Przeglądając to, co do tej pory napisałem, widzę, że miejsce, gdzie teraz mieszkam, nazwałem domem opieki. Ludzie, którzy go prowadzą, nie byliby z tego zbytnio zadowoleni. Według broszur, które trzymają w hallu i wysyłają potencjalnym klientom, to “supernowoczesny ośrodek wypoczynkowy dla ludzi w podeszłym wieku”. Mamy tu nawet Centrum Rekreacji – tak przynajmniej twierdzą autorzy broszury. Ci, którzy muszą tu mieszkać (w prospekcie nie określa się nas mianem “więźniów”, ale ja czasami to robię), nazywają je po prostu pokojem telewizyjnym.
Uważany jestem za odludka, ponieważ nie schodzę zbyt często w ciągu dnia na telewizję, ale to nie moi współlokatorzy działają mi na nerwy, lecz programy, które oglądają. Oprah, Ricki Lake, Carnie Wilson, Rolanda – świat wali nam się na głowy, ale te osoby interesuje wyłącznie gadanie o pieprzeniu się z kobietami w krótkich spódniczkach i mężczyznami w rozpiętych na piersi koszulach. Dobrze, wiem, nie sądźcie, żebyście nie byli sądzeni, powiada Biblia, i nie zamierzam tu wygłaszać kazań. Chodzi tylko o to, że gdybym chciał spędzić trochę czasu z hołotą z przyczep kempingowych, skoczyłbym dwie mile do Happy Wheels Motor Court, gdzie w piątek i sobotę wieczór zasuwają zawsze samochody policyjne z włączonymi syrenami i błyskającymi na dachu niebieskimi światłami. Moja specjalna przyjaciółka, Elaine Connelly, uważa tak samo. Elaine ma osiemdziesiąt lat, świetny wzrok i wciąż wyprostowaną sylwetkę. Jest szczupła, bardzo inteligentna i wytworna. Porusza się powoli, ponieważ coś jest nie w porządku z jej biodrami, i wiem, że strasznie dokuczają jej bóle stawów w dłoniach, ale ma piękną długą szyję – niemal łabędzią – i długie ładne włosy, które opadają jej na ramiona, kiedy je rozpuści.
A co najważniejsze, nie uważa, żebym był odludkiem albo zadzierał nosa. Spędzamy razem dużo czasu, Elaine i ja. Gdybym nie dożył takiego groteskowego wieku, przypuszczam, że mógłbym ją nazwać moją dziewczyną. Posiadanie specjalnej przyjaciółki – po prostu tak – nie jest jednak takie złe, a pod pewnymi względami nawet lepsze. Mnóstwo problemów, które wyłaniają się, kiedy ktoś jest czyimś chłopakiem lub dziewczyną, nas po prostu nie dotyczy. I chociaż wiem, że nie uwierzy w to nikt poniżej, powiedzmy, pięćdziesiątki, czasami stygnący żar jest lepszy od obozowego ogniska. To dziwne, ale prawdziwe.
Nie oglądam więc telewizji w ciągu dnia. Czasami wychodzę na spacer, czasami czytam, a mniej więcej od miesiąca najczęściej piszę ten pamiętnik na oszklonej werandzie, pośród roślin. Jest tam chyba więcej tlenu i to pomaga odświeżyć stare wspomnienia. Geraldo Rivera nawet się do tego nie umywa, zaręczam wam.
Kiedy jednak nie mogę zasnąć w nocy, schodzę czasami ukradkiem na dół i włączam telewizor. W Georgia Pines nie mamy HBO ani nic w tym rodzaju – przypuszczam, że to rozrywka trochę zbyt droga jak na nasze Centrum Rekreacji – ale możemy korzystać z większości programów, w tym także z American Movie Channel. To ten kanał (na wypadek, gdybyście sami nie mieli kablówki), gdzie większość filmów jest czarno-biała i żadna z kobiet nie zdejmuje z siebie ubrania. Dla takiego starego pierdoły jak ja to coś kojącego. Nieraz przesypiałem całą noc na brzydkiej zielonej sofie przed telewizorem, podczas gdy Francis Gadający Muł ponownie wyciągał z ognia kociołek Donalda O’Connora, John Wayne robił porządek w Dodge City, a Jimmy Cagney nazywał kogoś brudnym szczurem i wyciągał pistolet z kabury. Niektóre z tych filmów widziałem wcześniej z moją żoną Janice (nie tylko moją przyjaciółką od serca, ale najlepszym przyjacielem, jakiego miałem) i teraz mnie uspokajają. Stroje, jakie tam noszą, sposób, w jaki się odzywają i poruszają, nawet muzyka ze ścieżki dźwiękowej – wszystko to mnie uspokaja. Przypominam sobie chyba wtedy okres, kiedy byłem mężczyzną, od którego to i owo zależało, a nie nadgryzionym przez mole antykiem, dożywającym swoich dni w domu starców, gdzie powszechnie używa się pieluch i gumowych majtek.
Nic kojącego nie było jednak w tym, co zobaczyłem dziś rano. Nic a nic.
Elaine ogląda czasami razem ze mną nadawany na AMC tak zwany Seans dla Rannych Ptaszków, który zaczyna się o czwartej rano; prawie nigdy o tym nie wspomina, ale wiem, że porządnie daje jej się we znaki artretyzm, a leki, które bierze, niewiele pomagają.
Kiedy przyszła tego ranka, sunąc niczym zjawa w swoim białym szlafroku frotte, siedziałem na powybrzuszanej sofie, pochylając się nad cienkimi patykami, które były kiedyś moimi nogami, i zaciskając kolana, żeby opanować dreszcz, który wstrząsał mną niczym poryw wichury. Czułem chłód wszędzie z wyjątkiem krocza, nękanego chyba wspomnieniem infekcji dróg moczowych, która tak bardzo doskwierała mi jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku – jesienią Johna Coffeya, Percy’ego Wetmore’a i tresowanej myszy, czyli Pana Dzwoneczka.
A także jesienią Williama Whartona.
– Paul! – zawołała Elaine i podeszła do mnie szybkim krokiem; na tyle szybkim, na ile pozwalały tkwiące w jej biodrach zardzewiałe gwoździe i potłuczone szkło. – Co się stało, Paul?
– Nic mi nie będzie – powiedziałem, ale nie brzmiało to przekonująco; każde słowo wydobywało się z trudem przez zęby, które miały wielką ochotę zadzwonić na jutrznię. – Daj mi tylko kilka minut, a będę zdrów jak ryba.
Usiadła przy mnie i objęła mnie ramieniem.
– Wcale w to nie wątpię – stwierdziła. – Ale co się stało? Na litość boską, Paul, wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha.
Ujrzałem go, przyszło mi na myśl, i dopiero kiedy otworzyła szerzej oczy, zdałem sobie sprawę, że powiedziałem to na głos.
– Niedosłownie – dodałem i poklepałem ją po dłoni (delikatnie, tak delikatnie!). – Tylko przez chwilę, Elaine… Mój Boże!
– Czy to ma związek z okresem, kiedy byłeś strażnikiem w więzieniu? – zapytała. – Z okresem, o którym piszesz na werandzie?
Pokiwałem głową.
– Pracowałem w czymś w rodzaju Korytarza Śmierci… – zacząłem.
– Wiem…
– Tyle że my nazywaliśmy go Zieloną Milą. Z powodu koloru linoleum. Jesienią trzydziestego drugiego roku przywieziono nam tego faceta… tego szaleńca… nazywał się William Wharton. Lubił wyobrażać sobie, że jest Billym Kidem, wytatuował to sobie nawet na ramieniu. Jeszcze dzieciak, ale niebezpieczny. Wciąż pamiętam, co napisał o nim Curtis Andersen, który był wtedy zastępcą dyrektora. “To kompletny szajbus i bardzo się tym szczyci. Ma dziewiętnaście lat i jest mu po prostu wszystko jedno”. Te ostatnie słowa dwa razy podkreślił.
Ręka, którą mnie objęła, zaczęła masować mi plecy. Powoli się odprężałem. W tym momencie czułem, że kocham Elaine Connelly i mógłbym to wyznać i obsypać pocałunkami całą jej twarz. Może powinienem był to zrobić. Niedobrze jest być samotnym i przestraszonym bez względu na wiek, ale najgorzej chyba znoszą to ludzie starzy. Miałem jednak na głowie inne sprawy, dręczyła mnie ta stara i wciąż nie zakończona historia.
– Tak czy owak – powiedziałem – masz rację. Pisałem o tym, jak Wharton przybył na blok i o mało nie zabił Deana Stantona, jednego ze strażników, z którymi wtedy pracowałem.
– Jak to się mogło zdarzyć? – zainteresowała się Elaine.
– Podłość i nieostrożność – wyjaśniłem ponuro. – Wharton był podły, a strażnicy, którzy go eskortowali, nieostrożni. Największy błąd popełniono, zakładając Whartonowi kajdanki; łączący je łańcuszek był za długi. Kiedy Dean otwierał drzwi na blok E, Wharton stał tuż za nim. Po obu stronach miał strażników, ale Anderson się nie mylił: Dziki Billy po prostu nie dbał o takie rzeczy. Zarzucił Deanowi łańcuch na szyję i zaczął dusić.
Elaine zadrżała.
– Rozmyślając o tym wszystkim, nie mogłem zasnąć i w końcu zszedłem na dół. Włączyłem AMC, mając nadzieję, że może też zejdziesz i czeka nas mała randka…
Elaine roześmiała się i pocałowała mnie w czoło, tuż nad brwią. Robiło mi się dawniej cieplej na sercu, kiedy całowała mnie tak Janice, i poczułem ciepło tego ranka, gdy zrobiła to Elaine. Pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają.
– …i szedł właśnie ten czarno-biały gangsterski film z lat czterdziestych. Pocałunek śmierci, tak się nazywał. – Miałem wrażenie, że znowu zaczynam dygotać, i usiłowałem się opanować. – Z Richardem Widmarkiem – podjąłem po chwili. – To była chyba jego pierwsza duża rola. Nigdy nie obejrzałem go z Janice. Nie chodziliśmy na ogół na filmy o gangsterach, ale pamiętam, że przeczytałem gdzieś, iż Widmark był niesamowity w roli bandziora. I rzeczywiście. Facet jest blady jak śmierć… nie chodzi, ale raczej sunie w powietrzu… zwraca się do wszystkich “ty gnoju”… bez przerwy mówi o kapusiach… powtarza, jak bardzo ich nienawidzi… – Mimo najlepszych chęci nie mogłem powstrzymać drżenia kolan. – Ma jasne włosy – szepnąłem. – Proste jasne włosy. Oglądałem film aż do momentu, kiedy spycha ze schodów tę starszą panią na wózku, a potem wyłączyłem.
– Przypominał ci Whartona?
– To był Wharton – odparłem. – Wykapany.
– Paul… – powiedziała i umilkła. Spojrzała na martwy ekran telewizora (na stojącym na nim dekoderze widniała czerwona dziesiątka, numer American Movie Channel), a potem ponownie na mnie.
– Co? – zapytałem. – Co, Elaine?
Zaraz usłyszę, pomyślałem, że powinienem przestać o tym pisać. Że powinienem podrzeć zapisane do tej pory kartki i dać sobie spokój.
– Nie pozwól, żeby to cię powstrzymało – oznajmiła.
Zamurowało mnie.
– Zamknij usta, Paul, bo połkniesz muchę.
– Przepraszam… Chodzi o to, że…
– Myślałeś pewnie, że powiem dokładnie coś przeciwnego, prawda?
– Tak.
Wzięła moje ręce w swoje (delikatnie, tak delikatnie – jej długie delikatne palce i spuchnięte brzydkie kłykcie), pochyliła się do przodu i utkwiła swoje piwne oczy (lewe miała zasnute lekko mgiełką katarakty) w moich niebieskich.
– Jestem może zbyt stara i zbyt krucha, żeby żyć – stwierdziła – ale nie jestem zbyt stara, żeby logicznie myśleć. Co znaczy w naszym wieku kilka bezsennych nocy? Albo fakt, że człowiek zobaczył w telewizji ducha? Nie powiesz chyba, że to jedyny, którego w życiu widziałeś?
Pomyślałem o dyrektorze Mooresie, o Harrym Terwilligerze i o Brutusie Howellu; pomyślałem o swojej matce i o swojej żonie, Janice, która zginęła w Alabamie. Zawarłem z duchami bliższą znajomość.
– Nie – odparłem. – To nie był pierwszy duch, którego widziałem. Ale tym razem przeżyłem szok, Elaine. Dlatego, że to był on.
Pocałowała mnie jeszcze raz, a potem wstała, krzywiąc się lekko i przyciskając dłonie do bioder, tak jakby się bała, że jeśli nie będzie bardzo ostrożna, mogą eksplodować i rozedrzeć jej skórę.
– Wydaje mi się, że zmieniłam zdanie co do telewizji – powiedziała. – Mam dodatkową tabletkę, którą zachowałam na deszczowy dzień. Chyba ją wezmę i wrócę do łóżka. Ty powinieneś zrobić to samo.
– Masz rację – mruknąłem. – Chyba powinienem. – Przez krótką szaloną chwilę chciałem poprosić ją, żebyśmy wrócili do łóżka razem, ale potem zobaczyłem tępy ból w jej oczach i zmieniłem zdanie… ponieważ mogła się zgodzić i zrobić to tylko ze względu na mnie.
Wyszedłem razem z Elaine z pokoju telewizyjnego (nie zaszczycę go tą inną nazwą, nawet żartem), starając się dostosować krok do jej powolnego i boleśnie ostrożnego stąpania. Ktoś jęczał w objęciach złego snu gdzieś za zamkniętymi drzwiami.
– Myślisz, że zdołasz zasnąć? – zapytała.
– Chyba tak – odparłem, ale oczywiście nie zdołałem. Leżałem aż do świtu, rozmyślając o Pocałunku śmierci. Widziałem śmiejącego się dziko Richarda Widmarka, który przywiązywał starszą panią do jej fotela na kółkach, a potem spychał po schodach. “Taki los czeka kapusiów”, mówił, a potem jego twarz zmieniała się w twarz Williama Whartona, dokładnie taką samą, jaką zobaczyłem w dniu, kiedy przybył na blok E – Whartona, który zanosił się śmiechem niczym Widmark i wrzeszczał: “Ale mamy zabawę, nie? No, powiedzcie sami!”. Po czymś takim nie miałem nawet ochoty na śniadanie; zszedłem od razu na werandę i zabrałem się do pisania.
Duchy?
Byłem z duchami za pan brat.
– Juhuuu, chłopaki! – zawył Wharton. – Ale mamy zabawę, nie? No, powiedzcie sami!
Wrzeszcząc i zanosząc się śmiechem, zaczął dusić Deana łańcuchem. Dlaczego nie? Wiedział to samo, co Dean, Harry i mój przyjaciel Brutus Howell; człowieka można usmażyć tylko raz.
– Uderz go! – wrzasnął Harry Terwilliger. Porwał się już wcześniej na Whartona, próbując zapobiec nieszczęściu, ale Wharton zrzucił go z pleców i Harry gramolił się teraz na nogi. – Uderz go, Percy!
Ale Percy stał w miejscu, zaciskając w ręku hikorową pałkę, z oczyma wielkimi jak filiżanki. Uwielbiał tę swoją pałkę i ktoś mógłby powiedzieć, że oto nadarza się w końcu okazja, na którą czekał od momentu, gdy trafił do zakładu karnego w Cold Mountain… ale teraz za bardzo się bał, żeby zrobić z niej użytek. To nie był jakiś bojaźliwy mały Francuz albo czarny olbrzym, który zdawał się być gościem we własnym ciele, jak John Coffey; to był wcielony diabeł.
Wybiegłem z celi Whartona, rzucając na podłogę dokumenty, i wyciągnąłem z kabury moją trzydziestkęósemkę. Po raz drugi tego dnia zapomniałem o infekcji, która paliła moje wnętrzności. Nie miałem powodu wątpić w to, co opowiadano o pustym obliczu oraz nieobecnych oczach naszego gościa, w tej chwili jednak zobaczyłem przed sobą zupełnie innego Whartona. Zobaczyłem zwierzęcą mordę, na której malowały się spryt, podłość i radość. Tak, radość. Nareszcie robił to, do czego był stworzony. Miejsce i okoliczności nie miały znaczenia. Zobaczyłem także nabrzmiałą czerwoną twarz Deana Stantona. Umierał na moich oczach. Wharton spostrzegł pistolet i obrócił Deana w moją stronę, tak że strzelając musiałbym teraz trafić obydwu. Łypiące zza ramienia Deana niebieskie oko prowokowało mnie do strzału. Drugie oko kryło się za włosami Stantona. Widziałem Percy’ego, który stał za nimi jak wryty, z uniesioną do połowy pałką. A potem zdarzył się cud: w otwartych drzwiach pojawił się Brutus Howell. Skończyli przenosić sprzęt do nowego ambulatorium i przyszedł zapytać, czy ktoś nie chce kawy.
Nie wahał się ani chwili: odsunął na bok Percy’ego, który odbił się od ściany, aż zadzwoniły mu zęby, po czym wyciągnął zza pasa swoją własną pałkę i z całej siły walnął Whartona w tył głowy. Rozległ się głuchy odgłos – tak jakby pod czaszką Dzikiego Billa nie było żadnego mózgu – i dławiący Deana łańcuch rozluźnił się. Wharton osunął się na podłogę niczym worek mąki, a Dean odczołgał się z wybałuszonymi oczyma na bok, zanosząc się kaszlem i trzymając ręką za gardło.
Kiedy przy nim uklękłem, potrząsnął energicznie głową.
