IX.

Aktor bał się. Tysiąckrotnie przeklinał koszmarną majową noc, w wyniku której on, Andre Lesort, stał się zabawką w rękach szantażystów. Mógł dotąd spokojnie chałturzyć w dubbingu, grywać podrzędne rólki lokai i stangretów, żyć ze swą Lucille.

Wiadomo, najgorszy bywa strach przed nieznanym, groza nie ukazana, nie nazwana. Andre przebywał trzeci dzień w pensjonacie “Paradise", a nadal nie potrafił przeniknąć zasad gry, w której przypadło mu być pionkiem. W wersję narkotykowo – przemytniczą nie wierzył – pobieżna znajomość psychologii podpowiadała, że zbyt otwarcie go wtajemniczono. Przecież nie musieli mu mówić niczego. O co więc chodziło naprawdę? Miał być sobowtórem jakiegoś Meffa Fawsona, niezbyt ciekawego Amerykanina, oficjalnie trudniącego się reklamą, ale jak długo? Co mu groziło? Ciemnoskórzy asystenci mówili wprawdzie, że nie istnieje żadne ryzyko, ale absolutnie im nie wierzył. W ogóle nie lubił kolorowych – jego ojciec poległ w Algierii, zaciukany przez islamskich fanatyków.

Inna sprawa, że na razie nie działo się nic niepokojącego – rano Kali odwoził go do rozmaitych bibliotek, skąd musiał wypożyczać dziwaczne dzieła dotyczące magii, okultyzmu, psychotroniki lub demonologii. Nie studiował ich zresztą, jako że w życiu poza ilustrowanymi pismami i scenopisami filmów, w których grał. nie czytał niczego. Czasami dostawał polecenie przepisania paru stron, co robił zupełnie mechanicznie. Później łaził po aptekach, zielarniach i sklepach chemicznych, gdzie musiał się dopytywać o wodę królewską, korzeń mandragory, żeńszeń, lubczyk, sproszkowany ząb narwala… Czysty idiotyzm!

Czuły na obecność widzów, bez trudu orientował się, że bywa śledzony. Przeważnie zajmowali się tym dwaj faceci, pucołowaty w okularkach i chudy albinos. Być może obserwowali go jeszcze inni. Nieraz Lesort budził się «v środku nocy zlany potem i wyobrażał sobie, jak gdzieś, być może niedaleko od niego, ktoś oliwi zamek, sprawdza tłumik i nakłada celownik optyczny…;Rola sobowtóra, a może tarczy strzeleckiej?

Tymczasem czarni nie wykazywali najmniejszego zdenerwowania. W dzień towarzyszyli mu na zmianę. Gdy jeden jechał z nim do centrum, dwaj pozostali byczyli się w wyrach do popołudnia. Wieczorem cała trójka dawała ostro w gaz, dołączała do nich gospodyni i jakieś, nie wiadomo skąd przyłażące panienki podłej konduity. Z zajmowanych przez nich pokoi dochodziły wrzaski, rechoty, czasami stukot jakby po pokoju biegało jakieś kopytne stworzenie. Zazwyczaj wkładał sobie wtedy do uszu patentowane kulki, strzelał setkę koniaku i zasypiał. Rychło jednak nawiedzały go koszmary, z których budził się szczękając zębami i powtarzając strzępki modlitw zapamiętanych z dzieciństwa. Za ścianą panowała już przeważnie cisza, ewentualnie rozlegało się wibrujące chrapanie. Ale zdarzało się, że w księżycowej poświacie za szybą weneckiego okna pojawiały się cienie lub przerażająca rozpłaszczona twarz, z ropuchowatymi oczami utkwionymi w aktorze. Jezus, Maria! Oczywiście nie przychodziło mu do głowy zaproponować swój udział w orgietce. Od czasu tej fatalnej nocy, od chwili kiedy zorientował się, że Christine jest martwa, że leży obok trupa, nie potrafił być już mężczyzną. Znaczy i owszem, reagował na kobiece wdzięki, podniecał się normalnie, ale kiedy miało dojść do zbliżenia, następowała automatyczna i, co tu ukrywać, kompromitująca blokada.

Lucille, kochanka cierpliwa i wyrozumiała, usiłowała to przezwyciężyć. Znienawidził ją za to. Coraz więcej czasu spędzał sam w łazience z kilkoma “świerszczykami". Gardził sobą, ale nie miał wyjścia.

Pierwszej nocy, zanim lepiej poznał obyczaje swych ciemnoskórych strażników, usiłował podglądać i podsłuchiwać. Ba, kiedy dziurka od klucza została zalepiona jakimś paskudztwem, a kiedy z małżowiną przylepioną do ściany Lesort łowił jęki i chichoty, z przeciwnej strony, z tapety, wyłoniła się kosmata łapa, która chwyciła aktora karcąco za ucho. i rozległ się cichy, na wpół pieszczotliwy głosik:

– Ti, ti, ti.

Z kobiet bywających u trójki kolorowych poznał lepiej jedną. Zwaliste babsko, nazywane przez kumpli Betą, które jednego razu, najwyraźniej zdenerwowane okupowaniem toalety przy ich pokoju, wtargnęło do apartamentu Andre i nie przejmując się młodym mężczyzną, załatwiło się do zlewu. Lesortowi udało się wówczas obejrzeć część pokoju sąsiadów, ale i to krótkie spojrzenie przypominało kadr z upiornego snu. Kompletnie goły Ali, o nadnaturalnie owłosionych kończynach i lędźwiach, siedział w pozycji notredamskiej maszkary na krawędzi szafy, Li, w pozycji lotosu, unosił się pięćdziesiąt centymetrów nad ziemią, natomiast Kali rechocąc gonił nagą gospodynię. Przy czym wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że gonitwa odbywała się po suficie. Aktor poczuł się słabo i nakrył poduszką. Tam dopadł go sen.

