XI.

Ostatnia Topielica o prozaicznym nazwisku Susy Waters miała przebywać razem z grupą Ludzi – Ryb na jednej z opuszczonych farm przy drodze do Everglades. Meff otrzymał te informacje od starego portiera oceanarium w Miami, w którym Susy Waters pracowała przed dziesięciu laty, uczestnicząc w efektownych zabawach z delfinami, zanim porwał ją wartki jeszcze wówczas ruch neohippisowski, sięgający, jak mówili jego prorocy, do korzeni chrystianizmu, a po wyrwaniu go z korzeniami – jeszcze głębiej.

Sekta Ludzi – Ryb głosiła konieczność powrotu do oceanu. Rokrocznie grupy młodych ludzi gromadziły się w różnych ustronnych miejscach, oddając się medytacjom, odprawiając czarne nabożeństwa, wpadając w mistyczne transy, aby uzyskać w końcu nadludzką sprawność, umożliwiającą życie pod wodą. Jeden z wyznawców, którego zeznania przez krótki czas znajdowały się w Federalnym Biurze Śledczym, twierdził, że po uzyskaniu duchowej doskonałości, wzgardzeniu tym, co marne i doczesne – całość majątku bywała przeważnie zapisywana na rachunek Gminy, choć imiennie dysponowała nim Kapłanka – dochodziło wreszcie do dnia Wielkiego Chrztu. Cała Gmina ze śpiewem i tańcami udawała się na brzeg wody, najczęściej morza, i zbiorowo dawała nura.

Większość nurkowała dobrowolnie, ale niektórym trzeba było pomagać, a w stosunku do szczególnie opornych używać ciężarków przywiązanych do nóg. Świadków ceremonii nigdy nie było. Czasami tylko nieuczciwe morze wyrzucało parę wzdętych, trudnych do rozpoznania ciał na malownicze brzegi Florydy czy Zatoki Meksykańskiej. Rodziny, które wcześniej dostawały entuzjastyczne listy od członków Gminy, nie dowiadywały się, rzecz jasna, o przebiegu totalnego Chrztu. W tych ostatnich listach, które Susy czasami dyktowała swym współwyznawcom, że mowa była o dalekiej podróży, w czym łatwowierni Amerykanie nie dostrzegali niczego podejrzanego. Zresztą panna Waters nie zagrzewała długo miejsca. Zwykle jeszcze tego samego dnia zmieniała stan i nazwisko, by na nowo usidlać kandydatów chętnych do powrotu w głębiny praoceanu. Umiejętność hipnozy na odległość sprawiała, że proceder swój mogła uprawiać długo i szczęśliwie. Jej rozreklamowana dewiza: “Życie wyszło z morza, w morzu też znajdzie ocalenie", nie wzbudzała podejrzeń. A wspólne życie grupy młodych ludzi propagujących doskonalenie ciała i duszy było bez przeszkód akceptowane w demokratycznym społeczeństwie.

Rafą, na którą miała natrafić nasza rusałka, zresztą co mówię, rafą, rafką – okazał się Gene Hunter, młody reporter jednej z mniej znanych gazet stanu Pensylwania.

Hunter był dziennikarzem sportowym, wyznania adwentystycznego, traktującym poważnie swoje obowiązki. Jednym z nich była opieka nad siostrą Raquel. Rodzice od pewnego czasu nie żyli.

Póki Raquel była dość mała, by słuchać ciotki i zwierzać się bratu ze swoich problemów, kłopotów miał niewiele. Później jednak, gdy redakcja zaczęła wysyłać Huntera na rozgrywki panamerykańskie, mistrzostwa świata i olimpiady, umieszczenie Raquel w elitarnym college'u wydawało się rozwiązaniem koniecznym i najprostszym. Gene nie zwracał uwagi, że poczynając od drugiego roku studiów, listy zamiast z miasta uniwersyteckiego przychodzą z kąpieliskowych regionów Kalifornii i że występuje w nich często motyw cieczy, ryb, znaku Wodnika itp. Zaniepokoił się dopiero, gdy przestały przychodzić w ogóle. W college’u poinformowano go, że panna Hunter nie pojawiła się od października, koleżanki nie miały żadnych wiadomości o jej miejscu pobytu, poza tym, że w poprzednim roku Raquel dużo czasu poświęcała treningom pływackim. Nieprzyjemne zaskoczenie stanowił fakt opróżnienia całego osobistego konta i zabrania podczas krótkiej wizyty w domu szkatułki z rodzinną biżuterią.

