez hrabstwo Trapingus przeszło tornado, zabijając cztery osoby i zrywając dach ze stajni w Tefton, a Cold Mountain nękały burze i huraganowe wiatry. Tak jakby same niebiosa protestowały przeciwko złej śmierci Eduarda Delacroix.

Z początku wszystko szło jak po maśle. Del spędził spokojny dzień w celi, chwilami bawiąc się z Panem Dzwoneczkiem, na ogół jednak leżąc na swojej pryczy i głaszcząc go. Wharton próbował kilka razy sprowokować Dela – raz zaczął wrzeszczeć coś o myszburgerach, które upieką, kiedy stary szczęściarz Pierre zatańczy two-stepa w piekle – ale mały Francuz nie zareagował i Wharton, doszedłszy widać do wniosku, że nie wymyśli nic lepszego, dał za wygraną.

Brat Schuster przyjechał kwadrans po dziesiątej i ku naszej radości oświadczył, że odmówi z Delem Ojcze Nasz w luizjańskiej odmianie francuskiego. Uznaliśmy to za dobry omen. I oczywiście nie mieliśmy racji.

Świadkowie zaczęli przybywać koło jedenastej. Rozmawiali na ogół przyciszonym tonem o zbliżającej się burzy i spekulowali na temat ewentualnego wyłączenia mocy, które mogło opóźnić egzekucję. Żaden nie wiedział, że Stara Iskrówa ma własny generator i jeśli nie trafi go piorun, przedstawienie na pewno się odbędzie. Harry miał dyżur w nastawni, w związku z czym razem z Billem Dodge’em i Percym Wetmore’em pełnili funkcje bileterów, wskazując ludziom krzesła i pytając, czy nie mają ochoty na szklankę zimnej wody. Obecne były dwie kobiety: siostra dziewczyny, którą Del zgwałcił i zamordował, oraz matka jednej z ofiar pożaru. Ta ostatnia była postawna, blada i zdeterminowana. Ma nadzieję, oznajmiła Harry’emu Terwilligerowi, że człowiek, którego przyjechała obejrzeć, śmiertelnie się boi i dobrze wie, że w piekle płonie już dla niego stos i czekają zastępy szatana. Następnie wybuchła płaczem i schowała twarz w chusteczkę, niewiele mniejszą od poszwy na poduszkę.

Gdzieś blisko uderzył piorun, prawie nie stłumiony przez blaszany dach. Mężczyźni ocierali spocone policzki i wyglądali niezbyt świeżo pod krawatem o tak późnej porze. W szopie było gorąco jak w piecu. I wszyscy oczywiście gapili się na Starą Iskrówę. Być może przed kilkoma dniami robili sobie żarty na temat tego wieczoru, teraz jednak, o godzinie wpół do dwunastej, przeszła im na nie ochota. Na początku tych zapisków wspomniałem, że poczucie humoru bardzo szybko opuszczało ludzi, którzy mieli zasiąść na naszym dębowym meblu, ale nie tylko skazańcom rzedła mina, gdy nadchodziła pora egzekucji. Krzesło wydawało się po prostu takie bezwstydnie nagie: stało na podwyższeniu, z wystającymi po obu stronach klamrami na nogi, niczym jakiś specjalny sprzęt, który musi nosić osoba chora na polio. Ludzie prawie nie rozmawiali i kiedy kolejny piorun trzasnął ostro i boleśnie niczym rozszczepione drzewo, siostra dziewczyny, którą zabił Delacroix, cicho krzyknęła. Jako ostatni zajął miejsce w sektorze dla świadków Curtis Anderson zastępujący dyrektora Mooresa.

O wpół do dwunastej udałem się wraz z Brutalem i Deanem do celi Delacroix. Del siedział na pryczy, trzymając na kolanach Pana Dzwoneczka. Łebek myszy zwrócony był ku skazańcowi, małe paciorkowate oczy utkwione w jego twarzy. Del gładził go po czubku głowy, między uszami. Po policzkach płynęły mu wielkie łzy i to właśnie one tak bardzo zainteresowały mysz. Del podniósł wzrok na odgłos naszych kroków. Był bardzo blady. Za plecami czułem raczej, niż widziałem stojącego w drzwiach celi i obserwującego nas Johna Coffeya.

Del skrzywił się, słysząc metaliczny brzęk kluczy, ale zachował zimną krew i gładził Pana Dzwoneczka po głowie, kiedy przekręciłem klucz w zamku i otworzyłem drzwi.

– Cześć, szefie Edgecombe – powiedział. – Cześć, chłopcy. Powiedz cześć, Panie Dzwoneczku.

Pan Dzwoneczek jednak wciąż wpatrywał się w twarz małego łysego Francuza, jakby nie mógł zrozumieć, skąd biorą się jego łzy. Kolorowa szpulka odłożona była schludnie do pudełka marki Corona – odłożona po raz ostatni, pomyślałem ze smutkiem.

– Eduardzie Delacroix, jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości…

– Szefie Edgecombe?

Przez chwilę wahałem się, czy mam skończyć przygotowaną mowę.

– O co chodzi, Del? – zapytałem w końcu.

– Proszę – powiedział, podając mi mysz. – Niech pan nie pozwoli, żeby Panu Dzwoneczkowi stało się coś złego.

– Nie sądzę, żeby pozwolił się wziąć. Nie jest…

Mais oui, powiedział, że pójdzie do pana. Powiedział, że dobrze pana zna, szefie Edgecombe, i że zabierze go pan do tego miejsca na Florydzie, gdzie myszy pokazują swoje sztuczki. Powiedział, że panu ufa. – Delacroix wysunął rękę dalej i niech mnie kule biją, jeśli mysz nie zeszła z jego dłoni na moje ramię. Była tak lekka, że nie poczułem nawet na kurtce jej ciężaru, wyłącznie małą kulkę ciepła. – I jeszcze jedno, szefie. Niech pan nie da się do niego zbliżać temu draniowi. Niech pan nie pozwoli, żeby skrzywdził moją mysz.

– Nie, Del, nie pozwolę.

Pytanie brzmiało, co mam z nią zrobić teraz? Nie mogłem pokazać się zgromadzonym świadkom z myszą siedzącą na ramieniu.

– Ja go wezmę, szefie – zahuczał głos za moimi plecami. To był głos Johna Coffeya i niesamowite było, że powiedział to właśnie w tym momencie, tak jakby czytał w moich myślach. – Tylko na chwilę. Oczywiście jeśli Del nie ma nic przeciwko.

Del, uspokojony, pokiwał głową.

– Tak, ty go potrzymaj, John, aż skończy się ta cała głupota. A potem… – Wzrok Dela pobiegł z powrotem ku mnie i Brutalowi. – Potem zabierzecie go na Florydę. Do tego Mouseville.

– Tak, Paul i ja razem go odwieziemy – potwierdził Brutal, obserwując niespokojnym okiem Pana Dzwoneczka, który przeszedł z mojego ramienia na wielką wyciągniętą dłoń Coffeya. Zrobił to bez żadnego protestu, w ogóle nie starając się uciec; faktycznie zeskoczył na rękę Johna Coffeya tak samo ochoczo jak przedtem na moje ramię. – Weźmiemy sobie krótki urlop. Prawda, Paul?

Pokiwałem głową. Del pokiwał także, z rozjaśnionymi oczyma i lekkim uśmiechem na ustach.

– Ludzie będą płacili dziesięć centów, żeby go obejrzeć. A dzieciaki dwa centy. Dobrze mówię, szefie Howell?

– Zgadza się, Del.

– Jest pan dobrym człowiekiem, szefie Howell – oznajmił Del. – Pan też, szefie Edgecombe. Czasami na mnie krzyczeliście, oui, ale tylko kiedy musieliście. Wszyscy jesteście dobrzy z wyjątkiem Percy’ego. Chciałbym się z wami spotkać w jakimś innym miejscu. Mauvais temps, mauvaise chance.

– Mam ci coś do powiedzenia, Del – oświadczyłem. – Te słowa muszę powiedzieć każdemu, zanim stąd odejdzie. Nic specjalnego, ale na tym polega między innymi moja praca. W porządku?

Oui, monsieur – odparł i spojrzał po raz ostatni na Pana Dzwoneczka, który przycupnął na szerokim ramieniu Johna Coffeya. – Au revoir, mon ami – szepnął i zaczai płakać. – Je t’aime, mon petit.

Posłał myszy pocałunek. Powinno to się wydać śmieszne albo po prostu groteskowe, lecz żaden z nas nie odniósł takiego wrażenia. Popatrzyłem na Deana, po chwili musiałem jednak odwrócić wzrok. Dean spoglądał w stronę izolatki i dziwnie się uśmiechał. Sądzę, że hamował łzy. Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Zacząłem od tego, że jestem przedstawicielem wymiaru sprawiedliwości, i kiedy skończyłem, Delacroix wyszedł po raz ostatni ze swojej celi.

– Poczekaj sekundę – powiedział Brutal, po czym sprawdził wygolone miejsce na czubku jego głowy, tam gdzie nakłada się hełm. Kiwnął do mnie głową, a potem klepnął go po ramieniu. – Ani jednego włoska. Idziemy.

I tak Eduard Delacroix wybrał się na ostatni spacer Zieloną Milą, z płynącymi po policzkach strużkami potu i łez, słuchając grzmotu huczącego nad naszymi głowami. Brutal szedł po lewej stronie skazańca, ja po prawej, a Dean zamykał orszak.

Schuster czekał już w moim gabinecie, w którym stali, pełniąc wartę, strażnicy Ringgold i Battle. Uśmiechnął się do Delacroix i przemówił w jego ojczystym języku. Francuszczyzna Schustera wydawała się trochę sztywna, ale odniosła wspaniały skutek. Del odwzajemnił uśmiech, po czym podszedł do duchownego, wziął go w ramiona i uściskał. Ringgold i Battle stężeli, ale ja podniosłem uspokajająco rękę i pokręciłem głową.

Schuster słuchał przez chwilę zdławionych przez łzy słów Dela, po czym pokiwał głową, jakby świetnie wszystko rozumiał, i poklepał go po plecach.

– Nie rozumiem nawet jednej czwartej z tego, co on mówi – szepnął.

– Nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie – mruknął Brutal.

– Ja też, synu – stwierdził z uśmiechem Schuster. Był z nich wszystkich najlepszy i dopiero teraz uświadamiam sobie, że nie wiem, co się z nim stało. Mam nadzieję, że bez względu na to, jak potoczyły się jego losy, nie stracił wiary.

Złożył ręce do modlitwy i dał Delacroix znak, żeby ukląkł. Francuz zrobił to.

Not’ Pére, qui êtes aux cieux – zaczął Schuster i Delacroix zawtórował mu. Odmówili razem Modlitwę Pańską w tej płynnie brzmiącej luizjańskiej odmianie francuszczyzny, aż do słów mais déliverez-nous du mal, ainsi soit-il. W tym momencie Del przestał płakać i zupełnie się uspokoił. Następnie wysłuchaliśmy (po angielsku) kilku wersetów z Biblii, w tym obowiązkowego fragmentu o cichej wodzie. Wygłosiwszy go, Schuster chciał wstać, ale Del złapał go za rękaw koszuli i zaczął mówić coś po francusku. Schuster wysłuchał go uważnie i odpowiedział na jego pytanie. Del znowu się odezwał i spojrzał na niego z nadzieją.

– On ma jeszcze pewną prośbę, panie Edgecombe – stwierdził Schuster, zwracając się do mnie. – Chce odmówić modlitwę, przy której nie mogę mu asystować z powodu mojej wiary. Pozwolić mu?

