Samolot wylądował o 19.14 czasu San Francisco i zanim jeszcze podkołował do bramy, Keshia pomimo usilnych nalegań stewardesy od razu ustawiła się przy drzwiach.
Podróżowała klasą turystyczną, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ubrana była w czarne wełniane spodnie, czarny sweter i ciemne okulary, przez ramię miała przewieszony trencz. Strój był skromny – może nawet zbyt skromny – a przy tym szalenie elegancki. Mijani mężczyźni odprowadzali ją wzrokiem, kobiety również – z zazdrością. Smukłe biodra, proste ramiona, gęste włosy i ogromne chabrowe oczy Keshii nie mogły być nie zauważone. Mimo niskiego wzrostu zwracała na siebie uwagę, nawet jeśli występowała incognito.
Miała wrażenie, że nim otwarto drzwi, minęły wieki. W kabinie panował zaduch, ludzie obijali sobie nogi bagażami, jakieś dziecko zaczęło płakać. W końcu z zewnątrz wpadł powiew świeżego powietrza i tłum najpierw drgnął, a potem runął przed siebie. Smukłe cielsko samolotu wypluło na rampę swoją zawartość niczym pastę do zębów wyciśniętą z tubki. Keshia przepchnęła się pomiędzy współtowarzyszami podróży. Pierwszą osobą, którą zobaczyła, był Lucas.
Jego głowa sterczała wysoko ponad tłumem, czarne włosy lśniły w świetle lamp, w całej zaś postaci dawało się wyczuć radosne oczekiwanie. Pomachała do niego ręką. Po chwili znalazł się przy niej i poderwał ją wysoko w ramionach.
– Och, staruszko, jak się cieszę!
– Luke! – uśmiechnęła się promiennie.
Ich wargi zetknęły się w długim, zachłannym pocałunku. Do diabła z pismakami, niech się napatrzą! Wreszcie była z nim, mogła schronić się w jego objęciach. Podróżni opływali ich dokoła jak kamień w środku strumienia. Zanim zdołali się od siebie oderwać, wokół nie było już nikogo.
– Bierzmy walizki i jazda do domu! – zakomenderował Luke.
Z zażyłym uśmiechem, postronnemu widzowi mogącym nasunąć myśl, że od dawna dzielą życie, zjechali na dół ruchomymi schodami, trzymając się mocno za ręce. Ludzie odprowadzali ich wzrokiem. Stanowili parę, którą się zauważa, na którą patrzy się chciwie i z zazdrością.
– Ile walizek przytargałaś?
– Dwie.
– Dwie? Spędzimy tu ledwie trzy dni! – zaśmiał się i znów mocno ją uścisnął.
Keshia stłumiła jęk zawodu. Tylko trzy dni? Liczyła się jednak każda, nawet najkrótsza chwila.
Luke wybrał walizki z obrotowej taśmy i wsadził je pod pachę, nie wypuszczając jej z objęć.
– Nie jesteś dziś zbyt rozmowna. Zmęczona?
– Nie. Szczęśliwa. – Keshia podniosła głowę i przytuliła się do niego jeszcze mocniej. – Tak bardzo się za tobą stęskniłam!
– Już nigdy nie zostawię cię samej na tak długo. Źle mi to robi na nerwy.
Keshia jednak wiedziała, że w każdej chwili grozi im ponowne rozstanie, może nawet na dłużej. Takie właśnie było jego życie. Z wysiłkiem odsunęła od siebie czarne myśli. Ich trzydniowe wakacje właśnie się zaczęły.
– Gdzie będziemy mieszkać? – spytała, kiedy czekali na taksówkę. Jak dotąd wszystko szło jak z płatka. Żadnych kamer, żadnych reporterów. Nikt nawet nie podejrzewał, że wyjechała z Nowego Jorku. Uprzedziła agenta, że nie będzie jej przez parę dni i żeby w tym czasie wykorzystali w rubryce Hallama skrawki, które nie zmieściły się w ostatnim wydaniu, zanim znów będzie się mogła skupić na towarzyskich plotkach.
– W „Ritzu” – oświadczył Luke uroczyście, wrzucając jej walizki na przedni fotel taksówki.
– Naprawdę? – roześmiała się, wsiadając.