Ciotka, sklerotyczna i półsparaliżowana, zeznała jedynie, że Susan zjawiła się pewnego majowego popołudnia na parę godzin, pokręciła się po mieszkaniu, kazała pozdrowić Gene'a i znikła. Była wymizerowana, blada i sprawiała wrażenie półnieobecnej. Na pytania o postępy na uczelni odpowiedziała – “wszystko w porządku", a w toalecie wydrapała spinką do włosów znak ryby.

Była już oczywiście dziewczyną pełnoletnią i miała prawo robić co chce, ale gdy upłynęło jeszcze pół roku i nie nadszedł żaden znak życia, Hunter stracił cierpliwość. Odszukał listy siostry. Dwa ostatnie pochodziły z San Rafael, niewielkiej mieściny położonej nad zatoką na północ od San Francisco. W jednym znajdowało się nawet zdjęcie. Raquel w kombinezonie ze srebrzystej tkaniny przypominającej łuskę uśmiechała się na tle reklamy piwa. Za nią, mniej wyraźnie, widać było jakieś zabudowania. Następnego dnia brat przybył do “Frisco". Tydzień zmitrężył. zanim znalazł na obrzeżu San Rafael miejsce, w którym zrobiono zdjęcia. Tło przydrożnej reklamy stanowił stary zrujnowany pensjonat niedaleko od morza. Odrapana tablica mówiła, że obiekt jest na sprzedaż, ale facet ze stacji benzynowej twierdził, że choć oficjalnie nikt nie kwapi się z wynajęciem, co pewien czas koczowały tam grupy młodzieży, posthippisów, zwolenników wyzwolenia Indian, naturystów czy wegetarianów. Gene pokazał mu zdjęcie Raquel, W pierwszej chwili benzyniarz wydawał się poznawać dziewczynę, ale rychło stracił ochotę do rozmowy, zaczął zbywać dziennikarza monosylabami, tłumacząc się brakiem pamięci oraz mnogością widywanych twarzy. Wyraźnie kłamał. Jeśli Raquel przebywała w tym opuszczonym domu dłuższy czas, musiał ją widywać. Gene włamał się do wewnątrz. Włamał – jest w tym wypadku pojęciem przesadnym, po prostu wszedł – nic nie było zamknięte. Najwyraźniej sezon minął, bo żaden nieproszony lokator nie gnieździł się w wielkim jednopiętrowym budynku, zapuszczonym i brudnym. Hunter znalazł niezliczone ślady bytności rozmaitych lokatorów, puszki po piwu?, coca – coli, pety od marihuany, fiolki po lekach, gazety. Wszystko jednak dość świeżej daty. W paru miejscach tego zrujnowanego domu Gene zauważył świeże tynki. Kto na miłość boską mógł zajmować się tynkowaniem cudzej rudery? Pod tynkiem nie znalazł nic ciekawego. To, co musiało być tam wcześniej namalowane, zostało zdrapane do surowej cegły. Tylko na strychu, na jednym z nie oświetlonych drewnianych bali, dostrzegł wydrapany gwoździem znak ryby.

Poza stacją benzynową pensjonat nie miał zbyt wielu sąsiadów. Zresztą wszyscy odznaczali się spartańską małomównością. Jedna staruszka po długotrwałych indagacjach przypomniała sobie o grupie młodych ludzi, którzy mieszkali w pensjonacie i uprawiali bezeceństwa. Jakie bezeceństwa, nie potrafiła skonkretyzować. Ale byli czyści, nie kradli, bardzo lubili biegać i kąpać się nago. Potem wyjechali. Pół roku temu wyjechali.