Czwartego dnia pojawiły się nowe komplikacje. W bibliotece uniwersytetu jakaś młoda dziewczyna uporczywie przyglądała mu się przez całą długość sali. Uśmiechnął się do niej, wówczas skłoniła głowę. Odkłonił się i natychmiast zajął się notatnikiem. Kiedy jednak wyszedł na papierosa, prześliczna nieznajoma, blondynka (zupełnie jak ta nieszczęsna Christine), wysunęła się za nim. Było za późno, żeby uciec.

– Już myślałam, że pan mnie nie pozna – powiedziała głosem pełnym niewysłowionej słodyczy.

– To byłoby niemożliwe – odrzekł, zastanawiając się, na jakim szczeblu znajomości z piękną młódką mógł znajdować się prawdziwy Fawson.

– Też interesuje pana archeologia?

– Między innymi – bąknął.

– Pozwoliłam sobie rzucić okiem na pański pulpit – uśmiechnęła się. – Niepotrzebnie robi pan notatki z glosy do Młota na czarownice. Trzeba wybrać interesujące partie i od ręki zrobią panu ksero…

– Tak, rzeczywiście…

– A swoją drogą. Ten pański list. Umie pan przepięknie pisać, tylko że strasznie pan przesadza w komplementach…

Lesort poczuł gęsią skórkę. Masz ci los – musiała się trafić jakaś korespondencyjna miłość Fawsona.

– O który list pani chodzi?

– A były jakieś inne? Ten, który doręczono mi tu, w bibliotece, cztery dni temu… Myślałam nawet… – urwała i spąsowiała.

Trzeba spadać – zdecydował dubler, i głośno rzekł:

– Niesamowite, już czternasta. Okropnie dziś jestem spóźniony… Ale może moglibyśmy zobaczyć się później… Albo jutro. (Cholera, po co ja się w to ładuję?) Ma pani telefon?

Pytanie byłoby głupie, jeśli Fawson miał zanotowany numer dziewczyny. Ale widać nie miał. Dziewczyna sięgnęła po fiszkę.

– Proszę wpisać z imieniem, żeby mi się nie zgubiło – rzekł sprytnie. Dzięki temu poznał numer i personalia Anity Havrankovej. Kiedy już znikła za drzwiami, odetchnął.

– Mogło być gorzej.

A potem westchnął, bo przypomniała mu się Christine. Atoli, jak każdy musiał to kiedyś stwierdzić, nieszczęścia lubią chodzić parami. Ledwo Andre znalazł się na progu hotelu “Paradise", wybiegła mu naprzeciw gospodyni w towarzystwie Kolego.

– Ma pan gościa. Zesztywniał.

– Kto to jest?

– Jakaś kobieta – powiedziała właścicielka pensjonatu.

– Masz ci los – jęknął aktor.

– Zlikwidować? – rezolutnie zapytał Kali.

– Nie, nie nie! – Lesort przestraszył się i podążył do pokoju. Oczekującą okazała się dziewczyna z gatunku przeciętnych. Ani brzydkich, ani ładnych. Szatynka. Ubrana z amerykańska, w dużych rogowych okularach. Mogła być równie dobrze przedszkolanką (gdyby Fawson miał dzieci), sekretarką lub koleżanką z wojska. Moment niepewności, jak się zachować, rozwiała sama przybyła.

– Ty łobuzie! – zawołała podbiegając i wtulając się z ogromną energią w aktora – od tygodnia nie dajesz znaku życia. Zaczęłam się już denerwować.

Sobowtór, który pobieżnie zapoznał się z życiorysem swego pierwowzoru, wiedział, że Meff jest kawalerem, mieszka sam, ma parę kochanek i stałą flamę w biurze (nazwisko i imię uleciało mu jednak z pamięci). Najwyraźniej była to właśnie ta panienka. A jeśli nie ona?

– Jak mnie znalazłaś? – powiedział, żeby coś powiedzieć.

– Mówiłeś, że zatrzymasz się w Paryżu. Trzeba było tylko zadzwonić na tutejszą policję… Ale musiałam się z tobą zobaczyć.

– To bardzo miłe…

– Ciekawa byłam, czy ci się udało z tym czekiem. Zdobyłeś upragnioną fortunę?

– W zasadzie…

– To cudownie! Jak wiesz, byłam przeciwna twojej eskapadzie, ale widać miałeś rację. Będziemy potrzebowali sporo pieniędzy. Oczywiście, mogłam powiedzieć ci o tym przez telefon. Wolałam jednak osobiście. Będziemy mieli dzidziusia. Cieszysz się, prawda?


Nikt, kto nie zapadł się pod ziemię, nie jest w stanie wyobrazić sobie tego uczucia. Oto przyczyna, dla której autor rezygnuje ze szczegółowego opisu doznań Meffa, a przechodzi od razu do faktów.

Fawson zatrzymał się dziesięć metrów poniżej poziomu terenu, w tunelu dawno, nieczynnej, a może nigdy nie uruchomionej kolejki podziemnej. Nie miał latarki, ale jego znakomity zegarek fosforyzował wystarczająco intensywnie, aby umożliwić ostrożne posuwanie się naprzód. Tunel biegł prosto jak strzelił, gdzieniegdzie tylko przegradzały go niewielkie na szczęście obwały. Meff liczył kroki i kiedy przeszedł około pół kilometra, postanowił wyjrzeć na powierzchnię. Studzienka wentylacyjna była zasypana, szczęśliwie, naturalnym gruzem. Wydostał się więc z drobnymi zaledwie zadrapaniami, choć kosztowało to sporo energii; przenikanie pionowo do góry wymaga nawet od diabła pewnych uzdolnień akrobatycznych. Zasypany wytknął na zewnątrz głowę i natychmiast musiał ją cofnąć, wyjrzał bowiem pośrodku torowiska, którym akurat przejeżdżał rozklekotany tramwaj. Pojazd pojechał i Meff mógł ponownie wy: sunąć głowę.

