Głos w telefonie stał się znany i bliski.
– Umieram z głodu – mówił Alejandro. – Jest jakaś szansa, że mnie poratujesz?
Tydzień od powrotu do Nowego Jorku wypełniły ciągłe telefony, nieoczekiwane wizyty, bukiety kwiatów, problemy, w których rozwiązaniu miała mu rzekomo pomóc, mnóstwo pretekstów i wiele ciepła.
– Mogę ewentualnie wysilić się na tuńczyka.
– To tym się żywią na Park Avenue? Psiakość, lepiej jadam tu, w Harlemie. Tyle że u ciebie jest lepsze towarzystwo. Poza tym mam problem.
– Kolejny? Łżesz jak pies. Naprawdę nic mi nie jest, skarbie. Nie musisz mnie pilnować.
– A jeśli po prostu chcę cię odwiedzić?
– A, skoro tak, z utęsknieniem oczekuję twojego przybycia.
– Cóż za oficjalny ton! I na dodatek tuńczyk z puszki. Masz jakieś wieści od Luke’a?
– Tak. Dwa opasłe listy. I formularz, który mam wypełnić. Hura! Jeszcze dwa tygodnie i będę się mogła z nim zobaczyć.
– Silna, zwarta, gotowa, co? Napisał coś konkretnego czy tylko same czułe słówka, których możesz mi oszczędzić?
– Głównie serdeczności. Wspomniał, że siedzi w celi o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych z innym więźniem. Kameralnie, nie sądzisz?
– Owszem. Są jeszcze jakieś dobre wieści? – Nie podobał mu się ton jej głosu. Było w nim mniej żalu, ale więcej goryczy.
– Nic godnego wzmianki. Kazał cię pozdrowić.
– Napiszę do niego w tym tygodniu. A co u ciebie? Spłodziłaś jakiś pikantny artykulik?
Keshia roześmiała się.
– Tak, dosyć świńską recenzję książkową dla „Washington Post”.
– Świetnie. Przeczytasz mi ją, kiedy przyjdę.
Pojawił się dwie godziny później z maleńkim bukiecikiem i torebką kasztanów.
– Co słychać w ośrodku? Mmmm… pycha, poczęstuj się. – Keshia obierała gorące kasztany siedząc na podłodze przed kominkiem.
– Bywało gorzej.
Nie chciał psuć nastroju, choć było bardzo źle. Za miesiąc lub dwa ośrodek mógł przestać istnieć. Keshia jednakże miała dość własnych zmartwień.
– A więc na czym polega ten rzekomy kłopot, z którym do mnie przyszedłeś?
– Kłopot?… Ach, ten kłopot!
– Łgarz. Na twoje szczęście jesteś nieudolnym łgarzem i świetnym kumplem.
– No dobra, przyznaję się. Potrzebny mi był pretekst, żeby się z tobą spotkać. – Alejandro pokornie zwiesił głowę.
– Pochlebstwa, drogi przyjacielu, pochlebstwa… Uwielbiam ich słuchać.
Keshia wyszczerzyła zęby i rzuciła w niego kasztanem. Oparła się o krzesło, wyciągając stopy w stronę ognia. Uśmiechała się, lecz jej oczy nie płonęły jak dawniej. Wyglądała coraz gorzej. Schudła, z dnia na dzień była bledsza, a ręce drżały jej bez ustanku. Nie był to krzepiący obraz.
– Kiedy ostatni raz wychodziłaś?
– Ze skóry?
– Nie rób ze mnie durnia, pannico. Wiesz, co mam na myśli. Kiedy wyszłaś z domu. Na świeże powietrze.
Zręcznie uniknęła jego wzroku.
– A, o to ci chodzi. Niedawno.
– Jak dawno? Trzy dni temu? Tydzień?
– Nie wiem, chyba parę dni temu. Nie chcę się narażać na spotkanie z prasą.