– Sama zobaczysz! – rzekł z dumą i nagle zmarkotniał. – Słuchaj, jeśli wolisz się zatrzymać w „Fairmoncie” czy „Huntingtonie”, to… Tam jest wprawdzie ładniej, ale pomyślałem, że wolałabyś…
– Rozumiem, że „Ritz” jest bardziej dyskretny? Luke roześmiał się, widząc jej minę.
– O tak, staruszko. To właśnie najbardziej podoba mi się w „Ritzu”. Jest taaaki dyskretny!
Hotel „Ritz” mieścił się w dużym, pamiętającym zapewne lepsze czasy szarym domu, położonym w samym sercu Pacific Heights. Dawniej jego splendor musiał robić wrażenie: dziś gościł wyrzutków: zasuszone staruszki i zramolałych starców, nie licząc przepływających pośpiesznie między nimi gości, dla których nie starczyło miejsca w okazałych rezydencjach w sąsiedztwie. Mieszkańcy hotelu stanowili więc dziwaczny melanż i tak samo było z wystrojem: koślawe, zakurzone kryształowe żyrandole, krzesła obite spłowiałym aksamitem, kwieciste zasłony u okien, a tu i ówdzie barokowa mosiężna spluwaczka.
Luke rozejrzał się szybko na prawo i lewo, prowadząc ją do środka. Za ladą recepcyjną kręciła się nerwowo podstarzała dama. Włosy miała splecione w dwa obwarzanki nad uszami, a jej sztuczne zęby wyglądały tak, jak gdyby w ciemnościach świeciły własnym światłem.
– Dobry wieczór, pani Ernestyno – rzekł grzecznie Luke. Najśmieszniejsze w tym wszystkim wydawało się Keshii to, że imię Ernestyna pasowało do staruszki jak ulał.
– Dobry wieczór, panie Johns. – Ernestyna przyjrzała się Keshii z aprobatą. O, tacy goście są tu mile widziani! Przecież to w końcu „Ritz”.
Luke wprowadził Keshię do rdzewiejącej windy, obsługi, wanej przez siwego człowieczka, który nucił pod nosem „Dixie”, wioząc ich na pierwsze piętro.
– Zwykle chodzę pieszo – rzekł. – Pomyślałem jednak, że zaprezentuję ci wszystkie tutejsze zabytki.
Tabliczka wisząca w windzie głosiła, że śniadanie podaje się o siódmej, lunch o jedenastej, a obiad o piątej. Keshia zachichotała z uciechy.
– Dziękuję, Joe. – Luke delikatnie poklepał starego windziarza po plecach i sięgnął po walizki.
– Czy odnieść bagaże, proszę pana?
– Nie trzeba, dziękuję. – Mimo to dyskretnie wsunął banknot do ręki starego. – W lewo – dodał, ruszając długim korytarzem. Podłogę pokrywał dywan w kolorze czerwonego wina, na ścianach wisiały spłowiałe sztychy.
Luke przekręcił klucz w zamku, postawił walizki i przygarnął ją do siebie.
– Tak się cieszę, że jesteś. Bałem się, że nie znajdziesz dla mnie czasu.
– Chyba żartujesz! Dla ciebie zawsze mam czas. Czy zamierzasz stać w drzwiach przez całą noc?
– O, nie – porwał ją z ziemi i przeniósł przez próg do pokoju, na którego widok zaparło jej dech w piersi. Nigdy w życiu nie widziała takiej ilości błękitnego pluszu i satyny w jednym miejscu.
– Boże, tu jest cudownie – roześmiała się. – Wprost niewiarygodnie!
Potężne łoże wyposażone było w aksamitny baldachim wsparty na czterech kolumienkach. Fotele, kapa na łóżku, szezlong i przybranie staroświeckiej toaletki – wszystko miało ten sam odcień. Nawet zdeptany dywan pysznił się błękitnym kwiatowym deseniem. Keshia spojrzała w okno i aż westchnęła z zachwytu.
Widać przez nie było ciemny przestwór zatoki, oświetlony w dali latarniami na wzgórzach Sausalito i mrugającymi światłami drogowymi na moście Złote Wrota.
– Luke, tu jest bajecznie! – w oczach Keshii także pojawił się blask.
– „Ritz” pada ci do stóp, madame.
– Kocham cię – rzuciła mu się na szyję, omal nie łamiąc obcasów.
– Gdzie ci tam do mnie… Nawet w jednej czwartej nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie.
– Milcz, podły oszczerco!