Po obu stronach wąskiej, brukowanej kostką ulicy ciągnęło się gęsto zabudowane miasto. Ongiś była to zapewne dzielnica warstw średnich. Obecnie do secesyjnych kamienic dobudowano dziesiątki przybudówek i nadbudówek z drewna, odpadów, beczek i blachy, tak że trudno było zorientować się, co jest mieszkaniem, a co gołębnikem. Ulica pulsowała tłumem składającym się. z ludzi ubranych w szare bawełniane tuniki, z mnóstwem kolorowych guzików, które stanowiły jedyny element ekstrawagancji stroju. Płeć dawało się rozróżniać z niejakim trudem. Rzadko bowiem która elegantka pozwalała sobie na luksus dłuższych włosów lub kolorowych chusteczek. Obok tramwajów w ruchu dominowały rowery, rikszo – taczki i inne płody rodzimej wytwórczości. Jakaś staruszka przechodząca przez ulicę omal nie wpadła na głowę Fawsona wystającą z ziemi. Pisnęła cicho i prze – kuśtykała na drugą stronę. Nikt na to nie zareagował. Lada chwila mógł nadjechać kolejny tramwaj, Fawson nie zamierzał prowokować losu. Natężył się i wykiełkował ostatecznie.

Wyglądał opłakanie. Jego wykwintny garnitur był w strzępach, a twarz poplamiona błotem mogłaby przerazić nawet kominiarza. Zszedł na chodnik – teraz został zauważony. Ludzie rozsuwali się i omijali go szerokim łukiem. Mało, że cudzoziemiec, to jeszcze taki zapackany! 2 oddali ozwało się wycie wozów żandarmerii. Rozejrzał się niespokojnie. Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi tuż za nim i jakiś tęgawy Murzyn wciągnął go do środka. Ze słów wymawianych w okropnym dialekcie zrozumiałe były dwa: “przyjaciel" i “święta Żandarmeria".

Parter budynku musiał mieć ciekawą przeszłość. Przeznaczony na kawiarnię lub wytworny magazyn, obecnie, za pomocą przegródek z dykty i dodatkowych podłóg, obrócony został na kilkanaście mieszkań. Klitkę, w której się znalazł Fawson, zamieszkiwał czarnoskóry grubas z żoną, która prawie natychmiast gdzieś wybiegła. Gospodarz udostępnił mu kubeł z wodą, miskę i jakiś stary miejscowy kombinezon. Gestami dawał do zrozumienia, że znajdzie się też coś do zjedzenia. Meff podziękował pantomimicznie, usiłując przekonać tubylca, że lepiej będzie, jeśli się pożegnają. Murzyn tą samą metodą odpowiadał, byłby to dla niego dyshonor. Zaczął też, wykonując opływowe ruchy w powietrzu, informować o bardzo interesującej córce, która powinna zaraz nadejść.

– Alejo, Alejo! – zabrzmiał naraz kobiecy głos z zewnątrz. Gospodarz momentalnie padł plackiem na ziemię. W sekundę później ze wszystkich stron zagrały serie z automatów. Kule pruły powietrze, rzecz jasna nie szkodząc piekielnemu charge d'affaires. Leżący na płask Alejo myślał tylko o jednym, czy ekwiwalent, który otrzyma za spełnienie obywatelskiego obowiązku wystarczy, po wyrównaniu szkód w mieszkaniu, na zakup budzika, obiecanego żonie na Dzień Kobiet?

Strzały umilkły. Przez drzwi z trzech stron wpadło kilku żandarmów w sutannomundurach i widząc Meffa całym i zdrowym, otwarło usta z podziwu. Fawson zadziwił ich jeszcze bardziej, kiedy wydobył swój spray i nacisnął tulejkę. Tym razem nie rozszedł się wonny zapach fiołków. Bluznęło ogniem. Nieludzkie wycie wydarło się z gardeł funkcjonariuszy. Płomienie objęły równocześnie całe ich ciała, mundury i trzewia, nie tykając jednak ani koślawych mebli, ani ścian, ani nawet jakiegoś zaciekawionego dzieciaka, który wepchnął się za interwentami. Meff bezzwłocznie zanurkował w sklejkę, roztrącił dwóch czających się za ścianą żandarmów, jeszcze raz psiknął ogniem i wpadł w labirynt podwórek. Pogoń rychło została z tyłu. Jeszcze dwa zaułki, uliczka i poczuł się bezpiecznie. W miejscowym kostiumie, z nienachalną urodą południowca nie różnił się specjalnie od tubylców.

Szedł przez miasto, trochę spłoszone, trochę zalęknione. Ulicami przelatywały lotne patrole. Ludzie odwracali głowy i milczeli. Może zresztą nie mieli nic do powiedzenia. Wszędzie wisiały plakaty z Bandollerem na tle Pierzastego Węża ze świętym Krzysztofem na ręku oraz inne, całkowicie niezrozumiałe. Szczególnie często spotykało się afisze pełne kwiatów i palemek, na których widać było dziesiątki tubylczych twarzy. Może byli to przodownicy pracy, może jacyś przedstawiciele lokalnych władz?

Trzeba przyznać, że Meff nabrał pewności siebie. Coraz bardziej zżywał się z diabelskim emploi, które jakoś przestało budzić w nim niedowierzanie i grozę. Świadomość, że on, do niedawna szary zjadacz pszennego pieczywa, jest sprawniejszy niż uzbrojeni po zęby żandarmi, silniejszy niż lokalni despoci, nie mówiąc o absolutnej przepaści dzielącej go od zwykłych ludzi, napawała go iście szatańską pychą. Cóż za cudowne uczucie, nie odczuwać strachu! Chociaż… – jeśli ci durnie połapią się, z kim mają do czynienia, jeśli znajdą egzorcystę lub księdza patriotę? Przyspieszył kroku, i naraz znalazł się na zaskakująco obszernym placu, który szczelnie wypełniała długa skręcona kolejka. Obywatele w odświętnych strojach z beżowej bawełny, nierzadko upranych, stali cierpliwie, przesuwając się wolno jak paciorki różańca. Koniec ogonka ginął gdzieś w pajęczynie uliczek, a początek w wąskiej, nisko sklepionej bramie. Jakiż atrakcyjny towar mógł zgromadzić tyle narodu?

Spróbował podejść.

