VI.

Ciężka chmura o kształcie atomowego grzyba wisiała nad wilgotną i duszną selwą. Z tarasu samotnej willi, czy raczej bunkra usytuowanego na zboczu wzgórza, w miejscu, w którym dżungla z wolna przechodzi w rzadszy las, by wreszcie przerodzić się w krzaczasto – kamienisty step, nazywany na północy “Nanoś", a na południu “campos", widać było jednostajny przymglony dywan zieleni.

Z głębi lasu dolatywało rytmiczne dudnienie. Don Carlos nie lubił tego dźwięku, drażnił go, niepokoił, a przecież w naelektryzowanej atmosferze i bez tego nie brakowało elementów grozotwórczych. Łomot, i cisza. Znowu łomot. Jeszcze parę dni, a nitka jednej z odnóg magistrali andyjskiej dotrze w pobliże rezydencji. Don Carlos pomyślał z żalem o latach, kiedy do najbliższej poczty jechało się dwa tygodnie konno górami, bądź ryzykowało spław Rio Carnerro, rzeką pełną wirów, piranii i kajmanów.

Powiał wiatr. Tym razem poszedł od strony wzniesień, niosąc odór spalenizny. Samotny mieszkaniec domu nie przepadał za tym zapachem, podobnie jak denerwowały go tubylcze pamiątki – pomniejszone główki małp, sprzedawane jako łebki misjonarzy, czy portfele z udającej ludzką skóry tapira.

Wszedł czarnoskóry Miguel.

– Heill – powiedział do Carlosa unosząc do góry prawicę. Gospodarz odpowiedział niedbale. Nie cierpiał swego służącego, ponieważ jednak otrzymał go ze znakomitymi referencjami Centrali, wolał nie zadzierać z Organizacją, która wprawdzie, mimo wysiłków autorów powieści sensacyjnych, była teraz bardziej towarzystwem wzajemnej adoracji sklerotycznych tabetyków niż poważnym światowym gangiem, ale zawsze…

– Przyszła poczta – powiedział Murzyn, który wprawdzie nie miał jednej tysięcznej genu aryjskiego, ale Organizacja nadała mu honorowe członkowstwo NSDAP (na wychodźstwie) ze względu na wysoki poziom świadomości antysemickiej. Zresztą kadry były teraz tak szczupłe, że nie gardzono neofitami jakiegokolwiek koloru skóry lub przekonań, z wyjątkiem czerwonych.

– Pokaż!

Starczymi rękami, które obfitość plam wątrobianych upodobniła do łap jaguara, rozerwał kopertę. Depesza! Bez szyfru! Ach, ten niepoprawny Martin!

Jakiś facet nazwiskiem Diavolo węszy za tobą. Wczoraj przyleciał z Wiednia. Był w klubie. Zna niektóre adresy. Z tego, co wiemy, nie jest związany ani z Interpolem, ani żadną z komisji babrających się w sprawach Rzeszy. Włoch z Palermo, około pięćdziesięciu lat. Nie notowany. Może detektyw amator? Czy masz jakieś życzenia?

– Diavolo, Diavolo – starszy pan zamyślił się. Nazwisko nic mu nie mówiło. W ogóle znał niewielu makaroniarzy. Na froncie w Libii był krótko, republikę Salo odwiedził tylko przejazdem. Przez chwilę zastanawiał się, jak nazywał się ten włoski lekarz, który sztukował ubytki jego ciała w pięćdziesiątym trzecim, ale nie, tamten byłby dziś o wiele starszy…

– Czy będzie odpowiedź? – zapytał Miguel.

– Zastanowię się – odrzekł patron. Nagle przeszedł go dreszcz. Od paru dni czuł się podle, bolały go wszystkie szwy. i ta burza. Grzmot przetoczył się od strony przełęczy Guanaco. W świetle błyskawicy ujrzał w lustrze własną twarz, twarz, która od najmłodszych lat budziła grozę wrogów i niepokój przyjaciół. Twarz zszytą jak piłka z różnych kawałków skóry, mimo że późniejsze operacje wygładziły prymitywne dziewiętnastowieczne blizny.

– Niech zbadają, czego chce ten węszycie), a gdy zajdzie potrzeba, niech zlikwidują. Ja go nie znam. – Szybkim krokiem podszedł do barku i nalał sobie setkę specjalnie sprowadzanej z cywilizowanych stron “Smirnoff – vodki". – Albo lepiej, najpierw niech zlikwidują, a potem zbadają! Chcę mieć spokój.