Spojrzałem na zegar na ścianie. Była za siedemnaście minut dwunasta.

– Tak – zgodziłem się – ale niech się pośpieszy. Musimy trzymać się rozkładu, rozumie pan.

– Rozumiem.

Schuster odwrócił się do Delacroix i kiwnął głową.

Del zamknął oczy, jakby miał zamiar się modlić, ale przez moment w ogóle się nie odzywał. Zmarszczył czoło i miałem wrażenie, że sięga gdzieś głęboko do zakamarków umysłu niczym człowiek, który zagląda na strych, szukając przedmiotu od bardzo, bardzo dawna nie używanego (ani potrzebnego). Zerknąłem ponownie na zegar i już chciałem coś powiedzieć – właściwie zrobiłbym to, gdyby Brutal nie pociągnął mnie za rękaw i nie pokręcił głową.

A potem Del zaczął się cicho, lecz szybko modlić w tym swoim francuskim żargonie, który był zaokrąglony, miękki i zmysłowy niczym piersi młodej dziewczyny.

Marie! Je vous salue, Marie, oui, pleine de grâce; le Seigneur est avec vous; vous êtes bénie entre toutes les femmes, et mon cher Jésus, le fruit de vos entrailles, est béni. – Znowu płakał, ale nie sądzę, żeby zdawał sobie z tego sprawę. – Sainte Marie, Ô, ma mère, Mère de Dieu, priez pour moi, priez pour nous, pauv’ pécheurs, maint’ant et à l’heure… l’heure de notre mort. L’heure. – Dygocząc cały, wziął głęboki oddech. – Ainsi soit-il.

Kiedy Delacroix podniósł się z klęczek, w jedynym oknie mojego gabinetu pojawiło się niebieskobiałe światło błyskawicy. Wszyscy oprócz Dela podskoczyli w miejscu, on jednak wciąż wydawał się zatopiony w starej modlitwie. Wyciągnął w bok jedną rękę, w ogóle na nas nie patrząc. Brutal wziął ją i szybko uścisnął. Delacroix spojrzał na niego i lekko się uśmiechnął.

Nous voyons… – zaczął i urwał. A potem z widocznym wysiłkiem przerzucił się z powrotem na angielski. – Możemy już iść, szefie Howell i szefie Edgecombe. Pogodziłem się z Bogiem.

– To dobrze – powiedziałem, zastanawiając się, czy pogodzi się z Bogiem za dwadzieścia minut, po drugiej stronie… Miałem nadzieję, że jego ostatnia modlitwa została wysłuchana i że Matka Boska będzie modlić się za niego z całego serca i duszy, ponieważ Eduard Delacroix, gwałciciel i morderca, potrzebował teraz wszystkich modlitw, jakie mógł zebrać. Na dworze zagrzmiał kolejny piorun.

– Chodź, Del. Już niedaleko.

– To świetnie, szefie, naprawdę świetnie. Bo już się nie boję.

Mimo tych słów widziałem w jego oczach, że – Ojcze Nasz czy nie Nasz, Zdrowaś Mario czy nie Zdrowaś – nie mówi prawdy. Przemierzając ostatnie jardy zielonego dywanu i pochylając głowę w drzwiach prawie wszyscy się boją.

– Stań na dole, Delacroix – mruknąłem cicho, kiedy wszedł do szopy, ale było to polecenie, którego wcale nie musiałem mu dawać. Rzeczywiście zatrzymał się na dole, stanął jak wryty, a spowodował to widok Percy’ego Wetmore’a, który czekał na niego na podwyższeniu, mając przy lewej nodze wiadro z gąbką, a tuż za prawym biodrem telefon łączący z gubernatorem.

Non – szepnął Del niskim strwożonym głosem. – Nie, tylko nie on!

– Ruszaj – zareagował Brutal. – Nie spuszczaj po prostu z oczu mnie i Paula. Zapomnij, że on tutaj jest.

– Ale…

Ludzie odwrócili się w naszą stronę, lecz ja przesunąłem się trochę do przodu i zdołałem złapać Delacroix pod lewy łokieć, tak że nikt tego nie zauważył.

– Spokojnie – wymamrotałem tak cicho, że usłyszeć mnie mógł tylko Del… i być może Brutal. – Większość tych ludzi będzie pamiętała sposób, w jaki odszedłeś, więc pokaż im, na co cię stać.

W tej samej chwili nad naszymi głowami zahuczał najgłośniejszy do tej pory piorun, tak głośny, że wprawił w wibrację blaszany dach szopy. Percy podskoczył, jakby go ktoś potrącił, i Del parsknął pogardliwym śmiechem.

– Zaraz znowu zleje się w portki – stwierdził i wyprężył pierś. – Chodźmy. Miejmy to już za sobą.

Zbliżyliśmy się do podwyższenia. Delacroix zerkał nerwowo w stronę świadków – tym razem było ich około dwudziestu pięciu – ale Brutal, Dean i ja nie spuszczaliśmy oczu z krzesła. Wszystko wydawało mi się w porządku. Podniosłem kciuk i posłałem pytające spojrzenie Percy’emu, który skrzywił lekko wargę, jakby chciał powiedzieć: “Co to znaczy, czy wszystko w porządku? Jasne, że tak”.

Miałem nadzieję, że się nie myli.

Kiedy Delacroix dotarł do podwyższenia, Brutal i ja ujęliśmy go instynktownie pod łokcie. Podest miał tylko osiem cali wysokości, nie więcej, ale zdziwilibyście się, ilu z nich, nawet największych twardzieli, potrzebowało pomocy przy pokonaniu tego ostatniego stopnia w swoim życiu.

Del poradził sobie jednak całkiem dobrze. Zatrzymał się na chwilę przed krzesłem (celowo nie patrząc na Percy’ego), a potem autentycznie do niego przemówił, tak jakby się przedstawiał.

C’est moi – oznajmił.

Percy wyciągnął rękę w jego stronę, ale Delacroix sam się obrócił i usiadł. Przykląkłem z jego lewej, a Brutal z prawej strony. Osłaniając krocze i gardło w sposób, jaki już opisywałem, rozchyliłem klamrę tak, że jej otwarte szczęki objęły białą nogę Francuza tuż nad kostką. Ponownie zagrzmiało i przeszedł mnie dreszcz. Pot zalewał mi oczy. Mouseville, tłukło mi się po głowie, nie wiadomo dlaczego. Mouseville, z biletami po dziesięć centów dla dorosłych i po dwa dla dzieciaków, które będą oglądać Pana Dzwoneczka w jego szklanym domku.

Klamra nie chciała się zatrzasnąć. Słyszałem, jak Del łapie kurczowo powietrze. Płuca, które za niecałe cztery minuty miały stać się zwęglonymi workami, starały się dotrzymać kroku oszalałemu ze strachu sercu. To, że Delacroix zabił pół tuzina osób, wydawało się w tej chwili najmniej ważną sprawą. Nie chcę się tutaj wypowiadać na temat dobra i zła, stwierdzam po prostu, jak było.

– Co się dzieje? – zapytał szeptem Dean, klękając koło mnie.

– Nie mogę… – zacząłem i w tej samej chwili klamra zamknęła się z głośnym trzaskiem. Jej szczęki musiały przyciąć skórę Delowi, bo skrzywił się i cicho syknął. – Przepraszam – szepnąłem.

– Nic nie szkodzi, szefie – uspokoił mnie. – Będzie bolało tylko przez minutę.

Przy klamrze Brutala zamontowana była elektroda i jej zapięcie zawsze trwało trochę dłużej, w związku z czym podnieśliśmy się z klęczek prawie jednocześnie. Dean unieruchomił lewą, a Percy prawą rękę Delacroix. Byłem gotów interweniować, gdyby Percy potrzebował pomocy, ale poradził sobie z klamrą lepiej niż ja ze swoją. Widziałem, że Del cały dygocze, tak jakby już teraz płynął przez niego lekki prąd. Czułem także zapach jego potu. Kwaśny i intensywny niczym woń sosu do marynat.

Dean dał Percy’emu znak głową. Percy spojrzał przez ramię – zobaczyłem miejsce na podbródku, w którym zaciął się tego dnia przy goleniu – i powiedział niskim zdecydowanym głosem:

– Przerzuć na jedynkę!

Rozległ się szum, podobny do tego, jaki wydaje stara lodówka, i rozjaśniły się nieco żarówki wiszące pod stropem szopy. Usłyszałem kilka westchnień i wypowiedzianych półgłosem uwag. Del wyprostował się na krześle i zacisnął palce na dębowych poręczach tak mocno, aż pobielały mu kłykcie. Oczy latały mu na wszystkie strony i zaczął jeszcze szybciej oddychać.

– Spokojnie – mruknął Brutal. – Spokojnie, Del, świetnie ci idzie. Trzymaj się, świetnie ci idzie.

Hej, kochani, przeleciała mi przez głowę myśl. Zobaczcie, co potrafi zrobić Pan Dzwoneczek! Nad naszymi głowami ponownie huknął piorun.

Percy dał krok w przód i wypiął dumnie pierś. To był jego wielki dzień. Stał na środku sceny, w niego wpatrzone były oczy wszystkich. Wszystkich z wyjątkiem jednej osoby. Delacroix zobaczył, kto przed nim stoi, i spuścił wzrok. Dałbym sobie rękę uciąć, że Percy sypnie się, kiedy będzie musiał wypowiedzieć w obecności świadków swoją kwestię, on jednak wygłosił ją bez zająknięcia, niesamowicie spokojnym głosem.

– Eduardzie Delacroix, na mocy werdyktu wydanego przez równych ci stanem przysięgłych oraz prawomocnego wyroku sędziego zostałeś skazany na śmierć na krześle elektrycznym. Niech Bóg ma w opiece mieszkańców tego stanu. Czy masz coś do powiedzenia przed wykonaniem wyroku?

Del próbował coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się tylko strwożony szept, składający się z samych samogłosek. W kącikach ust Percy’ego ukazał się pogardliwy uśmiech i miałem ochotę położyć go trupem. Ale Del oblizał wargi i spróbował ponownie.

– Przepraszam za to, co zrobiłem – powiedział. – Oddałbym wszystko, żeby cofnąć wskazówki zegara, ale nikt tego nie potrafi. Więc teraz… – Nad naszymi głowami eksplodował piorun. Del podskoczył w górę na tyle, na ile pozwalały mu klamry. Oczy wychodziły mu z orbit i miał spoconą twarz. – Więc teraz płacę swoją cenę. Niech Bóg mi wybaczy. – Oblizał ponownie wargi i spojrzał na Brutala. – Nie zapomnijcie o swojej obietnicy – dodał szeptem, który przeznaczony był tylko dla nas.

– Nie martw się, nie zapomnimy – powiedziałem i poklepałem go po zimnej jak glina ręce. – Pan Dzwoneczek pojedzie do Mouseville…

– Takiego wała – mruknął Percy, prawie nie poruszając ustami, niczym stary garownik, i zapinając pas na jego piersi. – Nie ma w ogóle takiego miejsca. Ci faceci wymyślili tę bajeczkę, żebyś się grzecznie zachowywał. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć, pedale.

Jakaś iskierka w oczach Dela powiedziała mi, że gdzieś w głębi duszy dawno podejrzewał, że go nabieramy… ale gdyby mu pozwolono, dałby się oszukiwać do samego końca. Popatrzyłem z osłupieniem i wściekłością na Percy’ego, który odpowiedział mi hardym spojrzeniem. Możesz mnie teraz pocałować, mówiły jego oczy. I miał oczywiście rację. Nie mogłem nic zrobić, nie w obecności świadków, nie z siedzącym na krześle Delacroix, który znajdował się w obliczu śmierci. W tej chwili mogliśmy tylko kontynuować to, co zaczęliśmy.