– Talon ma? – warknął jeden z żylastych strażników, który z automatem utrzymywał ład przy dziwacznym ogonku.

Meff cofnął się i zamierzał odejść, kiedy oczy jego przykuł plakat rozwieszony obok wejścia. A niech to! Z malunku wyzierało wykrzywione wściekłością lico potwora. Niesamowite! Monstrualna kolejka wiodła do Wilkołaka!!!

Poszukał wzrokiem końca szeregu. Stanie w trybie zwykłym zapowiadało się na parę tygodni. Większość kolej – kowiczów była zresztą wyposażona w krzesełka, śpiwory, małe namioty. Wielu grało w karty, ktoś rzeźbił w glinie, na niektórych odcinkach odbywały się bankiety przed – i za – stojących. Jeszcze dalej ksiądz kolejkowicz dawał ślub dwojgu młodym. Sto metrów w tyle kwilił świeżo urodzony osesek, co pewien czas nadjeżdżał karawan, a znacznie częściej wóz asenizacyjny. Jak się później udało Fawsonowi dowiedzieć, wyróżniającym się obywatelom udzielono bezpłatnych “urlopów kolejkowych" w wymiarze od trzech tygodni. Przeważnie wystarczało.

Jak jednak miał dostać się do pawilonu? Nawet ignorując strażników. Całość vivarium obita była aluminiowymi blachami, a neoszatan miał spore wątpliwości, czy na pewno potrafi przenikać przez aluminium. Z kolei wdarcie się przemocą mogło doprowadzić do dobrowolnego wpadnięcia w zasadzkę. Nie, nie. Trzeba poszukać innej metody!

Dziesiąte miejsce w kolejce zajmowała zażywna jejmość z pieskiem (ludzie skazani na wielodniowe wystawanie zabierali ze sobą inwentarz żywy, co, choć nie zalecane, nie było też zabronione). Foksterier warczał i rwał się w stronę skwerku z trawką, ale jejmość nie opuszczała swej pozycji, widać nie dowierzała sąsiadom. Puściła natomiast smycz. Piesek wpadł między rachityczne krzewy, a już po chwili, zwabiony przez Fawsona, zniknął za załomem muru. Meff uwiązał zwierzątko do betonowego pachołka, a sam, wpatrzony w pierwowzór, począł się koncentrować, przypominając sobie kabalistyczne zaklęcia, które ktoś w charakterze notatek wypisywał na marginesach suplementu Who is who? Najpierw omyłkowo zmienił pieska w kamień i musiał odwoływać całą reakcję. Wreszcie przy kolejnej próbie poczuł, jak ciało don Diavola kurczy się, transformuje. W głowie mu huczało, rozlegała się symfonia dzwoneczków, a w mięśnie wbijało tysiące igieł. Potem ból ustąpił i Meff poczuł się dobrze, choć czworonożnie. Merdnął przyjaźnie do przywiązanego foksterierka i pobiegł na plac.

– Gdzie byłaś, Juanito! – krzyknęła pani, a widząc brak obróżki i smyczy wymierzyła mocnego klapsa. – Wszystko gubisz, łachudro, a byłaś kiedyś taką porządną suczką.

Fawson miał ochotę zawarczeć i wbić zęby w tłustą łydkę, ale dla dobra sprawy pohamował gniew. Od wejścia dzieliły ich tylko trzy osoby. Tymczasem pojawiła się nowa komplikacja. Meff, zaaferowny swoją odmianą, nie spostrzegł, jak skądś wyłonił się nagle łaciaty kundel, dopadł go od tyłu i natychmiast wspiął się na jego grzbiet!

Pedał! – chciał krzyknąć oburzony Agent, ale wyszło mu tylko kokieteryjne warczenie. Na szczęście właścicielka, która nie chciała mieć nierodowodowych szczeniaków, nie żałowała parasolki. Tymczasem znaleźli się na progu. Jeden z czterech milczących cerberów przedarł talon i wchłonęło ich chłodne, słabo oświetlone wnętrze.

Kolejka posuwała się z regularnością taśmy produkcyjnej. Trzy minuty, krok do przodu. Trzy minuty… Korytarz wił się jak grecki ornament i dopiero po półgodzinie znaleźli się przed rozsuwanymi drzwiami, przypominającymi wejście do windy w przeciętnym hotelu. Meff Fawson, czy, jeśli kto woli, suczką Juanita, obserwował tłustą jejmość z rosnącym zdziwieniem. Ze starszą niewiastą zaczynało się dziać coś dziwnego. Drżała jak w febrze. Na jej czoło wystąpiły żyły, twarz pokraśniała… Nad niby – windą zapalił się napis: “Masz trzy minuty". Automatyczne drzwi wpuściły ich do środka.

Pomieszczenie miało wygląd przeciętnego zoologicznego vivarium. Kabina zwiedzających pogrążona była w ciemności, natomiast za pancerną szybą w jaskrawym świetle lamp kwarcowych znajdował się wybieg dla Wilkołaka. Zresztą nazwa “wybieg" brzmiała w tym wypadku jak przesadny komplement. Znajdowało się tam niewielkie klepisko z paroma bezlistnymi drzewkami i budą (właz był zagrodzony kratką). Na ziemi poniewierało się kilka mocno nieświeżych ochłapów. Sam Wilkołak siedział apatycznie w kącie i gapił się bez wyrazu w przestrzeń. Wyglądał biednie, właściwie nawet żałośnie, i co tu ukrywać – absolutnie bezbronnie.