– Rozkaz, mein Herr – Miguel stuknął bosymi piętami i wyszedł.

Don Carlos nalał sobie następną kolejkę i siadł do fortepianu. Ostatnimi przyjemnościami, jakie mu pozostały, były muzyka i wspomnienia. Tu obrócił swój wzrok ku landszaftowi przedstawiającemu ponure gotyckie zamczysko, znane z bedekerów jako “Schloss Frankenstein" (obecnie na przedmieściu Karl – Marx – Stadt).


Meffa spotkał zawód. Przygotowany na uderzenie upału jak w Bangkoku, gdzie wyjście z samochodu przypomina skok do kubła z lepką ciepłą cieczą, zetknął się z temperaturą umiarkowaną. Po prostu stolica znajdowała się dość wysoko nad poziomem morza, a niebo zakrywały chmury. Senior Diavolo spodziewał się ustrzelić w ciągu dwóch dni następne dwa nazwiska z listy przyszłej ekipy. Oprócz Frankensteina, w innym niewielkim państewku, miał nadzieję natrafić na ostatni egzemplarz wilkołaka nizinnego.

Wilkołaki, niezwykle – ongiś rozpowszechnione, tak na Niżu Środkowoeuropejskim jak – w innych odmianach – na pozostałych kontynentach Starego Świata, wymarły, niejako na złość cywilizacji. Przyczyną była, trudno uwierzyć, wścieklizna. Kiedy szczepionka Pasteura położyła kres hegemonii wirusa wśród psów i ludzi, począł on gwałtownie szukać sobie ostoi w świecie dzikiej zwierzyny. Pierwsze objawy choroby wodowstrętowej wśród wilkołaków zanotowano w połowie XIX wieku. Przesądy rozpowszechnione wśród tych bestii uniemożliwiały poddawanie się szczepieniom (dogmat antyiniekcyjny był u nich równie silny jak zakaz transfuzji krwi wśród świadków Jehowy). Równocześnie świat wilkołaczy uległ z początkiem naszego wieku znamiennemu podziałowi, rozpadł się bowiem na dwie zwalczające się frakcje, z których jedna uważała, że wilkołaki należą do świata zwierzęcego, a druga, że jednak do ludzi, w związku z czym lansowała asymilację. Młode pokolenie wilkołaków, ulegając ciągotom człekomańskim, pilnie goliło lędźwie, zmieniało metryki, szukając zajęć w takich zawodach, jak policja, wymiar sprawiedliwości i wojskowość. Następstwa zmiany trybu życia były fatalne – nerwice, samobójstwa. Neowilkołaki, według ściśle utajnionych danych Pentagonu, miały największy udział wśród poległych w obu wojnach światowych. Ale już w latach sześćdziesiątych zaledwie dwóch wilkołaków brało udział w secesji Katangi. Ostatecznie zostały zaliczone do gatunku wymarłego.

Frakcja prozwierzęca wymarła jeszcze wcześniej. Ocalała pewna grupa mieszańców, potomków kolonistów, przybyłych do Nowego Świata w okresie wzmożonych prześladowań czarownic w wieku XVII. Stanowili oni rezultat krzyżówek z tubylczymi wilkołakami indiańskimi, bardzo ongiś rozpowszechnionymi. Jeszcze w naszych czasach odnotowano historię o Indiance przychodzącej w postaci kojota karmić swe dzieci, i oni jednak, tępieni nie gorzej od Siuksów i Apaczów, z czasem zniknęli lub ustąpili miejsca szarlatanom przywłaszczającym sobie miano wilkołaków i oddającym się kultom przybyłym z Czarnej Afryki, nie mającym jednak żadnego związku z Międzynarodowymi Służbami Dołu. George H. Sauter w swym monumentalnym dziele

Werwolfs and welfare State udowodnił nawet niemożliwość istnienia wilkołaków w szczytowym i wszelkich dalszych stadiach rozwiniętego kapitalizmu. Nie wykluczył jednak możliwości przetrwania bestii w krajach Trzeciego świata, co spotkało się z ostrą repliką akademika D.P. Zajcewa w pracy O niektórych aspektach tak zwanego wilkołactwa i jego rzekomych badaczach.