– Bzdury. Trzy dni temu sama mi mówiłaś, że przestali dzwonić i już nie kręcą się wokół budynku. Temat jest już nieaktualny, Keshia, i sama wiesz o tym najlepiej. Co więc trzyma cię w czterech ścianach?
– Zmęczenie. Apatia. Strach.
– Strach przed czym?
– Tego jeszcze nie udało mi się ustalić.
– Posłuchaj, skarbie: wiele się zmieniło, nagle i brutalnie, ale ty musisz z powrotem wziąć się do życia. Wyjść z domu, zobaczyć ludzi, odetchnąć świeżym powietrzem. Do licha, rób zakupy, jeśli to cię podkręci, ale nie zamykaj się w czterech ścianach. Jesteś coraz bardziej zielona.
– To przez błękitną krew. Alejandro udał, że tego nie słyszy.
– Pójdziemy na spacer?
Keshia nie miała ochoty na spacery. Wiedziała jednak, że to dla jej dobra.
– Ale krótki – zgodziła się niechętnie.
Szli przez park w milczeniu, trzymając się za ręce. Keshia patrzyła w ziemię. Doszli niemal do zoo, nim się odezwała.
– Alejandro, co ja mam zrobić?
– Z czym?
– Z moim życiem.
– Daj sobie trochę czasu. Najpierw się przyzwyczaj, potem zastanów. Teraz wszystko jest o wiele za świeże. Właściwie nadal jesteś w szoku.
– Czuję się jak we śnie. Zapominam o jedzeniu, zapominam, że przynieśli pocztę, nie pamiętam, jaki jest dzień tygodnia, przy pracy zaczynam myśleć o czym innym i po dwóch godzinach zdaję sobie sprawę, że nie dokończyłam zdania. To obłęd. Zachowuję się jak sklerotyczna staruszka, której trzeba przypomnieć, żeby włożyła pończochy albo skończyła zupę.
– Nie jest tak źle! Zmiotłaś te kasztany w piorunującym tempie.
– To prawda, ale jest coraz gorzej, Alejandro. Czuję się taka zagubiona, taka… rozmyta.
– Pozostaje ci dbać o siebie i cierpliwie czekać, aż poczujesz się znowu sobą.
– Tak, a tymczasem przeglądam rzeczy Luke’a, w nocy nasłuchuję chrobotu klucza w zamku i wmawiam sobie, że on jest w Chicago i wróci nad ranem. Zaczynam dostawać bzika.
– Zrozum, dziewczyno, on nie umarł.
– Nie. Ale odszedł. A ja zanadto na nim polegałam. Nigdy w życiu nie byłam tak zależna od żadnego mężczyzny. Kiedy poznałam Luke’a, zburzyłam wszystkie mury, oparłam się na nim, a teraz… teraz mam wrażenie, że się nie pozbieram.
– „Teraz” to znaczy dziś wieczorem? – zapytał przekornie.
– Och, przestań.
– Dobra. Mówmy poważnie: realia są takie, że on siedzi, a ty nie. Musisz wrócić do życia. Prędzej czy później.
Pokiwała głową, wpychając ręce głębiej do kieszeni. Doszli do hotelu „Plaża” nim znów podniosła wzrok.
– Tu też musi być pełen szpan – zauważył Alejandro. – Przypomina mi trochę hotel „Fairmont”.
– Nigdy nie byłeś w środku? – Była zdumiona, gdy potrząsnął głową.
– Nie – bąknął. – W sumie nie było powodu. Jestem z innej dzielnicy.
Keshia wy buchnęła śmiechem i ujęła go pod ramię.
– Wobec tego najwyższy czas na rekonesans.
– Nie mam krawata – wyjąkał nerwowo.
– A ja wyglądam jak bezdomny włóczęga. Nie martw się, znają mnie, na pewno nas wpuszczą.
