ROZDZIAŁ 31

Lot był nudny. Wyświetlano film, który Keshia widziała już raz z Lucasem, Alejandro zaś wziął ze sobą stos fachowych magazynów i przez całą drogę czytał. Zamienili parę słów przy jedzeniu, po czym znów pogrążył się w lekturze. Uznał, że lepiej będzie zostawić Keshię w spokoju. Kiedy jednak wyciągnęła piersiówkę, zaprotestował.

– Na twoim miejscu schowałbym to z powrotem.

– Dlaczego? – spytała urażona.

– Wystarczy ci to, co serwują w czasie lotu – rzekł stanowczo. Jego ton zmieszał ją bardziej niż słowa, odłożyła więc piersiówkę do torby i poprzestała na jednej szkockiej z lodem.

– Zadowolony?

– To twoje życie, dziewczyno, i ty powinnaś o nie dbać. Alejandro powrócił do lektury, a Keshia do swoich myśli.

Czasami wydawał jej się dziwny. Niezależny, zaabsorbowany własnymi sprawami, zadawał sobie równocześnie tyle trudu wyłącznie dla niej. Była niemal pewna, że wybrał się w tę podróż, aby mieć ją na oku. Bała się, że przez nią może stracić pracę.

Pokoje zamówili w „Ritzu” i Keshia poczuła dreszczyk podniecenia, gdy wynajętym samochodem jechali do hotelu.

Za ostatnim zakrętem pokazała się nagle linia horyzontu, a na jej tle miasto: nowoczesna katedra, karmelkowo-brązowa sylwetka banku oraz jęzor mgły unoszący się znad zatoki. Keshia nagle uświadomiła sobie, jak bardzo tęskniła za San Francisco. Za Złotymi Wrotami, za Sausalito, Belvedere i Tiburonem jarzącymi się nocą niczym gaje świątecznych choinek. Jeśli zaś mgła była nazbyt gęsta, wystarczyło zamknąć oczy, wciągnąć głęboko w płuca rześką morską bryzę i wsłuchać się w buczenie syren przeciwmgielnych. Wiedziała, że Lucas też ich słucha. Alejandro przyglądał się jej ze zdziwieniem. Była podniecona, przeczesywała oczyma panoramę, jak gdyby spodziewała się wypatrzyć utracony skarb.

– Chyba też kochasz to miasto, prawda?

– O, tak – w głosie Keshii zabrzmiało tyle dumy, jakby sama je zbudowała.

– Dlatego że poznałaś je dzięki Luke’owi?

– Częściowo tak. Ale przede wszystkim ono samo jest tak bezwstydnie piękne.

– Bezwstydnie?

– No dobra, może źle się wyraziłam. Wiem tylko, że jestem tu szczęśliwa.

I tak było pomimo dramatu, który właśnie tu się rozegrał. San Francisco miało klimat, jakiego nie znalazła w żadnym innym mieście. Pomyślała o Lucasie i nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Wiesz, to niewiarygodne – powiedziała. – Przeleciałam trzy tysiące mil, żeby popatrzeć na niego przez godzinę.

– Coś mi mówi, że w razie potrzeby przeleciałabyś nawet sześć tysięcy.

– Może nawet dwanaście.

– Dwanaście? Jesteś pewna? – droczył się z nią. Nie miała mu tego za złe. Był miłym kompanem.

– Alejandro, ty zarazo!

– Tak, tak. Ja też cię lubię.

W San Francisco była pierwsza w nocy, a dla nich czwarta nad ranem, lecz wcale nie chciało im się spać.

– Masz ochotę na drinka? – zagadnęła Keshia.

– Nie. Na przejażdżkę.

– To doprawdy urocze. Widzę, że Pan Bóg zesłał mi emisariusza Ligi Trzeźwości – zacisnęła usta.

– Nie jesteś przyzwyczajona do krytyk? – zaśmiał się.

– I tak, i nie. Na pewno nie jestem przyzwyczajona do takich ludzi jak ty. Jesteś doprawdy zadziwiający – głos Keshii złagodniał. – Chyba nikt nie zrobił dla mnie tyle co ty, nawet Edward. Opiekował się mną, ale nigdy nie byliśmy na tak dobrej stopie. Zawsze tyle ode mnie wymagał…

– To znaczy?