Jeszcze inne twierdzenia możemy znaleźć w pracy francuskiego antropologa Georgesa Laurigneau, który, poszukując śladów ostatnich wilkołaków w Ameryce Łacińskiej, opublikował esej w “Sources Cabalistiąues" pt. Pourąuoi khaki? W pracy swej udowodnił, że ostatnie z potworów przetrwały w rejonie Amazonki dzięki mimetyzmowi, tj. umiejętnemu dostosowaniu kolorystycznemu do podłoża. Tak więc dał odpowiedź, dlaczego wilkołaki są koloru khaki.

Według suplementu Who is who? ostatni wilkołak imieniem Kajtek miał przebywać w niewielkiej Republice Cortezji, do której wprawdzie od pewnego czasu turystyka była utrudniona – Meff sądził jednak, że umiejętność przenikania ścian może być użyteczna przy przekraczaniu granic.


Było wczesne popołudnie. Taksówka z rozgadanym kierowcą przewiozła Meffa do klubu myśliwskiego imienia Simona Bolivara, szyld jednak, jak plotka głosiła, był tylko przykrywką Kasyna Weteranów im. Horsta Wessela. Fawson, przedostawszy się jako sympatyk z wymyślonego naprędce stowarzyszenia Wielkich Włoch “Giovinezza", został przyjęty miło, uraczony cienkuszem udającym bawarskie piwo i firmowym kapelusikiem tyrolskim. Nie otrzymał jednak żadnych informacji. Barman twierdził, że nigdy nie słyszał nazwiska Frankenstein, a w ogóle ma słabą pamięć, usiłował natomiast dość niezdarnie wywiedzieć się, po co pan “Farkensohn" jest włoskiemu sympatykowi potrzebny.

Fawson rzucił od niechcenia “sześć razy sześć", ale uzyskawszy w odpowiedzi “trzydzieści sześć" pojął, że źle trafił.

Wyszedł na ulicę pełną tubylców, których kolorystyczna różnorodność, a zarazem nieprzystawalność do żadnej ze stereotypowych ras sprawiały wrażenie, jakby ktoś przed laty wrzucił całe tutejsze społeczeństwo do młynko – miksera sprzężonego z kalejdoskopem. Samych tubylek barwy czekoladowej naliczył z pięć odcieni.

Ciekawe, jakie byłyby w smaku? – pomyślał łakomie.

W zasadzie jego zasób pomysłów był na wyczerpaniu. Poszukiwanie w książkach adresowych czy telefonicznych mijało się z celem. Miał jedyną nadzieję, że kolejny list stryjaszka, który otworzy nazajutrz, rozstrzygnie, jak już uprzednio bywało, wszystkie problemy. Rozmyślając, nawet nie zauważył, że oddalił się od centrum i znalazł na przedmieściu, tym z gatunku uboższych, gdzie wzniesienia, zamiast pysznych willi, obsiadły szczelnie sadyby biedoty, zwane w jednych krajach “ranchitos", w innych “hacjendas". Zbudowane dosłownie jedne na drugich, z nie tynkowanej cegły i odpadów przemysłowych, przypominały mrowisko czy też porowaty silos kryjący bombę demograficzną. Późno dostrzegł też, jak otacza go coraz liczniejsza gromada dzieciaków przybywających nie wiadomo skąd i proponujących mu najrozmaitsze rzeczy, a to pamiątki, a to narkotyki, a to młodą i przystojną siostrę. Meff najpierw usiłował Ich spławić, później odpędzić, ale skutek był tylko taki, że wrzaskliwa grupa zbiła się wokół niego ciaśniej. Głupia sprawa. Co śmielsze pętaki poczęły skubać go za spodnie, a wyglądający z okolicznych domostw starsi najwyraźniej nie zamierzali interweniować. Fawson pomyślał o ogniu nieczystym. Niestety, spray został w walizce znajdującej się w przechowalni, żadne z zaklęć kabalistycznych nie przechodziło mu przez gardło, a lewitowania nie przećwiczył. Zamierzał już cisnąć w górę trochę banknotów, mając nadzieję, że rozluźni ten dziecięcy pierścień, kiedy z wyciem klaksonu i piskiem opon zahamowała odrapana mazda prowadzona przez młodego Metysa. Kilka słów, z których Meff rozpoznał jedynie “carramba", poskutkowało, f po chwili Fawson znajdował się już w szoferce.