– Zajmijcie się… nim! – wycharczał, wskazując ręką Whartona. – Zamknijcie go… w celi!
Nie sądziłem, żeby po uderzeniu Brutala Whartonowi była jeszcze potrzebna cela; wydawało mi się, że wystarczy mu trumna. Nie mieliśmy jednak tyle szczęścia. Wharton stracił przytomność, ale daleko mu było do śmierci. Leżał na boku z wyciągniętą do przodu ręką, dotykając koniuszkami palców linoleum Zielonej Mili. Oczy miał zamknięte, oddychał powoli, lecz regularnie. Na jego twarzy malował się pogodny uśmiech, tak jakby zasnął, słuchając ulubionej kołysanki. Wąska strużka krwi spływała mu z włosów i plamiła kołnierzyk świeżo wyfasowanej więziennej koszuli.
– Pomóż mi, Percy! – zawołałem.
Percy nie zareagował. Stał przy ścianie, wlepiając we mnie szeroko otwarte oczy. Nie sądzę, żeby w ogóle wiedział, gdzie się znajduje.
– Percy, do jasnej cholery, złap go z drugiej strony!
Dopiero teraz ruszył się z miejsca i po chwili dołączył do niego Harry. Wciągnęliśmy w trójkę nieprzytomnego pana Whartona do celi, a Brutal pomógł Deanowi stanąć na nogi i podtrzymywał go delikatnie jak matka, gdy ten zgiął się wpół i kurczowo łapał powietrze.
Nasz nowy lokator obudził się dopiero po trzech godzinach, kiedy to się jednak stało, nie znać było po nim żadnych efektów potężnego ciosu Brutala. Ocknął się tak samo, jak się poruszał: szybko. Jeszcze przed sekundą leżał na pryczy, nie dając znaków życia, a chwilę potem stał przy kratach (poruszał się cicho jak kot) i obserwował, jak siedzę przy biurku i piszę raport na temat incydentu. Kiedy w końcu poczułem, że ktoś mi się przygląda, i podniosłem wzrok, uśmiechał się, szczerząc poczerniałe zęby, między którymi widać już było parę ubytków. Jego widok sprawił, że zabiło mi szybciej serce. Próbowałem to przed nim ukryć, nie sądzę jednak, żeby mi się udało.
– Hej, łapsie – powiedział. – Następny będziesz ty. I tym razem nie skrewię.
– Cześć, Wharton – odparłem tak spokojnie, jak mogłem. – Biorąc pod uwagę okoliczności, możemy sobie chyba darować mowę powitalną, nie sądzisz?
Uśmiech zgasł na jego ustach. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał i ja też nie odezwałbym się do niego w ten sposób w innej sytuacji. Ale coś wydarzyło się, kiedy był nieprzytomny. Coś, co stanowi, jak myślę, jeden z głównych powodów, dla których mozolę się, zapisując te kartki. Zobaczymy, czy mi uwierzycie, gdy wam o tym opowiem.
Gdy opadły emocje, Percy trzymał gębę zamkniętą na kłódkę; raz tylko wrzasnął na Delacroix. Wynikało to raczej z szoku aniżeli z wrodzonego taktu – moim zdaniem Percy Wetmore wiedział na temat taktu mniej więcej tyle, ile ja o plemionach czarnej Afryki – ale i tak bardzo to nam odpowiadało. Gdyby zaczął mieć pretensje do Brutala za to, że ten pchnął go na ścianę, albo dziwić się, dlaczego nikt nie poinformował go, iż na bloku E pojawiają się czasem tacy obwiesie jak Dziki Bili Wharton, chybabyśmy go zabili. Moglibyśmy wtedy odwiedzić Zieloną Milę w zupełnie nowym charakterze. Jeśli się lepiej zastanowić, to całkiem zabawna myśl. Straciłem okazję, aby pójść w ślady Jamesa Cagneya z Białego żaru.
Tak czy owak, kiedy upewniliśmy się, że Dean oddycha i nie ma na razie zamiaru przenieść się na tamten świat, Harry i Brutal odprowadzili go do ambulatorium. Delacroix, który nie odezwał się ani słowem podczas całego zajścia (siedział w pace niejeden raz i wiedział, kiedy lepiej jest przymknąć jadaczkę, a kiedy można ją stosunkowo bezpiecznie otworzyć), zaczął awanturować się w swojej celi. Chciał wiedzieć, co się stało. Ktoś mógłby pomyśleć, że naruszono jego konstytucyjne prawa.
– Zamknij się, ty cioto! – wrzasnął Percy. Z wściekłości wystąpiły mu żyły na karku. Położyłem mu dłoń na ramieniu i poczułem, że cały drży. Częściowo wynikało to z nie przezwyciężonego do końca strachu (co jakiś czas muszę przypominać sobie, że problem Percy’ego polegał między innymi na tym, że miał tylko dwadzieścia jeden lat, niewiele więcej od Williama Whartona), głównie jednak z wściekłości. Facet nienawidził Delacroix. Nie wiem dlaczego, ale go nienawidził.
– Sprawdź, czy dyrektor Moores jest w swoim gabinecie – poleciłem – i poinformuj go, co się wydarzyło. Powiedz, że jeśli tylko zdążę, jutro rano otrzyma ode mnie pełny raport na piśmie.
Percy wypiął dumnie pierś, podejmując się tej ważnej misji; przez krótką chwilę bałem się, że mi zasalutuje.
– Tak jest. Poinformuję go.
– Zacznij od tego, że na bloku E panuje spokój. To nie jest powieść kryminalna i dyrektorowi z pewnością nie zależy na tym, żebyś stopniował napięcie.
– Nie zrobię tego.
– W porządku. Możesz odejść.
Ruszył w stronę drzwi, a potem się odwrócił. Jedyną reakcją, której można się było po nim zawsze spodziewać, była przekora. Rozpaczliwie pragnąłem, żeby sobie poszedł, w kroczu paliło mnie żywym ogniem, lecz on najwyraźniej nie miał zamiaru się odmeldować.
– Dobrze się czujesz, Paul? – zapytał. – Nie masz gorączki? Nie złapałeś przypadkiem grypy? Masz taką spoconą twarz.
– Może i coś złapałem, ale w zasadzie czuję się dobrze – odparłem. – Idź, Percy, opowiedz o wszystkim dyrektorowi.
Kiwnął głową i wyszedł – chwała Bogu i za to. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, ruszyłem pędem do gabinetu. Pozostawienie nie obsadzonego biurka na korytarzu było niezgodne z regulaminem, ale nie miałem siły się o to martwić. Ból był paskudny – taki sam jak rano.
Udało mi się wcisnąć do małej, przylegającej do gabinetu toalety i wyjąć interes ze spodni, nim trysnął mocz, ale mało brakowało, żebym się spóźnił. Kiedy trysnął, zatkałem jedną dłonią usta, żeby zdusić krzyk, a drugą złapałem się po omacku umywalki. To nie był mój dom, gdzie mogłem paść na kolana i sikać koło sterty drewna; gdybym tutaj ukląkł, zalałbym całą podłogę.
Ostatkiem sił utrzymałem się na nogach i zdusiłem wzbierający w gardle krzyk. Miałem wrażenie, że w moczu pełno jest maleńkich okruchów stłuczonego szkła. Zapach dochodzący z sedesu był bagnisty i nieprzyjemny i widziałem pływające po powierzchni wody białe świństwo – prawdopodobnie ropę.
Ściągnąłem ręcznik z wieszaka i wytarłem nim twarz. Pot lał się ze mnie strumieniami. Zerknąłem w metalowe lustro i ujrzałem w nim rozpaloną twarz człowieka, którego trawi wysoka gorączka. Trzydzieści dziewięć? Czterdzieści stopni? Może lepiej było tego nie wiedzieć. Powiesiłem z powrotem ręcznik, spuściłem wodę i wyszedłem powoli z gabinetu. Bałem się, że na blok zajrzy Bill Dodge albo ktoś inny i zobaczy trzech więźniów pozostawionych bez dozoru, ale korytarz był pusty. Wharton wciąż leżał nieprzytomny na pryczy, Delacroix umilkł, a John Coffey, z czego zdałem sobie nagle sprawę, przez cały ranek w ogóle się nie odezwał. Nawet nie pisnął. To było niepokojące.
Ruszyłem korytarzem i zajrzałem do celi Coffeya, spodziewając się niemal, że popełnił samobójstwo w jeden z dwu najbardziej popularnych na bloku śmierci sposobów – wieszając się na własnych spodniach bądź też przegryzając żyły w nadgarstkach. Okazało się, że nie miałem racji. Coffey, największy mężczyzna, jakiego w życiu widziałem, siedział po prostu na swojej pryczy, trzymając ręce na kolanach i spoglądał na mnie swymi dziwnymi wilgotnymi oczyma.
– Kapitanie? – zapytał.
– O co chodzi, duży?
– Muszę się z panem zobaczyć.
– Czyż nie widzimy się właśnie w tej chwili, Johnie Coffeyu?
Nie odpowiedział ani słowem, mierzył mnie tylko tym swoim dziwnym załzawionym spojrzeniem.
– Poczekaj chwilę, duży.
Zerknąłem na Delacroix, który stał przy kratach swojej celi. Jego mysz (Delacroix twierdził, że to on nauczył ją wszystkich sztuczek, ale my, którzy pracowaliśmy na Zielonej Mili, byliśmy zgodni co do tego, że Pan Dzwoneczek nauczył się ich sam) przebiegała niespokojnie z jednej wyciągniętej ręki Dela na drugą, niczym akrobata przeskakujący z pomostu na pomost, wysoko nad areną. Miała otwarte szeroko oczy, a uszy przylegały do jej szarego wąskiego łebka. Nie miałem wątpliwości, że udziela jej się zdenerwowanie Delacroix. Kiedy się jej przyglądałem, zbiegła po jego nogawce i pognała do ściany, gdzie leżała pokolorowana jaskrawo szpulka. Przysunęła ją do jego stóp i podniosła z oczekiwaniem wzrok, ale mały Francuz przynajmniej na razie nie zwracał uwagi na swoją przyjaciółkę.
– Co się stało, szefie? – zapytał. – Kto został poszkodowany?
– Wszystko gra – odparłem. – Nasz nowy lokator pokazał lwie pazury, ale teraz leży cicho jak jagnię. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
– Jeszcze się nie skończyło – stwierdził Delacroix, spoglądając korytarzem w stronę celi, w której zapuszkowaliśmy Whartona. – L’homme mauvais, c’est vrai!
– Nie pozwól, żeby to spędzało ci sen z powiek, Del – poradziłem mu. – Nikt nie każe ci bawić się razem z nim w klasy na podwórku.
Za moimi plecami zaskrzypiała prycza, z której wstał Coffey.
– Szefie Edgecombe! – powiedział. Tym razem w jego głosie brzmiało wyraźne naleganie. – Musimy porozmawiać.
Odwróciłem się do niego, myśląc: w porządku, nie ma problemu, rozmowa to moja specjalność. Przez cały czas starałem się opanować drżenie, ponieważ gorączka, jak to często bywa, zmieniła się w zimne dreszcze. Z wyjątkiem pachwiny, która w dalszym ciągu paliła mnie, jakby ją rozcięto, wypełniono gorącymi węglami i zaszyto z powrotem.
– Więc rozmawiaj, Johnie Coffeyu – odparłem, starając się, żeby mój głos brzmiał lekko i spokojnie. Po raz pierwszy, odkąd przybył na blok E, John Coffey wyglądał, jakby naprawdę tu był, naprawdę przebywał wśród nas. Cieknące prawie nieustannie z kącików jego oczu łzy wyschły, przynajmniej na razie, i miałem pewność, że widzi przed sobą Paula Edgecombe’a, głównego klawisza na bloku E, a nie jakieś miejsce, do którego chciałby wrócić i cofnąć tę straszną rzecz, którą popełnił.
– Nie – oznajmił. – Musi pan wejść do środka.
– Wiesz przecież, że nie mogę tego zrobić. Przynajmniej w tej chwili – powiedziałem, wciąż próbując lżejszego tonu. – Jestem teraz zupełnie sam, a ty ważysz co nieco więcej ode mnie. Mieliśmy tu już dzisiaj jedną awanturę i to na razie wystarczy. Więc jeśli ci to nie przeszkadza, pogawędzimy sobie po prostu przez kraty i…
– Proszę!
Zaciskał palce na kratach tak mocno, aż pobladły mu kłykcie i krew odpłynęła z paznokci. Twarz poszarzała mu ze strapienia, a w dziwnych oczach płonęła jakaś potrzeba, której nie mogłem zrozumieć. Pamiętam, że pomyślałem wówczas, iż zrozumiałbym ją, gdybym tylko nie był taki chory, i że dzięki tej wiedzy zdołałbym mu może pomóc. Kiedy się zna potrzeby, które ma jakiś człowiek, wie się o nim prawie wszystko.
– Proszę, szefie Edgecombe! Musi pan wejść do środka!
To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem, pomyślałem, a potem uświadomiłem sobie, że mam zamiar zrobić coś jeszcze głupszego: mam zamiar go posłuchać. Odczepiłem klucze od pasa i zacząłem szukać wśród nich tego, który otwierał celę Johna Coffeya. Mógł mnie złapać i złamać o kolano niczym szczapę drewna nawet w dniu, gdy czułem się silny i zdrowy, a ten dzień z pewnością do nich nie należał. Mimo to zamierzałem tam wejść. W pojedynkę, niespełna pół godziny po tym, jak przekonaliśmy się na własnej skórze, do czego prowadzi głupota i nierozwaga, gdy ma się do czynienia z oczekującymi na śmierć mordercami, miałem zamiar otworzyć celę tego czarnego olbrzyma, wejść do środka i usiąść z nim razem na pryczy. Gdyby to wyszło na jaw, straciłbym z miejsca pracę, jeśli nawet Coffey nie zrobiłby mi nic złego, lecz mimo to miałem zamiar tam wejść.
Zatrzymaj się, mówiłem sobie, po prostu weź na wstrzymanie, Paul. Ale nie zrobiłem tego. Otworzyłem jednym kluczem górny i drugim dolny zamek, a potem przesunąłem drzwi po szynie.
– To chyba nie jest najlepszy pomysł, szefie – odezwał się nagle Delacroix tak gderliwym i zarazem podenerwowanym głosem, że w innych okolicznościach parsknąłbym głośnym śmiechem.
– Pilnuj swojego nosa, a ja będę pilnować swego – mruknąłem, w ogóle się nie odwracając. Oczy miałem utkwione w Johnie Coffeyu i nie mogłem ich oderwać. Przypominało to hipnozę. Mój własny głos brzmiał tak, jakby odbijał się echem w długiej dolinie. Do diabła, może rzeczywiście byłem zahipnotyzowany. – Po prostu się połóż i odpocznij – powiedziałem.
– Chryste, to miejsce to prawdziwy dom wariatów – szepnął drżącym głosem Delacroix. – Chciałbym, żeby już mnie usmażyli, Panie Dzwoneczku! Chciałbym to mieć za sobą!
Wszedłem do celi Coffeya. Kiedy dałem krok do przodu, on cofnął się, a potem stanął tyłem do pryczy – posłanie dotykało jego łydek, taki był wysoki – i usiadł. Wciąż patrząc mi prosto w oczy, poklepał materac obok siebie. Gdy usiadłem, objął mnie ramieniem, tak jakbym był jego sympatią i siedział razem z nim w kinie.
– Czego chcesz, Johnie Coffeyu? – zapytałem, wciąż spoglądając w jego oczy, w te smutne łagodne oczy.
– Tylko pomóc – odparł. Westchnął, jak wzdycha człowiek, kiedy wie, że czeka go robota, której nie ma wielkiej ochoty wykonywać, a potem położył mi rękę na udach, kilkanaście cali pod pępkiem.
– Hej! – wrzasnąłem. – Zabieraj tę swoją cholerną łapę…
W tej samej chwili poczułem wstrząs, potężne bezbolesne uderzenie. Podskoczyłem na pryczy, wygiąłem plecy w łuk i przypomniałem sobie starego Tu-Tuta, który wrzeszczał, że się smaży, smaży jak indyk w brytfannie. Nie czułem, żeby poraziła mnie wysoka temperatura albo prąd, ale na krótką chwilę zbladły wszystkie kolory, tak jakby świat się skurczył i zaczai pocić. Widziałem każdy por na twarzy Johna Coffeya, widziałem każdą nabiegłą krwią żyłkę w jego udręczonych oczach, widziałem małe, gojące się już zadrapanie na jego podbródku. Zdawałem sobie sprawę, że wymachuję zakrzywionymi palcami w powietrzu i że moje stopy bębnią o podłogę celi Coffeya.
A po chwili wstrząs minął. Podobnie jak moja infekcja dróg moczowych. Ustąpił ten okropny pulsujący ból w kroczu i ustąpiła gorączka. Wciąż oblewałem się potem, który temperatura wycisnęła z mojej skóry, i wciąż czułem jego zapach, ale infekcja minęła.
– Co się stało? – zawołał piskliwie Delacroix. Jego głos dobiegał gdzieś z bardzo daleka, ale kiedy John Coffey pochylił się do przodu i przestał patrzeć mi prosto w oczy, nagle usłyszałem go wyraźniej. Miałem wrażenie, że ktoś wyciągnął mi z uszu watę albo zatyczki, których używa się na strzelnicy. – Co on tam panu robi?
Nie odpowiedziałem. Coffey zgiął się wpół ze zmienioną twarzą. Oczy wychodziły mu z orbit. Wyglądał jak człowiek, który zakrztusił się kością z kurczaka.