– Och… żebym przyniosła zaszczyt swojemu nazwisku i tak dalej.

– Przynosisz mu zaszczyt.

– Raczej nie. Chyba musiały mi się pomieszać jakieś geny i nie pasuję do wzorca.

– Liczy się to, co masz w głowie, w duszy, w sercu.

– Nie, miły, mylisz się. Ważne jest, u kogo bywasz, w co się ubierasz, do jakich kręgów towarzyskich należysz.

– Chyba zwariowałaś.

– Jeszcze nie. Ale byłam już blisko.

Keshia spoważniała, lecz z zadumy wyrwał ją przyjazd do „Ritza”. Powitała ich wyrwana ze snu Ernestyna, odziana w zielony flanelowy szlafrok. Zmierzyła ich wzrokiem z lekką dezaprobatą, widać jednak udobruchało ją, że wynajęli osobne pokoje w przeciwległych końcach korytarza, bo spokojnie wróciła do łóżka, oni zaś zeszli znów do samochodu.

– Nad zatokę! – rzekła władczo Keshia.

– Służę pani, madame.

– Dziękuję wam, dobry człowieku – zachichotała. Jechali pnącą się w górę i opadającą w dół ulicą Divisadero.

Samochód podskakiwał jak wagonik górskiej kolejki, nieomal wyrzucając ich z foteli.

– Może wstąpimy na tacos?

– Widzę, że uroki krajobrazu są dla ciebie niczym w porównaniu z rozkoszami żołądka – uśmiechnęła się.

– Tu przynajmniej można zjeść coś oprócz pizzy!

– Czyżby Kalifornijczycy nie robili pizzy?

– Owszem – Alejandro skrzywił się zabawnie – ale staramy się nad nimi panować. Nie tak jak w Nowym Jorku.

Mówię ci, pewnego dnia stada zdziczałych pizz przejmą władzę nad miastem. – Zaryczał straszliwie, omal nie przyprawiając jej o atak serca.

– Jesteś nienormalny. Boże, spójrz na ten wóz! – Przed okienkiem baru dla zmotoryzowanych stał stylowy gruchot z późnych lat pięćdziesiątych. – Wygląda, jakby zaraz miał się rozkraczyć na amen.

– Na pewno nie. Co za ślicznotka… – rozpromienił się Alejandro. – Nigdy nie widziałaś takich wozów?

– Owszem, w filmach. Gdybym zobaczyła coś takiego na ulicy, niechybnie pamiętałabym to do dziś. Okropność!

– Okropność? Powinienem wyszorować ci usta szarym mydłem! To najlepszy samochód na świecie!

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że nim jeździłeś?

– Podobnym. To był mój pierwszy wóz. Potem kupiłem sobie używanego volkswagena. Odtąd świat stał się szary i brzydki.

– Jakże tragicznie to brzmi!

– Bo to była tragedia. A ty czym zaczynałaś jeździć?

– Nie miałam własnego samochodu. Alejandro szeroko otworzył oczy.

– Nie? Chryste, każdy dzieciak w Kalifornii ma brykę, zanim skończy szesnaście lat! Na pewno bujasz. Założę się, że miałaś rollsa. Przyznaj się!

– Czynię panu wiadomym, panie Vidal, że nie miałam rollsa. W czasie pobytu w Paryżu wynajmowałam rozpadającego się fiata i to wszystko. Nigdy w życiu nie posiadałam samochodu.

– Co za wstyd! A czym jeździli twoi starzy?

– Jak to czym? Samochodem. Wiesz, to taka machina: cztery kółka, czworo drzwi, kierownica… i mnóstwo innych części.

– Rollsroyce!

– Nie, bentley. Ale skoro tak ci na tym zależy, zdradzę ci pewien sekret: moja ciotka ma rollsa.

– Nareszcie czuję się usatysfakcjonowany. Podaj te tacos. Może ty przebyłaś taki kawał drogi, żeby zobaczyć się ze swoim chłopem. Ja przyjechałem, żeby się porządnie najeść.

Bentley, powiadasz… – Alejandro ugryzł kawałek taco i westchnął z rozkoszą.

– Wiesz, co jest zabawne, Alejandro?