Hunter poszedł na plażę. Zwykłe dzikie wybrzeże, brudne i nie uczęszczane. Jakiś napis przestrzegał przed kąpielą. Zresztą i pora była nieprzyjemna, wietrzna. Pomocą stał się dla Gene'a kolega ze studiów, zatrudniony w dziale sensacyjnym jednego z tutejszych dzienników. Kiedy wspólnie sprawdzili, że ostatni sygnał od Raquel przypadł na koniec maja, Leo wyciągnął prywatną kartotekę zabójstw, porwań i wypadków.

– Ciekawa sprawa – mruczał – w drugiej połowie czerwca, właśnie w tym rejonie zatoki, wyłowiono zwłoki kilkunastu młodych nagich ludzi. Zaledwie czwórkę udało się zidentyfikować. Były to przeważnie dzieci z dobrych domów, które uciekły od rodziny i włóczyły się po kraju w poszukiwaniu przygód.

– A pozostali? – spytał Hunter.

– W tym kraju dziennie ginie bez wieści kilkanaście osób, zwłoki były w stanie daleko posuniętego rozkładu, nie udało się zidentyfikować żadnego z ciał.

Nazajutrz w archiwum policyjnym pokazano mu garść przedmiotów znalezionych przy topielcach. Złoty łańcuszek ze znakiem Wodnika. Obrączkę. Zegarek. Pierścionek… Ten pierścionek poznał natychmiast! Sam kupił go Raquel na szesnaste urodziny.

Leo uważał, że młodzieżowe towarzystwo po zażyciu narkotyków udało się na nocną kąpiel ze znanym rezultatem i nie był skłonny doszukiwać się jakichś bardziej tajemniczych okoliczności. Tego dnia odnaleźli anonimowy grób Raquel, policja pokazała wstrząsającą fotografię ciała po dwutygodniowym przebywaniu w wodzie. Tylko piękne rude włosy pozostały te same…

Dopiero rok później, podczas turnieju tenisowego w San Antonio, dzięki przypadkowo przeczytanemu reportażowi o religijnych stowarzyszeniach stanu Texas, Hunter zetknął się z wiadomością o sekcie Ludzi – Ryb. Pytając o szczegóły w redakcji tygodnika, dowiedział się, że chodzi o bardzo miłą grupę młodzieży, doskonalącą się fizycznie i psychicznie poprzez stały kontakt z wodą.

– Znacznie to zdrowsze niż dawne hippizmy. Mają przemiłą kapłankę, pannę Craft. Podobno mistrzyni Luizjany w 1958 roku, w stylu dowolnym – informował go miejscowy kolega po fachu.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie specyficzny sposób rysowania ryby na znaczku firmowym. Identyczny jak w łazience Raquel, taki sam jak w opustoszałym pensjonacie nad zatoką San Francisco.


W pobliżu miejscowości o bogobojnej nazwie Corpus Christi, niedaleko jednej z tysięcy lagun urozmaicających tę część wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, znajduje się rozległa opuszczona farma, przypominająca telewizyjną Panderosę. Była pora przedwieczorna, kiedy młody człowiek w obszarpanych dżinsach wszedł na teren udekorowany kolorowymi lampionami. Towarzyszyły mu dwie dziewczyny strażniczki. Na tarasie, z głową zanurzoną w pełnej wody wanience, klęczała naga kobieta, z którą czas obszedł się niesłychanie łagodnie, pozostawiając jej ciało dwudziestolatki. Obok kilkudziesięciu młodych ludzi, schludnych, krótko ostrzyżonych i nagich, kołysało się rytmicznie. Z głośnika płynął dźwięk fal załamujących się na piasku i cichy szept ni to modlitwy, ni to bezmelodycznej pieśni o prażyciu w praoceanie, wodzie, nieskończoności, wodzie, o szczęściu, wodzie… Poza wartowniczkami uzbrojonymi w automaty nikt nie zwrócił na przybysza uwagi. Zanurzenie kapłanki trwało długo, może kwadrans, wreszcie uniosła twarz. W odróżnieniu od młodego ciała jej wieku można było się domyślać na podstawie nadnaturalnie białych, zwiotczałych policzków i zmarszczek wokół zielonych, na wpół gadzich oczu.