– John! – zwróciłem się do niego i klepnąłem go po plecach; była to jedyna rzecz, która przyszła mi do głowy. – Co się z tobą dzieje, John?
Podskoczył pod moją ręką, a potem wydał z siebie nieprzyjemny charkot. Rozchylił wargi w ten sam sposób, w jaki otwierają czasem pysk konie, żeby ugryźć – niechętnie, ściągając do tyłu wargi i szczerząc zęby w rozpaczliwym grymasie. A potem otworzył szeroko usta i wypluł z siebie chmarę małych czarnych owadów, które wyglądały jak komary albo muszki. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Owady zawirowały wściekle między jego kolanami, pobielały i znikły.
Poczułem nagle, że cała siła odpływa z mojego tułowia – tak jakby wszystkie mięśnie zamieniły się tam w wodę. Oparłem się o kamienną ścianę celi Coffeya. Pamiętam, że wzywałem imienia Zbawiciela: “Chryste, Chryste, Chryste”, raz po raz, właśnie tak, i pomyślałem, że gorączka odebrała mi rozum. To wszystko.
A potem zorientowałem się, że Delacroix wzywa pomocy. Oznajmiał całemu światu, że John Coffey morduje mnie, i robił to, drąc się na całe gardło. Coffey pochylał się nade mną, to prawda, ale tylko po to, by sprawdzić, czy nic mi nie jest.
– Zamknij się, Del – powiedziałem, wstając z pryczy. Oczekiwałem, że ból rozedrze mi wnętrzności, ale nic takiego nie nastąpiło. Czułem się lepiej. Naprawdę. Przez chwilę kręciło mi się w głowie, ale przestało, nim złapałem się prętów celi Coffeya, żeby odzyskać równowagę. – Jestem zdrów jak ryba.
– Lepiej niech pan stamtąd zaraz wyjdzie – poradził mi Francuz. Przypominał podenerwowaną starszą panią, która każe dziecku natychmiast zleźć z wysokiego drzewa. – Nie wolno panu wchodzić do celi, kiedy na bloku nie ma innego strażnika.
Spojrzałem na Johna Coffeya, który siedział, opierając potężne dłonie na swoich kolanach, wielkich jak pnie drzewa. John Coffey odwzajemnił moje spojrzenie. Robiąc to, musiał unieść głowę, ale tylko trochę.
– Co takiego zrobiłeś, duży? – zapytałem półgłosem. – Co mi zrobiłeś?
– Pomogłem – odparł. – Pomogłem, prawda?
– Tak, chyba pomogłeś. Ale jak? Jak pomogłeś?
Pokręcił głową – obrócił ją w prawo, w lewo i z powrotem na wprost. Nie wiedział, w jaki sposób pomógł (w jaki sposób mnie wyleczył), i jego spokojna twarz mówiła, że naprawdę mało go to obchodzi – podobnie jak mnie nie obchodziła mechanika biegu, gdy wyprzedzałem innych zawodników podczas zawodów w dniu czwartego lipca. Zastanawiałem się, czy nie zapytać go, skąd w ogóle wiedział, że jestem chory, ale on z pewnością udzieliłby mi podobnej odpowiedzi. Jest takie określenie, które gdzieś przeczytałem i które utkwiło mi w pamięci: “zagadka spowita w mgłę tajemnicy”. Czymś takim był właśnie John Coffey i przypuszczam, że mógł spać w nocy tylko dlatego, że mało go to obchodziło. Percy nazwał go matołem i było to okrutne, lecz niezbyt odległe od prawdy. Nasz olbrzym znał swoje nazwisko, wiedział, że pisze się je inaczej niż napój, i na tym mniej więcej kończyło się to, co chciał wiedzieć.
Jakby chcąc to podkreślić, pokręcił jeszcze raz głową w ten swój szczególny sposób, a potem położył się, odwrócił do ściany i podsunął pod policzek złożone ręce. Nogi zwisały mu z pryczy już od samych kolan, ale najwyraźniej wcale mu to nie przeszkadzało. Koszula zwinęła mu się na plecach i widziałem blizny przecinające jego skórę.
Wyszedłem z celi, zamknąłem drzwi na oba zamki i zerknąłem na Delacroix, który zaciskał ręce na kratach swojej celi i wpatrywał się we mnie z niepokojem. Może nawet z lękiem. Wąsiki Pana Dzwoneczka, który przycupnął na jego ramieniu, drżały niczym małe druciki.
– Co panu zrobił ten czarnuch? – zapytał Del. – Co to były za czary? Rzucił na pana jakieś czary?
– Nie wiem, co masz na myśli, Del.
– Akurat pan nie wie! Niech pan na siebie spojrzy! Jaka zmiana! Nawet pan inaczej chodzi, szefie!
Może rzeczywiście chodziłem inaczej. W kroczu czułem cudowny chłód, ulgę tak wyraźną, że graniczyła z ekstazą – każdy, kto cierpiał silny ból, a potem wrócił do zdrowia, wie, o czym mówię.
– Wszystko jest w porządku, Del – powiedziałem z naciskiem. – John Coffey miał koszmar, to wszystko.
– To czarownik! – oświadczył z przekonaniem Delacroix. Na jego górnej wardze perliły się drobne kropelki potu. Nie widział zbyt wiele, ale to, co zobaczył, śmiertelnie go wystraszyło. – To szaman voodoo!
– Dlaczego tak mówisz?
Delacroix zdjął mysz z ramienia i przybliżył ją do twarzy, a potem wyjął z kieszeni różowy cukierek – jedną z tych miętowych tabletek, które dostał od ciotki. Z początku mysz zignorowała ją, wysuwając łebek w stronę człowieka, wdychając jego zapach w sposób, w jaki ktoś mógłby wąchać kwiaty. Przymknięte, paciorkowate oczka nadawały jej mordce wyraz podobny do ekstazy. Delacroix pocałował ją w nos, a ona pozwoliła mu to zrobić. A potem wzięła oferowany jej cukierek i zaczęła go chrupać. Delacroix przyglądał się jej przez chwilę, a później popatrzył na mnie. Nagle wszystko zrozumiałem.
– Powiedziała ci o tym mysz, prawda?
– Oui.
– Tak jak przedtem szepnęła ci swoje imię.
– Oui, szepnęła mi je do ucha.
– Połóż się, Del – poradziłem mu. – Wypocznij trochę. Wysłuchiwanie tych wszystkich szeptów musiało cię porządnie zmęczyć.
Delacroix powiedział coś jeszcze; miał mi chyba za złe, że mu nie wierzę. Jego głos znowu wydawał się dobiegać z bardzo daleka. Podchodząc do biurka, nie miałem prawie wrażenia, że idę – bardziej przypominało to unoszenie się w powietrzu, a może nawet stanie w miejscu, podczas gdy cele przesuwały się po obu stronach niczym filmowe dekoracje na ukrytych kółkach.
Chciałem usiąść w normalny sposób, ale nagle ugięły się pode mną kolana i opadłem na niebieską poduszkę, którą Harry przyniósł z domu rok wcześniej i umieścił na siedzeniu krzesła. Gdyby tam nie stało, runąłbym pewnie prosto na podłogę.
Siedziałem, czując kompletną pustkę w miejscu, gdzie przed chwilą jeszcze szalał wściekły pożar lasu. “Pomogłem, prawda?”, powiedział John Coffey i nie mylił się, przynajmniej jeśli chodzi o ciało. Nie można tego było jednak powiedzieć o duszy. Jej w ogóle nie pomógł.
Mój wzrok padł na formularze, które leżały w rogu biurka pod blaszaną popielniczką. Na górze każdego wydrukowano nagłówek: RAPORT DZIENNY. Mniej więcej w połowie kartki znajdowała się rubryka zatytułowana: INFORMACJE O WSZYSTKICH NIECODZIENNYCH ZAJŚCIACH. Powinienem wypełnić ją wieczorem, relacjonując barwne i pełne przygód przybycie na blok Williama Whartona. Przypuśćmy, że opiszę również, co przytrafiło mi się w celi Johna Coffeya? Wyobraziłem sobie, że biorę do ręki ołówek – ten sam, którego końcówkę tak często lizał Brutal – i piszę wielkimi literami tylko jedno słowo: CUD.
Myśl była nawet zabawna, a jednak zamiast się uśmiechnąć, poczułem nagle, że zbiera mi się na płacz. Zasłoniłem rękoma twarz i przycisnąłem dłonie do ust, żeby stłumić łkanie – nie chciałem ponownie nastraszyć Delacroix, który zaczynał się już uspokajać – ale nie załkałem. Z oczu nie pociekła mi ani jedna łza. Po kilku chwilach opuściłem ręce i złożyłem je na piersi. Nie miałem pojęcia, co czuję; wiedziałem tylko, iż nie chcę, żeby ktoś wrócił na blok, zanim odzyskam nad sobą panowanie. Bałem się tego, co mogą zobaczyć na mojej twarzy.
Przysunąłem do siebie blok z raportami. Zdawałem sobie sprawę, że powinienem trochę ochłonąć, nim opiszę, jak mój najnowszy lokator o mało nie zadusił Deana Stantona, tymczasem zaś mogłem odwalić trochę zaległej papierkowej roboty. Obawiałem się, że mój charakter pisma może wydać się trochę dziwny – roztrzęsiony – ale był taki sam jak zawsze.
Pięć minut później odłożyłem ołówek i ruszyłem do przylegającej do gabinetu ubikacji, żeby się wysikać. Nie chciało mi się aż tak strasznie, uznałem jednak, że powinienem sprawdzić, co się ze mną dzieje. Stojąc w ubikacji i czekając, aż wypłynie ze mnie struga moczu, byłem pewien, że zaboli mnie tak samo, jak zabolało rano, gdy miałem wrażenie, że wydalam z siebie okruchy stłuczonego szkła. Za chwilę się okaże, myślałem, że mnie tylko zahipnotyzował i mimo bólu będzie to przecież stanowić jakąś ulgę.
Nie odczułem jednak żadnego bólu, a to, co popłynęło do sedesu, było czyste, bez śladu ropy. Zapiąłem rozporek, pociągnąłem za łańcuch, który spuszczał wodę, wróciłem na korytarz i usiadłem z powrotem za biurkiem.
Wiedziałem, co się stało; przypuszczam, że wiedziałem to już wówczas, gdy usiłowałem sobie wmówić, że padłem ofiarą hipnozy. Zostałem cudownie uzdrowiony. Módlmy się do Jezusa, Pan jest naszą ostoją. Jako chłopak, który w dzieciństwie odwiedzał na zmianę świątynię baptystów bądź zielonoświątkowców, w zależności od tego, jaki kościół preferowały w danym miesiącu moja matka i jej siostry, słyszałem niejednokrotnie o cudownych uzdrowieniach. Nie wierzyłem we wszystkie, ale było wielu ludzi, w których relacje nie śmiałem wątpić. Należał do nich facet o nazwisku Roy Delfines. Kiedy miałem sześć albo siedem lat, mieszkał z rodziną mniej więcej dwie mile od nas. Delfines odciął siekierą mały palec swojego syna. Stało się to, gdy chłopiec poruszył nieoczekiwanie dłonią, którą przytrzymywał leżącą na pniaku kłodę. Roy Delfines twierdził, że modlił się przez całą jesień i zimę, aż wytarł kolanami dywanik, ale na wiosnę palec odrósł. Razem z paznokciem. Wierzyłem Royowi Delfinesowi, słuchając, jak opowiadał o tym podczas czwartkowego nocnego nabożeństwa. Stał z rękoma wsuniętymi głęboko w kieszenie kombinezonu i w tym, co mówił, była jakaś prosta, pozbawiona wyrachowania uczciwość.
– Kiedy palec zaczął rosnąć, trochę go swędziało – opowiadał – i nie mógł spać w nocy, ale wiedział, że to boskie swędzenie, i godził się bez szemrania. – Módlmy się do Jezusa, Pan jest naszą ostoją.
Opowieść Delfinesa była jedną z wielu; dorastałem po prostu pośród cudów i uzdrowień. Dorastałem, wierząc w zabobony (stojąca woda jest najlepszym lekarstwem na kurzajki, a mech wsadzony pod poduszkę koi złamane serce) oraz oczywiście w to, co nazywaliśmy przeczuciami – nie wierzyłem jednak ani przez chwilę, że John Coffey jest czarownikiem. Patrzyłem mu prosto w oczy. Co więcej, czułem dotyk jego ręki. Miałem wtedy wrażenie, że dotyka mnie jakiś dziwny wspaniały lekarz.
“Pomogłem, prawda?”.
To zdanie tłukło mi się po głowie niczym refren piosenki, której nie sposób zapomnieć, albo słowa, wypowiadane po to, by rzucić zaklęcie.
“Pomogłem, prawda?”.
Tyle że to wcale nie był on. Pomógł mi Pan Bóg. Fakt, iż John Coffey użył pierwszej osoby liczby pojedynczej, można było przypisać bardziej ignorancji niż chełpliwości, ja jednak wierzyłem w to, czego nauczono mnie w tych pachnących sosną, wzniesionych ku chwale bożej kościołach, które tak bardzo ukochała moja dwudziestodwuletnia matka i ciotki: w to, że uzdrowienie nie jest sprawą między uzdrowionym i uzdrawiaczem, lecz przejawem woli boskiej. Radość z tego, że chory wyzdrowiał, jest rzeczą całkowicie naturalną i oczekiwaną, ale ten, kogo uzdrowiono, ma obowiązek zapytać, dlaczego tak się stało – ma obowiązek pomedytować na temat woli boskiej i tego, jak niezwykłych środków ima się czasami Pan Zastępów, aby ją spełnić.
Czego Bóg chciał ode mnie w tym przypadku? Co było dla niego aż tak ważne, że obdarzył mocą uzdrawiania mordercę dzieci? Czy chodziło o to, że miałem być tutaj, na bloku, a nie leżeć w łóżku, trzęsąc się, pocąc i cuchnąc sulfonamidami? Całkiem możliwe; może powinienem zostać tu, a nie w domu, na wypadek gdyby Dziki Bill Wharton miał zamiar znowu dać nam się we znaki, a Percy Wetmore popełnić kolejną, grożącą nieobliczalnymi konsekwencjami głupotę. W takim razie dobrze. Niech będzie. Postaram się mieć oczy szeroko otwarte… i nabiorę wody w usta, zwłaszcza w kwestii cudownych uzdrowień.
Mój nagły powrót do zdrowia nie powinien nikogo zdziwić; głosiłem przecież wszem i wobec, że czuję się coraz lepiej i aż do tego poranku szczerze w to wierzyłem. Powiedziałem o tym nawet dyrektorowi Mooresowi. Delacroix coś widział, miałem jednak nadzieję, że nie piśnie ani słowa (prawdopodobnie z obawy, że jeśli to zrobi, John Coffey rzuci na niego urok). Co do Coffeya, pewnie już o wszystkim zapomniał. Był w końcu tylko kanałem, a nie ma na świecie rowu, który pamiętałby płynącą nim wodę, kiedy już przestaje padać deszcz. Postanowiłem zatem nikomu się nie zwierzać, nie mając pojęcia, jak szybko ujawnię całą historię i komu ją opowiem.
Interesował mnie jednak mój olbrzym i nie ma sensu temu zaprzeczać. Po tym, co przytrafiło mi się w jego celi, interesował mnie jeszcze bardziej niż przedtem.
Wieczorem, przed wyjściem z bloku, ustaliłem z Brutalem, że zastąpi mnie nazajutrz, gdybym się trochę spóźnił, i następnego dnia pojechałem rano do Tefton w hrabstwie Trapingus.
– Nie podoba mi się, że tak bardzo przejmujesz się tym Coffeyem – stwierdziła moja żona, wręczając mi drugie śniadanie. Janice nigdy nie miała zaufania do przydrożnych bud z hamburgerami; twierdziła, że w każdej z nich można nabawić się skrętu kiszek. – To nie jest do ciebie podobne, Paul.
– Wcale się nim nie przejmuję – powiedziałem. – Jestem po prostu ciekaw.
– Doświadczenie uczy, że jedno prowadzi szybko do drugiego – odparła oschle, po czym pocałowała mnie mocno w usta. – Ale muszę przyznać, że o wiele lepiej wyglądasz. Trochę się o ciebie denerwowałam. Kanalizacja się poprawiła?
– Zdecydowanie – potwierdziłem i pomachałem jej na pożegnanie. W drodze nuciłem piosenki w rodzaju Come, Josephine, in My Flying Machine i We’re in the Money, żeby dotrzymać sobie towarzystwa.
W Tefton zajrzałem najpierw do redakcji “Intelligencer”, gdzie poinformowano mnie, że Burt Hammersmith, facet, którego szukam, jest najprawdopodobniej w sądzie. Tam z kolei dowiedziałem się, że Hammersmith był, ale wyszedł, kiedy pęknięta rura wodociągowa spowodowała przerwę w rozprawie przeciwko sprawcy gwałtu (na łamach “Intelligencer” jego zbrodnia miała zostać określona jako “napaść na kobietę”, w ten sposób bowiem mówiono o tych rzeczach, zanim na scenie pojawili się Ricki Lake i Carnie Wilson). Zdaniem moich informatorów Hammersmith pojechał do domu. Mieszkał przy polnej drodze, tak wąskiej i porytej koleinami, że kilka razy miałem ochotę zawrócić. Hammersmith był autorem relacji z procesu Johna Coffeya i od niego dowiedziałem się większości szczegółów na temat krótkiej obławy, która zakończyła się ujęciem olbrzyma. Mam oczywiście na myśli szczegóły, które “Intelligencer” uznał za zbyt brutalne, by mogły ukazać się w druku.