Percy zdjął kaptur z haczyka i włożył go Delowi na głowę, naciągając materiał pod wystający podbródek małego Francuza, żeby odsłonić otwór na górze. Następną czynnością było wyjęcie gąbki z wiadra i wsunięcie jej do kasku i właśnie w tym momencie Percy po raz pierwszy odszedł od ustalonego porządku: zamiast pochylić się i wyciągnąć gąbkę z wiadra, zdjął stalowy kask z oparcia krzesła i pochylił się, trzymając go w rękach. Innymi słowy, zamiast podnieść gąbkę do kasku – co byłoby bardziej naturalne – pochylił się z kaskiem do gąbki. Powinienem się domyślić, że coś jest nie w porządku, lecz byłem zbyt zdenerwowany. Podczas tej egzekucji kompletnie nie kontrolowałem sytuacji. Co się tyczy Brutala, w ogóle nie patrzył na Percy’ego – ani w chwili kiedy Percy pochylił się nad wiadrem (obracając się, żeby częściowo zasłonić przed nami to, co robi), ani kiedy wyprostował się i odwrócił do Dela, z kaskiem, w którym tkwiła już brązowa okrągła gąbka. Brutal patrzył na materiał, który zasłaniał twarz Dela. Patrzył, jak na czarnej jedwabnej masce ukazywał się owal jego otwartych ust, a potem materiał ponownie podnosił się przy wydechu. Na czole i skroniach Brutala, tuż nad linią włosów pojawiły się wielkie krople potu. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby pocił się podczas egzekucji. Stojący za nim Dean sprawiał wrażenie zdezorientowanego i chorego – wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał się przed zwróceniem kolacji. Wszyscy wyczuwaliśmy, że coś jest nie w porządku, teraz to wiem, lecz nie mieliśmy pojęcia co. Nikt z nas nie wiedział wtedy o pytaniach, jakie Percy zadał Jackowi Van Hayowi. Było ich wiele, ale podejrzewam, że większość stanowiła zasłonę dymną. To, co interesowało Percy’ego… moim zdaniem interesowała go tylko gąbka. Jaką spełnia funkcję? Dlaczego trzeba ją zamoczyć w słonej wodzie…? Co się dzieje, jeśli się tego nie zrobi?

Co się stanie, jeśli gąbka będzie sucha?

Percy nałożył kask na głowę Dela. Mały Francuz ponownie podskoczył i zajęczał, tym razem głośniej. Kilku świadków poruszyło się niespokojnie na rozkładanych krzesłach. Dean zrobił krok do przodu, chcąc pomóc Percy’emu zapiąć pasek pod brodą, ale ten dał mu znak, żeby się zatrzymał. Dean pozostał na miejscu, a potem zgarbił się lekko i skrzywił, kiedy ścianami szopy wstrząsnął kolejny grom. Chwilę później o dach zabębniły pierwsze krople deszczu; brzmiało to, jakby ktoś rzucał pełne garście orzeszków na tarę do prania.

Słyszeliście na pewno, jak ludzie opowiadają, że “zastygła im krew w żyłach”? Jasne. Wszyscy to słyszeliśmy, ale ja poczułem, że dzieje się ze mną coś podobnego tylko raz, mniej więcej dziesięć sekund po godzinie dwunastej tamtej burzliwej nocy w październiku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku. Nie sprawił tego wyraz jadowitego triumfu na twarzy Percy’ego, kiedy odsunął się od zakapturzonej skrępowanej postaci, która siedziała na Starej Iskrówie; sprawiło to coś, co powinienem był zobaczyć, a czego nie zobaczyłem. Po policzkach Dela nie ściekała płynąca spod kasku woda. Wtedy dopiero się zorientowałem.

– Eduardzie Delacroix – powiedział Percy – zgodnie z prawem tego stanu przez twoje ciało popłynie teraz prąd elektryczny, co spowoduje zgon.

Popatrzyłem na Brutala w udręce, przy której moja infekcja dróg moczowych wydawała się błaha jak stłuczony palec. “Gąbka jest sucha”, szepnąłem bezgłośnie, ale on potrząsnął głową, nie rozumiejąc, o co mi chodzi, i dalej patrzył na czarną jedwabną maskę, która zapadała się i podnosiła w rytmie ostatnich oddechów Francuza.

Chciałem wziąć Percy’ego pod łokieć, ale on się odsunął, posyłając mi jednocześnie spłoszone spojrzenie. Trwało tylko sekundę, lecz powiedziało mi wszystko. Powtarzał później swoje kłamstwa i półprawdy i różni ważni ludzie na ogół mu wierzyli, ale ja wiedziałem swoje. Percy był zdolnym uczniem, gdy robił coś, na czym mu zależało – odkryliśmy to podczas prób. Uważnie słuchał Jacka Van Haya, kiedy ten wyjaśniał mu, jak zmoczona w słonej wodzie gąbka przewodzi prąd, ukierunkowując go i zmieniając ładunek w rodzaj wycelowanego w mózg elektrycznego pocisku. O tak, Percy dokładnie wiedział, co robi. Uwierzyłem mu chyba, gdy twierdził później, że nie zdawał sobie sprawy, do czego to doprowadzi, lecz to nie kwalifikuje się nawet do umieszczenia w rubryce dobrych intencji, nieprawdaż? Nie sądzę. Jedyne, co mogłem w tym momencie zrobić, to wrzasnąć w obecności zastępcy dyrektora i wszystkich świadków do Jacka Van Haya, żeby nie włączał prądu. Gdybym miał pięć sekund, być może tak właśnie bym postąpił, ale Percy nie dał mi nawet pięciu sekund.

– Niech Bóg zmiłuje się nad twoją duszą – zwrócił się do przerażonej, zdyszanej postaci na krześle elektrycznym, a potem spojrzał w stronę prostokątnej drucianej siatki, za którą stali Harry i Jack, ten ostatni z ręką na przełączniku oznaczonym napisem: SUSZARKA MABEL. Po prawej stronie siatki stał doktor, wbijając oczy w czarną torbę stojącą między stopami, tak samo cichy i skromny jak zawsze. – Wrzuć na dwójkę!

Z początku nic nie odbiegało od normy – buczenie stało się tylko nieco głośniejsze niż przedtem, a ciało Delacroix skoczyło do przodu, kiedy prąd poraził jego mięśnie.

Później sprawy przybrały zły obrót.

Buczenie przestało być jednostajne; jego ton zaczął się podnosić i opadać. Towarzyszył mu teraz głośny trzask, jakby ktoś zgniatał w dłoni celofan. Poczułem jakiś potworny odór, ale dopiero widząc wydobywające się spod kasku niebieskie smugi dymu, uprzytomniłem sobie, że to palą się włosy i koralowa gąbka. Dym smużył się także z otworu na szczycie kasku, przez który przechodził kabel.

Delacroix zaczai dygotać i kręcić się na krześle. Jego zakapturzona głowa latała na wszystkie strony, jakby chciała wyrazić stanowczy protest. Unieruchomione klamrami nogi podrygiwały w górę i w dół. Na dworze znowu zagrzmiało i zaczęło mocniej padać.

Popatrzyłem na Deana Stantona, który odpowiedział mi przerażonym spojrzeniem. Spod kasku Dela dobiegł stłumiony trzask, zupełnie jakby szyszka eksplodowała w ognisku. Widziałem, że dym uchodzi teraz także przez kaptur, sącząc się małymi strużkami.

Skoczyłem w stronę nastawni, ale nim zdążyłem otworzyć usta, Brutus Howell złapał mnie za rękę tak mocno, aż zamrowiło mnie pod łokciem. Był blady jak kreda, ale całkowicie opanowany.

– Nie każ Jackowi wyłączać – powiedział półgłosem. – Cokolwiek chcesz zrobić, nie każ mu wyłączać. Jest już za późno.

Świadkowie nie słyszeli z początku krzyków Dela. Deszcz bębnił w blaszany dach, a huk piorunów zlewał się ze sobą. Lecz ci z nas, którzy stali na podwyższeniu, słyszeli je całkiem wyraźnie – dobiegający spod dymiącego kaptura zdławiony skowyt bólu, odgłos, jaki może wydawać zwierzę kaleczone przez snopowiązałkę.

Buczenie elektryczności było teraz nierówne i głośne; co jakiś czas przerywały je trzaski podobne do tych, które słychać w radiu podczas zakłóceń atmosferycznych. Delacroix kołysał się na krześle niczym dzieciak urządzający dziką awanturę. Podwyższenie zadygotało nagle, a on skoczył do przodu z taką siłą, że o mało nie zerwał krępujących go pasów. Prąd również wykręcał go na wszystkie strony i usłyszałem głośne chrupnięcie, kiedy kość prawego ramienia złamała się lub wypadła z panewki. Zabrzmiało to, jakby ktoś rozbijał wielkim młotem drewnianą skrzynię. Spodnie pociemniały mu w kroczu, a potem zaczął wydawać z siebie straszliwe, podobne do szczurzych pisków dźwięki, które słychać było wyraźnie mimo padającej ulewy.

– Co się z nim, do diabła, dzieje? – zawołał ktoś.

– Czy te klamry go utrzymają?

– Chryste Panie, co za smród! Fuj!

– Czy to normalne? – zapytała jedna z kobiet.

Delacroix kolebał się w przód i w tył, w przód i w tył. Percy gapił się na niego z rozdziawioną szeroko gębą. Spodziewał się czegoś ciekawego, to jasne, jednak z całą pewnością nie tego.

Jedwabny materiał na twarzy Delacroix zajął się ogniem. Do odoru palących się włosów i gąbki doszedł smród pieczonego mięsa. Brutal złapał wiadro, w którym była gąbka – teraz oczywiście puste – i ruszył szybkim krokiem w stronę zlewu zamontowanego w rogu szopy.

– Czy nie powinienem wyłączyć prądu, Paul? – zawołał przez siatkę Van Hay. Był zupełnie zdezorientowany. – Czy nie powinienem…

– Nie! Nie wyłączaj, na litość boską, nie wyłączaj! – wrzasnąłem. Brutal zrozumiał to pierwszy, ale mnie też nie zajęło to dużo czasu: musieliśmy doprowadzić wszystko do końca. Bez względu na to, co zamierzaliśmy robić dalej w życiu, jedno nie ulegało kwestii: musieliśmy skończyć z Delacroix. – Zostaw to wiadro! – krzyknąłem do Brutala, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy rozmawiali teraz głośno za naszymi plecami. Kilka osób wstało z krzeseł, a jedna czy dwie zaczęły krzyczeć. – Nie lej wody! Nie lej wody! Zwariowałeś?

Brutal odwrócił się w moją stronę i dotarło do niego, co mówię. Chciał oblać wodą człowieka, przez którego płynął prąd. No tak. Świetny pomysł. Rozejrzał się dookoła, zobaczył chemiczną gaśnicę i złapał ją zamiast wiadra. Mądry chłopak.

Kaptur zsunął się z twarzy małego Francuza, odsłaniając rysy ciemniejsze niż u Johna Coffeya. Jego oczy, będące w tej chwili tylko zdeformowanymi kulkami białej galarety, wypłynęły z oczodołów na policzki. Rzęsy zniknęły i kiedy na niego patrzyłem, ogniem zajęły się powieki. Dym wydobywał się spod otwartego kołnierzyka koszuli, a potem ona też zaczęła płonąć. I wciąż słychać było to wibrujące buczenie, od którego pękał mi łeb. Wydaje mi się, że taki albo podobny dźwięk rozbrzmiewa w głowach szaleńców.