– Kim jesteś? – zapytała.

– Wędrowcem w poszukiwaniu sensu.

– Kto cię przysyła?

– Los, przekorny gracz naszymi ziemskimi kośćmi.

– Kochasz wodę?

– Woda jest początkiem i końcem.

– Widzę, że czytałeś moją książkę – zauważyła panna Craft.

– Mam ją przy sobie!

Wyznawcy budzili się. Trochę oszołomieni, trochę senni. Parami, poobejmowani czule, odchodzili w głąb budynku.

– Chcesz pić z mego źródła? – spytała Kapłanka.

– Pragnę zanurzyć się w twym źródle!

Spędzili ze sobą noc. Cenę nigdy nie spotkał równie wspaniałej kochanki. Była wyzwolonym żywiołem i ucieleśnionym szaleństwem. A przecież nawet w chwili opętańczego, podwójnego orgazmu nie stracił ani na moment świadomości, że panna Craft (czyli, jak wiemy – Susy Waters) jest odpowiedzialna za śmierć Raquel.

Pozostał na farmie. Dał się wciągnąć w rytm treningów, medytacji i zabaw. Życie przebiegało lekko, wydając się jednym wielkim festynem. Zdrowe, naturalne jedzenie – do inwentarza gminy należały dwie krowy i trzy kozy – proste rozrywki i poczucie beztroski wypełniały ciepłe, słoneczne diii. Gene poddał się temu ukołysaniu, nie stracił wprawdzie czujności, ale każdy dzień udowadniał, że jego obawy są bezpodstawne. Kapłanka, i owszem, wymagała posłuszeństwa, zakazywała pojedynczo opuszczać farmę, miała swoje straże i chyba swoich donosicieli, ale poza tym była tak sympatyczna, serdeczna… Omal jej nie polubił. Hunter również nie opuszczał farmy, miał jednak maleńką radiostację, którą porozumiewał się ze swym przyjacielem Frankiem, kolegą z działu sportów wodnych, zakwaterowanym w pobliżu. Radiostację tę Gene przechowywał poza domem, w wypróchniałym pniu, i zwykle wymykał się do niej po zmierzchu.

Początkowo trudno mu było traktować filozofię Ludzi – Ryb poważnie – sądził, że chodzi raczej o alegorię. Aliści w miarę trwania dziwacznego kursu Kapłanka stawała się coraz bardziej jednoznaczna.

– Poprzez oczyszczenie ciała dojdziemy do doskonałości – mówiła. – A doskonałość leży w odległości wyciągniętej ręki – i demonstrowała ją. Może były to triki, ale rzeczywiście potrafiła przebywać godzinę pod wodą (Hunter nie miał pojęcia, że trafił do Rusałki), lewitować nad ziemią czy przebijać ciało na wylot drutem do robót ręcznych. A poza tym kochała drzewa i węże, a przede wszystkim wodę.

“Gdy świat zginie w atomowej pożodze, tylko w morzu znajdziemy przetrwanie" – brzmiała jej wielka dewiza.

Coraz więcej młodych ludzi ogarniało przeświadczenie, że posiądą podobną doskonałość. Chętnie zapisywali gminie swe majątki, z krótkotrwałych wizyt domowych przywozili kosztowności i gotówkę. Zbliżała się najkrótsza noc w roku. Noc Chrztu i próby. Hunter wiedział już sporo, chciał jednak poznać sprawę do końca. Zdobyć dowody. Próbki jedzenia, które przekazywał Frankowi, zawierały, jak wykazała analiza, coraz większe dawki narkotyku, łączącego w swym działaniu pobudzenie z bezwolnością i nadwrażliwość z otępieniem intelektualnym.