Pani Hammersmith była młodą kobietą o zmęczonej ładnej twarzy i rękach zaczerwienionych od szarego mydła. Nie pytając nawet, jaką mam sprawę, poprowadziła mnie przez niewielki dom, w którym unosił się zapach pieczonego ciasta, na werandę, gdzie siedział jej mąż z butelką oranżady i zamkniętym egzemplarzem czasopisma “Liberty” na kolanach. Na podwórku za domem bawiła się na huśtawce dwójka dzieci. Z werandy trudno było się zorientować, jakiej są płci, ale domyśliłem się, że to chłopiec i dziewczynka. Być może nawet bliźniaki, co rzucałoby interesujące światło na rolę, jaką ich ojciec odegrał, choćby marginesowo, w procesie Coffeya. Trochę bliżej, niczym wyspa pośrodku upstrzonej łajnem, udeptanej gołej ziemi, stała buda dla psa. Nigdzie w pobliżu nie widziałem jednak jej lokatora; był kolejny niezwykle ciepły jak na tę porę roku dzień i doszedłem do wniosku, że drzemie prawdopodobnie w środku.
– Przyprowadziłam ci gościa, Burt – oznajmiła pani Hammersmith.
– W porządku – odparł. Spojrzał na mnie, na żonę, a potem jego wzrok powędrował z powrotem ku dzieciom, za głosem serca. Był chudym mężczyzną – niemal boleśnie chudym, jakby wracał do zdrowia po ciężkiej chorobie – i przerzedzały mu się już lekko włosy. Żona położyła nieśmiało na jego ramieniu swoją czerwoną, spuchniętą od prania dłoń. Hammersmith nie podniósł wzroku ani nie pogładził jej po ręce, i po krótkiej chwili ją cofnęła. Przyszło mi do głowy, że przypominają bardziej siostrę i brata, niż męża i żonę: on odziedziczył inteligencję, a ona urodę, oboje jednak łączyło pewne podskórne podobieństwo, spuścizna, której nie sposób się wyprzeć. Później, wracając do domu, zdałem sobie sprawę, że nie byli do siebie w ogóle podobni; tym, co ich upodabniało, był przeżyty wspólnie stres, nieukojony smutek. To dziwne, jak mocno ból znaczy nasze twarze i sprawia, że wyglądamy niczym rodzeństwo.
– Chce pan się napić czegoś zimnego, panie…? – zapytała.
– Nazywam się Edgecombe – powiedziałem. – Paul Edgecombe. I bardzo proszę. Zimny napój to coś, o czym marzę, proszę pani.
Pani Hammersmith weszła z powrotem do domu, a ja podałem rękę jej mężowi. Miał miękką, zimną dłoń. Ani na chwilę nie spuszczał z oka dzieci bawiących się na skraju podwórka.
– Jestem kierownikiem bloku E stanowego więzienia w Cold Mountain, panie Hammersmith. Blok E to…
– Wiem, czym jest blok E – stwierdził, spoglądając na mnie z trochę większym zainteresowaniem. – Na mojej werandzie pojawił się we własnej osobie naczelny klawisz Zielonej Mili. Co sprawiło, że tłukł się pan pięćdziesiąt mil, żeby porozmawiać z jedynym pracującym na stałym etacie reporterem miejscowego szmatławca?
– John Coffey – odparłem.
Oczekiwałem chyba silniejszej reakcji (wciąż myślałem o dzieciach, które mogły być bliźniakami… oraz o budzie stojącej pośrodku podwórka; Detterickowie też mieli psa), ale Hammersmith podniósł tylko brwi i wypił trochę oranżady.
– Teraz pan ma go na głowie, nieprawdaż? – zapytał.
– Nie mamy z nim dużych problemów – odparłem. – Boi się ciemności i często płacze, ale w naszej profesji nie oznacza to jeszcze kłopotów. Znamy gorsze.
– Często płacze, powiada pan? No cóż, moim zdaniem ma powód, żeby płakać. Kiedy weźmie się pod uwagę, co zrobił. Co pana interesuje?
– Wszystko, co może mi pan powiedzieć. Przeczytałem pańskie relacje w gazecie, więc zależy mi bardziej na tym, czego pan w nich nie zamieścił.
Hammersmith posłał mi niesympatyczne spojrzenie.
– Na przykład, jak wyglądały te dziewczynki? I co dokładnie im zrobił? Czy tego rodzaju rzeczy budzą pańskie zainteresowanie, panie Edgecombe?
– Nie – odpowiedziałem, starając się nie podnosić głosu. – Nie chodzi mi o córki Dettericków, proszę pana. Biedne dziewczynki są już martwe. Ale Coffey żyje… jeszcze żyje… i to on mnie interesuje.
– W porządku – odparł. – Niech pan przysunie krzesło i siada, panie Edgecombe. I proszę wybaczyć, jeśli to, co powiedziałem, zabrzmiało trochę obcesowo, ale w mojej profesji spotykam się często z hienami. Zdarza się, że mnie również uważa się za jedną z nich. Chciałem się po prostu upewnić co do pana.
– I upewnił się pan?
– Chyba tak – stwierdził takim tonem, jakby w gruncie rzeczy było mu to obojętne.
Historia, którą od niego usłyszałem, pokrywa się w znacznym stopniu z tym, co umieściłem wcześniej w tej relacji – opowiedział mi o tym, jak pani Detterick odkryła, że weranda jest pusta, drzwi wyrwane z górnego zawiasu, a koce ciśnięte w kąt; jak jej syn i mąż ruszyli za porywaczem; jak zorganizowana przez zastępcę szeryfa grupa pościgowa dogoniła najpierw ich, a niedługo potem Johna Coffeya. Jak Coffey siedział na brzegu rzeki, płacząc i trzymając w rękach zwisające niczym wielkie szmaciane lalki ciała dziewczynek. Chudy jak patyk reporter w szarych spodniach i białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem mówił niskim, pozbawionym emocji głosem… ale ani na moment nie spuścił z oczu dwójki dzieci, które kłóciły się, zaśmiewały i bujały na zmianę na huśtawce, tam w cieniu, u podnóża wzniesienia. Gdzieś w połowie opowieści pojawiła się ponownie pani Hammersmith z butelką korzennego piwa domowej roboty, zimnego, mocnego i pysznego. Stała przez chwilę, słuchając męża, a potem przerwała mu, żeby zawołać dzieci i powiedzieć im, by przyszły do kuchni, bo zaraz wyjmie ciastka z piekarnika.
– Zaraz, mamo – odezwał się dziewczęcy głos i kobieta zniknęła z powrotem w głębi domu.
– Dlaczego chciał pan to wszystko wiedzieć? – zapytał na koniec Hammersmith. – Nigdy jeszcze nie odwiedził mnie żaden strażnik z Cold Mountain. Pan jest pierwszy.
– Powiedziałem już panu…
– Ciekawość, zgadza się. Ludzie są ciekawi, wiem o tym i nawet dziękuję za to Bogu. Gdyby było inaczej, straciłbym posadę i musiałbym pójść do jakiejś roboty, żeby zarobić na życie. Ale pięćdziesiąt mil to diabelnie daleko, jeśli celem jest zaspokojenie prostej ciekawości, zwłaszcza że ostatnie dwadzieścia trzeba tłuc się polną drogą. Więc może jednak powie mi pan prawdę, panie Edgecombe? Ja spełniłem pańską prośbę, teraz niech pan spełni moją.
Chodzi o to, mógłbym odpowiedzieć, że miałem ostrą infekcję dróg moczowych, a John Coffey położył rękę na moim kroczu i uzdrowił mnie. Zrobił to człowiek, który zgwałcił i zamordował dwie małe dziewczynki. Więc to chyba jasne, że się nim interesuję – każdy by się interesował. Zastanawiam się nawet, czy szeryf Homer Cribus i zastępca Rob McGee nie przyskrzynili przez pomyłkę niewłaściwego człowieka. Zastanawiam się nad tym mimo przemawiających przeciw niemu dowodów, ponieważ człowiek, który ma taką moc w rękach, nie gwałci na ogół i nie morduje małych dziewczynek.
Nie, lepiej było chyba tego nie mówić.
– Są dwie sprawy, które chciałbym poznać – wyjaśniłem. – Przede wszystkim interesuje mnie, czy kiedykolwiek zrobił coś podobnego w przeszłości.
Hammersmith spojrzał na mnie. W jego oczach zapaliły się nagle iskierki zainteresowania i zorientowałem się, że jest całkiem niegłupi. Być może na swój cichy sposób nawet genialny.
– Dlaczego? – zapytał. – Co pan wie, panie Edgecombe? Co on panu powiedział?
– Nic. Lecz ludzie, którzy robią tego rodzaju rzeczy, robili je na ogół już wcześniej. Mają do tego upodobanie.
– Tak – potwierdził. – Mają. Z całą pewnością mają.
– I przyszło mi do głowy, że nietrudno byłoby dowiedzieć się czegoś o jego przeszłości. Mężczyznę jego postury, na dodatek Murzyna, łatwo zapamiętać.
– Mogłoby się tak zdawać, ale tak nie jest. Przynajmniej jeśli idzie o Coffeya.
– Próbował pan?
– Tak, i prawie niczego się nie dowiedziałem. Kilku kolejarzy twierdziło, że dwa dni przed śmiercią dziewczynek widzieli go na bocznicy w Knoxville. Nic dziwnego; kiedy go przyskrzynili, siedział na brzegu rzeki, niedaleko torów Great Southern i tą linią przyjechał do nas prawdopodobnie z Tennessee. Dostałem list od faceta, który pisze, że wiosną tego roku zatrudnił wielkiego łysego Murzyna do przenoszenia skrzynek. To było w Kentucky. Wysłałem mu fotografię Coffeya i facet twierdzi, że to on. Poza tym jednak… – Hammersmith wzruszył ramionami i pokręcił głową.
– Nie wydaje się to panu trochę dziwne?
– Wydaje mi się to bardzo dziwne, panie Edgecombe. Wygląda na to, że Coffey spadł prosto z nieba. Sam też nie jest zbyt pomocny; nie pamięta, co działo się w zeszłym tygodniu.
– Zgadza się, nie pamięta – potwierdziłem. – Czym pan to tłumaczy?
– Mamy Wielki Kryzys – odparł – i tym to tłumaczę. Ludzie podróżują. Farmerzy z Oklahomy chcą zbierać brzoskwinie w Kalifornii, biała biedota z sawanny pragnie montować samochody w Detroit, czarni znad Missisipi chcą jechać do Nowej Anglii i pracować w fabryce butów albo tkalni. Wszyscy, tak samo czarni jak i biali, uważają, że będzie im lepiej gdzie indziej. To takie cholernie amerykańskie. Nawet takiego olbrzyma jak Coffey nie zauważa się wszędzie, gdzie się pojawi… dopóki oczywiście nie postanowi zabić kilku dziewczynek. Białych dziewczynek.
– Wierzy pan w to? – zapytałem.
Hammersmith popatrzył na mnie swymi beznamiętnymi oczyma osadzonymi w trochę zbyt pociągłej twarzy.
– Czasami wierzę – stwierdził.
Jego żona wychyliła się z kuchennego okna niczym maszynista z kabiny lokomotywy.
– Dzieci! – zawołała. – Chodźcie na ciastka! Czy ma pan ochotę na ciastka z płatkami owsianymi i rodzynkami, panie Edgecombe? – zapytała, zwracając się do mnie.
– Jestem pewien, że są wyśmienite, proszę pani, ale tym razem chyba podziękuję.
– Proszę bardzo – odparła i schowała głowę do środka.
– Widział pan te jego blizny? – zapytał nagle Hammersmith. Wciąż obserwował dzieci, których nawet ciasteczka z płatkami owsianymi i rodzynkami nie mogły odciągnąć od huśtawki.
– Tak – potwierdziłem, zdziwiony, że on także je widział.
Spostrzegł moją reakcję i roześmiał się.
– Jedynym sukcesem obrońcy było doprowadzenie do tego, że Coffey zdjął koszulę i pokazał je przysięgłym. Prokurator, George Peterson, sprzeciwiał się, jak mógł, ale sędzia wyraził zgodę. Stary George mógł sobie oszczędzić fatygi: ławnicy w tych stronach nie kupują całej tej psychologicznej bajeczki o tym, jak to ludzie, którzy byli maltretowani w przeszłości, nie mogą się po prostu powstrzymać. Wierzą, że ludzie mogą się powstrzymać. Jestem skłonny podzielać ten punkt widzenia, ale muszę przyznać, że blizny były rzeczywiście koszmarne. Zauważył pan w nich coś szczególnego, Edgecombe?
Widziałem Coffeya nagiego pod prysznicem i rzeczywiście zauważyłem. Wiedziałem dobrze, o czym mówi Hammersmith.
– Jedne nakładają się na drugie. Tworzą prawie równy deseń.
– Wie pan, co to oznacza?
– Ktoś chciał go zatłuc na śmierć, kiedy był dzieckiem – odparłem. – Zanim dorósł.
– Ale nie udało się wypędzić z niego diabła, prawda, Edgecombe? Nie sądzi pan, że zamiast okładać go kijem, powinni go raczej utopić w rzece jak kociaka?
Przypuszczam, że najsłuszniej byłoby w tym momencie przytaknąć i się pożegnać, ale nie mogłem tego zrobić. Widziałem Coffeya. I poczułem jego dotyk. Pamiętałem dotyk jego rąk.
– Jest… jakiś dziwny – powiedziałem. – Nie wydaje się jednak, żeby tkwiło w nim prawdziwe zło. Wiem, w jakich okolicznościach go złapano i to zupełnie nie pasuje do tego, co oglądam dzień w dzień na bloku. Znam ludzi, którzy są naprawdę agresywni, panie Hammersmith. – Mówiąc to, myślałem oczywiście o Whartonie, o Whartonie, który dusi łańcuchem Deana Stantona i ryczy: “Juhuuu, chłopaki! Ale mamy zabawę, nie?”.
Hammersmith uważnie mi się przyjrzał. Usta skrzywił w pełnym niedowierzania uśmieszku, który nie przypadł mi zbytnio do gustu.
– Nie przyjechał pan tutaj, żeby się dowiedzieć, czy Coffey mógł zamordować gdzie indziej jakieś dziewczynki – stwierdził. – Przyjechał pan, aby zapytać, czy moim zdaniem w ogóle to zrobił. Zgadłem, prawda? Niech pan się przyzna, Edgecombe.
Wypiłem do końca piwo i odstawiłem butelkę na stolik.
– No więc jak? Zrobił to pana zdaniem?
– Dzieci! – zawołał, pochylając się trochę do przodu. – Chodźcie na ciastka! – Odchylił się z powrotem na krześle i spojrzał na mnie. Na jego twarzy ponownie pojawił się ten uśmieszek, który mnie drażnił. – Coś panu powiem. I niech pan słucha uważnie, bo może się to panu przydać.
– Zamieniam się w słuch – odparłem.
– Mieliśmy psa, który nazywał się Sir Galahad – stwierdził, pokazując kciukiem budę. – Dobrego psa. Nierasowego, ale łagodnego. Spokojnego. Takiego, co to poliże rękę i przyniesie patyk. Jest dużo takich kundli, chyba pan nie zaprzeczy?
Wzruszyłem ramionami i pokiwałem głową.
– Dobry kundel pod wieloma względami przypomina pańskiego Murzyna. Poznaje go pan lepiej i bardzo często obdarza uczuciem. Nie ma z niego większego pożytku, lecz trzyma go pan, ponieważ uważa pan, że on też pana kocha. Jeśli ma pan szczęście, panie Edgecombe, nigdy się pan nie dowie, że jest inaczej. Cynthia i ja nie mieliśmy tyle szczęścia.
Hammersmith westchnął – zabrzmiało to, jakby wiatr zaszeleścił w opadłych liściach – i ponownie wskazał palcem budę dla psa. Dziwiło mnie, dlaczego nie spostrzegłem wcześniej tej wszechobecnej pustki albo tego, że wiele psich bobków pobielało i rozsypało się w proch.
– Sprzątałem po nim – stwierdził Hammersmith – i naprawiałem dach budy, kiedy przeciekała po deszczu. W tym również Sir Galahad przypominał pańskiego Murzyna, który nigdy nie robi tych rzeczy sam. Teraz w ogóle nie podchodzę do tego miejsca. Nie zbliżałem się tam od czasu wypadku… jeśli można nazwać to wypadkiem. Podszedłem ze strzelbą i zastrzeliłem go, ale od tamtej chwili w ogóle się tam nie zbliżałem. Nie potrafię się zmusić. Ale w końcu chyba to zrobię. Posprzątam całe to łajno i rozwalę tę budę.
W tej samej chwili podeszły do nas dzieci i natychmiast pożałowałem tego, że do nas podeszły; nagle wydało mi się, że jest to ostatnia rzecz pod słońcem, jakiej mogłem sobie życzyć. Dziewczynka była w porządku, ale chłopiec…
Zatupały po schodkach, spojrzały na mnie, zachichotały, a potem ruszyły w stronę kuchennych drzwi.
– Caleb – powiedział Hammersmith. – Podejdź tutaj. Na chwilę.
Dziewczynka – na pewno jego bliźniaczka, dzieci musiały być w tym samym wieku – zniknęła w kuchni, a chłopiec podszedł do ojca ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Wiedział, że jest brzydki. Miał nie więcej niż cztery lata, ale cztery lata to dosyć, żeby wiedzieć takie rzeczy. Ojciec wsadził mu dwa palce pod brodę i próbował unieść jego twarz. Mały trochę się opierał.