Tymczasem w szykowną damę z pieskiem wstąpiła furia. Z elegancko umalowanych ust wyleciał stek najbardziej wulgarnych przekleństw, pięści zaczęły wygrażać zwierzęciu. Z tego, co wykrzykiwała, Meff zrozumiał, że przeklina kosmatego więźnia za wszystko. Za nieudane życie, za niedostatek, za ciężką pracę, za permanentny brak spokoju i pewności jutra, za męża, którego gdzieś kiedyś zabrano i dotąd nie dał znaku życia, za syna odbywającego służbę w klasztorze piechoty morskiej, za córkę, która zeszła na psy. “Ty wilkołaku parszywy, ty!" Za fałsz i za obłudę! Za beznadzieję! Za to, że Bóg zapomniał o Cortezji, za samego Corteza, za kłótliwą sąsiadkę, za dozorcę, który donosi, za szefa w pracy, za kolejki, za wrzód na dwunastnicy. “Ty przeklęty bandyto! Ty skurwysynu! Ty kapitalisto, ty!"… Aż wreszcie przekleństwa przeszły w jedno nieartykułowane rzężenie i stłumiony szloch.

Rozsunęły się drzwi z drugiej strony. Weszło trzech mężczyzn w kitlach. Dwóch ujęło pod ramiona wyczerpaną niewiastę, która nagle oklapła jak ciasto pod wpływem przeciągu, a trzeci podszedł do szyby i rutynowo przetarł ją szmatą. Teraz Meff, przezornie ukryty w kącie, zauważył ciągnącą się poniżej tafli rynienkę na plwocinę.

Wszedł następny facet. Rekordowy zbieracz bawełny. Przez chwilę milczał, po czym uniósł żylastą pięść, pogroził Wilkołakowi, rzucając jeden wszystko mówiący dźwięk: “Tyyy!…" i splunął dokładnie w środek szyby.

Przeszło jeszcze kilkunastu. Wszyscy ziali nienawiścią, wylewali gorzkie żale, złorzeczyli. Nasz spsiały bohater nie pojmował istoty rozgrywającej się ceremonii, było mu tylko z każdą minutą coraz smutniej.

Mniej więcej po półgodzinie rozległ się wysoki, świdrujący dźwięk.

– Koniec na dzisiaj! Koniec na dzisiaj! – zawarczały rozstawione wszędzie szczekaczki. Drzwi rozsunęły się i personel w kitlach z rzemiennymi pasami w dłoniach oczyścił z tłumu korytarze vivarium. Nie było protestów. Najwyżej westchnienia i jęki… Potem zapadła cisza. Drzwi zasunęły się ponownie. Tymczasem Wilkołak ożył, wstał, poprawił zmierzwione futro, wykonał kilka przysiadów i gwiżdżąc otworzył niewidoczną dotąd lodówkę. Uniosła się krata zasłaniająca wejście do budy.

– Dobranoc, stary! – rzucił ktoś z obsługi. Potem spoza ściany słychać było jeszcze ryglowanie potężnych zamków. Najprawdopodobniej zostali sami.

Niezrozumienie sytuacji Meff składał na karb swego spsienia i powstałej wskutek tego niskiej średnie! arytmetycznej inteligencji. Z pewnym wysiłkiem wrócił do pierwotnych kształtów. Do klatki można było dostać się przekraczając szybę, ale Fawson wolał przeniknąć przez marmurowy cokół i klepisko.

Znalazł się w środku, kiedy Kajtek, odwrócony tyłem, nalewał sobie kieliszek wódki “Kaktusówki". Potwór natychmiast wyczuł obcego. Zawarczał. Jego twarz zmieniła się w przerażającą maskę. Wargi obnażyły wielkie świńskie kły, a pałające oczy unieruchomiły wzrok Meffa jak imadło. Plenipotent z wrażenia zapomniał hasła.

– Pięć razy pięć… nie… siedem razy siedem…

Z kosmatych palców wyskoczyły pazurzyska jak noże. Stłumiony gardłowy pomruk począł wypełniać wybieg. Wilkołak przysiadł na tylnych kończynach… i skoczył, zanim Fawson zdążył zakryć twarz zbyt powolną dłonią!

Cmok, cmok!

Potwór ucałował go z dubeltówki

– Nareszcie! – sapnął, a widząc zdumienie Fawsona, zachichotał. – Sześćdziesiąt sześć! Myślałeś, że nie rozpoznam kolegi na węch?… Czułem, że prędzej czy później Dół przyśle kogoś, żeby mnie wydostać z tej dziury. Mnie wołają Kajtek, a ciebie?

– Meff! Znaczy Mefisto XIII.

– Pierwszorzędna rodzina. Arystokraci, psia kostka! Nie to co my, demoni z proletariatu.

– Czy nie sądzisz, że powinniśmy zwiewać? – przerwał klasowe wynurzenia Fawson.

– Mamy czas – odrzekł Wilkołak – a poza tym, to nie takie proste. Spójrz, kolego! – Rozgarnął pazurami sierść na brzuchu, ukazując bliznę. Pod skórą widać było wyraźnie zarys zaszytej kapsuły.

– Esperal – domyślił się Meff – jesteś na odwyku?

Kajtek pokręcił głową.

– Wszywka lojalności! Wystarczy, że spróbowałbym się stąd wydostać lub wydłubać którąś z kapsuł, jest ich pięć. Elektroniczny impuls biegnie natychmiast do Bandollera. Z kolei wystarczy sekunda, aby dyktator nacisnął przycisk nadajnika, z którym się nie rozstaje, a wszystkie pojemniki detonują, rozrywając mnie na drobne kawałki.

– Masz niski próg nieśmiertelności?

– Mam wysoki, ale kapsuły zostały wykonane z przetopionego relikwiarza św. Jakuba, sprowadzonego specjalnie z San Domingo.

Piekielny pełnomocnik zaklął, ale po chwili dorzucił:

– Musi znaleźć się jakieś wyjście!

– I jest. Wystarczy, że złożysz wizytę tyranowi i nakłonisz go możliwie skutecznie do zwrotu nadajnika. Plan w tej sprawie mam opracowany od lat. Tylko jedno – pysk potwora wykrzywił grymas nienawiści – przyrzeknij, że nie zabijesz go na miejscu…

– Jeśli uważasz…

Mamy drobne zadawnione porachunki…

– Domyślam się. Zamknął cię tutaj.

– Nie tylko to – stęknął Wilkołak – domyśl się najpierw, jaki frajer dopomógł Juanowi w opanowaniu tego kraju, kto podsunął mu pomysł z Cortezjanizmem?…

– Ty?