Rankiem, w dniu poprzedzającym noc św. Jana (jako adwentysta w świętych nie wierzył, ale w sekcie Ludzi – Ryb zapomnieć musiał nawet o święceniu soboty), doszło do wpadki. Susan zwołała Gminę, emitując przez głośnik wzburzony szum morza.

– Czyje to? – pytała wymachując mikroradiostacją.

Nikt się nie zgłosił. Zarządzona publiczna spowiedź też nie wyłoniła winnego. Gene błogosławił trening woli, który sprawił, że nawet czujne zmysły Rusałki nie rozpoznały w nim zdrajcy. Miał nadzieję, że Frank, mając w ręku tyle dowodów, wezwie pomoc. Minęło jednak południe i nic się nie zdarzyło. Podczas popołudniowych medytacji, gdy Kapłanka znów zanurzyła się w wannie, a reszta wiernych popadła w odrętwienie, Hunter wycofał się z Kręgu i opuścił farmę wcześniej odkrytą dróżką przez zarośla. Od namiotu Franka dzieliły go dwa kilometry. Ale nie trzeba było biec aż tak daleko. Dwieście metrów za farmą natknął się na ciało pokryte grubą warstwą teksaskich mrówek. Frank nie żył od paru godzin. Gene stracił głowę. Chciał uciekać, a po paru minutach zorientował się, że biegnie w stronę farmy. Usiłował zawrócić. Na próżno. Obok niego wyrosła Farah, długonoga strażniczka z automatem.

– Gdzie się włóczysz podczas Wielkiego Skupienia – warknęła odsłaniając prześliczne, acz drapieżne ząbki. – Poszedłem się wysikać – skłamał nieudolnie. Kazała mu wracać do Kręgu. Chyba też była trochę zdenerwowana. Jak zdołał się zorientować, strażniczki tylko formalnie należały do Gminy. Nie uczestniczyły w skupieniach, stołowały się oddzielnie razem z Susy, unikając tym sposobem otumaniających narkotyków.

Do północy nie mógł nawet marzyć o wyrwaniu się z grupy. Ledwie udało mu się symulować spożycie posiłku, który musiał zawierać wzmocnioną porcję narkotyku. Około dwudziestej wszyscy zapadli w sen. Wszyscy, z wyjątkiem Susy i strażniczek. Udający śpiącego Gene spod przymkniętych powiek obserwował, jak strażniczki pośpiesznie ściągają lampiony, pakują cały sprzęt do samochodu, również osobiste rzeczy wyznawców. Starannie przeszukują dom. Tylko czujna Farah stała nieruchomo na ganku i śledziła śpiących. Myśl o ucieczce przypominała marzenie ściętej głowy.

Sygnałem pobudki był dźwięk fal i nagrane piski mew. Wszyscy zerwali się nadzwyczaj podnieceni. Popłynęły słowa modlitwy:

“Już czas,

czas Wielkiego Chrztu,

zanurzmy się w prawdzie,

niech nas otoczy kryształowym zwierciadłem,

wróćmy do natury,

bądźmy w wodzie,

bądźmy wodą".

A potem zaczął się wariacki sprint na złamanie karku. W biegu wszyscy zrzucali resztki odzieży. Później zbierały ją strażniczki. Lżejsi niż piórka, jak kosmonauci na Księżycu. wybijali się w najdziwaczniejszych trójskokach, biegnąc, dążąc, lecąc ku plaży.

“Jesteśmy doskonali, lekcy, sprawni, nieśmiertelni" – brzmiały słowa nauczonego hymnu.

Tuż nad wodą Cenę rzucił się w bok i wpadł w krzaki. W czasie gonitwy trzymał się środka grupy i żadna ze strażniczek nie dostrzegła jego ucieczki.