– Proszę, synu – odezwał się Hammersmith tonem, w którym słychać było słodycz, miłość i opanowanie, i Caleb ustąpił.
Wielka owalna blizna biegła spod włosów przez czoło, martwe i wybałuszone oko i policzek, aż do kącika ust wykrzywionych w chytrym uśmieszku szulera lub może alfonsa. Jeden policzek był gładki i śliczny, drugi kostropaty niczym kora drzewa. Domyśliłem się, że kiedyś była w nim dziura, ale na szczęście zarosła.
– Zostało mu jedno oko – stwierdził Hammersmith, gładząc zniekształcony policzek chłopca delikatnym gestem tkliwego kochanka. – Ma chyba szczęście, że nie oślepł. Padamy na kolana i dziękujemy Bogu, że oszczędził nam chociaż tego. Prawda, Caleb?
– Tak, proszę pana – odparł nieśmiało Caleb: chłopiec, który przez wszystkie żałosne lata swej szkolnej edukacji miał obrywać po głowie od śmiejących się, pokazujących go palcami łobuzów; chłopiec, którego nikt nie poprosi, żeby zagrał w butelkę albo listonosza i który po wejściu w wiek męski nigdy zapewne nie prześpi się z kobietą, jeśli jej za to nie zapłaci; chłopiec, który przez całe życie nie znajdzie jasnego ciepłego kręgu przyjaciół, a patrząc w lustro przez następne pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat swojego życia, będzie stale powtarzał w myśli: brzydki, brzydki, brzydki.
– Idź, zjedz ciastka – powiedział ojciec, całując go w wykrzywione szyderczo usta.
– Tak, proszę pana – odparł Caleb i zniknął w kuchni.
Hammersmith wyjął chusteczkę z tylnej kieszeni spodni i wytarł nią oczy – były suche, ale przypuszczam, że przywykł do tego, że płynęły z nich łzy.
– Pies był tutaj, kiedy urodziły się bliźniaki – oznajmił. – Zaprowadziłem go do domu, żeby je obwąchał, kiedy Cynthia wróciła ze szpitala, a Sir Galahad polizał ich rączki. Ich małe rączki. – Hammersmith pokiwał głową, jakby chciał sam sobie przytaknąć. – Bawił się z nimi; lizał Arden po twarzy, aż mała dostawała chichotek. Caleb ciągnął go za uszy, a kiedy zaczai stawiać pierwsze kroki, chodził czasami po podwórku, trzymając Galahada za ogon. Pies ani razu na niego nie warknął. Na żadne z nich.
Łzy w końcu popłynęły; Hammersmith wytarł je zupełnie machinalnie jak ktoś, kto ma w tym dużą wprawę.
– Nie było żadnego powodu – podjął po chwili. – Caleb nie zrobił mu nic złego, nawet na niego nie krzyknął. Wiem, bo widziałem to na własne oczy. Gdyby mnie tam nie było, mały prawie na pewno by zginął. Nie zdarzyło się kompletnie nic, panie Edgecombe. Chłopiec ustawił po prostu głowę w odpowiedni sposób przed pyskiem psa i Sir Galahadowi przyszło na myśl… jeśli w ogóle można tak określić to, co się dzieje w mózgu psa… że może skoczyć i ugryźć. Ugryźć tak, żeby zabić. Chłopiec stanął przed nim i pies ugryzł. To samo przytrafiło się Coffeyowi. Przechodził tamtędy, zobaczył na werandzie dziewczynki, porwał je, zgwałcił i zabił. Powiada pan, że jakieś poszlaki mogą wskazywać, że zrobił to już wcześniej, i wiem, co ma pan na myśli, ale może nie zrobił tego wcześniej. Mój pies nigdy wcześniej nikogo nie ugryzł; zrobił to tylko raz. Może Coffey, gdybyśmy wypuścili go na wolność, nie zrobiłby tego nigdy więcej. Może mój pies nikogo by już nie ugryzł. Ale ja wcale się nad tym nie zastanawiałem. Wyszedłem po prostu ze strzelbą, złapałem go za obrożę i odstrzeliłem mu łeb.
Hammersmith oddychał ciężko.
– Jestem wykształconym człowiekiem, panie Edgecombe. Studiowałem w Bowling Green i oprócz historii i dziennikarstwa liznąłem trochę filozofii. Lubię się uważać za oświeconego. Nie przypuszczam, żeby wzięto mnie za takiego na Północy, lecz lubię tak o sobie myśleć. Nie wprowadziłbym z powrotem niewolnictwa za żadne skarby świata. Sądzę, że powinniśmy w humanitarny i rozsądny sposób rozwiązać problemy rasowe. A jednak musimy pamiętać, że ten pański Murzyn ugryzie, jeśli tylko będzie miał okazję, podobnie jak ugryzie kundel, jeśli da mu się okazję i przyjdzie mu do łba to zrobić. Chce pan wiedzieć, czy on to uczynił, ten pański zapłakany i pokryty bliznami John Coffey?
Kiwnąłem głową.
– O tak – powiedział Hammersmith. – Uczynił to. Niech pan w to nie wątpi i niech pan nigdy nie odwraca się do niego plecami. Może pan mieć szczęście raz, sto, nawet tysiąc razy… ale w końcu… – Podniósł do moich oczu dłoń i zwarł nagle palce, uderzając nimi o wysunięty kciuk, tak że jego ręka zmieniła się w drapieżny pysk. – Rozumie pan?
Kiwnąłem ponownie głową.
– Zgwałcił je, zabił, a potem tego żałował, lecz te dziewczynki były już zgwałcone, te dziewczynki były już martwe. Ale pan się nim zajmie, prawda, Edgecombe? Zajmie się pan nim za parę tygodni, tak żeby nigdy już nie zrobił czegoś podobnego.
Hammersmith wstał, podszedł do balustrady i spojrzał nieobecnym wzrokiem na budę, stojącą pośrodku udeptanej ziemi, między rozsypującymi się w proch psimi odchodami.
– Wybaczy pan – oznajmił – ponieważ nie muszę siedzieć dzisiaj po południu w sądzie, więc pomyślałem, że spędzę trochę więcej czasu z rodziną. Małe dzieci ma się tylko raz w życiu.
– Niech pan do nich idzie – powiedziałem. Wargi zdrętwiały mi i w ogóle ich nie czułem. – Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas.
– Nie ma o czym mówić – odparł.
Z domu Hammersmitha pojechałem bezpośrednio do więzienia. Jazda była długa, tym razem jednak nie potrafiłem jej skrócić śpiewaniem piosenek. Miałem wrażenie, że wszystkie przynajmniej na jakiś czas wyleciały mi z głowy. Wciąż widziałem zniekształconą twarz tego biednego chłopca. I rękę Hammersmitha, jego palce otwierające się i zamykające niczym szczęki.
Dziki Bill Wharton znalazł się po raz pierwszy w izolatce już nazajutrz po przyjeździe. Przez cały ranek i popołudnie był spokojny i grzeczny jak baranek, co, jak wkrótce odkryliśmy, było sprzeczne z jego naturą i zapowiadało problemy. Mniej więcej koło wpół do ósmej wieczorem Harry Terwilliger poczuł, jak coś ciepłego leje się na jego spodnie od munduru, które właśnie tego dnia zmienił na czyste. To był mocz. William Wharton stał przy prętach celi, szczerząc swoje poczerniałe zęby i sikając prosto na spodnie i buty Terwilligera.
– Ten brudny sukinsyn musiał się wstrzymywać przez cały dzień – stwierdził później wciąż zdegustowany i oburzony Harry.
W tym momencie przebrała się miarka. Nadeszła pora, żeby pokazać Williamowi Whartonowi, kto tutaj rządzi. Harry zawiadomił Brutala i mnie, a ja wezwałem Deana i Percy’ego, którzy także byli na bloku. Mieliśmy wtedy, pamiętajcie, trzech więźniów i pełniliśmy, jak to się wówczas nazywało, całodobowy dyżur. Ja z moją grupą pracowałem od siódmej wieczorem do trzeciej rano – w porze, kiedy najczęściej zdarzały się jakieś kłopoty. Dwie pozostałe zmiany składały się przeważnie ze strażników, którzy nie zagrzali u nas dłużej miejsca. Dowodził nimi najczęściej Bill Dodge. Nie był to w gruncie rzeczy zły układ i czułem, że jeśli zdołam przenieść Percy’ego na którąś z dziennych zmian, będzie nam się pracowało jeszcze lepiej. Nigdy się jednak na to nie zdecydowałem. Zastanawiam się czasami, czy sprawy ułożyłyby się inaczej, gdybym to zrobił.
W szopie zamontowany był naprzeciwko Starej Iskrówy potężny kran i Dean razem z Percym podłączyli do niego płócienny szlauch, a potem stanęli obok, żeby puścić wodę, kiedy będzie trzeba.
Brutal i ja ruszyliśmy do celi Whartona. Dziki Bill wciąż stał przy kratach z uśmiechem na ustach i wyciągniętą ze spodni fujarą. Poprzedniej nocy tuż przed wyjściem z bloku wziąłem z izolatki kaftan bezpieczeństwa i położyłem go na półce w moim gabinecie, przewidując, że może się przydać naszemu najnowszemu trudnemu podopiecznemu. Zabrałem go teraz i niosłem, zawiesiwszy jeden z płóciennych pasków na palcu wskazującym lewej ręki. Harry szedł za nami, ciągnąc za sobą szlauch, a stojący w szopie Dean i Percy rozwijali go z bębna tak szybko, jak mogli.
– No i jak wam się to spodobało? – zapytał Dziki Bill. Śmiał się jak dzieciak na diabelskiej kolejce, tak głośno, że nie mógł prawie mówić; po policzkach spływały mu wielkie łzy. – Przybiegliście tak szybko, że chyba wam się spodobało. A teraz szykuję dla was parę serdelków. Przyjemnych w dotyku i miękkich. Wysram je jutro rano.
Zobaczył, że wkładam klucz do zamka jego celi, i zwęziły mu się oczy. Potem dostrzegł, że Brutal trzyma w jednej ręce rewolwer, a w drugiej pałkę, i oczy zwęziły mu się jeszcze bardziej.
– Wejdziecie tutaj o własnych siłach, ale wyniosą was na noszach, macie na to słowo Billy’ego Kida – stwierdził. – A ty, stary pierdoło, nie myśl, że uda ci się włożyć mi to ubranko – dodał, zwracając się do mnie.
– To nie ty ustalasz tutaj reguły gry – powiedziałem. – Powinieneś o tym dobrze wiedzieć, lecz widzę, że trzeba ci udzielić małej lekcji.
Wyjąłem klucz z zamka i otworzyłem drzwi. Wharton skoczył na pryczę, z wciąż zwisającym z portek kutasem, i wyciągnął w moją stronę ręce.
– No chodź tutaj, ty brzydki skurwysynu – zawołał, kiwając na mnie palcem. – Zabawimy się w szkołę, zgoda, ale kto inny będzie dzisiaj panem nauczycielem. Ty pierwszy, dryblasie – dodał, szczerząc do Brutala poczerniałe zęby. – Tym razem nie zajdziesz mnie od tyłu. Odłóż tego gnata… i tak przecież z niego nie strzelisz… i walcz ze mną jak mężczyzna z mężczyzną. Zobaczymy, kto kogo załatwi…
Brutal wszedł do celi, ale minąwszy drzwi, skręcił od razu w lewo i zmrużone oczy Whartona otworzyły się szerzej, kiedy zobaczył wycelowany w siebie wąż strażacki.
– Nie, nie zrobicie tego! – wrzasnął. – O nie, nie zro…
– Dean! – zawołałem. – Odkręcaj! Do oporu!
Wharton skoczył do przodu, ale Brutal zastopował go jednym celnym uderzeniem – takim, o jakim, jestem pewien, od dawna marzył Percy Wetmore – trafiając pałką w czoło, dokładnie nad brwiami. Wharton, któremu wydawało się najwyraźniej, że przed jego przyjazdem nigdy nie mieliśmy do czynienia z twardzielem, opadł na kolana z otwartymi, lecz zachodzącymi mgłą oczyma. A potem ze szlaucha trysnęła woda. Harry zachwiał się i dał krok do tyłu, ale po chwili odzyskał równowagę i złapał mocniej końcówkę węża, wycelowaną niczym lufa karabinu. Strumień trafił Dzikiego Billa Whartona prosto w pierś, obrócił w bok i wbił pod pryczę. Delacroix podskakiwał w miejscu w swojej celi, rechocząc głośno, klnąc i domagając się od Johna Coffeya, żeby ten powiedział mu, co się dzieje, kto wygrywa i jak ten nowy gran’fou znosi chińską torturę wodną. John nie odzywał się ani słowem, stojąc spokojnie w swoich za krótkich spodniach i więziennych kapciach. Zerknąłem na niego tylko raz, ale to wystarczyło, bym ujrzał ten sam co zawsze wyraz twarzy, jednocześnie smutny i łagodny. Tak jakby oglądał tę scenę już wcześniej, nie raz lub dwa, ale tysiąc razy.
– Zakręć wodę! – zawołał przez ramię Brutal, a potem złapał pod pachy półprzytomnego więźnia i wyciągnął go spod pryczy. Wharton zanosił się kaszlem i wydawał z siebie odgłos podobny do bulgotu. Z miejsca, gdzie pałka Brutala przecięła skórę nad brwiami, krew kapała mu na zasnute mgłą oczy.
Ja i Brutus Howell opanowaliśmy wkładanie kaftana bezpieczeństwa do perfekcji; ćwiczyliśmy to niczym para tancerzy z wodewilu, uczących się nowych kroków. Czasami się to opłacało. Na przykład teraz. Brutal podniósł Whartona wyżej i wyciągnął do mnie jego ręce, w ten sam sposób, w jaki dziecko mogłoby wyciągnąć ręce szmacianej lalki. W oczach Whartona zaczęły się pojawiać pierwsze przebłyski świadomości; wiedział, że jeśli nie stawi teraz oporu, za chwilę będzie już za późno, ale połączenia nerwowe między jego umysłem i mięśniami były ciągle nieczynne i nim zdążył je odblokować, włożyłem rękawy na jego ręce, a Brutal zaczai zapinać sprzączki z tyłu. Kiedy się tym zajmował, złapałem za paski przy nadgarstkach, okręciłem ręce Whartona wokół boków i skrępowałem je kolejnymi paskami. Wyglądał teraz, jakby obejmował czule sam siebie.
– Niech cię wszyscy diabli, ty wielki pacanie, co oni z nim teraz robią? – wołał Delacroix. Usłyszałem skrzeczenie Pana Dzwoneczka, tak jakby on też chciał to wiedzieć.
Pojawił się Percy. Miał płonącą z podniecenia twarz i koszulę zmoczoną podczas zmagań z wężem, tak że przylegała mu do ciała. Za nim wlókł się Dean z purpurowym naszyjnikiem sińców na gardle i o wiele mniej podekscytowaną miną.
– Chodź, Dziki Billu – powiedziałem, pociągając go za sobą. – Czas na mały spacer.
– Nie waż się nigdy mnie tak nazywać! – wrzasnął piskliwie i chyba po raz pierwszy zobaczyliśmy tkwiące w nim prawdziwe uczucia, a nie sprytne zwierzęce barwy ochronne. – Dziki Bill Hickock nie był rewolwerowcem! I nigdy nie zabił niedźwiedzia myśliwskim nożem! Był po prostu kolejnym niewydarzonym gliniarzem. Głupi dupek siedział odwrócony plecami do drzwi i dał się zabić jakiemuś pijakowi!
– Rany boskie, ten palant udziela nam lekcji historii – stwierdził Brutal, wypychając Whartona z celi. – Człowiek nigdy nie wie, co go tutaj spotka, kiedy odbije kartę. Wiadomo tylko, że to będzie coś miłego. Ale to chyba normalne, biorąc pod uwagę, ile mamy tutaj miłych osób. I wiesz co, Dziki Billu? Ty sam niedługo też przejdziesz do historii. A teraz chodź z nami. Mamy dla ciebie mały pokoik. Trochę tam ochłoniesz.
Wharton wydał z siebie wściekły nieartykułowany wrzask i nie bacząc na to, że jest w kaftanie bezpieczeństwa i ma skrępowane z tyłu ręce, rzucił się na Brutala. Percy łapał już za swoją pałkę – cudowny środek Wetmore’a na wszystkie życiowe kłopoty – lecz Dean chwycił go za dłoń. Percy rzucił mu zdumione, lekko oburzone spojrzenie, jakby chciał powiedzieć, że po tym, co Wharton zrobił Deanowi, ten powinien być ostatnią osobą, która próbuje go powstrzymać.
Brutal odepchnął Whartona, a ja złapałem go i pchnąłem do Harry’ego, który pognał go Zieloną Milą, obok uradowanego Delacroix i apatycznego Coffeya. Wharton biegł, żeby nie upaść na twarz, i przez cały czas sypał przekleństwami, podobnie jak palnik acetylenowy sypie iskrami. Wsadziliśmy go do ostatniej celi po prawej stronie, a potem Dean, Harry i Percy (który po raz pierwszy nie skarżył się, że ma za dużo pracy) wystawili wszystkie rupiecie z izolatki. Ja odbyłem w tym czasie krótką rozmowę z Whartonem.
– Wydaje ci się, że jesteś twardzielem – powiedziałem – i być może nawet nim jesteś, synu, ale w tym miejscu to nie ma żadnego znaczenia. Dni twojej świetności minęły. Jeśli będziesz dla nas miły, my będziemy mili dla ciebie. Jeśli będziesz się stawiał, i tak wylądujesz na krześle, tyle tylko że wcześniej trochę cię utemperujemy.