Dean skoczył do przodu, wyobrażając sobie chyba, że ugasi gołymi rękoma płonącą koszulę Dela, ale szarpnąłem go do tyłu tak mocno, że o mało się nie przewrócił. Dotykanie Delacroix byłoby teraz niczym skok na druty wysokiego napięcia.

Nie oglądałem się za siebie, gdzie rozpętało się chyba prawdziwe piekło. Słyszałem łoskot przewracanych krzeseł i krzyk ludzi.

– Przestańcie, przestańcie, czy nie widzicie, że on ma już dosyć?! – wrzeszczała jedna z dwóch kobiet.

Curtis Andersen złapał mnie za ramię i pytał, co się na litość boską dzieje, co się dzieje i dlaczego nie każę Jackowi wyłączyć prądu.

– Bo nie mogę – odparłem. – Zaszliśmy zbyt daleko, żeby się cofnąć, nie widzisz? Za kilka sekund i tak będzie po wszystkim.

A jednak minęły jeszcze co najmniej dwie minuty, zanim było po wszystkim, najdłuższe dwie minuty w moim życiu. Delacroix był chyba prawie do samego końca przytomny. Krzyczał, dygotał i kołysał się na boki. Dym szedł z jego nozdrzy i ust, które przybrały głęboki fioletowy kolor dojrzałych śliwek. Guziki koszuli stopiły się albo poodpadały. Podkoszulek nie zajął się ogniem, lecz poczerniał i czuliśmy swąd włosów na jego piersi. Za nami ludzie pchali się do drzwi niczym ogarnięte paniką bydło. Nie mogli oczywiście się wydostać – byliśmy w końcu w cholernym więzieniu – tłoczyli się więc koło wyjścia, podczas gdy Delacroix smażył się (“Teraz się smażę, powtarzał stary Tu-Tut, gdy robiliśmy próbę generalną przed Alanem Bitterbuckiem, smażę się jak indyk w brytfannie”), a z nieba lał się deszcz i waliły pioruny.

W którymś momencie przypomniałem sobie o doktorze i poszukałem go wzrokiem. Wcale nas nie opuścił. Leżał nieprzytomny koło swojej czarnej torby.

Brutal podszedł do mnie, trzymając w ręku gaśnicę.

– Jeszcze nie – powiedziałem.

– Wiem.

Rozejrzeliśmy się za Percym. Stał teraz prawie dokładnie za Iskrówą, nieruchomy, z wybałuszonymi oczyma i palcem wciśniętym w usta.

Delacroix odchylił się w końcu do tyłu, a jego zniekształcona spuchnięta głowa opadła na ramię. Wciąż wstrząsały nim drgawki, ale takie drgawki widzieliśmy już wcześniej: to była tylko elektryczność. Kask przechylił się na bakier. Kiedy go zdejmowaliśmy, większa część skóry i wianuszek włosów zszedł razem z nim, jakby ktoś przykleił je do metalu silnym klejem.

– Wyłączaj! – krzyknąłem do Jacka, gdy przez ponad trzydzieści sekund dymiącą, przypominającą kształtem człowieka, zwęgloną bryłą na krześle wstrząsał wyłącznie prąd elektryczny. Buczenie natychmiast umilkło. Dałem głową znak Brutalowi, a on cisnął gaśnicę w ramiona Percy’ego tak mocno, że ten o mało nie spadł z podwyższenia.

– Gaś! – rozkazał. – To w końcu twoje przedstawienie, prawda?

Percy rzucił mu spojrzenie, które było jednocześnie mordercze i żałosne, a potem uzbroił gaśnicę, podpompował ją i strzelił wielkim obłokiem białej piany w człowieka na krześle. Zobaczyłem, jak noga Dęła drgnęła lekko, kiedy piana dotknęła jego twarzy, i pomyślałem: “O nie, będziemy musieli znowu dać mu kopa”, ale konwulsje się nie powtórzyły.

Andersen zwrócił się do spanikowanych świadków i zaczął tłumaczyć, że wszystko jest w porządku, że to tylko nagły wzrost mocy spowodowany wyładowaniami elektrycznymi, i w ogóle nie ma się czym przejmować. Za chwilę gotów był oznajmić, że to, co czuli w nozdrzach – diabelska mieszanka spalonych włosów, smażonego mięsa i świeżo upieczonego gówna prosto ze zwęglonych kiszek Eduarda Delacroix – to perfumy Chanel No. 5.

– Weź słuchawki doktora – poleciłem Deanowi, kiedy z gaśnicy przestała tryskać piana. Skazańca okrywał teraz biały całun i najgorszy odór przytłumiła gorzka woń chemikaliów.

– Panie doktorze? Czy mógłbym…

– Nie przejmuj się doktorem, weź po prostu jego słuchawki. Skończmy z tym… zabierzmy go stąd.

Dean pokiwał głową. “Skończmy z tym” i “zabierzmy go” były zdaniami, które w tym momencie nadzwyczaj silnie do niego przemawiały. Przemawiały do nas wszystkich. Pochylił się nad czarną torbą i zaczął w niej grzebać. Doktor poruszył się raz i drugi, nie dostał więc chyba zawału ani wylewu. To mnie ucieszyło. Martwił mnie sposób, w jaki Brutal spoglądał na Percy’ego.

– Idź do tunelu i zaczekaj przy wózku – powiedziałem.

Percy przełknął ślinę.

– Posłuchaj, Paul. Nie wiedziałem…

– Zamknij się. Idź do tunelu i zaczekaj przy wózku. Natychmiast!

Przełknął jeszcze raz ślinę, skrzywił się, jakby go to zabolało, a potem ruszył do drzwi prowadzących do tunelu. Idąc tulił w rękach pustą gaśnicę niczym małe dziecko. Dean minął go, niosąc mi słuchawki. Złapałem je i nałożyłem na uszy. Robiłem to wcześniej w wojsku, a takich rzeczy, podobnie jak jazdy rowerem, nigdy się nie zapomina.

Starłem pianę z piersi Delacroix i natychmiast musiałem powstrzymać torsje, widząc, jak wielki gorący kawał skóry oderwał się od ciała w taki sam sposób, w jaki skóra schodzi z… no, dobrze wiecie. Z usmażonego w brytfannie indyka.

– O mój Boże – usłyszałem za sobą płaczliwy głos, którego nie rozpoznawałem. – Czy to się zawsze tak odbywa? Dlaczego nikt mi nie powiedział? Nigdy bym tu nie przyszedł!

Teraz już za późno, przyjacielu, pomyślałem.

– Zabierzcie stąd tego człowieka – rzuciłem w stronę Deana, Brutala i w ogóle każdego, kto akurat słuchał… ale powiedziałem to dopiero wtedy, gdy byłem pewien, że nie wyrzygam się na dymiącą pierś Delacroix. – Proszę cofnąć się do drzwi.

Zmobilizowałem wszystkie swoje siły i przyłożyłem dysk stetoskopu do czerwonoczarnego surowego ciała, które odsłoniłem. Słuchając, modliłem się, żeby nic nie usłyszeć i rzeczywiście nic nie usłyszałem.

– Nie żyje – poinformowałem Brutala.

– Chwała Bogu.

– Tak. Chwała Bogu.Ty i Dean przynieście nosze. Chcę go stąd jak najszybciej zabrać.

5

Znieśliśmy zwłoki dwanaście schodków w dół i ułożyliśmy na wózku. Bałem się, że ugotowane ciało odejdzie od kości – wciąż pamiętałem o smażonym indyku starego Tu-Tuta – ale nic takiego się oczywiście nie stało.

Curtis Andersen został na górze i uspokajał widzów – w każdym razie próbował ich uspokoić – tak było lepiej, ponieważ nie widział, jak Brutal podnosi pięść na Percy’ego, który stał zupełnie oszołomiony przy wózku. Złapałem go za ramię i dobrze, że to zrobiłem. Dobrze dla Percy’ego, gdyż Brutal zamierzał zadać cios o niemal dekapitującej sile, i dobrze dla Brutala, bo gdyby ten cios doszedł celu, straciłby pracę i być może sam wylądował w więzieniu.

– Nie – powiedziałem.

– Co to znaczy “nie”? – zapytał rozjuszony Brutal. – Jak możesz mówić “nie”? Widziałeś, co zrobił. O co ci chodzi? Chcesz pozwolić, żeby w dalszym ciągu chroniły go jego koneksje? Po tym, co uczynił?

– Tak.

Brutal wlepił we mnie wzrok. Łzy stały mu w oczach z wściekłości.

– Posłuchaj mnie, Brutus. Jeśli go rąbniesz, najprawdopodobniej wszyscy pójdziemy na zieloną trawkę. Ty, ja, Dean, Harry, może nawet Jack Van Hay. Pozostali, na czele z Billem Dodge’em, awansują o szczebel albo dwa wyżej, a zarząd więziennictwa zatrudni trzech lub czterech bezrobotnych, żeby wypełnić wolne miejsca na samym dole. Tobie może to nie przeszkadza, ale… – W tym momencie wskazałem palcem Deana, który wpatrywał się w głąb wyłożonego cegłami, ociekającego wodą tunelu. W dłoni trzymał okulary i wydawał się prawie tak samo oszołomiony jak Percy. – Ale co z Deanem? Ma dwoje dzieci. Jedno jest w szkole średniej, drugie niedługo tam idzie.

– Więc jak to się skończy? – zapytał Brutal. – Pozwolimy, żeby uszło mu to płazem?

– Nie wiedziałem, że gąbka powinna być mokra – oświadczył cichym mechanicznym głosem Percy. Była to bajeczka, którą wymyślił oczywiście wcześniej, planując złośliwy figiel, a nie kataklizm, który obejrzeliśmy przed chwilą. – Podczas prób nigdy nie była mokra.

– Och, ty skurwielu… – zawołał Brutal, ruszając w jego stronę. Ponownie złapałem go za rękę i odciągnąłem do tyłu. Ktoś schodził na dół. Podniosłem wzrok, bojąc się, że zobaczę Curtisa Andersona, ale to był tylko Harry Terwilliger. Miał białe jak papier policzki i fioletowe wargi, jakby przed chwilą jadł jagodziankę.

– Na litość boską, Brutal – powiedziałem. – Delacroix nie żyje, nic tego nie zmieni, a Percy nie jest tego wart.

Czy w tamtym momencie zaświtał mi w głowie ten plan? Przyznam, że długo się nad tym zastanawiałem. Zastanawiałem się przez wszystkie te lata i nigdy nie znalazłem satysfakcjonującej odpowiedzi. Przypuszczam, że nie ma to większego znaczenia. Mnóstwo rzeczy nie ma większego znaczenia, nie przeszkadza to jednak ludziom długo się nad nimi zastanawiać.

– Mówicie o mnie, jakbym był meblem – poskarżył się Percy. Wciąż był oszołomiony i zdyszany, jak człowiek, którego ktoś uderzył mocno w żołądek, ale powoli dochodził do siebie.

– Jesteś meblem, Percy.

– Hej, nie możesz…

Z najwyższym wysiłkiem powstrzymałem się, żeby samemu go nie kropnąć. Woda kapała głośno z ceglanego stropu; nasze powykrzywiane cienie tańczyły na ścianach niczym cienie w tym opowiadaniu Edgara Allana Poe o wielkiej małpie z Rue Morgue. Zagrzmiał piorun, lecz tu na dole jego dźwięk był stłumiony.