– I kto wreszcie, jak szczeniak, dał sobie wszczepić te idiotyczne ładunki, zamknąć w vivarium i służyć jako Społecznie Użyteczny Obiekt Nienawiści?

– Właśnie – wtrącił się Fawson – wytłumacz, co tu jest grane? Co oznacza ta kolejka dla wyróżnionych?…

– Bandollerowi nie sposób odmówić znawstwa ludzkiej psychiki. Tworząc idealny system, w którym wszystko jest dobre, mądre, szlachetne, święte, zadbał, by istniała swoista równowaga – by w jednym miejscu skupiło się całe zło, na które można zwalić wszystko to, co w praktyce nie zgadza się z teorią. Chodziło o punkt, gdzie przez trzy minuty, często raz w życiu, ludzie mogliby dać upust swoim namiętnościom. Mówić prawdę! i nie jest istotne, że obiekt nienawiści byłby obiektem zastępczym. Oczywiście, istnieje wróg numer jeden – Etania, jej prezydent, zwany Pierwszym Faryzeuszem, jej symbole przekręcone na opak, jej styl życia, nazywany tu wtórnym barbarzyństwem, ale co maleńka Cortezja może zrobić Etanii? Stroić grymasy, pokazywać język? Wymyślono więc wroga rodzimego – mnie! i tak za jednym zamachem Bandollero pozbył się. wspólnika i zyskał obiekt do neutralizowania nastrojów. Słowo honoru, odwalam tu dla niego lepszą robotę niż cała żandarmeria tego miasta.

Fawson milczał. Przychodziło mu do głowy, że człowiek w swych pomysłach dawno już prześcignął rodowitych szatanów, którzy w zestawieniu z niektórymi osobnikami ludzkiej rasy mogliby uchodzić za dżentelmenów.


Narada Kierowniczej Dwunastki Wielkich Ordynariuszy, od dawna urzędującej w składzie pięcioosobowym (pozostali członkowie gremium wykruszyli się bowiem bądź znajdowali się w stanie lub miejscu uniemożliwiającym udział w obradach) – rozpoczęła się wkrótce po północy.

Taki był styl pracy Juana Bandollero, który miał naturę kota, węch psa, charakter lisa, wzrok węża i elastyczność ichneumona.

Wszelako dziś krążył po swoim długim gabinecie, przypominającym klasztorny refektarz, w sposób charakterystyczny dla lwa w klatce. Czterej pozostali hierarchowie milczeli. Długie życie i dożywotnie piastowanie zajmowanych stanowisk gwarantowała zasada: przeczekać wstępną furię, zgodzić się ze wszystkimi tezami prezydenta, uchwalić jednomyślnie, a następnie bawić się do upadłego w czasie obowiązkowej części artystycznej, na którą składało się palenie opium i figle ze studentkami nonkonformistkami, które w ten sposób mogły skrócić swe wyroki i uniknąć mało rozwijającego intelektualnie wyjazdu do kopalń srebra.

– Amigos – mówił Nowy Cortez swoim co nieco głuchym głosem – w naszym pięknym kraju znajduje się intruz, działający niewątpliwie z podpuszczenia zdradzieckiej Etanii. Co gorsza, agent ów, nie zawaham się powiedzieć, dywersant, dysponuje nowymi gatunkami broni, jak miotacz ogniowo – aerozolowy. Potrafi również przenikać niektóre rodzaje ścian i murów.

Szmer uczynił się na sali, a Arcykapłan, strojny w uniform – krzyżówkę rzymskiej togi i azteckiego płaszcza z piór – mówił dalej.

– Nie znamy zamiarów nieznanego nieprzyjaciela, a od paru godzin nie mamy świeżych meldunków o miejscu jego pobytu. Powiecie, co znaczy jeden człowiek przeciwko dobrze zorganizowanej maszynerii państwowej? Przyznam wam rację. Ale nawet tego jednego zuchwalca nie możemy zignorować. W prostym ludzie, mimo niewątpliwych postępów nauki i oświaty, ciągle utrzymują się bałamutne mity o Montezumie Trzecim, który pewnego dnia przybędzie zza Wielkiej Wody i obali Nowego Corteza. Dlatego niezwłocznie trzeba wroga odnaleźć i zniszczyć! – zakończył dramatycznym zawieszeniem głosu. – A co wy, bracia, o tym myślicie?

Przez chwilę nie zabierał głosu żaden z hierarchów. Wyrwać się za wcześnie, znaczyło wykazać się zbyt dużą inicjatywą, a kto ma dużo inicjatywy, łacno mógłby zostać podejrzany o zbyt duże ambicje…

– No! – przynaglił Bandollero. – A może to sprawka któregoś z was?

Języki rozwiązały się natychmiast. Przez parę minut członkowie Rady przekrzykiwali się bezładnie, popierali tezy Arcykapłana, wyrażali swój niepokój i święte oburzenie. Nikt jednak nie proponował żadnego rozwiązania.

Wszedł jakiś oficer i wręczył na tacy kolejną porcję zeznań wyciśniętych z kapitana Gomeza i nieszczęsnego

Jimeneza – nie wnosiły one jednak nic nowego, poza może jednym stwierdzeniem starego naukowca, który niezwykłe umiejętności seńora Diavolo skłonny był przypisać siłom nieczystym.

– Oni zawsze tak mówią – powiedział ordynariusz imieniem Alvaro.

– Ale nie należy niczego lekceważyć – skontrował inny, noszący historyczne imię Rodrigo.

– Nie mamy krajowych ekspertów od metafizyki – powiedział Bandollero – wszyscy bez wyjątku okazali się niepodatni na reedukację. Chyba żeby… – Uczyniła się cisza. – Chyba żeby wezwać tu Wilkołaka!

Notable zaklaskali, tylko Rodrigo, choć w zasadzie popierał pomysł bossa, zapytał czujnie:

– Czy jest to aby rozwiązanie bezpieczne? Arcykapłan wyciągnął z fałdów kostiumu płaskie pudełeczko z kilkoma przyciskami, i uśmiechnął się. Uśmiech ten wyrażał jednoznacznie – mamy go w ręku.