Kilkudziesięciu młodych ludzi zbiegło tymczasem na plażę. Morze było wzburzone, ciemne.

W transie skakali w toń. Okrzyki radości głuszył huk topieli. Na skale ukazała się Susy. Trzeba powiedzie, że dobrze wybrała tę zatoczkę. Niewidoczną tak od pełnego morza, jak i z lądu. W ręku trzymała silny reflektor. Oświetliła kipiel.

Niektórzy z wyznawców musieli nieco otrzeźwieć, próbowali bowiem pływać i wzywać pomocy. Dwóch wspinało się na skały, ale czekały już tam strażniczki uzbrojone w długie żerdzie. Paru krzyczącym rozpaczliwie pływakom przyczepiono do nóg żelazne klamry. A potem stało się coś, czego Hunter nie mógł pojąć. Susy skoczyła do wody, zamiast nóg miała teraz ogon pokryty rybią łuską. Skacząc po falach dążyła naprzeciw łamiącym się grzywaczom przyboju.

Nagle odwróciła się. Uniosła prawicę i krzyknęła coś gardłowo. Pięć strażniczek puściło naraz żerdzie, poczęło wołać i wymachiwać rękami. Był to krzyk przeraźliwy, rozpaczliwy, bolesny. Krzyk człowieka, którego oszukano i który nie może pojąć, dlaczego. Hunterowi wydało się, że śni. Biegając po plaży dziewczyny zaczęły się kurczyć, głosy ich rozbrzmiewały coraz piskliwiej. I naraz jęły odrywać się od piasku. Ich ręce pokryły się pierzem, ciała skarlały, a krzyk stał się zwyczajnym mewim zawodzeniem. Jeszcze chwila, a całe stadko rozpierzchło się krążąc nad falami, które pochłonęły wyznawców.

Cenę uciekł.

W przydrożnym moteliku nagrał swe zeznania na magnetofonie i wysłał taśmę na adres Federalnego Biura Śledczego. Oczekując na transkontynentalny autobus, poszedł chwilę odpocząć. Otrzymał bardzo dobry pokój na czwartym piętrze. Ponieważ zamówił budzenie, recepcjonistka zadzwoniła o wpół do siódmej. Nikt nie odpowiadał. Pokojowa stwierdziła, że klucz tkwi z drugiej strony, w zamku. Wyłamano drzwi.

Redaktor Hunter leżał w ubraniu i butach na dnie pełnej wanny. Śmierć nastąpiła na skutek utopienia. Żadnych obrażeń czy śladów przemocy nie stwierdzono. Tylko mieszkający vis – a – vis staruszek twierdził, że około osiemnastej widział wylatujące przez okno stadko ogromnych mew.


Droga do Evergaldes biegnie samym środkiem florydzkich błot, trzęsawisk i rozlewisk. Jest to okolica, parna, niezdrowa, nieprzyjemna. Zeznania Gene'a Huntera poznał Meff dzięki niedyskrecji jednego ze wścibskich dziennikarzy, który opublikował dłuższy artykuł po aferze ze zniknięciem relacji reportera z archiwum FBI. Oczywiście nie padło tam nazwisko Susy Waters (miała ona dość nazwisk w zapasie) ani sugestia, że sekta Ludzi – Ryb spod Corpus Christi może mieć coś wspólnego z istniejącą od prawie roku Gminą na Florydzie.

Fawson jechał szybko i dziękował w duchu konstruktorom z General Motors za klimatyzowane wnętrze. Wprowadzał właśnie maszynę w szeroki łuk, kiedy zatrzymało go dwóch policjantów. Droga była zamknięta. Na poboczu stało kilkanaście samochodów. Kręcili się fotoreporterzy.

– Co się stało? – zainteresował się Meff.

– Wreszcie dobrali im się do skóry – zauważył szczurkowaty reporter z “Washington Post".