– Chcę od ciebie usłyszeć tylko jedno, Percy – powiedziałem. – Że jutro, tak jak obiecałeś, złożysz podanie o przeniesienie do Briar Ridge.

– Możesz się o to nie martwić – oświadczył ponuro. Zerknął na okrytą prześcieradłem postać na wózku, uciekł w bok oczyma, przez chwilę patrzył na mnie, a potem ponownie odwrócił wzrok.

– Tak będzie najlepiej. W innym wypadku mógłbyś poznać Dzikiego Billa Whartona o wiele bliżej, niż masz na to ochotę – stwierdził Harry. – Moglibyśmy się o to postarać – dodał po krótkiej przerwie.

Percy bał się nas i bał się prawdopodobnie tego, co możemy mu zrobić, kiedy odkryjemy, że pytał Jacka Van Haya, do czego służy gąbka i dlaczego moczymy ją zawsze w solance, a jednak na wzmiankę o Whartonie w jego oczach pojawiło się prawdziwe przerażenie.

– Nie ośmieliłbyś się – szepnął.

– Owszem, ośmieliłbym się – odparł chłodno Harry. – I wiesz co? Uszłoby mi to na sucho. Ponieważ udowodniłeś już, że w postępowaniu z więźniami jesteś skrajnie nieostrożny. I niekompetentny.

Percy zacisnął pięści i zaróżowiły mu się lekko policzki.

– Nie jestem…

– Owszem, jesteś – oświadczył Dean, podchodząc bliżej. Otoczyliśmy Percy’ego półkolem, odcinając mu drogę również w głąb tunelu: tuż za nim stał wózek z ładunkiem dymiącego mięsa przykrytego prześcieradłem. – Przed chwilą spaliłeś żywcem Delacroix. Czy to nie jest przejaw skrajnej niekompetencji?

Percy zamrugał oczyma. Miał zamiar bronić się, udając niewiedzę, teraz jednak zorientował się, że wpadł we własne sidła. Nie wiem, co miał nam do powiedzenia, ponieważ w tej samej chwili u szczytu schodów pojawił się Curtis Andersen. Zobaczyliśmy go i cofnęliśmy się trochę, żeby nie sprawiać wrażenia, że grozimy Percy’emu.

– Co tu się, do kurwy nędzy, działo?! – ryknął Curtis. – Chryste Panie, tam na górze jest zarzygana cała podłoga! I jak śmierdzi! Kazałem staremu Tu-Tutowi i Magnussonowi otworzyć oboje drzwi, ale mogę się założyć, że smród będzie się unosić przez pięć lat. A ten dupek Wharton śpiewa już o tym piosenkę! Słyszę go!

– Potrafi czysto śpiewać? – zdziwił się Brutal. Wiecie, jak można zapalić gaz świetlny jedną iskrą i nie zrobić sobie krzywdy, jeśli jego stężenie nie jest w tym momencie zbyt wysokie? Tam na dole zdarzyło się coś podobnego. Przez chwilę gapiliśmy się bez słowa w Brutusa, a potem ryknęliśmy śmiechem. Piskliwy histeryczny rechot obijał się o sklepienie mrocznego korytarza niczym stado nietoperzy. Nasze cienie kołysały się i skakały po ceglanych ścianach. Pod koniec przyłączył się do nas nawet Percy. Po jakimś czasie umilkliśmy i wszyscy poczuliśmy się trochę lepiej. Poczuliśmy się z powrotem normalni.

– W porządku, chłopcy – powiedział Anderson, ocierając chusteczką załzawione oczy i tłumiąc wzbierający w gardle śmiech. – Co to było?

– Egzekucja – odparł Brutal. Jego spokojny ton zaskoczył chyba Andersona, ale nie zaskoczył mnie, przynajmniej nie tak bardzo; Brutal zawsze potrafił szybko zmieniać nastrój. – Udana egzekucja.

– Jak, na litość boską, możesz nazywać udaną egzekucją tego rodzaju fuszerkę? Niektórzy świadkowie nie będą mogli zasnąć przez cały miesiąc! Ta stara gruba szantrapa nie zaśnie pewnie przez rok!

Brutal wskazał ręką wózek z trupem okrytym prześcieradłem.

– Del nie żyje, prawda? A co do pańskich świadków, większość opowie jutro znajomym, że sprawiedliwości stało się zadość: Del spalił żywcem parę osób, odpłaciliśmy mu więc pięknym za nadobne i spaliliśmy żywcem jego. Tyle że to nie nam przypiszą całą zasługę. Powiedzą, że byliśmy narzędziem w ręku Boga. Może tkwi w tym zresztą ziarno prawdy. I chce pan wiedzieć, co jest w tym najśmieszniejsze? Ich znajomi będą żałować, że się tu nie pojawili.

Mówiąc to posłał Percy’emu jednocześnie zgryźliwe i pogardliwe spojrzenie.

– I co z tego, jeśli nawet ich to trochę ruszyło? – zapytał Harry. – Przybyli tutaj z własnej woli, nikt ich nie ciągnął.

– Nie wiedziałem, że gąbka ma być mokra – powtórzył głosem robota Percy. – Nigdy nie moczyliśmy jej podczas próby.

Dean spojrzał na niego ze skrajnym obrzydzeniem.

– Ile lat sikałeś na deskę od sedesu, zanim ktoś wytłumaczył ci, że trzeba ją podnieść? – zadrwił.

Percy otworzył usta, żeby odpowiedzieć, kazałem mu się jednak zamknąć. To dziwne, ale posłuchał.

– Percy zawalił sprawę. Oto, co się stało – poinformowałem Curtisa, po czym odwróciłem się do Percy’ego, żeby zaprzeczył. Nie zrobił tego, być może wyczytał w moich oczach, że lepiej będzie, jeśli Anderson uwierzy, iż to, co się stało, było wynikiem głupiego błędu, a nie celowego działania. Poza tym słowa wypowiedziane tu, w tunelu, w ogóle nie miały znaczenia. Dla niego i dla wszystkich ludzi jego pokroju znaczenie ma to, co powiedzą grube szychy – ludzie, którzy pociągają za sznurki. Dla Percych liczy się tylko to, co napiszą o tym w gazetach.

Anderson przyjrzał się niepewnym wzrokiem całej naszej piątce. Popatrzył nawet na Dela, ale ten nie miał zamiaru się odzywać.

– Przypuszczam, że mogło być gorzej – mruknął.

– Zgadza się – potwierdziłem. – Mógł w ogóle nie umrzeć.

Curtis zamrugał oczyma: ta możliwość nie przyszła mu najwyraźniej do głowy.

– Jutro chcę mieć na ten temat dokładny raport – powiedział. – I żaden z was nie piśnie o tym ani słowa dyrektorowi Mooresowi, zanim sam z nim nie porozmawiam. Zrozumiano?

Pokiwaliśmy raźnie głowami. Jeśli Curtis Anderson sam chciał o tym opowiedzieć dyrektorowi, nie mieliśmy nic przeciwko temu.

– Żeby tylko żaden z tych cholernych pismaków nie napisał o tym do gazety…

– Nie zrobią tego – uspokoiłem go. – Jeśli nawet spróbują, wydawcy nie skierują takiego materiału do druku. To zbyt brutalne jak na rodzinne gusta. Ale oni nie spróbują, mieliśmy tu dzisiaj samych weteranów. Wiedzą o tym tak samo dobrze jak my.

Anderson zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem kiwnął głową i odwrócił się do Percy’ego. Na jego normalnie sympatycznym obliczu pojawiło się obrzydzenie.

– Jesteś głupim dupkiem i nie mogę na ciebie patrzeć – oznajmił i widząc osłupienie w oczach Percy’ego, pokiwał głową. – Jeśli jednak powiesz któremuś ze swoich wysoko postawionych przyjaciół, co tu ode mnie usłyszałeś, wyprę się tego w żywe oczy, a ci ludzie staną za mną murem. Masz poważny problem, synu.

Obrócił się na pięcie i ruszył na górę.

– Curtis? – zawołałem, kiedy przeszedł cztery schodki.

Obejrzał się i podniósł brwi.

– Nie musisz się martwić o Percy’ego – powiedziałem. – Wkrótce przechodzi do Briar Ridge. Czekają go tam ważniejsze obowiązki. Prawda, Percy?

– Wyjeżdża, kiedy tylko nadejdzie zgoda na jego przeniesienie – dodał Brutal.

– A dopóki nie nadejdzie, każdego wieczoru będzie brał zwolnienie lekarskie – wtrącił Dean.

To oburzyło Percy’ego, który nie pracował w więzieniu wystarczająco długo, żeby móc wziąć płatne zwolnienie.

– Nawet o tym nie myśl – mruknął, piorunując wzrokiem Deana.

6

Mniej więcej o pierwszej piętnaście wróciliśmy na blok (z wyjątkiem Percy’ego, któremu kazałem posprzątać szopę i który bardzo się z tego powodu dąsał). Miałem napisać raport i postanowiłem zrobić to przy biurku oficera dyżurnego; gdybym zasiadł w bardziej wygodnym fotelu w gabinecie, pewnie zaraz bym zasnął. Może się to wydać dziwne, zważywszy na to, że wszystko wydarzyło się zaledwie przed godziną, ale czułem się tak, jakbym od jedenastej wieczór przeżył trzy życia, wszystkie bez zmrużenia oka.

John Coffey stał w drzwiach swojej celi i łzy płynęły ciurkiem z jego dziwnych nieobecnych oczu – niczym krew, która sączy się z nie zagojonych, lecz jednocześnie bezbolesnych ran. Wharton siedział na pryczy, kołysząc się i śpiewając nie całkiem nonsensowną piosenkę, którą najwyraźniej sam ułożył. Z tego, co pamiętam, brzmiała mniej więcej tak:

Barbecue! Upiecz mu!

Różowe cuchnące fiu-fiu-fiu!

To nie Billy ani z Filadelfii Philly,

to nie był Jackie ani Roy!

To był mały konus, kawał muła,

o nazwisku Delacroix!

– Cicho, palancie – rzuciłem w jego stronę.

Wharton uśmiechnął się, odsłaniając sterczące w dziąsłach zepsute zęby. Sam jeszcze nie umierał; był radosny jak skowronek i nogi rwały mu się do tańca.

– Wejdź tu do środka i mnie ucisz – zaproponował wesoło, po czym zaintonował drugą zwrotkę Barbecue, umieszczając w niej nie do końca przypadkowe słowa. Coś tam miał pod sufitem, nie da się zaprzeczyć. Rodzaj surowej i zboczonej inteligencji, na swój sposób jednak całkiem wybitnej.

Podszedłem do Johna Coffeya, który otarł łzy obiema dłońmi. Miał zaczerwienione i spuchnięte oczy i sprawiał wrażenie skrajnie zmęczonego. Nie miałem pojęcia, czym mógł się zmęczyć człowiek, który chodził przez dwie godziny dziennie po spacerniaku, a poza tym siedział albo leżał w swojej celi, ale nie wątpiłem w to, co widzę.

– Biedny Del – powiedział niskim ochrypłym głosem. – Biedny stary Del.

– Tak – odparłem. – Biedny stary Del. Ale ty dobrze się czujesz, John?

– Ma to już za sobą – stwierdził. – Del ma to już za sobą. Prawda, szefie?

– Tak. Odpowiedz na moje pytanie, John. Nic ci nie jest?