Usłuchał, pocałunkiem zamykając także jej usta i niosąc ją na błękitne łoże.
– Głodna?
– Nie wiem. Jestem tak szczęśliwa, że mąci mi się w głowie. – Keshia sennie obróciła się na bok i pocałowała go w szyję.
– Co powiesz na spaghetti?
– Mhm… Chętnie – wymruczała, nie ruszając się z miejsca. Według czasu nowojorskiego dochodziła pierwsza w nocy i Keshia nie miała najmniejszej ochoty zrywać się z pościeli.
– Wstawaj, staruszko! – zawołał Luke, ściągając z niej prześcieradło.
– O, nie, tylko nie pod prysznic!
– Jeśli zaraz nie wstaniesz, zleję cię wodą tu, w łóżku – oznajmił, dokumentując to klapsem w jej nagi pośladek.
– Nie ośmieliłbyś się – stwierdziła z leniwym uśmiechem, nie otwierając oczu.
– Ja bym się nie ośmielił? – zażartował, patrząc na nią z czułością.
– Chryste, pewnie gotów jesteś to zrobić, kanalio. Czy mogę zamiast natrysku wybrać kąpiel w wannie?
– Możesz wybrać, co chcesz, pod warunkiem, że wstaniesz.
Keshia otworzyła jedno oko i przyjrzała mu się uważnie.
– W takim razie wybieram ciebie.
– Po kolacji. Nie miałem dziś czasu na lunch i umieram z głodu. Chciałem pozałatwiać wszystko przed twoim przyjazdem.
– I pozałatwiałeś? – Keshia oparła się na łokciu i sięgnęła po papierosa. Właściwie od początku czekała na te słowa i teraz w jej głosie było tyleż napięcia co w jego wzroku.
– Tak. Zakończyliśmy sprawę – twarze zabitych rozbłysły mu w pamięci.
– Luke… – nigdy nie pytała go bezpośrednio o te sprawy, a on nigdy nie oferował się z wyjaśnieniami.
– Słucham? – Cała jego postać stała się nagle uosobieniem czujności.
– Nie powiesz mi, żebym pilnowała własnego nosa? Wzruszył ramionami i powoli potrząsnął głową.
– Nie. Wiem, do czego zmierzasz, i przyznaję, że masz prawo pytać. Chcesz wiedzieć, co tu robiłem, czy tak?
Keshia skinęła głową.
– Przecież sama się domyśliłaś. – Luke nagle jakby się postarzał. Głos także miał znużony. Świąteczny nastrój naraz prysł.
– Chyba tak. Chyba podświadomie wiedziałam od początku, ale dziś po południu… – jej głos zamarł. Dziś? Wydawało jej się, że minęły lata. – Dziś po południu zobaczyłam nagłówek w gazecie… strajk w San Quentin był twoim dziełem, prawda?
Luke pokiwał głową jeszcze wolniej niż przedtem.
– Co mogą ci za to zrobić?
– Kto? Psy?
– Między innymi.
– Nic konkretnego. Przynajmniej na razie. Jestem czysty, staruszko, choć może to też nie za dobrze. Nie są w stanie się do mnie przyczepić i dlatego pewnego dnia wykończą mnie po królewsku i całościowo, z samej chęci zemsty.
W głowie Keshii zabrzęczał pierwszy sygnał ostrzegawczy.
– I mogą to zrobić? – zapytała tępo, rzeczywiście jak ktoś świeżo obudzony ze snu.
– Jeżeli się uprą… Zależy, jakie to będzie dla nich ważne. W tej chwili znowu nieźle ich podbechtałem.
– Czy ty się nie boisz?
– A cóż by to zmieniło? – Luke uśmiechnął się cynicznie i potrząsnął głową. – Nie, moja panno, nie boję się.
– Czy coś ci grozi, Luke? Mam na myśli prawdziwe zagrożenie.
– Chodzi ci o cofnięcie zwolnienia warunkowego czy o inne niebezpieczeństwo?
– O jedno i drugie.
Wiedział, że nie może pozostawić jej bez odpowiedzi.