– Jak go dostarczą?

– Helikopterem! Będzie tu za kwadrans. – Niedbałym gestem wskazał pancerne drzwi wychodzące na taras pałacu.

Pasjonująca kwestia, czy władcy przeczuwają zbliżanie się niebezpieczeństwa, pozostanie zapewne nie rozstrzygnięta. Jeśli nawet pamiętniki mówią o obaleniu tyranii – rzadko jest to zgodne z prawdą. Jeśli idzie o przywódcę Cortezji, jego zdenerwowanie wyczynami intruza podyktowane było nie tyle lękiem (ten został wyeliminowany przez skuteczne działanie rozmaitych służb), ile irytacją, że ktoś ośmiela się naruszać ustalony ład, porządek i spokój. Bardzo więc prędko przerwał jałowe bajdurzenia swoich współpracowników, nakłonił ich do przeniesienia się do sali bankietowo – kontemplacyjnej, sam zaś pogrążył się w milczeniu i czekał.

Przed nim na ścianie pulsowała wielka plastyczna mapa Ojczyzny. Paliły się kółeczka oznaczające ośrodki kultu, gorzały trójkąciki portów i stacji, iskrzyły romby kamieniołomów, kopalń i innych miejsc skutecznej reedukacji. Kochał ten kraj. Nieraz długo w noc, kiedy zmęczony wzrok nie rozróżniał już prośby o honorowe ojcostwo chrzestne od podania o ułaskawienie i ołowiane powieki spadały na oczy – Bandollero widział Cortezję oczyma duszy i często powtarzał, że Arcykapłan nie śpi, aby inni mogli spać spokojnie.

Za to go podziwiano. Kiedy podczas nabożeństwa w Dzień Corteza mieszał się z kolorowym (starannie wyselekcjonowanym) tłumem w ogrodach pałacowych, kiedy korzystał z prawa pierwszej nocy wobec małżeństw, które poprosiły go na świadka, kiedy z trybuny Narodów Zjednoczonych grzmiał na wszystkich tych, którzy ideały cortezjanizmu znali Jedynie z krzywych zwierciadeł szmatławej prasy, czuł wokół siebie stale rosnącą otoczkę szacunku, podziwu, nawet u wrogów.

We własnym mniemaniu Bandollero uważał, że i sam Pan Bóg jest jego cichym zwolennikiem. Dyktator manifestacyjnie obnosił swą metafizyczną predestynację, w odróżnieniu od swych innych licznych kolegów despotów, którzy na pytanie o legalność swej władzy zwykli odpowiadać: – Nasza władza pochodzi od Boga, a Boga, jak wiadomo, nie ma.

Arcykapłan wiedział oczywiście, że nie jest nieśmiertelny. Od paru ładnych lat w Parku Narodowym budowano piramidę, dwa razy wyższą od piramidy Cheopsa (w stylu azteckim, ale ze zdobnictwem barokowym), która w przyszłości miała stanowić miejsce jego spoczynku i kultu."

Naraz po plecach otulonych mundurowym suknem przebiegł dreszcz. A jeśli ten Matteo Diarolo to jakiś najnowszy “szakal" wynajęty przez emigracyjnych knowaczy? Wprawdzie we wszystkich zagranicznych centralach opozycyjnych miał swych ludzi, poza tym przeważały tam organizacje brzydzące się indywidualnym terrorem, jednak pewne ryzyko istniało zawsze, zwłaszcza że żadna z potęg światowych nie popierała otwarcie szefa Cortezji. Od paru godzin podwojono straże wokół pałacu, postawiono w stan nadzwyczajnej gotowości fotokomórki i laserowe czujniki. Inna sprawa, że nadal nie napływały nowe komunikaty o ściganym, żandarmi przysięgali, że go trafili. Niewykluczone więc, że cudzoziemiec leżał obecnie w jakimś zakamarku i dogorywał.

Rozległ się warkot i rozszumiały palmy w parku. Chwilę później z rękami skutymi na plecach kajdankami z poświęcanej stali wszedł do gabinetu Wilkołak. Bandollero dał znak strażnikom, aby pozostali na tarasie, i automatycznie zasunął pancerną szybę.

– Widzę, że mamy jakieś maleńkie kłopoty – zauważył Kajtek.

– Nie mam nigdy żadnych kłopotów – odpowiedział Arcykapłan – chciałem tylko z tobą porozmawiać. Nieźle się trzymasz.

– Ty również. Daj cygaro!

Bandollero dziabnął nożykiem koniuszek, przypalił i cisnął nikotynowy specjał bestii. Chwyciła w locie, zębami. Mimo skutych łap Wilkołaka Ekscelencja wolał mieć między nim a sobą dziesięć metrów chodnika i biurko, na którym demonstracyjnie ułożył pudełeczko radiodetonatora.

– Ho, ho, cygaro marki “Trapezja"… Nie zmieniliście nazwy? – zarechotał potwór.

Dyktator westchnął.

– Ci idiotyczni konserwatywni kontrahenci chcą kupować towary wyłącznie pod starymi przedcortezjańskimi nazwami. Ale przejdźmy do rzeczy…

– Zgaduję, że zamierzasz zwrócić mi wolność, obdarować odszkodowaniem za straty moralne i zaofiarować stanowisko ambasadora przy ONZ – powiedział Wilkołak.

Bandollero nie dał się jednak sprowokować.

– O wynagrodzeniu pomówimy później – rzekł – chodzi mi o konsultację dotyczącą pewnych nadprzyrodzonych zdolności…

– A jeśli odmówię?

– Będziesz żałował!

– Przeniesiesz mnie może do publicznego więzienia? Albo na świeże powietrze do kamieniołomów? Bardzo proszę.

Przywódca nie miał ochoty na żarty.

– Nie przeciągaj struny, Kajtek! Wiesz doskonale, że kiedy stracę cierpliwość, zawsze mogę nacisnąć guziczek.