– Del ma to już za sobą. Szczęściarz. Bez względu na to, jak to się odbyło, to szczęściarz.

Pomyślałem, że Delacroix mógł się z nim w tej sprawie nie zgodzić, nie powiedziałem jednak tego na głos. Rozejrzałem się po celi Coffeya.

– Gdzie Pan Dzwoneczek?

– Uciekł tam – odparł John, wskazując w stronę izolatki.

– Pewnie niedługo wróci – stwierdziłem, kiwając głową.

A jednak nie wrócił; dni Pana Dzwoneczka na Zielonej Mili dobiegły kresu. Jedynym śladem, na jaki po nim natrafiliśmy, było to, co Brutal odnalazł tamtej zimy: kilka jaskrawo pokolorowanych drzazg i zapach miętowego cukierka, wydobywający się z dziury w belce.

Miałem zamiar wrócić za biurko, lecz nie zrobiłem tego. Popatrzyłem na Johna Coffeya, a on odwzajemnił moje spojrzenie, jakby wiedział dobrze, o czym myślę. Powtarzałem sobie, żeby odejść, dać sobie spokój i wrócić do mojego raportu, zamiast tego wymówiłem jednak na głos jego imię i nazwisko.

– Johnie Coffey.

– Tak, szefie – odparł od razu.

Czasami człowiek nie zazna spokoju, dopóki się czegoś nie dowie, i tak właśnie ze mną wtedy było. Ukląkłem na jedno kolano i zdjąłem z nogi but.

7

Kiedy wróciłem do domu, przestało padać i nad górami na północy pojawił się spóźniony uśmiech księżyca. Senność opuściła mnie wraz z odejściem burzy. Miałem jasny umysł i czułem na sobie zapach Eduarda Delacroix. Pomyślałem, że mogę go czuć – “barbecue, upiecz mu, różowe cuchnące fiu-fiu-fiu” – jeszcze bardzo długo.

Janice czekała na mnie, tak jak to robiła zawsze w noc egzekucji. Nie chciałem mówić jej, co się stało – uważałem, że nie ma sensu jej zadręczać – ale ona popatrzyła mi w twarz, gdy wszedłem przez kuchenne drzwi, i nie miała zamiaru mi darować. Usiadłem więc, wziąłem jej ciepłe dłonie w swoje zziębnięte ręce (ogrzewanie w fordzie prawie nie działało, a pogoda po burzy diametralnie się zmieniła) i opowiedziałem to, co wydawało jej się, że chce wiedzieć. Mniej więcej w połowie wybuchłem płaczem, co zupełnie mnie zaskoczyło. Było mi wstyd, lecz tylko trochę; stało się to w końcu w jej obecności, a Janice nigdy nie kazała mi płacić za chwile, gdy zachowywałem się nie tak, jak powinien się zachowywać mężczyzna… jak w każdym razie wydawało mi się, że powinien. Facet, który ma dobrą żonę, jest najszczęśliwszym z bożych stworzeń, a ten, który jej nie ma, należy moim zdaniem do najbardziej pokrzywdzonych przez los i jedyną pociechę może stanowić dla niego to, że nie wie, jak bardzo jest biedny. Płakałem, a ona przycisnęła moją głowę do piersi i kiedy minęła moja własna burza, poczułem się trochę lepiej. I sądzę, że wtedy po raz pierwszy zaświtał mi w głowie ten pomysł. Nie chodzi mi o but. But był z tym związany, ale tylko częściowo. W tamtym momencie uświadomiłem sobie po prostu pewną dziwną rzecz: że John Coffey i Melinda Moores mimo różnego wzrostu, płci i koloru skóry mają takie same oczy: udręczone, smutne i odległe. Oczy, które umierają.

– Chodź do łóżka – powiedziała w końcu moja żona. – Chodź ze mną do łóżka, Paul.

Zrobiłem to i pokochaliśmy się, a kiedy było już po wszystkim, Janice zasnęła. Leżąc tam, patrząc na uśmiechnięty księżyc i słuchając tykania ścian (nareszcie się kurczyły, wymieniając letnie ciepło na jesienny chłód), pomyślałem o Johnie Coffeyu. “Pomogłem myszy Dela”, powiedział. “Pomogłem Panu Dzwoneczkowi. To cyrkowa mysz”. Jasne. Może wszyscy byliśmy cyrkowymi myszami, biegającymi w kółko i nie zdającymi sobie prawie sprawy, że Bóg wraz ze swymi niebieskimi zastępami obserwuje nas w naszych bakelitowych domkach.

Przespałem się trochę, kiedy zaczęło świtać – przez dwie, może trzy godziny. Drzemałem w sposób, w jaki śpię teraz zawsze w Georgia Pines i w jaki prawie nigdy nie spałem w tamtych czasach – co chwila budząc się i ślizgając na pograniczu jawy. Zasypiając rozmyślałem o świątyniach mojej młodości. Ich nazwy zmieniały się w zależności od kaprysu mojej matki i jej sióstr, ale w gruncie rzeczy wszystkie były takie same, wszystkie należały do Pierwszego Puszczańskiego Kościoła Czcicieli Jezusa, Pana, który jest Naszą Ostoją. W cieniu ich przysadzistych kwadratowych wież myśl o pokucie nachodziła nas tak często, jak często odzywał się dzwon wzywający wiernych na nabożeństwo. Tylko Bóg mógł wybaczyć grzechy, mógł wybaczyć i wybaczał, zmywając je krwią swego umierającego ukrzyżowanego Syna, nie zwalniało to jednak Jego dzieci z konieczności pokutowania za te grzechy (a czasami nawet za proste błędy w rozumowaniu), kiedy to tylko możliwe. Pokuta miała w sobie wielką moc: była zamkiem w drzwiach, które zamykało się za przeszłością.

Zasnąłem, rozmyślając o puszczańskiej pokucie, o płonącym Eduardzie Delacroix, który dosiadał błyskawicy, o Melindzie Moores i moim wielkim pensjonariuszu z wiecznie wilgotnymi oczyma. Te myśli dostały się do mojego snu. John Coffey siedział w nim na brzegu rzeki, zanosząc swoje kretyńskie nieartykułowane skargi do letniego nieba, podczas gdy pociąg towarowy na drugim brzegu pędził bez końca w stronę zardzewiałego mostu przerzuconego przez Trapingus River. Czarny mężczyzna trzymał w rękach zwłoki nagich jasnowłosych dziewczynek. Jego wielkie brązowe dłonie zaciśnięte były w pięści. Wszędzie dookoła cykały świerszcze i latały muszki; w powietrzu huczał upał. W moim śnie podszedłem do niego, ukląkłem i wziąłem za ręce. Jego dłonie otworzyły się i zdradziły swoje sekrety. W jednej była pokolorowana na zielono, czerwono i żółto szpulka. W drugiej but więziennego strażnika.

– Nie mogłem nic pomóc – powiedział John Coffey. – Próbowałem to cofnąć, ale było już za późno.

I tym razem, w moim śnie, zrozumiałem go.

8

O dziewiątej rano, gdy piłem trzecią kawę na werandzie (Janice nic nie mówiła, ale widziałem zmarszczkę dezaprobaty na jej twarzy, kiedy przyniosła mi filiżankę), zadzwonił telefon. Wszedłem do salonu, żeby go odebrać, i usłyszałem, jak telefonistka mówi komuś, że linia jest zajęta. Życzyła mi następnie przyjemnego dnia i wyłączyła się… taką w każdym razie miałem nadzieję. Z telefonistkami nigdy nic nie wiadomo.

Głos Hala Mooresa wstrząsnął mną. Drżący i ochrypły, przypominał głos zgrzybiałego starca. Dobrze, że wczoraj w tunelu nie podpadliśmy Curtisowi Andersonowi, pomyślałem, i dobrze, że Curtis ma do Percy’ego taki sam stosunek jak my. Człowiek, z którym rozmawiałem, najprawdopodobniej nigdy nie wróci już do Cold Mountain.

– Słyszałem, że mieliście wczoraj w nocy kłopoty, Paul. Słyszałem również, że spowodował je nasz przyjaciel, pan Wetmore.

– Rzeczywiście mieliśmy mały problem – przyznałem, przyciskając słuchawkę do ucha i pochylając się do mikrofonu – ale zrobiliśmy, co do nas należało. To najważniejsze.

– Tak. Oczywiście.

– Czy mogę zapytać, kto doniósł?

Żeby przywiązać mu puszkę do ogona, dodałem w myśli.

– Możesz pytać, lecz nie powinno cię to w żadnym wypadku obchodzić i dlatego niczego się ode mnie nie dowiesz. Ale kiedy zadzwoniłem do sekretariatu, żeby zapytać, czy nie ma jakichś wiadomości albo pilnych spraw, dowiedziałem się czegoś ciekawego.

– Tak?

– Wygląda na to, że na moje biurko trafiła prośba o przeniesienie. Percy Wetmore chce jak najszybciej odejść do Briar Ridge. Musiał napisać podanie jeszcze przed końcem wczorajszej zmiany, nie sądzisz?

– Chyba masz rację – odparłem.

– Normalnie kazałbym się tym zająć Curtisowi, ale biorąc pod uwagę panującą ostatnio na bloku E atmosferę, poprosiłem Hannah, żeby przywiozła mi je osobiście podczas przerwy na lunch. Zgodziła się łaskawie to zrobić. Dam swoją aprobatę i dopilnuję, żeby podanie wysłano dzisiaj po południu do stolicy stanu. Mam nadzieję, że za miesiąc już go u nas nie będzie. A może nawet wcześniej.

Myślał, że się ucieszę, i miał do tego pełne prawo. Oderwał się od ciężko chorej żony, żeby zająć się sprawą, której sfinalizowanie mogło w innym wypadku potrwać pół roku, nawet ze słynnymi koneksjami Percy’ego. Ja jednak upadłem na duchu. Cały miesiąc! A może nie miało to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Tak czy inaczej osłabiło we mnie całkiem naturalną chęć odłożenia na później pewnego ryzykownego przedsięwzięcia. Ponieważ to, o czym myślałem, było naprawdę bardzo ryzykowne. Czasami lepiej jest w takim momencie skoczyć głową w dół, zanim człowiek straci odwagę. Jeśli musieliśmy się zająć Percym (zakładając, że pozostali zaaprobują mój szalony plan, innymi słowy, że będzie nas kilku), równie dobrze mogliśmy to zrobić tej nocy.

– Paul? Jesteś tam? – zapytał Hal. – Do diabła, urwało się połączenie – dodał trochę ciszej, jakby doszedł do wniosku, że mówi sam do siebie.

– Słyszę cię dobrze, Hal. To wspaniała wiadomość.

– Tak – zgodził się i ponownie uderzyło mnie, jak stary jest jego głos. Jak bardzo papierowy. – Wiem, co ci chodzi po głowie.

Nie, nie wiesz, dyrektorze Moores. Nigdy, nawet za milion lat tego nie zgadniesz.

– Myślisz, że nasz młody przyjaciel wciąż tu będzie, kiedy przyjdzie czas na Coffeya. To prawda… jego egzekucja odbędzie się chyba jeszcze przed Świętem Dziękczynienia… ale Wetmore’a możesz umieścić w nastawni. Nikt nie będzie protestował. On sam chyba najmniej.

– Zrobię to – powiedziałem. – Jak się czuje Melinda?

Zapadła długa cisza – tak długa, że gdyby nie jego oddech, mógłbym pomyśleć, że odłożył słuchawkę. Kiedy się w końcu odezwał, miał znacznie cichszy głos.