– Wiem. Ty.

– Nie, tego już za wiele. Wystarczy kawałek taco, a robisz się niemożliwy.

– Ja? Bluźnisz, kobieto! – Alejandro pociągnął z butelki łyk korzennego piwa.

– Chodzi mi o to – Keshia zniżyła głos – że stałeś mi się naprawdę potrzebny. To znaczy… bez ciebie całkiem bym się zagubiła. Tak mi miło, że jesteś przy mnie.

Alejandro milczał, wpatrzony gdzieś w dal.

– Wiem – rzekł w końcu. – Ja też czuję się nieswojo, kiedy nie widzę cię przez dwa dni. Lubię wiedzieć, że nic ci nie dolega.

– Ze mną jest tak samo. Kiedy nie dzwonisz, od razu zaczynam się zamartwiać, że dostałeś nożem w metrze.

– Wiesz, co najbardziej w tobie lubię?

– Co takiego?

– Twój niewzruszony optymizm. Twoją wiarę w ludzi. Nożem w metrze… paradne! Dlaczego ktoś miałby dźgać akurat mnie nożem w metrze?

– Innych dżgają. Nie jesteś aż taki wyjątkowy.

– Świetnie. Wspaniale. Coraz lepiej – mruczał pod nosem Alejandro, wycofując samochód z parkingu.

Docinali sobie jeszcze przez kilka ostatnich przecznic do zatoki, lecz potem zamilkli. Rozpościerał się przed nimi płat ciemnogranatowego aksamitu, obrzeżony cekinami świateł. Wyżej, rozpięty na szczytach iglic mostu Złote Wrota, unosił się delikatny woal mgły. W oddali tęsknie zawodziła syrena.

– Kiedyś tu wrócę – rzekł w zadumie Alejandro.

– Tak ci się tylko zdaje. W rzeczywistości jesteś zakochany w Harlemie.

– To ty tak myślisz. Praca w ośrodku coraz bardziej daje mi w kość. Tu ludzie tak często nie dostają bzika. Może uda mi się dostać tę posadę, o której ci mówiłem…

– I co wtedy?

– Zobaczymy.

Pokiwała głową w zamyśleniu. Myśl, że mógłby wyprowadzić się z Nowego Jorku, nieco zbiła ją z tropu. Może tylko tak mówił, kiedy miał zły humor… Uznała, że bezpieczniej będzie nie drążyć tego tematu.

– Kiedy widzę coś takiego, chciałabym, żeby czas się zatrzymał – powiedziała.

– Wszyscy czasem tego pragniemy, dziewczyno. Byłaś tu kiedyś o świcie?

Potrząsnęła głową.

– Wtedy jest jeszcze piękniej – ciągnął. – To miasto jest jak kobieta. Czasami jest blada i ma sińce pod oczyma, ale potem znów nabiera urody i człowiek zakochuje się w niej od nowa.

– Alejandro, czy jest ktoś, kogo kochasz? – Od dnia, w którym pili gorącą czekoladę w Yorkville, nie przyszło jej do głowy, żeby go zapytać. Zawsze robił wrażenie samotnika.

– Dziwne pytanie.

– Wcale nie takie dziwne. Masz jakąś kobietę? Choćby taką, której już nie kochasz?

– Chyba nie. Nie wiem, Keshia. Kocham mnóstwo ludzi. Moją rodzinę, dzieci z ośrodka, ciebie, Luke’a…

– To za dużo. Owszem, bezpieczniej jest kochać tłum ludzi, a o wiele ciężej tylko jedną osobę. Ja nigdy nie kochałam… do czasu gdy poznałam Luke’a. On wiele mnie nauczył. Nie bał się miłości jak ja… i zapewne ty. Może tu, w San Francisco, spotkasz kobietę, która… – Keshia ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że wcale tego nie chce. Zasługiwał na najlepszą kobietę świata, ona jednak nie była jeszcze przygotowana na to, by go utracić. A wiedziała, że wtedy utraci go na zawsze.

– O czym tak dumasz, skarbie? Uszy do góry! – Alejandro był pewien, że rozmyśla o Luke’u. – Nie martw się, jutro go zobaczysz.

W odpowiedzi uśmiechnęła się tylko bez słowa.

Загрузка...