– Założę się! – prychnął i pomaszerowali do wejścia z takimi minami, jak gdyby byli zdecydowani nie targując się zbytnio kupić cały budynek.
Przemknęli pośród wypudrowanych wdów, jedzących ciastka w Sali Palmowej. Keshia bez wahania wybierała drogę przez tajemniczy labirynt. Towarzyszył im szmer rozmów prowadzonych po japońsku, szwedzku, hiszpańsku, francusku, a muzyka przypominała stare filmy z Gretą Garbo. Hotel „Plaża” był o wiele wykwintniejszy od „Fairmonta” i nieporównanie bardziej pełen życia.
Keshia uchyliła drzwi jednej z sal i zajrzała do środka. Olbrzymie pomieszczenie wyłożone było piękną dębową boazerią, która nadała mu nazwę. Był tu długi, misternie wykonany bar, a z okien roztaczał się widok na park.
– Louis? – Keshia skinęła na głównego kelnera, który zbliżył się do nich z uśmiechem.
– Mademoiselle Saint Martin, comment ca va? Quel plaisir!
– Witaj, Louis. Proszę, znajdź dla nas jakiś niekrępujący stolik. Nie jesteśmy ubrani.
– Aucune importance. To żaden problem! – zapewnił tak wylewnie, że Alejandro nie zdołał powstrzymać się od przypuszczenia, że mogliby pojawić się tu całkiem nago i być może tak właśnie powinni byli uczynić.
Usiedli przy małym stoliku w kącie. Keshia od razu sięgnęła do orzeszków.
– Jak ci się tu podoba?
– Całkiem nieźle. – Alejandro miał niezbyt pewną minę. – Często tu przychodzisz?
– Ostatnio rzadziej. Zresztą kobiety mogą tu bywać tylko w wyznaczonych porach.
– Lokal dla zawziętych machos?
– Zbyt zniewieściałych, by nazwać ich machos. To najelegantsza knajpa dla pedałów w Nowym Jorku.
Alejandro nieznacznie rozejrzał się wokół. Keshia miała rację. Większość obecnych mężczyzn wyglądała na homoseksualistów. To oni nadawali ton. Poza tym bywali tu solidni, acz nieciekawi biznesmeni.
– Wiesz, Keshia, kiedy oglądam takie miejsca, zaczynam rozumieć, dlaczego wybrałaś Luke’a. Dawniej bardzo mnie to dziwiło. Nie żeby z Lucasem było coś nie tak, ale prędzej widziałbym cię pod rękę z jakimś prawnikiem z Wall Street.
– Chodziłam kiedyś z takim. Też był pedałem.
– O Jezu.
– Widzisz, prawnicy z Wall Street niekoniecznie rzucają kobietę na kolana. W tym właśnie cały problem.
– A teraz co? Wrócisz do tego świata?
– Nie wiem, czy to możliwe. Może szkoda zachodu… Wolałabym zaczekać, aż Luke wyjdzie z pudła.
Alejandro milczał. Zamówili następną kolejkę szkockiej.
– Co słychać u Edwarda? Pogodziłaś się z nim? – Alejandro wzdrygnął się na wspomnienie obłąkańczego głosu, który błagał go o litość przez telefon w hotelu „Fairmont”.
– Tak jakby. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek przebaczył mi ten skandal. Dla niego to klęska, ponieważ w pewnym sensie to on mnie wychował. Chwała Bogu, że prasa ochłonęła. Ludzie też powoli zapominają. Niedługo trafię do lamusa. – Keshia wzruszyła ramionami i napiła się whisky. – Poza tym milionerom wiele się wybacza. Jeśli masz dość pieniędzy, nazwą cię ekscentrykiem i stwierdzą, że jesteś zabawny.
Dopiero jeśli ich nie masz, okrzykną cię idiotą i zboczoną świnią. To straszne, lecz prawdziwe. Byłbyś zgorszony, gdybyś wiedział, jakie rzeczy uchodzą nam na sucho. Mój „gorszący” romans z Lucasem to przy tym pestka.