– Ona tonie – powiedział.

Tonie. Tego złowrogiego słowa starsi ludzie używali na określenie osoby, która jeszcze nie umiera, lecz zaczyna rozstawać się z tym światem.

– Bóle głowy trochę osłabły… przynajmniej na razie, ale nie może już chodzić bez pomocy, nie może niczego podnosić i nie trzyma moczu podczas snu… – Nastąpiła kolejna pauza, a potem jeszcze cichszym głosem Hal powiedział coś, co brzmiało jak “ona bluzka”.

– Jaka bluzka, Hal? – zapytałem, marszcząc czoło. Janice stanęła w drzwiach saloniku. Patrzyła na mnie i wycierała ręce kuchenną ściereczką.

– Ona bluzga – powtórzył głosem, w którym złość walczyła ze łzami.

– Aha. – Wciąż nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale nie miałem zamiaru tego wyjaśniać. Nie musiałem; zrobił to za mnie.

– Zachowuje się zupełnie normalnie, opowiada o swoim ogródku, sukni, którą widziała w katalogu, albo o tym, że słuchała w radiu Roosevelta i że facet ma piękny głos, a potem, ni z tego, ni z owego zaczyna mówić najbardziej paskudne rzeczy, najbardziej paskudne… słowa. Nie podnosi głosu. Byłoby chyba lepiej, gdyby to robiła, bo wtedy… rozumiesz… wtedy…

– Bo wtedy nie przypominałaby tak bardzo tej Melindy, którą znasz.

– No właśnie – przytaknął wdzięczny, że mu podpowiedziałem. – Ale kiedy słyszę, jak powtarza słodkim głosem te słowa prosto z rynsztoka… wybacz, Paul. – Na chwilę umilkł i usłyszałem, jak chrząka. A potem odezwał się ponownie, trochę głośniej, lecz tak samo zrozpaczonym tonem. – Chce, żebym sprowadził pastora Donaldsona, i wiem, że dodałby jej otuchy, ale jak mogę go zaprosić? Co będzie, jeśli on siądzie razem z nią i zacznie czytać Pismo Święte, a ona mu ubliży? Może to zrobić; ubliżyła mi wczoraj wieczorem. “Możesz mi podać ten egzemplarz»Liberty«, ty chuju złamany?”, powiedziała. Skąd ona zna taki język, Paul? Gdzie poznała takie słowa?

– Nie wiem. Czy będziesz w domu dziś wieczorem?

Kiedy czuł się dobrze i nie dręczył go smutek lub zmartwienie, Hal Moores odznaczał się jadowitym i sarkastycznym poczuciem humoru i myślę, że jego podwładni bali się tego sarkazmu bardziej niż gniewu bądź pogardy. Jego kąśliwe uwagi, niecierpliwe i często bezlitosne, potrafiły czasem zaboleć jak ukąszenie osy. Coś podobnego spotkało mnie w tym momencie. Nie spodziewałem się tego, ale właściwie mnie to ucieszyło. Wyglądało na to, że nie poddał się jeszcze do końca.

– Nie – odparł. – Zabieram Melindę na tańce. Obrócimy się dwa razy, złapiemy za ręce i powiemy skrzypkowi, że jest głupim kutasem.

Zasłoniłem dłonią usta, żeby stłumić śmiech. Na szczęście, szybko mi przeszło.

– Przepraszam – powiedział. – Niewiele ostatnio spałem. Dlatego jestem taki drażliwy. Oczywiście, że będziemy w domu. Czemu pytasz?

– Tak tylko.

– Nie zamierzasz chyba nas odwiedzić? Bo skoro miałeś dyżur wczoraj, masz go i dzisiaj. Chyba że się z kimś zamieniłeś?

– Nie, nie zamieniłem się. Dziś wieczorem jestem na bloku.

– Tak czy owak, nie byłby to najlepszy pomysł ze względu na stan, w jakim teraz się znajduje.

– Chyba nie. Dziękuję za wiadomości.

– Nie ma za co. Módl się za moją Melindę, Paul.

Przyrzekłem, że będę się modlił, dodając w duchu, że być może zrobię dla niej coś więcej. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, powiadają w Kościele Czcicieli Jezusa, który jest Naszą Ostoją. Odwiesiłem słuchawkę i spojrzałem na Janice.

– Jak się czuje Melly? – zapytała.

– Niedobrze.

Powtórzyłem jej, co usłyszałem od Hala, łącznie z tym, co powiedział o przeklinaniu, pomijając jedynie chuja złamanego i głupiego kutasa. Ona tonie, powtórzyłem na koniec słowa Hala i Jan pokiwała ze smutkiem głową. A potem bacznie mi się przyjrzała.

– Co ty chcesz zrobić? Coś chcesz zrobić, coś niezbyt mądrego, widzę to po twojej twarzy.

Nie mogłem jej okłamać; coś takiego było między nami wykluczone. Oświadczyłem po prostu, że przynajmniej na razie nie powinna o niczym wiedzieć.

– Czy możesz wpaść przez to w kłopoty? – Nie wydawała się specjalnie przerażona tą ewentualnością… bardziej zaciekawiona… i była to jedna z rzeczy, które tak bardzo w niej kochałem.

– Może – odparłem.

– Czy to coś dobrego?

– Może – powtórzyłem, obracając jednym palcem korbkę telefonu i przytrzymując palcem drugiej dłoni przycisk centrali.

– Czy chcesz, żebym zostawiła cię samego, kiedy będziesz dzwonił? – zapytała. – Żebym była taka miła i wyniosła się stąd? Pozmywała naczynia albo zrobiła coś na drutach?

Pokiwałem głową.

– Nie ująłbym tego w ten sposób, ale…

– Czy ktoś przyjdzie dziś do nas na lunch, Paul?

– Mam nadzieję, że tak – powiedziałem.

9

Skontaktowałem się z Brutalem i Deanem bez żadnego problemu, ponieważ obaj mieli telefony. Dom Harry’ego nie był jeszcze podłączony do centrali, ale miałem numer jego najbliższego sąsiada. Harry zadzwonił po jakichś dwudziestu minutach, komunikując z zakłopotaniem, że musi obciążyć mnie kosztami rozmowy i obiecując, że “ureguluje wszystkie należności”, gdy tylko dostanę rachunek. Odparłem, że będziemy liczyć kurczaki, kiedy się wyklują, tymczasem zaś zapraszam go na lunch. Przyjdą Brutal i Dean, a Janice obiecała zrobić swoją słynną sałatkę z kapusty… nie wspominając o jej jeszcze bardziej słynnym jabłeczniku.

– Tak po prostu na lunch? – zapytał ze sceptycyzmem Harry.

Przyznałem, że chcę z nimi o czymś porozmawiać, lepiej będzie jednak nie wspominać o tym przez telefon. Harry zgodził się przyjść. Odłożyłem słuchawkę na widełki, podszedłem do okna i przez dłuższą chwilę dumałem, wyglądając na dwór. Chociaż przed kilku godzinami wróciliśmy z nocnej zmiany, nie obudziłem ani Brutala, ani Deana. Harry również nie sprawiał wrażenia świeżo wyrwanego ze snu. Nie tylko ja miałem moralnego kaca po tym, co stało się nocą. Biorąc pod uwagę mój szalony pomysł, nie było to takie złe.

Brutal, który mieszkał najbliżej, przybył kwadrans po jedenastej. Dean zjawił się piętnaście minut później, a Harry – ubrany w służbowy mundur – mniej więcej piętnaście minut po nim. Janice podała nam w kuchni sandwicze z wołowiną, sałatkę z kapusty i mrożoną herbatę. Zaledwie dzień wcześniej usiedlibyśmy chętnie na werandzie i cieszyli się bryzą, ale po burzy temperatura spadła o dobre piętnaście stopni i od gór wiał silny wiatr.

– Możesz z nami usiąść – zaproponowałem żonie.

– Nie sądzę, żebym chciała wiedzieć, co tam knujecie – odparła, potrząsając głową. – Nie będę się tak martwić, jeśli pozostanę w nieświadomości. Zjem coś w salonie. W tym tygodniu odwiedza mnie panna Jane Austen, a to bardzo miła osoba.

– Kto to jest Jane Austen? – zapytał Harry po jej wyjściu. – To ktoś z twojej rodziny? A może z rodziny Janice? Jakaś kuzynka? Ładna?

– To pisarka, ty tępaku – powiedział Brutal. – Nie żyje od czasu, kiedy Betsy Ross wyszyła gwiazdy na pierwszym amerykańskim sztandarze.

– Aha – mruknął zakłopotany Harry. – Niewiele czytam. Głównie podręczniki radiowe.

– O czym myślisz, Paul? – zapytał Dean.

– Przede wszystkim o Johnie Coffeyu i Panu Dzwoneczku. – Trochę ich to zaskoczyło, zgodnie z moimi oczekiwaniami. Myśleli, że chcę porozmawiać o Delacroix albo Percym. A może o jednym i drugim. Spojrzałem na Deana i Harry’ego. – Ta historia z Panem Dzwoneczkiem… to, co Coffey zrobił z myszą Francuza, zdarzyło się bardzo szybko. Nie wiem, czy widzieliście, jak była poharatana.

Dean potrząsnął głową.

– Widziałem krew na podłodze – stwierdził.

Odwróciłem się do Brutala.

– Ten skurwysyn Percy rozdeptał ją na miazgę – powiedział po prostu. – Powinna zdechnąć, lecz nie zdechła. Coffey coś z nią zrobił. Jakoś ją uzdrowił. Wiem, że to brzmi niepoważnie, ale widziałem to na własne oczy.

– Uzdrowił również mnie – dodałem – i nie tylko to widziałem, ale poczułem. – Opowiedziałem im o mojej infekcji dróg moczowych; o tym, jak wróciła, ile przysporzyła mi cierpień (pokazałem przez okno stertę drewna, o które musiałem się oprzeć tego ranka, gdy ból rzucił mnie na kolana) i jak kompletnie ustąpiła, kiedy dotknął mnie Coffey.

Moja opowieść nie zajęła dużo czasu. Gdy skończyłem, przez chwilę się zastanawiali, żując sandwicze.

– Z ust wyszło mu coś czarnego. Coś jakby robaki – powiedział w końcu Dean.

– Zgadza się – potwierdził Harry. – Na początku były czarne, ale potem pobielały i zniknęły. – Rozejrzał się, marszcząc czoło. – Mam wrażenie, że o wszystkim zapomniałem i dopiero ty odświeżyłeś mi pamięć, Paul. Czy to nie śmieszne?

– Nie ma w tym nic śmiesznego ani dziwnego – wyjaśnił Brutal. – Myślę, że ludzie bardzo często tak reagują, jeśli stykają się ze sprawami, których nie pojmują: po prostu o nich zapominają. Niedobrze jest pamiętać o rzeczach, które nie mają żadnego sensu. Co ty na to, Paul? Czy te robaki pojawiły się także, kiedy ciebie wyleczył?

– Tak. Myślę, że to choroba… ból… cierpienie. Wchłania je, a potem wypuszcza z powrotem na zewnątrz.

– Gdzie umierają – uzupełnił Harry.

Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, czy umierają, czy nie, i nie sądziłem, żeby to było takie ważne.

– Czy wyssał to z ciebie? – zapytał Brutal. – Bo z tej myszy jakby wyssał. To cierpienie. Tę… no wiesz… śmierć.

– Nie – odparłem. – Po prostu mnie dotknął. I poczułem to. Rodzaj wstrząsu, podobny do elektrycznego, tyle że bezbolesny. Ale ja nie umierałem. Byłem tylko chory.