– Będziecie się cieszyć, patrząc, jak umieram – stwierdził ochrypłym głosem Wharton. Chociaż musiał wiedzieć, że nic mu to nie da, przez cały czas szarpał się w kaftanie i gębę miał czerwoną jak burak. – Dopóki nie wykituję, będziecie mieli przesrane życie – dodał, szczerząc zęby jak wściekły pawian.
– Jeśli zależy ci na tym, by zatruć nam życie, możesz sobie śmiało odpuścić, ponieważ już ci się to udało – oznajmił Brutal. – Co się zaś tyczy twojego pobytu na Zielonej Mili, dla nas możesz go spędzić w całości w pokoju z miękkimi ścianami. I możesz mieć na sobie ten kaftan, dopóki ręce nie zgniją ci z braku krążenia i nie odpadną od ramion. Nikt nas tu na ogół nie odwiedza, wiesz o tym – dodał po chwili. – I jeśli wydaje ci się, że kogoś obchodzi, co się z tobą dzieje, lepiej się nad tym zastanów, kowboju. Dla świata jesteś już w zasadzie trupem.
Wharton przyjrzał się uważnie Brutalowi i nagle się uspokoił.
– Zdejmijcie to ze mnie – powiedział pojednawczym tonem; zbyt normalnym i rozsądnym, by można mu było ufać. – Będę grzeczny. Słowo Indianina.
W drzwiach celi stanął Harry Terwilliger. Korytarz wyglądał, jakby trwała w nim wyprzedaż starych mebli, ale uporządkowanie go nie powinno nam zabrać dużo czasu. Robiliśmy to już wcześniej; każdy wiedział, co do niego należy.
– Gotowe – oznajmił Harry.
Brutal złapał za kaftan w miejscu, gdzie znajdował się łokieć Whartona, i podniósł go na nogi.
– Chodź, Dziki Billu. I popatrz na to od jaśniejszej strony. Będziesz miał co najmniej dwadzieścia cztery godziny, by zapamiętać, że nie wolno siadać plecami do drzwi i licytować, kiedy ma się na ręku tylko ósemki i asy.
– Zdejmijcie to ze mnie – powtórzył Wharton. Spojrzał na Brutala, a potem na Harry’ego i na mnie i ponownie zrobił się czerwony jak burak. – Będę już grzeczny… mówię wam… ja… ja… ummmmmahhhhrrrr…
Przewrócił się nagle i legł częściowo na korytarzu i częściowo w celi, kopiąc nogami i wyginając ciało w łuk.
– Jezu Chryste, dostał ataku – szepnął Percy.
– Jasne, a moja siostra jest babilońską ladacznicą – zaśmiał się Brutal. – W każdą sobotnią noc tańczy przed Mojżeszem taniec brzucha w długim białym welonie.
Pochylił się i złapał Whartona pod pachę. Ja złapałem go z drugiej strony i Dziki Bill zawisł między nami niczym złapana na haczyk ryba. Te kilkanaście sekund, kiedy wlokłem jego dygoczące ciało i słuchałem, jak z jednej strony charczy, a z drugiej puszcza głośno gazy, nie należało do najprzyjemniejszych chwil w moim życiu.
W którymś momencie podniosłem wzrok i spotkałem spojrzenie Johna Coffeya. Miał oczy podbiegłe krwią i mokre policzki. Znowu płakał. Przypomniałem sobie Hammersmitha i ten naśladujący gryzienie gest jego ręki i poczułem, jak przechodzi mnie dreszcz. A potem skupiłem uwagę z powrotem na Whartonie.
Cisnęliśmy go niczym worek mąki do izolatki i przez chwilę patrzyliśmy, jak leży, prężąc się w kaftanie bezpieczeństwa tuż obok kratki otworu odpływowego, pod którą szukaliśmy kiedyś Matrosa Willy’ego.
– Nie zmartwi mnie specjalnie, jeśli facet połknie język i się przekręci – stwierdził Dean swoim ochrypłym, zgrzytliwym głosem – ale pomyślcie o papierkowej robocie, chłopcy. To się nigdy nie skończy.
– Mniejsza o papierkową robotę, pomyślcie o przesłuchaniach – dodał ponuro Harry. – Stracimy tę cholerną robotę i będziemy zbierać fasolę w Missisipi. Wiecie, czym jest Missisipi. To indiańskie określenie zadupia.
– Facet się nie przekręci i nie połknie języka – zapewnił ich Brutal. – Kiedy otworzymy jutro te drzwi, będzie zdrów jak ryba. Macie na to moje słowo.
Tak też się stało. Osobnik, którego nazajutrz o dziewiątej wieczorem odprowadziliśmy z powrotem do jego celi, był spokojny, blady i w widoczny sposób poskromiony. Szedł ze spuszczoną głową, nie starał się nikogo zaatakować, kiedy zdjęliśmy mu kaftan, i wpatrywał się we mnie apatycznym wzrokiem, gdy oznajmiłem, że następnym razem spotka go to samo i musi się zastanowić, jak długo chce sikać w spodnie i zajadać łyżeczką papkę dla niemowląt.
– Będę grzeczny, szefie. Dostałem nauczkę – powiedział nieśmiało, kiedy zamknęliśmy go w celi. Brutal spojrzał na mnie i mrugnął okiem.
Następnego dnia William Wharton, który uważał się za Billy’ego Kida i oburzał, gdy porównywano go z niewydarzonym Dzikim Billem Hickokiem, kupił czekoladowe ciastko od starego Tu-Tuta. Wyraźnie zabroniono mu takich zakupów, ale popołudniowa zmiana składała się, jak chyba już powiedziałem, z żółtodziobów i transakcja doszła do skutku. Tu-Tut bez wątpienia dobrze wiedział o zakazie, lecz on sprzedałby własną matkę, byle tylko zarobić parę groszy.
Tej nocy, kiedy Brutal wykonywał obchód, Wharton stał w drzwiach swojej celi. Odczekał, aż Brutal podejdzie bliżej, po czym pacnął obiema dłońmi w wydęte policzki i strzyknął mu w twarz zdumiewająco długą strugą czekolady. Trzymał ciastko w gębie, dopóki całe się nie rozpuściło, po czym strzyknął nim niczym przeżutym tytoniem.
Zrobiwszy to, padł na pryczę, z cieknącą po brodzie brązową breją, fikając w powietrzu nogami, wyjąc ze śmiechu i pokazując palcem Brutala, któremu breja ciekła nie tylko po brodzie.
– Jak się masz, czarny królu? – ryczał, trzymając się za brzuch. – Jaka szkoda, że to nie jest ka-ka… Rany, jaka szkoda. Gdybym miał w sobie choć trochę ka-ka…
– Sam jesteś ka-ka – mruknął Brutal – i mam nadzieję, że spakowałeś manatki, bo zaraz wrócisz do swojego ulubionego kibla.
Po raz kolejny włożyliśmy Whartonowi kaftan bezpieczeństwa i ponownie wylądował w pokoju z miękkimi ścianami. Tym razem na dwa dni. Kilka razy słyszeliśmy, jak się tam awanturuje, kilka razy zaręczał, że nabrał rozumu i będzie grzeczny, kilka razy wołał, że potrzebuje lekarza i umiera. Przeważnie jednak milczał. Milczał także, kiedy wyprowadziliśmy go ponownie na zewnątrz. Wrócił do celi ze spuszczoną głową i przygasłymi oczyma, w ogóle nie reagując, kiedy Harry uprzedził go: “Pamiętaj, wszystko zależy od ciebie”. Wiedzieliśmy, że posiedzi jakiś czas spokojnie, a potem wytnie nam nowy numer. Nie zrobił niczego, czego ktoś nie spróbowałby wcześniej (no, może z wyjątkiem strzyknięcia czekoladą; nawet Brutal przyznał, że było to dość oryginalne), ale sam jego upór napawał nas lękiem. Bałem się, że wcześniej czy później któryś z nas się zagapi i wpadniemy w nieliche tarapaty. Cała zabawa mogła się w dodatku trochę przeciągnąć, bo adwokat Whartona robił dużo szumu, opowiadając na lewo i prawo, jak niesprawiedliwie jest zabijać kogoś, kto ma jeszcze mleko pod wąsem… i kto zupełnie przypadkowo ma skórę białą jak stary Jeff Davis. Nie było sensu się na to oburzać, ponieważ ratowanie Whartona przed krzesłem należało do jego obowiązków. Tak jak dopilnowanie, żeby na nim wylądował, należało do naszych. I w końcu, z adwokatem czy bez adwokata, prawie na pewno czekała go randka ze Starą Iskrówą.
W tym samym tygodniu wróciła z Indianoli żona dyrektora, Melinda Moores. Lekarze wypisali ją; zrobili interesujące, pionierskie zdjęcia guza jej mózgu, opisali bezwład ręki i paraliżujące bóle, które dręczyły ją wówczas prawie bezustannie, i nie chcieli się nią dłużej zajmować. Dali jej mężowi słoik tabletek z morfiną i wysłali Melindę do domu, żeby tam umarła. Halowi Mooresowi zostało trochę zaległych dni chorobowego – w tamtych czasach nie dawano ich zbyt wiele – ale wziął wszystkie, które miał, aby pomóc jej w tym, co musiała zrobić.
Moja żona i ja wybraliśmy się do Mooresów jakieś trzy dni po jej powrocie. Zadzwoniłem wcześniej i Hal odparł, że owszem, zaprasza nas, Melinda miała dobry dzień i z radością nas przyjmie.
– Nienawidzę takich wizyt – oznajmiłem Janice, kiedy jechaliśmy do małego domku, w którym Mooresowie spędzili większą część swojego małżeństwa.
– Nikt ich nie lubi, kochanie – odparła, klepiąc mnie po ręce. – Jakoś to zniesiemy, podobnie jak ona.
– Mam nadzieję.
Zastaliśmy Melindę w salonie. Siedziała w jasnej smudze niezwykle ciepłego jak na tę porę roku październikowego słońca i w pierwszej chwili miałem wrażenie, że straciła sto funtów wagi. Nie miałem oczywiście racji – gdyby tak bardzo schudła, nic by z niej praktycznie nie zostało – ale taka była pierwsza reakcja mojego umysłu na to, co ujrzały oczy. Jej twarz zapadła się, ukazując zarys leżącej pod spodem czaszki, skóra była biała jak pergamin, a pod oczyma widniały ciemne kręgi. I po raz pierwszy zobaczyłem ją w fotelu bujanym bez robótki lub kawałków materiału, które zszywała w dywanik. Po prostu siedziała. Niczym pasażer w dworcowej poczekalni.
– Witaj, Melindo – pozdrowiła ją ciepło moja żona. Była chyba tak samo wstrząśnięta jak ja, może nawet bardziej, ale nie dała po sobie nic poznać. Niektóre kobiety świetnie to potrafią. Przyklękła na jedno kolano przy fotelu, na którym siedziała żona dyrektora, i wzięła w obie dłonie jej rękę. Kiedy to zrobiła, moje oczy padły na niebieską matę przy kominku. Przyszło mi do głowy, że powinna mieć zielonkawy odcień przejrzałych limon, ponieważ teraz ten pokój był po prostu kolejną wersją Zielonej Mili.
– Przyniosłam ci trochę herbaty – powiedziała Janice. – Sama ją przyrządziłam. Jest dobra na sen. Zostawiłam ją w kuchni.
– Dziękuję ci bardzo, kochanie – odparła Melinda zardzewiałym głosem starej kobiety.
– Jak się czujesz, moja droga? – zapytała moja żona.
– Lepiej – stwierdziła Melinda tym swoim zardzewiałym zgrzytliwym głosem. – Nie tak dobrze, żebym miała ochotę wybrać się na tańce, ale dzisiaj przynajmniej mnie nie boli. Dali mi jakieś tabletki na ból głowy. Czasami nawet działają.
– To świetnie, prawda?
– Nie mogę już tak dobrze chwytać. Coś się dzieje… z moją ręką. – Melinda podniosła dłoń, popatrzyła na nią tak, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu, po czym położyła z powrotem na kolanach. – Coś się dzieje… z całym moim ciałem.
Zaczęła cicho płakać i to sprawiło, że pomyślałem o Johnie Coffeyu. Po głowie chodziło mi znowu to, co powiedział: “Pomogłem, prawda? Pomogłem, prawda?”. Niczym rym, którego nie sposób się pozbyć.
W tym momencie do salonu wszedł Hal. Porwał mnie do kuchni i możecie mi wierzyć, że poczułem olbrzymią ulgę. Siedliśmy przy stole i nalał mi pół musztardówki białej whisky, przywiezionej prosto z jakiejś wiejskiej gorzelni. Stuknęliśmy się i wypiliśmy. Bimber palił w gardle, ale ciepło, jakiego doznałem w żołądku, było niebiańskie. Moores dotknął musztardówki, pytając mnie wzrokiem, czy chcę powtórzyć, lecz ja pokręciłem głową i odsunąłem szklankę na bok. Dziki Bill Wharton nie przebywał – przynajmniej chwilowo – w izolatce i niebezpiecznie było się do niego zbliżać z głową zamroczoną alkoholem. Nawet biorąc pod uwagę dzielące nas kraty.
– Nie wiem, jak długo zdołam to wytrzymać – powiedział cicho Moores. – Rano przychodzi do pomocy dziewczyna, ale lekarze mówią, że Melinda wkrótce może przestać panować nad własnymi kiszkami i… i… – Przerwał i zaczął poruszać grdyką, nie chcąc się przede mną ponownie rozpłakać.
– Postaraj się znosić to najlepiej, jak potrafisz – próbowałem uspokoić go, po czym sięgnąłem przez stół i uścisnąłem szybko jego pokrytą plamami wątrobowymi bezwładną dłoń. – Staraj się znosić to dzień po dniu i resztę zostaw Bogu. Nie jesteś w stanie zrobić niczego więcej.
– Chyba nie. Ale to trudne, Paul. Modlę się, żebyś nigdy nie musiał się przekonać, jakie to trudne.
Westchnął i postarał się wziąć w garść.
– Powiedz mi teraz, co słychać. Jak sobie radzicie z Williamem Whartonem? I jak sobie radzicie z Percym Wetmore’em?
Rozmawialiśmy jakiś czas o sprawach zawodowych i tak minęła wizyta. Potem, kiedy jechałem do domu z Janice, która siedziała obok mnie w milczeniu – łykając łzy i rozmyślając – słowa Coffeya chodziły mi po głowie niczym spacerujący po celi Francuza Pan Dzwoneczek: “Pomogłem, prawda?”
– To straszne – odezwała się w pewnym momencie ze smutkiem moja żona. – I nikt nie może jej w żaden sposób pomóc.
Przytaknąłem i znowu zadźwięczały mi w uszach te słowa: “Pomogłem, prawda?”. Ale to było czyste szaleństwo i starałem się rozpaczliwie o nim zapomnieć.
Kiedy skręcaliśmy na nasze podwórko, Janice odezwała się po raz drugi – tym razem nie na temat swojej starej przyjaciółki, Melindy, lecz mojej infekcji. Chciała wiedzieć, czy naprawdę mi przeszło.
– Naprawdę – odparłem. – Jestem zdrów.
– To znakomicie – stwierdziła i pocałowała mnie tuż nad brwią w to moje łaskotliwe miejsce. – Może powinniśmy, no wiesz, trochę się zabawić. Oczywiście, jeśli masz czas i ochotę.
Mając pod dostatkiem tego pierwszego i mnóstwo drugiego, wziąłem ją za rękę, zaprowadziłem do sypialni i zdjąłem z niej ubranie. W tym czasie ona gładziła tę część mojego ciała, która swędziała i pulsowała, lecz już nie bolała. I kiedy wsuwałem się w jej słodycz, robiąc to w ten niespieszny sposób, który lubiła – który oboje lubiliśmy – przypomniał mi się John Coffey powtarzający, że pomógł, pomógł, prawda? Niczym urywek piosenki, który nie przestanie kołatać się w głowie, dopóki go sobie w całości nie przypomnisz.
Później, jadąc do więzienia, myślałem o tym, że już wkrótce będziemy musieli odbyć próbę generalną przed egzekucją Delacroix. Zacząłem się zastanawiać, jak zachowa się tym razem Percy Wetmore, i poczułem dreszcz niepokoju. Powtarzałem sobie, żeby się nie przejmować – po tej egzekucji będziemy go mieli prawdopodobnie z głowy – wciąż jednak czułem ten dreszcz, jakby infekcja, która mnie nękała, wcale nie minęła, lecz przeniosła się w inne miejsce i zamiast palić w kroczu, mroziła krew w żyłach.
– Chodź, Del – powiedział nazajutrz wieczorem Brutal. – Pójdziemy na mały spacerek. Ty, ja i Pan Dzwoneczek.
Delacroix posłał mu nieufne spojrzenie, po czym wsadził rękę do pudełka po cygarach i schował swoją mysz w dłoni.
– O czym pan mówi? – zapytał, mrużąc oczy.
– To wielki wieczór dla ciebie i dla Pana Dzwoneczka – poinformował go Dean, podchodząc wraz z Harrym do Brutala. Sińce na jego szyi przybrały nieprzyjemny żółty kolor, ale mógł już przynajmniej normalnie mówić, nie szczekając przy każdym słowie jak pies na kota. – Myślisz, że powinniśmy mu założyć kajdany? – zapytał, zwracając się do Brutusa.
Brutal przez chwilę się zastanawiał.
– Nie – odparł w końcu. – Nie będziesz sprawiał kłopotów, prawda, Del? Ani ty, ani twoja mysz. Występujecie w końcu dzisiaj dla ważnych gości.