– Nie zagraża mi nic konkretnego, dziecino. Sprawa wywołała wielkie poruszenie, ale akurat ci, których najbardziej wkurzyła, nie mają żadnej pewności, że ja miałem z nią cokolwiek wspólnego. Staram się zacierać ślady. Te dupki z komisji do spraw zwolnień nie mają nic na mnie, a w czasie, jaki zajęłoby im zbieranie informacji, zdążą ochłonąć. Co się zaś tyczy pewnych gorąco-głowych radykałów, również zamieszanych w ten strajk, którzy nie podzielają moich poglądów, zanadto się mnie boją, żeby ze mną zadzierać. Tak więc nie ma mowy o żadnym niebezpieczeństwie.
– Ale sytuacja w każdej chwili może ulec zmianie, prawda? – Keshia czuła fizyczny ból na samą myśl, że coś mogłoby mu grozić. Oczywiście wiedziała od początku, że Luke nie prowadzi łatwego życia, lecz czym innym było uświadomić to sobie teraz, kiedy go kochała. Nie marzyła o wywrotowcu, a o kimś, z kim mogłaby żyć długo i szczęśliwie.
– O czym tak dumasz? – spytał Luke. – Wyglądasz, jakbyś była o tysiąc mil stąd. Zadałaś mi pytanie i mogę się założyć, że w ogóle nie usłyszałaś odpowiedzi.
– Co odpowiedziałeś?
– Że ludzie giną przechodząc przez ulicę, więc wpadanie teraz w histerię byłoby co najmniej przedwczesne. Tobie też w każdej chwili może coś zagrozić. Możesz zostać porwana dla sutego okupu. Więc darujmy sobie to „gdybanie”. Jestem tu, przy tobie, i kocham cię. To wszystko, co powinno cię interesować. A teraz o czym znów tak myślisz?
– Jaka szkoda, że nie jesteś maklerem albo agentem ubezpieczeniowym!
– Oj, staruszko, źle się wybrałaś! \
– Wiem. Może jestem stuknięta, no i co z tego? – Keshia wzruszyła ramionami pokrywając zakłopotanie, po czym spojrzała na niego zupełnie poważnie. – Luke, dlaczego wciąż angażujesz się w bunty więzienne? Nie możesz sobie tego odpuścić? Nie siedzisz już w więzieniu, a tego rodzaju działalność może cię drogo kosztować.
– Zaraz ci powiem, dlaczego. Dlatego, że ci faceci zarabiają trzy centy za godzinę, a pracują ciężko w warunkach, w jakich nie zgodziłabyś się trzymać swego psa. Mają żony i dzieci, jak wszyscy. Ich rodziny utrzymują się z zasiłków opieki społecznej, a nie byłyby do tego zmuszone, gdyby pracujący więźniowie otrzymywali godziwe stawki. Nie muszą zarabiać dużo, po prostu uczciwie. Ciężko pracują na chleb, a forsa potrzebna jest im tak samo jak wszystkim innym. Dlatego właśnie organizujemy strajki pracownicze. Schemat postępowania został ustalony w taki sposób, aby każdy komitet strajkowy mógł się nim posłużyć, bez potrzeby wprowadzania znaczniejszych zmian. W przyszłym tygodniu podobny, choć nie identyczny strajk wybuchnie w Folsom. – Luke zauważył jej minę i potrząsnął głową. – Nie martw się, nie będę tam potrzebny. Ja już odwaliłem swoją robotę tutaj.
– Ale dlaczego właśnie ty musisz się tym zajmować, na litość boską? – Ku zaskoczeniu Luke’a Keshia eksplodowała.
– A dlaczego nie?
– Choćby dlatego, że przebywasz na zwolnieniu warunkowym. A skoro tak, nadal pozostajesz do dyspozycji władz. Dostałeś pięć lat do dożywocia, czy tak?
– Tak. Co z tego?
– To, że oficjalnie do końca życia mają cię w ręku. Zgadza się?
– Nie zgadza. Mają mnie jeszcze przez dwa i pół roku, do upływu terminu warunkowego zwolnienia, mądralo. Widzę, że zaczęłaś zgłębiać wiedzę w tym przedmiocie. – Luke zapalił następnego papierosa, unikając jej wzroku.
– Owszem, przeczytałam dość, żeby wiedzieć, że wciskasz mi kit z tymi dwoma i pól roku. Mogą cofnąć ci zwolnienie warunkowe, kiedykolwiek zechcą, i znów wsadzić cię na następne pięć lat albo na resztę życia.
– Ależ, Keshia… dlaczego mieliby to zrobić? – zaoponował, lecz niezbyt przekonująco.