– Boli cię, że ludzie mówią źle o Luke’u?
– Właściwie nie. Ja wiem swoje. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wiele się zmieniło. Ja także. I bardzo dobrze. Edwardowi na przykład wydawało się, że jestem dzieckiem.
Alejandro miał ochotę powiedzieć: „Mnie też”, ale ugryzł się w język. Keshia miała w sobie coś z dziecka, być może przez niski wzrost i pozorną kruchość.
Po trzeciej kolejce, wypitej na pusty żołądek, uznali, że mają dość.
– Wiesz, co jest najzabawniejsze? – Keshia śmiała się tak głośno, że ledwie mogła ustać, choć świeże powietrze otrzeźwiło ich nieco.
– Nie wiem. Co?
– Ja też nie wiem… Wszystko… – znów wy buchnęła śmiechem, ocierając łzy wyciśnięte przez mróz.
– Przejedziemy się dorożką?
– Tak, tak!
Wdrapali się do pojazdu; Alejandro podał woźnicy adres Keshii. Była to landara ze starą zniszczoną budą. Schronili się pod nią przed wiatrem i chichotali przez całą drogę do domu.
– Powiem ci coś w sekrecie, Alejandro.
– Powiedz. Uwielbiam sekrety. – Trzymał ją mocno, żeby nie wypadła. W każdym razie tak się w duchu tłumaczył.
– Upijałam się każdego wieczoru po powrocie. Spojrzał na nią również niezbyt trzeźwo i potrząsnął głową.
– To kretyństwo. Nie pozwolę ci się wykończyć.
– Jesteś taki miły, Alejandro. Bardzo cię lubię.
– Ja ciebie też.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. W windzie Alejandro podtrzymywał Keshię i oboje dusili się ze śmiechu.
– Wiesz co? – oświadczyła. – Chyba jestem za bardzo pijana, żeby gotować obiad.
– Nic nie szkodzi, bo ja jestem za bardzo pijany, żeby jeść.
– Ja też.
– Keshia, musisz jeść, bo…
– Później. Wpadniesz do mnie jutro na kolację?
– Jasne. Z kazaniem – próbował zrobić groźną minę. Jego bezowocne wysiłki zostały skwitowane gromkim śmiechem.
– W takim razie cię nie wpuszczę.
– Będę się dobijał, aż wyważę drzwi i… – oboje wywrócili się na środku kuchni. Alejandro niezgrabnie pocałował ją w czubek nosa. – Muszę już iść. Przyjdę jutro. Chcę, żebyś mi coś przyrzekła – rzekł poważniejąc.
– Co?
– Nie będziesz już dzisiaj pić. Obiecujesz?
– Hm… eee… no dobrze, obiecuję. – Wiedziała, że nie dotrzyma słowa.
Odprowadziła go do windy, machając mu wesoło na pożegnanie, po czym wróciła do kuchni i wyjęła z szafki napoczętą butelkę szkockiej. Była zdumiona widząc, że na dnie zostało już tylko trochę alkoholu.
Kiedy wlała resztę whisky do szklanki z kostką lodu, przypomniała sobie nagle pogrzeb Tiffany. Głupia śmierć, ale przynajmniej szybka… I łatwa, jeśli było się dostatecznie pijaną… Keshia uśmiechnęła się do siebie i jednym haustem wychyliła zawartość szklanki.
Dzwonił telefon, lecz nie chciało jej się wstawać. To nie mógł przecież być Luke. Luke był na wycieczce… na safari… i miał wrócić pod koniec tygodnia. W piątek. Jaki dzień jest dzisiaj? Wtorek? Poniedziałek? Nie… czwartek! Hura! Jutro będzie w domu! Keshia otworzyła następną butelkę. Tym razem był to bourbon. Za Lucasa. Za jego szczęśliwy powrót.