Percy i ja staliśmy przy biurku na korytarzu, obserwując całą scenę. Percy miał ręce skrzyżowane na piersiach i pogardliwy uśmieszek na wargach. Po chwili wyjął swój rogowy grzebień i zaczai nim czesać włosy. John Coffey również obserwował Delacroix, stojąc w milczeniu przy kratach. Wharton leżał na swojej pryczy, wpatrując się w sufit i ignorując całe przedstawienie. Wciąż zachowywał się “grzecznie”, choć to, co nazywał grzecznym zachowaniem, lekarze z Briar Ridge woleli określać mianem katatonii. Na bloku była jeszcze jedna osoba. Ukryliśmy ją przed wzrokiem więźniów w moim gabinecie, lecz jej chudy cień padał przez drzwi na Zieloną Milę.
– O co wam w ogóle chodzi? – zapytał zrzędliwie Delacroix, podciągając stopy na pryczę, kiedy Brutal przekręcił klucze w obu zamkach i otworzył drzwi jego celi. Oczy Francuza biegały w tę i z powrotem po twarzach całej trójki.
– Jak chcesz, to ci powiem – odparł Brutal. – Pan Moores jest chwilowo nieobecny. Jego żona, jak może słyszałeś, nie najlepiej się czuje. W związku z tym obowiązki szefa pełni pan Andersen, pan Curtis Andersen.
– Tak? A co to ma wspólnego ze mną?
– Chodzi o to – podjął Harry – że dyrektor Andersen słyszał o twojej myszy, Del, i chce zobaczyć jej występ. Razem z sześcioma innymi panami czeka teraz na ciebie w budynku administracyjnym. Ta szóstka to nie są jacyś tam zwyczajni strażnicy. To ważne szychy, dokładnie tak, jak mówił Brute. Jeden z nich jest, jak mi się zdaje, politykiem z samej stolicy stanu.
Delacroix wyraźnie urósł, słysząc te słowa, i nie dostrzegłem na jego twarzy cienia wątpliwości. To, że jacyś dygnitarze chcieli zobaczyć Pana Dzwoneczka, było oczywiste; któż by nie chciał?
Zajrzał pod pryczę, a potem pod poduszkę i w końcu znalazł jedną z tych wielkich różowych miętówek i jaskrawo pokolorowaną szpulkę. Posłał pytające spojrzenie Brutalowi, który pokiwał głową.
– Zgadza się. Najbardziej zależy im chyba na tym numerze ze szpulką, ale to, jak zajada miętówkę, też jest bardzo fajne. I nie zapomnij pudełka po cygarach. Będziesz musiał ją w czymś zanieść, no nie?
Delacroix podniósł z podłogi pudełko i wsadził do niego rekwizyty Pana Dzwoneczka, samą mysz posadził sobie jednak na ramieniu. Wyszedł z wypiętą piersią z celi i zerknął na Deana i Harry’ego.
– Wy, chłopcy, też idziecie?
– Nie – odparł Dean. – My mamy co innego do roboty. Ale ty pokaż im, jaki z ciebie treser, Del. Pokaż im, co potrafi zrobić chłopak z Luizjany, kiedy da z siebie wszystko.
– Nie bójcie się – zapewnił go Delacroix. Na jego twarzy ukazał się uśmiech, tak szczery i szczęśliwy, że mimo tej strasznej rzeczy, którą popełnił, poczułem, że mu trochę współczuję. W jakim my żyjemy świecie… w jakim świecie!
– Pokaż im, na co cię stać – powiedział poważnym głosem John Coffey, z którym Francuz nawiązał nić cichej przyjaźni, nie różniącej się wiele od setek innych więziennych znajomości, które oglądałem.
Delacroix pokiwał głową i przysunął dłoń do ramienia. Pan Dzwoneczek zszedł na nią, jakby to była estrada, a Delacroix wyciągnął dłoń w stronę Coffeya. John Coffey wystawił przez kraty swój wielki palec i… niech mnie kule biją, jeśli mysz nie polizała jego końca, zupełnie jak pies.
– Chodź, Del, przestań się grzebać – przynaglił Brutal. – Ci ludzie przełożyli na później kolację, żeby obejrzeć cuda, jakie wyprawia twoja mysz. – Było to oczywiście kłamstwo: Andersen i tak pracował codziennie aż do ósmej wieczorem, a strażnicy, których ściągnął, żeby obejrzeli pokaz Delacroix, siedzieli do jedenastej albo dwunastej w zależności od tego, kiedy kończyła się ich zmiana. W polityka ze stolicy stanu przedzierzgnął się najprawdopodobniej woźny w pożyczonym krawacie. Ale Delacroix nie mógł o tym wszystkim wiedzieć.
– Jestem gotów. Chodźmy – oznajmił z prostotą wielkiego gwiazdora, który potrafi zniżyć się do poziomu zwykłych ludzi. A potem, kiedy Brutal poprowadził go Zieloną Milą, zaanonsował swój występ: – Messieurs et mesdames! Bienvenue au cirque de mousie!
I choć tkwił tak głęboko w świecie własnej fantazji, nie zapomniał obejść szerokim łukiem Percy’ego i posłał mu nieufne spojrzenie.
Harry i Dean zatrzymali się przy pustej celi naprzeciwko Whartona (który w dalszym ciągu prawie zupełnie się nie poruszał) i obserwowali, jak Brutal otwiera drzwi na spacerniak, gdzie znajdowali się dwaj inni strażnicy, i prowadzi Delacroix na występ przed wielkimi tuzami zakładu karnego Cold Mountain. Zaczekałem, aż zamkną się za nimi drzwi, po czym spojrzałem w stronę mojego gabinetu. Na podłodze wciąż leżał chudy jak śmierć głodowa długi cień i cieszyłem się, że Delacroix był zbyt podekscytowany, żeby go dostrzec.
– Wychodź! – zawołałem. – I ruszajmy się szybko, panowie. Chcę zrobić dwie próby, a nie mamy zbyt wiele czasu.
Z mojego gabinetu wyślizgnął się jak zawsze zadowolony z siebie i zarośnięty stary Tu-Tut. Podszedł do celi Delacroix i wmaszerował przez otwarte drzwi do środka.
– Siadam – oznajmił. – Siadam na pryczy, siadam na pryczy, siadam na pryczy.
To jest prawdziwy cyrk, pomyślałem, zamykając na chwilę oczy. Tutaj właśnie odbywa się prawdziwe cyrkowe przedstawienie, a my wszyscy jesteśmy stadem tresowanych myszy. A potem wyrzuciłem tę myśl z głowy i zaczęliśmy próbę.
Pierwsza próba poszła dobrze, podobnie jak druga. Percy sprawił się lepiej, niż wyobrażałem sobie w najśmielszych marzeniach. Nie znaczyło to oczywiście, że nie czekają nas żadne problemy, kiedy Delacroix naprawdę przejdzie Zieloną Milę, ale był to duży krok we właściwym kierunku. Przemknęła mi myśl, że próby się udały, ponieważ Percy robił wreszcie coś, na czym mu naprawdę zależało. Poczułem w tym momencie przypływ pogardy, lecz potem mi przeszło. Jakie to w końcu miało znaczenie? Percy włoży Francuzowi czapeczkę i usmaży go, a potem obu będziemy mieli z głowy. Jeśli to nie było najlepsze rozwiązanie, w takim razie sam nie wiem, jak je sobie wyobrażałem. Delacroix czekał ten sam los, powiedział Moores, bez względu na to, kto go obsłuży.
Tak czy owak, Percy wypadł dobrze w swojej nowej roli i zdawał sobie z tego sprawę. Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Co do mnie, tak mnie to ucieszyło, że przynajmniej w tamtym momencie przestałem żywić do niego niemiłe uczucia. Wyglądało na to, że wszystko pójdzie jak po maśle. Dodatkowo podniósł mnie na duchu fakt, że Percy naprawdę słuchał, gdy proponowaliśmy mu pewne rzeczy, dzięki którym mógł jeszcze lepiej wywiązać się ze swoich obowiązków, a w każdym razie wyeliminować możliwość kompromitacji. Jeśli chcecie znać prawdę, wpadliśmy z tego powodu w autentyczny entuzjazm – nawet Dean, który normalnie trzymał się jak najdalej od Percy’ego… zarówno dosłownie, jak i w sensie duchowym. Nie ma w tym chyba nic dziwnego – ludziom pochlebia na ogół, kiedy jakiś młokos zwraca uwagę na ich sugestie, i w tym względzie nie różniliśmy się od innych. W rezultacie żaden z nas, łącznie ze mną, nie zauważył, że Dziki Bill Wharton nie gapi się już w sufit. Przyglądał się nam, kiedy staliśmy przy biurku, dając dobre rady Percy’emu. Dając mu dobre rady! Podczas gdy on udawał, że ich pilnie słucha! Zabawne, gdy weźmie się pod uwagę, czym to się skończyło!
Odgłos obracającego się w drzwiach klucza położył kres temu krótkiemu krytycznemu podsumowaniu. Dean posłał Percy’emu ostrzegawcze spojrzenie.
– Ani słowa o tym, co się tu działo – powiedział. – Nie chcemy, żeby czegoś się domyślił. To nie jest dla nich dobre. Denerwuje ich.
Percy pokiwał głową i przyłożył palec do ust w geście, który miał być komiczny, lecz wcale taki nie był. Drzwi na spacerniak otworzyły się i na blok wmaszerował Delacroix. Eskortujący go Brutal trzymał w ręku pudełko marki Corona niczym asystent prestidigitatora, wynoszący ze sceny rekwizyty po skończonym występie. Pan Dzwoneczek przycupnął na ramieniu Francuza. A sam Delacroix? Powiem wam: Lillie Langtry nie byłaby bardziej uradowana, gdyby pozwolono jej wystąpić w Białym Domu.
– Pokochali Pana Dzwoneczka! – ogłosił. – Śmiali się, wiwatowali i bili brawo!
– To znakomicie – stwierdził Percy pobłażliwym, protekcjonalnym tonem, który zupełnie do niego nie pasował. – A teraz zmykaj do celi, staruszku.
Delacroix posłał mu komiczne w swej nieufności spojrzenie i nagle zobaczyliśmy z powrotem starego Percy’ego. Wyszczerzył groźnie zęby i wyciągnął rękę, udając, że chce złapać Delacroix. Był to oczywiście żart, Percy tryskał humorem i nie miał zamiaru robić nikomu krzywdy, jednak Delacroix wcale o tym nie wiedział. Odskoczył przestraszony do tyłu, potknął się o nogę Brutala i przewrócił jak długi, waląc głową o zielone linoleum. Pan Dzwoneczek skoczył na bok, żeby uniknąć zgniecenia, i popiskując głośno, pognał Zieloną Milą do celi Francuza.
Delacroix podniósł się, spojrzał z nienawiścią na chichoczącego Percy’ego i pośpieszył za swoją myszą, wołając ją i masując tył głowy. Brutal, który nie miał pojęcia, że Percy tak dobrze spisał się podczas próby, spojrzał na niego pogardliwie, wyjął klucze i ruszył za Delem.
Kolejne zdarzenia wynikały moim zdaniem z tego, że Percy chciał przeprosić za swój wybryk – wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tego dnia był naprawdę w wyśmienitym humorze. Jeśli mam rację, potwierdza to tylko prawdziwość zasłyszanego przeze mnie niegdyś starego cynicznego powiedzonka, które głosiło, że żaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary. Pamiętacie, jak zauważyłem, że ścigając mysz uciekającą do izolatki, jeszcze przed przyjazdem Delacroix, Percy przebiegł zbyt blisko celi Prezesa? Groziło to poważnymi konsekwencjami i dlatego właśnie Zielona Mila była taka szeroka; kiedy człowiek szedł samym środkiem, nikt nie mógł go dosięgnąć zza krat. Prezes nie zrobił oczywiście Percy’emu nic złego, pamiętam jednak, jak pomyślałem, że Arlen Bitterbuck mógłby spróbować. Po prostu żeby dać mu nauczkę.
Prezesa i Wodza nie było już wśród nas, ich miejsce zajął jednak Dziki Bill Wharton. Był gorzej wychowany niż Prezes i Wódz razem wzięci i śledził nasze skromne popisy w nadziei, że samemu uda mu się wystąpić w głównej roli. Taka okazja nadarzyła się dzięki uprzejmości Percy’ego Wetmore’a.
– Hej, Del! – zawołał wesoło Percy, ruszając za Brutalem i Delacroix i zupełnie nieświadomie stąpając o wiele za blisko tej strony Zielonej Mili, po której znajdowała się cela Whartona. – Hej, ty głupi gnojku, nie miałem wcale złych zamiarów. Nic ci się nie sta…
Wharton zerwał się w mgnieniu oka z pryczy i stanął przy kratach – w całej mojej karierze strażnika nigdy nie widziałem, żeby ktoś poruszał się tak szybko; obejmuje to również niektórych wysportowanych młodych ludzi, z którymi ja i Brutal mieliśmy później do czynienia w poprawczaku. Wysunął ręce przez kraty, złapał Percy’ego najpierw za ramiona, a potem za gardło i przyciągnął do drzwi celi. Percy zakwiczał niczym zarzynane prosię i zobaczyłem w jego oczach, że spodziewa się najgorszego.
– Jakiś ty słodki – szepnął Wharton, po czym trzymając go jedną ręką za gardło, drugą zmierzwił mu włosy. – Co za loki – stwierdził kpiącym tonem. – Jak u panienki. Wolałbym chyba ładować cię w tyłek, niż posuwać twoją siostrę w cipkę – dodał, po czym autentycznie pocałował go w ucho.
Mam wrażenie, że Percy – który, pamiętacie, skatował Delacroix, kiedy ten przypadkowo dotknął jego krocza – wiedział dokładnie, co się dzieje. Wątpię, żeby chciał to wiedzieć, ale wiedział. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, a na policzkach wystąpiły podobne do znamion plamy. W szeroko otwartych oczach stanęły łzy, a z kącika drżących ust popłynęła strużka śliny. Wszystko to stało się bardzo szybko – cały incydent nie trwał, moim zdaniem, nawet dziesięciu sekund.
Harry i ja ruszyliśmy do przodu z podniesionymi pałkami. Dean wyciągnął pistolet. Zanim jednak zdążyliśmy cokolwiek zrobić, Wharton puścił Percy’ego i dał krok do tyłu, podnosząc w górę ręce i szczerząc w uśmiechu swoje poczerniałe zęby.
– Puściłem go. Żartowałem tylko i już go puściłem – powiedział szybko. – Waszemu pięknisiowi nie spadł nawet włos z głowy, więc nie zamykajcie mnie znowu w tej waszej przeklętej izolatce.
Percy Wetmore przebiegł na ukos Zieloną Milę i przywarł do prętów celi po drugiej stronie. Oddychał tak szybko i głośno, że brzmiało to prawie jak łkanie. Nareszcie dostał nauczkę, żeby trzymać się środka Zielonej Mili, z daleka od zdradzieckich czyhających z boku pułapek, z daleka od zębów, które gryzą, i pazurów, które drapią. Miałem wrażenie, że zapamięta tę lekcję lepiej niż wszystkie rady, których udzielaliśmy mu po naszych próbach. Na jego twarzy malowało się skrajne przerażenie, a włosy, o które tak bardzo dbał, sterczały każdy w inną stronę po raz pierwszy, odkąd go poznałem. Wyglądał jak ktoś, kto o mało nie padł ofiarą gwałtu.
Wszyscy zamarliśmy w miejscu; jedynym dźwiękiem, dochodzącym do nas w przejmującej ciszy, był świszczący, podobny do szlochu oddech Percy’ego. Nagle przerwał ją rechotliwy śmiech, tak niespodziewany i szalony w swoim brzmieniu, że poczułem, jak przechodzi mi po plecach dreszcz. Wharton, pomyślałem w pierwszej chwili, ale to nie był on. W otwartych drzwiach swojej celi stał Eduard Delacroix. Stał i pokazywał palcem Percy’ego. Mysz usiadła mu z powrotem na ramieniu i Delacroix wyglądał z nią jak mały złośliwy czarownik ze swoim skrzatem.
– Patrzcie na niego, zeszczał się w spodnie! – ryczał. – Popatrzcie, co się przytrafiło temu ważniakowi! Okłada innych pałą, mais oui jakiś mauvais homme, ale kiedy ktoś go dotknie, leje w portki jak dziecko!
Śmiał się i pokazywał go palcem, wyładowując w tym jednym ataku szyderczego śmiechu cały swój strach i nienawiść do Wetmore’a. Percy spiorunował go wzrokiem, najwyraźniej jednak nie potrafił wykrztusić z siebie ani jednego słowa. Wharton podszedł z powrotem do krat i przyjrzał się ciemnej plamie na jego spodniach. Była mała, lecz widoczna i nie ulegało wątpliwości, skąd się wzięła. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ktoś musi kupić temu twardzielowi pieluszkę – oznajmił i tłumiąc śmiech, usiadł z powrotem na pryczy.
Brutal ruszył w stronę Delacroix, ale zanim tam dotarł, Francuz dał nurka do celi i położył się na pryczy.
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem ramienia Wetmore’a.
– Percy… – zacząłem i tyle mniej więcej zdążyłem powiedzieć. Percy oprzytomniał i strącił moją dłoń. Spojrzał w dół na przód swoich spodni, zobaczył rozszerzającą się plamę i oblał się ciemnym krwistym rumieńcem. Popatrzył z powrotem na mnie, a potem na Harry’ego i Deana. Pamiętam, że dziękowałem Bogu, iż stary Tu-Tut już sobie poszedł. Gdyby został razem z nami, całe Cold Mountain wiedziałoby nazajutrz, co się stało. A biorąc pod uwagę nazwisko Percy’ego – niezbyt w tym kontekście fortunne [1] – historię powtarzano by z radością przez długie lata.