– Na litość boską, Luke, jesteś aż tak naiwny czy po prostu się zgrywasz? Za agitację w więzieniach, na przykład. Zgodzisz się chyba, że to pogwałcenie warunków zwolnienia. A ja nie jestem taka głupia, jak sądzisz.
– Nigdy nie sądziłem, że jesteś głupia – rzekł cicho. – Ale ja też nie jestem idiotą. Powtarzam ci, nigdy nie zdołają mi udowodnić, że miałem cokolwiek wspólnego z tym strajkiem.
– Skąd ta pewność? A jeżeli jeden z twoich emisariuszy puści farbę? Albo jakiś wariat… „radykał”, jak to określasz… straci cierpliwość i zwyczajnie cię zastrzeli?
– Wtedy dopiero będziemy się martwić. Wtedy, nie teraz.
Keshia milczała przez chwilę. W jej oczach błyszczały łzy.
– Przykro mi, Luke, nic na to nie poradzę, że się martwię. Wiedziała, że ma powody do zmartwienia. Lucas nie zamierzał poniechać agitacji w więzieniach, stawiając pod znakiem zapytania swoją wolność, jeśli nie życie. Oboje o tym wiedzieli.
– Daj spokój, staruszko, zapomnijmy o tym i chodźmy coś zjeść.
Pocałował ją kolejno w prawe oko, potem w lewe, a na końcu w usta i mocno przytulił. Miał już dość trudnych rozmów na dzisiejszy wieczór. Panujące między nimi napięcie powoli zelżało, czego nie dało się powiedzieć o obawach Keshii. Wiedziała, że skłaniając go, by zrezygnował, porywałaby się z motyką na słońce. Luke był urodzonym hazardzistą. Pozostawało jej tylko mieć nadzieję, że nigdy nie przegra.
Pól godziny później znaleźli się w hotelowym holu.
– Dokąd mnie zabierasz?
– Do Vanessiego. Dają tam najlepsze spaghetti w tym mieście. Znasz San Francisco?
– Nie najlepiej. Byłam tu jako dziecko, a później raz na przyjęciu dziesięć lat temu. Pamiętam, że jedliśmy kolację w jakiejś polinezyjskiej knajpie i mieszkaliśmy w hotelu na Nob Hill. Pamiętam tramwaj i nic więcej. Byłam tu w asyście Edwarda i Totie.
– Wątpię, czy był to świetny ubaw. To znaczy, dziewczyno, że w ogóle nie widziałaś tego miasta.
– To prawda. Ale teraz widziałam już „Ritza”, a ty na pewno pokażesz mi resztę – uśmiechnęła się spokojnie, ściskając go za ramię.
Mimo późnej pory u Vanessiego było tłoczno. Artyści, pisarze, dziennikarze, publiczność teatralna, politycy, młode i bogate piękności – przekrój całej wierzchniej warstwy społeczności San Francisco. Luke oczywiście się nie mylił – zarówno spaghetti, jak i wszystkie przystawki były tu wyśmienite.
Keshia uniosła do ust filiżankę kawy z ekspresu i leniwie rozejrzała się dookoła.
– Ten lokal przypomina trochę „Giną” w Nowym Jorku, tyle że tu jest ładniej.
– Bo San Francisco w ogóle jest ładniejsze. Jestem po uszy zakochany w tym mieście. Ma tylko jedną wadę: całkowicie zamiera jeszcze przed północą.
– Wcale dziś nie mam ochoty na nocne życie. Według mojego czasu jest już druga w nocy.
– Jesteś zmęczona? – zmartwił się Luke. Keshia wciąż wydawała mu się taka maleńka, krucha i delikatna, choć zdążył już się przekonać, że jest o wiele silniejsza, niż wskazywałyby pozory.
– Nie, po prostu wpadłam w leniwy nastrój. Jestem taka szczęśliwa… Na tym łóżku w „Ritzu” człowiek ma wrażenie, że zasypia na obłoku.
– Rzeczywiście!… – ucieszył się Luke.
Ujął ją za rękę, zaraz jednak jego wzrok powędrował gdzieś poza nią i Luke zmarszczył brwi. Keshia obróciła się, by zobaczyć, co spowodowało tę zmianę nastroju. Luke patrzył na pięciu mężczyzn siedzących przy jednym z pobliskich stolików.
– Znajomi?