Brutal pokiwał głową.

– Dotyk i oddech. Zupełnie jak w opowieściach tych krzykaczy, którzy głoszą dobrą nowinę.

– Módlmy się do Jezusa, Pan jest naszą ostoją – powiedziałem.

– Nie wiem, czy Pan Jezus ma z tym coś wspólnego – stwierdził Brutal – ale John Coffey jest chyba obdarzony szczególną mocą.

– No dobrze – odezwał się Dean. – Skoro twierdzicie, że wszystko to się wydarzyło, chyba w to wierzę. Niezbadane są ścieżki opatrzności. Lecz co to ma wspólnego z nami?

To było zasadnicze pytanie, nieprawdaż? Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem im, co chcę zrobić. Słuchali bez słowa. Nawet Brutal, który lubił czytać opowiadania o małych zielonych ludzikach z kosmosu, zupełnie oniemiał. Tym razem, kiedy skończyłem, zapadło jeszcze dłuższe milczenie i nikt nie sięgał po sandwicze.

– Jeśli nas złapią, Paul, stracimy robotę – odezwał się w końcu łagodnym i rozsądnym tonem Brutus Howell – i będziemy mieli cholerne szczęście, jeśli na tym się skończy. Wylądujemy najprawdopodobniej na państwowym wikcie w bloku A. Będziemy szyli portfele i chodzili parami do łaźni.

– To całkiem możliwe – zgodziłem się.

– Rozumiem w pewnym stopniu, co czujesz – kontynuował Brutus. – Znasz Mooresa lepiej od nas… jest nie tylko twoim szefem, ale przyjacielem… i znasz chyba bardzo dobrze jego żonę.

– Jest najsłodszą kobietą na tej ziemi – powiedziałem. – On nie widzi za nią świata.

– My nie znamy jej tak dobrze jak ty i Janice – odparł Brutal.

– Na pewno byście ją polubili – stwierdziłem. – Gdybyście znali tę kobietę, nim ta rzecz chwyciła ją w swoje szpony, na pewno byście ją polubili. Melinda udziela się społecznie, jest pobożna i życzliwa. A co więcej, jest wesoła. W każdym razie była. Słuchając jej człowiek czasami zaśmiewał się, aż łzy płynęły mu po policzkach. Ale nie dlatego chcę ją uratować, jeśli to w ogóle możliwe. Chcę to zrobić, bo wszystkie okropności, które się jej przytrafiły, to po prostu hańba. Hańba dla oczu, dla uszu i dla duszy.

– To bardzo szlachetnie z twojej strony – mruknął Brutal – lecz nie wierzę, że akurat tak cię to poruszyło. Myślę, że prawdziwym powodem jest to, co przydarzyło się Delowi. Chcesz jakoś wyrównać rachunek.

Miał rację. Jasne, że miał. Znałem Melindę Moores lepiej niż oni, chyba jednak nie aż tak bardzo, żeby narażać ich na utratę pracy… a być może nawet wolności. Ich i oczywiście siebie. Miałem dwoje dorosłych dzieci i nie chciałem, żeby pewnego pięknego dnia moja żona musiała zawiadomić je, że ojciec stanie przed sądem oskarżony… no właśnie, o co dokładnie? Nie bardzo wiedziałem. Najprawdopodobniej o pomoc w ucieczce.

Śmierć Eduarda Delacroix była najszkaradniejszą, najpodlejszą rzeczą, jaką widziałem w życiu – nie tylko w mojej pracy, ale w całym swoim życiu – i ponosiłem za nią część winy. Wszyscy byliśmy winni, ponieważ pozwoliliśmy Percy’emu Wetmore’owi kierować egzekucją wiedząc, że zupełnie nie nadaje się do pracy na bloku E. Podporządkowaliśmy się regułom gry. Współwinny był nawet dyrektor Moores. “Ugotujecie mu jaja, bez względu na to, czy Wetmore będzie, czy nie będzie wchodził w skład zespołu”, powiedział i być może było to słuszne, biorąc pod uwagę to, co zrobił mały Francuz, w rezultacie jednak Percy ugotował mu nie tylko jaja; w rezultacie wywalił mu gałki oczne z oczodołów i spalił całą cholerną twarz. I dlaczego? Dlatego że Del był sześciokrotnym mordercą? Nie. Dlatego że Percy zlał się w portki, a mały Francuz miał czelność się z niego śmiać. Byliśmy współwinni potwornego czynu, a Percy’emu miało to ujść na sucho. Czysty jak lilia odchodził do Briar Ridge, gdzie czekał na niego cały dom wariatów, na których mógł się wyżywać. Nie potrafiliśmy na to nic poradzić, ale nie było być może za późno, aby zmyć trochę brudu z własnych rąk.

– W moim kościele nie nazywają tego wyrównaniem rachunku, lecz pokutą – powiedziałem. – W gruncie rzeczy chodzi o to samo.

– Naprawdę sądzisz, że Coffey potrafi ją uratować? – zapytał cichym przestraszonym głosem Dean. – Że… niby co? Wyssie jej po prostu guza z głowy? Jakby to była pestka brzoskwini?

– Sądzę, że potrafi. Nie można mieć oczywiście stuprocentowej pewności, ale po tym, co zrobił ze mną… i z Panem Dzwoneczkiem…

– Ta mysz była naprawdę ciężko poharatana – mruknął Brutal.

– Ale czy on to zrobi? – zastanawiał się na głos Harry. – Czy on to zrobi?

– Jeśli tylko potrafi, na pewno to zrobi – odparłem.

– Dlaczego? Przecież nawet jej nie zna!

– Ponieważ tym właśnie się zajmuje. Do tego powołał go Bóg.

Brutal udał, że rozgląda się dookoła, przypominając nam w ten sposób, że o kimś zapomnieliśmy.

– A co z Percym? Myślicie, że nam na to pozwoli? – zapytał, a ja wyjaśniłem im wtedy, co mam zamiar zrobić z Percym. Kiedy skończyłem, Harry i Dean spojrzeli na mnie z osłupieniem. Brutal nie mógł powstrzymać niechętnego uśmiechu.

– To szczyt bezczelności, bracie Paulu – stwierdził z podziwem. – Z wrażenia zapiera mi dech.

– Ale czy to nie jest coś kapitalnego! – szepnął Dean, a potem roześmiał się głośno i klasnął w dłonie niczym dziecko. – Hip hip hura i czuj czuj czuwaj!

Musicie zrozumieć, że Deana szczególnie zainteresowała ta część mojego planu, która dotyczyła Wetmore’a; o mało nie przejechał się na tamten świat, kiedy Percy nie ruszył małym palcem w trakcie awantury z Whartonem.

– Bardzo ładnie, ale co będzie potem? – zapytał Harry. Powiedział to ponurym tonem, lecz zdradzały go oczy; oczy człowieka, który chce, aby przekonano go, że się myli. – Co będzie potem?

– Powiadają, że trup nie opowie już nikomu żadnej historii – mruknął Brutal i rzuciłem mu szybkie spojrzenie, żeby upewnić się, że żartuje.

– Moim zdaniem Percy będzie trzymał gębę na kłódkę – powiedziałem.

– Na pewno? – zapytał z powątpiewaniem Dean, po czym zdjął okulary i zaczął je czyścić. – Dlaczego tak sądzisz?

– Po pierwsze, nie będzie wiedział, co się naprawdę stało… osądzi nas po sobie i uzna, że to był tylko głupi żart. Po drugie, będzie się bał cokolwiek powiedzieć. Na to najbardziej liczę. Uprzedzimy go, że jeśli zacznie pisać listy i dzwonić do różnych ludzi, my też zaczniemy dzwonić i pisać listy.

– Na temat egzekucji – mruknął Harry.

– Na temat egzekucji i tego, jak stał w miejscu, kiedy Wharton dusił Deana – wyjaśnił Brutal. – Wydaje mi się, że ujawnienia tej historii Percy boi się najbardziej. – Pokiwał w zamyśleniu głową. – To może się udać, Paul. Czy nie prościej byłoby jednak przywieźć panią Moores do Coffeya, zamiast wozić Coffeya do pani Moores? Moglibyśmy zaopiekować się Percym tak, jak zaproponowałeś, a potem przywieźć ją tunelem, zamiast wyprowadzać tamtędy Coffeya.

Potrząsnąłem głową.

– Nie ma mowy.

– Z powodu dyrektora Mooresa?

– Zgadza się. To zatwardziały sceptyk. Przy nim niewierny Tomasz wygląda jak Joanna d’Arc. Pojawiając się w jego domu, zaskoczymy go i może pozwoli Coffeyowi przynajmniej spróbować. W innym wypadku…

– Jakiego zamierzałeś użyć pojazdu? – przerwał mi Brutal.

– Z początku pomyślałem o karetce – odparłem – ale nie udałoby nam się chyba wyjechać nią niepostrzeżenie z więzienia, a poza tym w promieniu dwudziestu mil wszyscy wiedzą, jak wygląda. Pojedziemy chyba moim fordem.

– Zastanów się – powiedział Dean, zakładając z powrotem okulary. – Nie zdołałbyś zapakować Johna Coffeya do swojego samochodu, gdybyś nawet rozebrał go do naga, wysmarował smalcem i użył łyżki do butów. Od tak dawna mu się przyglądasz, że zapomniałeś, jaki jest duży.

Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Od rana prawie całą moją uwagę zaprząta! problem Percy’ego… oraz trochę mniej palący, lecz również poważny problem Dzikiego Billa Whartona. Teraz zdałem sobie sprawę, że transport nie będzie taki łatwy, jak się spodziewałem.

Harry Terwilliger podniósł z tacy to, co zostało z jego drugiego sandwicza, przyjrzał mu się i odłożył z powrotem.

– Jeśli zdecydujemy się rzeczywiście na to wariactwo – oświadczył – możemy pojechać moją półciężarówką. Posadzimy go z tyłu. O tej porze nie powinniśmy nikogo spotkać po drodze. Mówimy o środku nocy, prawda?

– Tak – odparłem.

– Zapominacie o jednym, panowie – odezwał się Dean. – Wiem, że od przyjazdu na blok Coffey jest bardzo spokojny i przeważnie leży na pryczy i leje łzy z oczu, ale to morderca. Poza tym to wielki facet. Jeśli zechce uciec z półciężarówki Harry’ego, możemy go tylko zastrzelić. A kogoś takiego niełatwo ubić nawet z czterdziestkipiątki. Co będzie, jeśli nie położymy go trupem? I co będzie, jeżeli zabije kogoś jeszcze? Nie chciałbym stracić roboty i nie chciałbym za nic wylądować w kryminale; mam żonę i dzieciaki, których byt zależy ode mnie… lecz chyba jeszcze bardziej nie chciałbym mieć na sumieniu kolejnej małej dziewczynki.

– To się nie zdarzy – powiedziałem.

– Jak, na litość boską, możesz tego być taki pewien?

Milczałem. Nie wiedziałem, od czego zacząć. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że do tego dojdzie, ale nie miałem pojęcia, jak powiedzieć im to, o czym wiedziałem. Pomógł mi Brutal.

– Nie wierzysz, że on to zrobił, prawda, Paul? – zapytał podejrzliwie. – Uważasz, że ten wielki głupol jest niewinny.

– Jestem tego pewien – odparłem.

– Jak to?

– Świadczą o tym dwie rzeczy – oznajmiłem. – Jedną z nich jest mój but. – Pochyliłem się nad stołem i zacząłem opowiadać.

Загрузка...