– Komu?

– Ludziom – Rybom. Od dawna mieli na nich namiar. A dziś, zdaje się, przyłapali bractwo na próbie zbiorowego topienia się!

– Kiedy?

– Parę godzin temu, w środku nocy. Teraz trwa obława na te wściekłe erynie. Kapłankę i jej strażniczki.

Nad głowami zaterkotał helikopter.

– Świetna akcja – powiedział dziennikarz.

Akcja rzeczywiście była dobrze przeprowadzona. Kiedy tłum oszołomionych kandydatów na topielców wypadł na skraj rozlewiska (widocznie Susy wolała tym razem nie ryzykować otwartego morza), przywitał ich wynurzający się z wody rząd płetwonurków. Reflektory zalały teren farmy potokami światła. Z zarośli wynurzyły się patrole uzbrojonych funkcjonariuszy. Strażniczki pogłupiały. Jedna z nich zaczęła siec bezładnie z automatu, ale zgasił ją jeden celny strzał wyborowego strzelca, inne próbowały dać nura w dżunglę. Dwie ostatnie padły na kolana, śpiewając jakiś hymn śmierci. A sama Rusałka?

Tylko na moment straciła rezon. Potem zatrzasnęła się w jakiejś komórce. Natychmiast otoczyli ją agenci. Wezwali do poddania. Wtedy zaczęły wypełzać z komórki węże. Setki węży najrozmaitszej wielkości. Zaskoczeni funkcjonariusze poczęli strzelać do gadów z karabinów maszynowych.

Było to niesamowite widowisko. Kłębowisko węży szatkowane bronią automatyczną, żywy kłąb siekanej gadziny w świetle jupiterów. Topielica wykorzystała zamieszanie. Przez dach wydostała się na koronę drzewa. Przeskoczyła zwinnie jak wiewiórka na drugie.

– Tam, tam, ucieka! – wrzasnął ktoś z policjantów.

Było jednak za późno. Główna winowajczyni znalazła się poza pierścieniem obławy. Pochłonął ją zielony wilgotny gąszcz, będący jej naturalnym żywiołem.

Atoli ścigający nie tracili nadziei. Nowe oddziały stworzyły szerszy krąg. Patrole przeczesywały las, helikoptery krążyły w powietrzu. Sprowadzono psy, które złapały trop. Na Noc Chrztu Kapłanka wysmarowała się nadzwyczaj wonnymi olejkami.

Około 8.30 śmierć poniósł starszy sierżant Carson.

Udusiły go drobne kobiece rączki o długich pazurkach. Kwadrans później trzyosobowy patrol natknął się na zgrzybiałą staruszkę zajętą zbieraniem leśnych owoców.

Próba wylegitymowania starowinki zakończyła się tragicznie. Jeden z funkcjonariuszy zginął zastrzelony z pistoletu st. sierżanta Carsona, drugiemu cios zadany ze zdumiewającą precyzją rozwalił splot słoneczny, trzeci zmarł na skutek wgniecenia twarzy w niewielką brudnożółtą kałużę. Ktokolwiek dokonał tego czynu, musiał dysponować doprawdy nadludzką siłą.

Meff Fawson stał i rozmawiał z korespondentem “Washington Post". Czuł, że powinien włączyć się w akcję. Pomóc koleżance. Tylko jak?

Naraz poczuł zimny dreszcz. Obrócił się. Z mikro – busiku tuż za nimi wysiadło kilku księży, najwyższy o chudej twarzy hiszpańskiego inkwizytora. Fawson miał normalnie do księży stosunek obojętny, tym razem jednak poczuł się nieswojo.

Poszli po rozum do głowy. Wezwali egzorcystów.

Próbował zachowywać się normalnie. Wrócił do wozu. Zaczął go wycofywać. W tym celu odwrócił głowę i naraz wzrok jego spotkał się ze wzrokiem “Hiszpana". Zrobiło mu się słabo. W gorejących oczach sługi bożego była moc, z jaką Meff dotąd się nie zetknął.