– Jeśli któryś z was piśnie choćby słówko, za tydzień będzie stał w kolejce do garkuchni – syknął.
W innych okolicznościach strzeliłbym go może w pysk za podobną odzywkę, ale teraz zrobiło mi się go tylko żal. Myślę, że zdał sobie z tego sprawę i to chyba jeszcze bardziej go zabolało – tak jakby ktoś smagnął go w otwartą ranę pokrzywą.
– To, co się tutaj dzieje, nie wychodzi poza te ściany – powiedział cicho Dean. – Nie musisz się o nic martwić.
Percy zerknął przez ramię w stronę celi Delacroix. Brutal zamykał właśnie jej drzwi i ze środka wciąż dobiegał wyraźny chichot Francuza. Spojrzenie Percy’ego było ciemne jak burzowa chmura. Chciałem powiedzieć, że jak sobie ktoś pościele, tak się wyśpi, po chwili uznałem jednak, że to chyba nie najlepsza pora na wygłaszanie podobnych mądrości.
– Co do niego… – zaczął i urwał w pół zdania, po czym ruszył ze spuszczoną głową do magazynu, żeby poszukać suchej pary spodni.
– Jest taki śliczny – mruknął rozmarzonym głosem Wharton, lecz Harry kazał mu zamknąć jadaczkę, grożąc, że w przeciwnym razie powędruje z powrotem do izolatki. Wharton skrzyżował ręce na piersi, zamknął oczy i udał, że śpi.
Noc przed egzekucją Delacroix była gorętsza i parniejsza niż poprzednie – kiedy odbijałem kartę o szóstej, na termometrze za oknem budynku administracyjnego było dwadzieścia siedem stopni. Pomyślcie tylko: dwadzieścia siedem stopni pod koniec października i dobiegający od zachodu, niczym w środku lipca, pomruk burzy. Po południu tego dnia spotkałem na mieście mojego współwyznawcę, który zapytał mnie absolutnie serio, czy nie sądzę, że niezwykłe upały mogą być zapowiedzią końca świata. Zapewniłem go, że tak nie jest, ale potem przyszło mi do głowy, że koniec świata rzeczywiście zbliża się dla Eduarda Delacroix. Rzeczywiście się zbliża.
W drzwiach na spacerniak stał, popijając kawę i paląc papierosa, Bill Dodge.
– Kogo ja widzę – mruknął na mój widok. – Paul Edgecombe, zupełnie jak żywy i dwa razy brzydszy niż w rzeczywistości.
– Jak minął dzień, Billy?
– W porządku.
– Delacroix?
– Doskonale. Rozumie chyba, że to jutro, ale jednocześnie jakby tego nie rozumie. Wiesz, jak się na ogół zachowują, kiedy przychodzi ich czas.
Pokiwałem głową.
– A Wharton?
Bill roześmiał się.
– Co za błazen. Przy nim Jack Benny wydaje się kwakrem. Powiedział Rolfe’owi Wettermarkowi, że zlizywał dżem truskawkowy z cipki jego żony.
– I co Rolfe na to?
– Że nie ma żony. Że Wharton myślał chyba o swojej matce.
Roześmiałem się, i to zdrowo. Na swój prostacki sposób było to nawet śmieszne. I dobrze było się śmiać i nie czuć, że ktoś zapala bez przerwy zapałki w moich wnętrznościach. Bill śmiał się przez chwilę razem ze mną, a potem wylał resztkę kawy na dziedziniec, po którym kręciło się kilku starych, powłóczących nogami więźniów, garujących tu w większości od jakiegoś tysiąca lat. Gdzieś daleko przetoczył się grzmot i błyskawica rozświetliła ciemniejące nad naszymi głowami niebo. Bill podniósł z obawą wzrok i śmiech zamarł mu na ustach.
– Wiesz, co ci powiem? – mruknął. – Nie bardzo mi się podoba ta pogoda. Mam wrażenie, że coś się wydarzy. Coś złego.
I miał rację. Coś złego wydarzyło się tej nocy, mniej więcej kwadrans po dziesiątej. Wtedy właśnie Percy zabił Pana Dzwoneczka.
Z początku zdawało się, że mimo upału czeka nas całkiem spokojna noc – John Coffey jak zwykle nie sprawiał żadnego kłopotu, Dziki Bill chciał przekonać nas, że jest Billem Łagodnym, a Delacroix był w wyjątkowo dobrym humorze jak na człowieka, który za dwadzieścia cztery godziny miał spotkać się ze Starą Iskrówą.
Rozumiał, co go czeka, przynajmniej na najbardziej elementarnym poziomie; zamówił do ostatniego posiłku sos chili i poprosił, żebym przekazał instrukcje kucharzowi.
– Niech pan im powie, żeby polali wszystko tym pikantnym sosem – powiedział. – Tym, który naprawdę chwyta człowieka za gardło… zielonym, a nie tym łagodnym. Taki sos wywraca flaki na drugą stronę i następnego dnia człowiek nie może wstać z kibla, ale nie sądzę, żebym miał z tym jakieś kłopoty, n’est-ce pas?
Większość skazańców z jakąś tępacką zaciekłością martwi się o swoje nieśmiertelne dusze, ale Delacroix zbył byle czym moje pytanie o to, jakiej życzy sobie duchowej pociechy w ostatniej godzinie życia. Uznał, że skoro “ten Schuster” okazał się dobry dla Wielkiego Wodza Bitterbucka, będzie dobry i dla niego. Naprawdę niepokoiło go – jestem pewien, że już się tego domyśliliście – co stanie się z Panem Dzwoneczkiem, kiedy on, Delacroix, pożegna się z tym światem. Przywykłem spędzać wiele godzin ze skazańcami w noc poprzedzającą ich ostatni marsz, ale nigdy jeszcze nie zastanawiałem się razem z nimi nad losem myszy.
Del odrzucał scenariusz po scenariuszu, cierpliwie rozważając w swojej skołatanej mózgownicy różne możliwości. Myśląc na głos – pragnąc zapewnić swojej tresowanej myszy przyszłość, tak jakby była dzieckiem, które trzeba posłać do college’u – rzucał o ścianę kolorową szpulkę. Za każdym razem, kiedy to zrobił, Pan Dzwoneczek pędził za nią, łapał i toczył z powrotem do stóp Francuza. Po jakimś czasie zaczęło mi to działać na nerwy – najpierw uderzenie szpulki o ścianę, potem drobienie małych pazurków myszy. Sztuczka nie była głupia, ale po półtorej godziny zupełnie mi się przejadła. A Pan Dzwoneczek wydawał się niezmordowany. Przerywał co jakiś czas, żeby napić się wody ze spodeczka, który Delacroix trzymał specjalnie w tym celu, albo schrupać kawałek miętowego cukierka, po czym wracał do swoich harców. Kilkakrotnie chciałem powiedzieć Delacroix, żeby przestał, miałem to na końcu języka, ale za każdym razem przypominałem sobie, że na zabawę z Panem Dzwoneczkiem została mu tylko ta noc i jutrzejszy dzień. Pod koniec naprawdę coraz trudniej było mi się skupić – wiecie, jak to jest, kiedy wciąż słychać ten sam dźwięk. Człowieka zaczyna trafiać szlag. Otworzyłem usta, lecz nagle coś kazało mi się obejrzeć przez ramię. John Coffey stał w drzwiach swojej celi, patrzył na mnie i kręcił głową: w prawo, w lewo i z powrotem na wprost. Tak jakby czytał w moich myślach i radził mi, żebym się lepiej zastanowił.
Dopilnuję, żeby Pan Dzwoneczek trafił do ciotki, która przysłała Delacroix wielką torbę miętówek, powiedziałem. Oddam jej kolorową szpulkę, a także “mysi dom” – zrzucimy się po parę centów i przekonamy Tu-Tuta, żeby zrzekł się swoich roszczeń do pudełka po cygarach. Nie, to nie jest dobre wyjście, odparł po dłuższym namyśle Delacroix (w tym czasie zdążył rzucić pięć razy szpulkę, którą Pan Dzwoneczek popychał na zmianę nosem lub łapami). Ciotka Hermione jest za stara, nie zrozumie figlów Pana Dzwoneczka i co będzie, jeśli on ją przeżyje? Co się z nim wtedy stanie? Nie, nie, ciotka Hermione po prostu się nie nadaje.
Więc może weźmie go któryś z nas, zapytałem. Któryś ze strażników? Moglibyśmy trzymać go tutaj, na bloku E. Nie, odparł Delacroix, bardzo mi dziękuje za troskę, certainement, ale Pan Dzwoneczek jest myszą, która zasłużyła sobie na to, żeby przebywać na wolności. On, Eduard Delacroix, wie o tym, ponieważ Pan Dzwoneczek – chyba już zgadliście – powiedział mu to do ucha.
– W porządku, w takim razie któryś z nas weźmie go do domu. Może Dean. Ma małego chłopca, który na pewno polubi tresowaną mysz.
Delacroix zbladł na samą myśl o takim rozwiązaniu. Małe dziecko ma opiekować się takim mysim geniuszem jak Pan Dzwoneczek? Jak można w ogóle oczekiwać od małego chłopca, że będzie z nim regularnie ćwiczył, nie mówiąc już o nauczeniu go nowych sztuczek? A jeśli dzieciak straci do niego serce i nie będzie go karmił przez dwa albo trzy dni z rzędu? Delacroix, który upiekł sześć osób żywcem, aby zatrzeć ślady swojej pierwszej zbrodni, mówiąc to drżał z oburzenia niczym zagorzały przeciwnik wiwisekcji.
W porządku, oznajmiłem, w takim razie sam go wezmę (trzeba obiecać im wszystko, pamiętajcie; w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin trzeba obiecać im wszystko). Co o tym sądzi?
– Nie, panie Edgecombe – odparł przepraszającym tonem, po czym ponownie rzucił szpulkę. Uderzyła w ścianę, odbiła się i potoczyła; Pan Dzwoneczek dopadł jej sekundę później i popchnął z powrotem do Delacroix. – Serdecznie panu dziękuję… merci beaucoup… ale pan mieszka w lesie, a Pan Dzwoneczek będzie się bał żyć dans la forêt. Wiem, bo…
– Chyba się domyślam, skąd to wiesz, Del – przerwałem mu.
Delacroix uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Ale na pewno coś wymyślimy. Zobaczy pan!
Rzucił szpulkę. Pan Dzwoneczek pobiegł za nią, drobiąc pazurkami. Zacisnąłem usta.
Uratował nas Brutal. Przez jakiś czas siedział przy biurku patrząc, jak Dean i Harry grają w karty. Był tam także Percy i Brutal próbował nawiązać z nim rozmowę, ale usłyszał w odpowiedzi tylko kilka niechętnych pomruków. W końcu podszedł do celi Delacroix, obok której siedziałem na swoim stołku, i przysłuchiwał nam się przez chwilę ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.
– A co powiecie na Mouseville? – zapytał, przerywając pełną zadumy ciszę, która zapadła po zdyskwalifikowaniu przez Dela mego nawiedzanego przez duchy puszczańskiego domu. Wygłosił tę uwagę nie zobowiązującym luźnym tonem.
– Mouseville? – powtórzył Delacroix, spoglądając ze zdziwieniem i zainteresowaniem na Brutala. – Co to jest Mouseville?
– To taki ośrodek turystyczny na Florydzie. Chyba w Tallahassee. Dobrze mówię, Paul? W Tallahassee?
– Zgadza się – odparłem bez wahania, dziękując Bogu, że zesłał mi Brutusa Howella. – W Tallahassee. Niedaleko tego uniwersytetu dla psów.
Brutalowi zadrżała lekko warga i przez chwilę obawiałem się, że zepsuje wszystko, wybuchając śmiechem, ale on opanował się i kiwnął głową. Wiedziałem, że podejmie temat uniwersytetu dla psów trochę później.
Tym razem Del nie rzucił szpulki, chociaż stojący na jego kapciu Pan Dzwoneczek podniósł w górę przednie łapki, dając do zrozumienia, że ma ochotę na dalszą zabawę. Oczy Francuza pobiegły najpierw ku mnie, a potem ku Brutalowi.
– Co takiego robią w Mouseville? – zainteresował się.
– Myślisz, że zgodziliby się wziąć Pana Dzwoneczka? – zapytał mnie Brutal, ignorując Dela i jednocześnie wciągając go do gry. – Uważasz, że ma odpowiednie warunki?
Udałem, że się nad tym namyślam.
– Wiesz – odparłem po chwili. – Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej podoba mi się ten pomysł. – Kątem oka dostrzegłem, że Percy podchodzi do nas, omijając szerokim łukiem celę Whartona. Zatrzymał się przy sąsiedniej pustej celi, oparł o nią ramieniem i przysłuchiwał się z pogardliwym uśmieszkiem na ustach naszej rozmowie.
– Co to jest Mouseville? – zapytał Del, nie mogąc usiedzieć w miejscu z ciekawości.
– Mówiłem już, to taka atrakcja turystyczna – stwierdził Brutal. – Mają tam, no, nie wiem, może ze sto myszy. Jak myślisz, Paul?
– Teraz już chyba ze sto pięćdziesiąt – odparłem. – Odnieśli wielki sukces. Interes kręci się tak dobrze, że zamierzają, zdaje się, otworzyć drugi ośrodek w Kalifornii i nazwać go Mouseville West. Nie wiem dlaczego, ale tresowane myszy cieszą się teraz wielkim powodzeniem u wyrafinowanej publiczności.
Del wpatrywał się w nas, siedząc z kolorową szpulką w ręku. Jego własna sytuacja nie miała w tej chwili dla niego najmniejszego znaczenia.
– Biorą tam tylko najsprytniejsze myszy – ostrzegł Brutal – te, które znają jakieś sztuczki. I nie przyjmują białych, bo to są myszy ze sklepów zoologicznych.
– Sklepowe myszy, oczywiście – potwierdził skwapliwie Delacroix. – Nienawidzę sklepowych myszy!
– Mają tam – ciągnął dalej Brutal, przymykając lekko oczy, kiedy to sobie wyobrażał – specjalny namiot, do którego się wchodzi…
– Tak, tak, dokładnie jak w cyrku. Czy trzeba płacić przy wejściu?
– A coś myślał? Jasne, że trzeba płacić. Dorosły dychę, dzieciaki dwa centy. A w środku jest całe miasteczko zbudowane z bakelitowych pudełek i rolek papieru toaletowego z oknami ze szkła krzemowego, żeby można było zobaczyć, co robią.
– Tak! Tak! – Delacroix był teraz w ekstazie. – Co to jest szkło krzemowe? – zapytał mnie.
– To takie szkło, które umieszczają z przodu piekarnika, żeby móc zajrzeć przez nie do środka.
– No jasne! Takie szkło! – Delacroix machnął ręką na Brutala, żeby opowiadał dalej. Utkwione w kolorowej szpulce małe paciorkowate oczy Pana Dzwoneczka o mało nie wyszły z orbit. Było to całkiem zabawne. Percy podszedł bliżej, jakby chciał nam się lepiej przyjrzeć, i zobaczyłem, że John Coffey krzywo na niego patrzy, ale zbyt zajęła mnie opowieść Brutala, żebym zwrócił na to większą uwagę. Brutus Howell podnosił sztukę rozmowy ze skazańcem na nowe wyżyny i szczerze go podziwiałem.
– No więc mają tam to mysie miasteczko – podjął po chwili – ale tym, co dzieciaki lubią najbardziej, jest Cyrk Gwiazd. Są tam myszy, które huśtają się na trapezach, myszy, które toczą przed sobą małe baryłki, i myszy, które układają monety.
– Tak, to jest to! To jest miejsce dla Pana Dzwoneczka! – zawołał Delacroix. Świeciły mu się oczy, a policzki poczerwieniały z radości. Przyszło mi do głowy, że Brutus Howell jest kimś w rodzaju świętego. – Zostaniesz cyrkową myszą, Panie Dzwoneczku! Będziesz mieszkał w mysim miasteczku na Florydzie! Z oknami ze szkła krzemowego! Hura!
Mówiąc to, rzucił szpulkę mocniej niż zwykle. Trafiła nisko w ścianę, odbiła się od podłogi i wytoczyła między prętami celi na korytarz. Pan Dzwoneczek popędził za nią, a Percy dostrzegł nagle swoją szansę.
– Nie, ty durniu! – wrzasnął Brutal, ale Percy nie zwrócił na niego uwagi. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy mysz dopadła szpulki – zbyt podekscytowana, żeby zdać sobie sprawę, że tuż obok stoi jej stary wróg – Percy zmiażdżył ją podeszwą swojego czarnego buciora. Kręgosłup Pana Dzwoneczka pękł z głośnym trzaskiem, a z pyszczka trysnęła krew. Ciemne oczka wyszły z orbit i zobaczyłem w nich zdumienie i udrękę, która prawie niczym nie różniła się od ludzkiej.
Delacroix wydał z siebie krzyk rozpaczy. Wystawił ręce przez kraty i próbował dosięgnąć Pana Dzwoneczka, powtarzając z płaczem jego imię.
Percy krzywo się do niego uśmiechnął. Uśmiechnął się do całej naszej trójki.
– Nareszcie. Wiedziałem, że wcześniej czy później ją dopadnę. To była tylko kwestia czasu, naprawdę – stwierdził, po czym odwrócił się i powoli odszedł Zieloną Milą, zostawiając na linoleum Pana Dzwoneczka leżącego w kałuży własnej krwi.