– Doprawdy? A gdzie on?

Dyktator rzucił okiem na blat biurka i stężał. Pudełeczka na nim nie było. Ściślej mówiąc, znajdowało się ono w ręce wystającej z boazerii. Ręka przypominała w tej pozycji końcówkę wytwornej spłuczki klozetowej, tyle że była żywa.

– Co to ma znaczyć?! – Don Juan ruszył w kierunku bezczelnej łapy, ale ta cisnęła pudełeczko ponad jego głową, a Wilkołak złapał je gładko w pysk.

Strażnicy, obserwujący całą żonglerkę z tarasu, skupili się przy pancernej szybie, a ich rozpłaszczone nosy przywodziły na myśl gromadę dzieciaków przy witrynie sklepu z zabawkami czy czeredę starszych panów w porno-kabarecie.

– Namyśl się dobrze, zanim uczynisz następny ruch, Juanie Bandollero – powiedział Wilkołak i jednym ruchem zerwał kajdanki, jakby były zrobione z papieru. – Nadeszła chwila…

Dyktator skoczył do biurka wyposażonego w zamontowane w blacie karabiny maszynowe, zdolne siec w trzy strony pokoju, ale Meff Fawson przeniknął do końca przez ścianę i ujął Bandollera za pierzasty kołnierz uniformu. Złocisty monokl wypadł z wszystkowidzącego oka i potoczył się po intarsjowanej posadzce. Arcykapłan oklapł jak schwytany w potrzask tapir, a kibicujący żandarmi zaczęli bić brawo.

– Nie wyjdziecie stąd żywi! – bełkotał tyran.

– Tak się tylko mówi – zgrzytnął zębami potwór zbliżając się do samowładcy.

– Czego chcecie? Władzy, pieniędzy? – zapiszczał nadspodziewanie cienko Nowy Cortez.

– Chcemy jedynie opuścić bezpiecznie ten zakazany kraik – poinformował Meff – a pan będzie nam towarzyszył jako puklerz. Niech ta gromada łapiduchów opuści taras. Helikopter popilotuję sam…

– Ale jakie mam gwarancje?…

– Nie masz żadnych – twardo powiedział Kajtek – ale w przeciwnym wypadku umrzesz już teraz. Gdybyśmy byli idealistami, być może żądalibyśmy twej dymisji, uroczystego potępienia cortezjanizmu i zwolnienia niewolników… Ale nie jesteśmy. Zawodowo zajmujemy się złem. Choć w sposób może mniej odrażający niż ty…

– I pozwolilibyście mi wrócić?

– Wydaj polecenie!

Dyktator na ugiętych nogach podszedł do interkomu. Taras opustoszał. Chwilę potem otwarły się pancerne drzwi. W minutę później zaterkotał motor!

– Adios, Cortezja… Trapezja! – poprawił się Fawson.

Nikt nie przeszkadzał im w odlocie. W wyobraźni Meff widział już gorączkowe narady hierarchów, niespieszne, co godzina zmieniane komunikaty, rozprzężenie w garnizonach i wreszcie totalny zryw w całym kraju, któremu, choć był szatanem, życzył odrobiny wytchnienia.

Kiedy opuścili wody terytorialne, dokonał się los despoty. Zęby wilkołaka odnalazły jego tętnicę szyjną, rozgryzły ją powoli, nie naruszając krtani, tak że okrzyki ginącego dyktatora długo jeszcze splatały się z warkotem silnika. W swoich ostatnich chwilach Bandollero najpierw wzywał Boga (nadaremnie), potem miotał przekleństwa, w końcu, osłabiony upływem krwi, począł mamrotać jakieś dziecinne wierszyki o Indianinie Montezumie i dzielnym wodzu Cortezie.

– Piję tę juchę z rozsądku – powiedział Wilkołak, a w jego głosie słychać było nie tajony wstręt.

Jeszcze trzy dni temu Fawson oszalałby z trwogi. Teraz myślał wyłącznie o silniku, sterze i wysokościometrach. Metaliczny chłód obejmował coraz głębiej jego zmysły. Wrażenie trudne do opisania. Coś jakby derma, skaj, cerata zastępowało z wolna tkanki, mięśnie, cały system nerwowy specjalisty od reklamy. A zapach krwi wypełniający kabinę wydawał się dziwnie słodki, upajający, smaczny.

Ciała Bandollera pozbyli się na pełnym morzu, Wilkołak wydrapał jeszcze na piersi trupa swój znak rodowy, aby, jak mówił, rekiny wiedziały, komu zawdzięczają ten prezent. Helikopter został porzucony w gaju palmowym na skraju jednej z malowniczych, niezwykle podobnych do siebie wysepek, w które obfituje Morze Karaibskie. Pieszo dotarli do miasteczka, skąd koło południa rejsowy samolot uniósł Fawsona w stronę Miami. Wilkołak ulotnił się po drodze, kierując się do wyznaczonego zakątka świata, w którym mógł spokojnie oczekiwać dalszych poleceń.

Poranne gazety nie przyniosły żadnych rewelacyjnych wieści z Cortezji.

– Długo nie utrzymają tajemnicy – uśmiechał się Fawson.

Około południa, oglądając dziennik, przeżył szok. Za pomocą łącz satelitarnych nadawana była bezpośrednia transmisja z Punta Libertad. Składanie krwawych ofiar z okazji otwarcia nowego żłobka. Ceremonię zaszczycił swoją obecnością sam Arcykapłan.

To niemożliwe – pomyślał Meff – puszczają stary film! W tle jednak widniała ułożona z kwiatów dzisiejsza data, a w tłumie notabli pętał się chudy ambasador, który dopiero poprzedniego dnia powrócił do ojczyzny. Sekwencja trwała dość długo i Meff zdołał zauważyć pewną kanciastość w ruchach dyktatora. Jego strój też był nie najlepiej dopasowany.

– Sobowtór, po prostu sobowtór!

Najwyraźniej cortezjanizm miał przeżyć swego twórcę, by panować długo i nieszczęśliwie. Bywa.

Загрузка...