Rozpoznali mnie – pomyślał.

Wdusił wsteczny. Czuł, jak opuszczają go siły. Ksiądz tymczasem zwrócił się do swego sąsiada o dobrodusznym wyglądzie proboszcza, a jednocześnie wydobył z zanadrza mały krzyżyk.

Neoszatan oblał się potem. Ostatnim wysiłkiem wiotczejących mięśni nacisnął gaz. Samochód poleciał jak wariat do tyłu. Ciągle jadąc tyłem dotarł do zakrętu. Tu słabość Meffa minęła. Odwrócił wóz i pognał z powrotem, nie myśląc ani o Rusałce, ani o misji, marząc jedynie, aby nigdy więcej nie spotkać hiszpańskiego księdza.

Półtorej mili dalej na drogę wyszła mu baba. Praktycznie wskoczyła pod koła.

– Masz diable kaftan – rzucił przez zęby. Kobieta, leciwa Amerykanka w fioletowej peruce i ognistoczerwonym wdzianku, powiedziała bezceremonialnie:

– Proszę mnie podrzucić do Miami.

Już miał odburknąć coś nieprzychylnego, kiedy przyszło mu do głowy, że z pasażerką będzie wyglądał znacznie mniej podejrzanie.

Zaprosił ją do środka. Ruszyli. Kobieta milczała. Bił tylko od niej tak silny zapach perfum, że musiał szeroko odkręcić okno. Milę dalej czekała na nich blokada. Niespokojnie wypatrywał, czy wśród policjantów nie ma żadnego księdza. Nie było. Kiedy gorączkowo zastanawiał się, co robić, usłyszał obok siebie cichutkie:

– Sześć razy sześć!

Przelecieli zaporę jak wicher, taranując dwa motocykle i parę beczek. Było jasne, że na następnej przeszkodzie nie pójdzie im tak łatwo. Rusałka jednak nie traciła rezonu.

– Umiesz znikać? – zapytała Fawsona.

– Jedynie przenikać przez tradycyjne elementy budowlane.

– Zaklęcie różni się tylko jednym słowem. Ale stoję za nisko w hierarchii służbowej, aby wymówić je sama.

Poza tym trzeba na to około kwadransa.

Podała odnośną formułę. A potem, gdy Meff wygłaszał ją odpowiednim tonem, wtuliła się w niego, kobieca i tak bezradna, jak tylko może być normalna kobieta. Oprócz perfum, ulatniających się jak pamięć o turystce, której zwłoki obdarte z peruki i ubrania stygły gdzieś w rowie, coraz intensywniej zaczynał czuć jej naturalną woń – wody, wodorostów, a nawet odrobiny świeżej ryby.

Kiedy zza zakrętu wyłonił się błękitny ford, kapitan dał sygnał. Strzelcy klęknęli za zaporą. Miejscowy pastor uniósł Biblię… Samochód jednak miał najwyraźniej dość taranowania. Zatrzymał się, o metr od zapory. Funkcjonariusze podbiegli trzymając broń gotową do strzału. Otwarli drzwiczki. Wnętrze było puste, choć nie wywietrzał jeszcze zapach perfum.

Kapitan zaklął. Pastor miał wielką ochotę uczynić to samo. Nie zamierzali jednak rezygnować. Pieszo uciekinierzy nie mogli ujść daleko. Jeden z żołnierzy odprowadził wóz za zaporę, a reszta ruszyła do przodu. Minęło może pięć minut, gdy pozostawiony sam sobie wehikuł zaczął wolno, wolniutko toczyć się po poboczu. Później zawarczał silnik, automatycznie przeskoczył bieg.

I znowu sukces – pomyślał z zadowoleniem Meff Fawson. Należał bowiem do tego popularnego gatunku Judzi, których klęska zniechęca, natomiast powodzenie, choćby nawet niezasłużone – uskrzydla.

Загрузка...