– Poniekąd – twarz mu stwardniała, a dłoń jakby straciła zainteresowanie jej dłonią. Mężczyźni mieli krótkie, schludnie ostrzyżone włosy, dwurzędowe garnitury i jasne krawaty. W pewien sposób przywodzili na myśl gangsterów.
– Kto to taki? – Keshia odwróciła się znów do Luke’a.
– Psy – rzekł lakonicznie.
– Policja? Skinął głową.
– Tak. Wywiadowcy mający za zadanie utrudniać życie takim ludziom jak ja.
– Nie przesadzaj, Luke. Oni po prostu jedzą tu kolację, tak samo jak my.
– Może i masz rację – przyznał. Spotkanie to jednak zwarzyło mu nastrój i wkrótce potem wyszli.
– Luke… – zaczęła Keshia, gdy kroczyli wolno ulicą.
– Nie masz nic do ukrycia, prawda?
– Nie. Niemniej ten facet, który siedział do nas twarzą, depcze mi po piętach, odkąd zjawiłem się w San Francisco. Powoli zaczynam już mieć tego dość.
– Przecież dziś cię nie śledził. Po prostu jadł kolację z przyjaciółmi. – Faktycznie grupa policjantów nie wykazywała żadnego zainteresowania ich stolikiem. – Prawda?
– dokończyła mniej pewnie. W jej głosie słychać było zmartwienie.
– Nie wiem, staruszko. W każdym razie nie byłem tym zachwycony. Pies to zawsze… no, po prostu pies. – Luke zapalił cygaro i spojrzał na nią z góry. – Niedobrze, że wciągam cię w to towarzystwo, dziecino. Ja nie lubię glin, a oni odpłacają mi tym samym. I spójrzmy prawdzie w oczy: strajk w San Quentin, w którym maczałem palce, to nie przelewki. W ciągu trzech tygodni zginęło tam siedmiu strażników.
Poniewczasie zastanowił się, czy nie popełnił błędu, zatrzymując się w tym mieście na dłużej, niż było to absolutnie konieczne.
Zaglądali do księgarni porno, przyglądali się turystom na ulicy, a w końcu skręcili w Grand Avenue usianą kawiarenkami i klubami literackimi, lecz niezależnie od tego, jak bardzo starali się nie okazywać tego sobie wzajem, żadne z nich nie mogło pozbyć się z myśli pięciu policjantów. Luke od nowa zaczął mieć wrażenie, że jest osaczony.
Keshia próbowała poprawić jego nastrój, udając turystkę.
– Ta ulica przypomina trochę SoHo, tylko że jest jakby bardziej wyrafinowana. Starsza, bardziej zasiedziała, chciałoby się rzec.
– Owszem. To stara włoska dzielnica, ale mieszka tu także wielu Chińczyków, poza tym sporo artystów i młodzieży. To miła okolica.
Kupił jej lody w rożku, potem wsiedli do taksówki i kazali się zawieźć do „Ritza”. Dla Keshii była już czwarta nad ranem, toteż w ramionach kochanka zasnęła jak dziecko. We śnie męczyły ją tylko mgliście zjawy policjantów, usiłujących wyrwać Luke’owi talerz ze spaghetti. Nie wiedziała dokładnie, o co chodzi, była nazbyt zmęczona i niebotycznie szczęśliwa.
Luke przyglądał się jej z uśmiechem, głaszcząc od niechcenia pasmo czarnych włosów, które spływało po jej nagim ramieniu aż na plecy. Była taka piękna, a on był w niej tak szaleńczo, beznadziejnie zakochany! Jak mógłby kiedykolwiek powiedzieć jej prawdę?
Cicho wstał z łóżka i podszedł do okna. Spieprzył wszystko w momencie, w którym złamał swoje zasady. Popełnił kardynalne głupstwo. Nie miał prawa absorbować sobą kogoś takiego jak Keshia. Ale przecież pragnął jej, postanowił ją zdobyć – na początku z powodów czysto ambicjonalnych, gdy dowiedział się, kim ona jest. A teraz? Teraz wszystko się zmieniło. Potrzebował jej. Kochał ją. Chciał dać jej coś z siebie, nawet gdyby miały to być tylko ostatnie przepojone słońcem chwile przed zapadnięciem zmroku. Takie chwile nie zdarzają się codziennie: zwykle tylko raz w życiu.
Musiał powiedzieć jej całą prawdę. Pytanie tylko, jak to zrobić?