– Seńor Dicwolo? – spytał krótko wybawca, a gdy otrzymał potwierdzenie, ruszył do przodu tak ostro, jakby ścigali go wszyscy diabli. Wóz pędził w stronę przeciwną do centrum i po kwadransie Fawson przestał cieszyć się z rozwoju sytuacji.

Kierowca mazdy okazał się chyba najbardziej małomównym człowiekiem Ameryki Południowej, wszelkie odżywki Meffa, zadawane w znanych i nieznanych językach, kwitował szczerzeniem zębów i krótkim – Si, si! Raz tylko, gdy coraz bardziej zdenerwowany Fawson rzucił pytająco:

– Amigo? Padła odpowiedź:

– Amigo, naturalmente.

Inne próby nawiązania dialogu, tak społecznego jak i za pieniądze, spełzły na niczym, tylko rysy Metysa z każdym przejechanym kilometrem robiły się mniej przyjazne. A jechali długo, coraz podlejszymi drogami w głąb dusznego i wilgotnego interioru. Wreszcie wóz zatrzymał się w miejscu, gdzie drogę przegradzała wezbrana rzeka bez mostu. Fawson chciał szarpnąć za klamkę, ale po pierwsze, klamki nie było, a po drugie, Metys wydał krótki dźwięk:

– No!

Kabura wypychająca koszulę i wielka maczeta znajdująca się po lewej stronie kierowcy skutecznie odradzały rozwiązania siłowe.

Meff pomyślał z goryczą, że nawet jak na początkującego szatana za bardzo daje się robić w konia, i znów pożałował decyzji stryja rzucającej go niczym ślepe kocię na szerokie wody metafizyki.

– Co mam robić? – powiedział wpół do siebie, a wpół w przestrzeń.

– Czekać! – padła odpowiedź po angielsku.

Czekał więc, wsłuchany w nieustające granie cykad, przypominające swym jednostajnym dźwiękiem jęk blachy na wietrze, owiany dziwnymi zapachami tropikalnej nocy i wyziewami z silnika.

Około drugiej nad ranem Meff miał już absolutną pewność, że nie nadaje się na mieszkańca Trzeciego Świata, którego życie upływa przeważnie na czekaniu, a to na towar, a to na kolejną zmianę rządu, a to na lepsze jutro, kiedy jednak spróbował się poruszyć, znów rozległo się zdecydowane:

– No!

Usiłował tłumaczyć konieczność wyjścia potrzebą fizjologiczną, ale Metys, nie unosząc nawet powiek, wskazał ręką na okno. Cóż za upokarzająca propozycja dla przedstawiciela cywilizacji postindustrialnej. Fawson (excusez le mot) odlał się, co jednak przyniosło mu niewielką ulgę. Kombinował nawet, czy nie spróbować przenikania. Niestety, siedzenie było z dermy, drzwi miały plastikową wykładzinę, a szyba też wyglądała nienaturalnie. Nie chciał ryzykować pokaleczenia. Mógł wprawdzie spróbować zahipnotyzować kierowcę, ale nie wiedział, jak to się robi. Wreszcie na krótko przysnął. Sen miał niedobry, duszny jak noc, ale nic z niego nie zapamiętał. Obudził go jakiś warkot, po chwili zidentyfikowany jako dźwięk helikoptera. Z wolna wychodził z półuśpienia, kiedy ostatecznie przywołało go do rzeczywistości szarpnięcie za ramię i podniesiony głos wołający coś w rodzaju:

– Alle raus! Schneller!

Otworzył oczy i osłupiał. Pochylał się nad nim kościotrup w mundurze, czy, mówiąc delikatniej, chudy jak śmierć starzec z dystynkcjami Sturmbahnfuhrera. Ubezpieczały go dwie postacie w hełmach, z wycelowanymi automatami, a obok rwał się do czynu olbrzymi owczarek alzacki.

Film produkcji DDR – przemknęło Meffowi. Ale to nie był film. Metys kopniakiem pomógł mu opuścić szoferkę, cios skórzaną rękawicą oficera wyprostował go i pchnął w kierunku ścieżki wiodącej w bok. Mijając żołnierzy stwierdził, że posiadali jedynie hełmy i przepaski biodrowe, reszta munduru, łącznie z baretkami, była werystycznym tatuażem na ciele.

– Szukałem Frankensteina, a tymczasem Frankenstein znalazł mnie… No, nieźle. Tylko po co ta inscenizacja? Czyżby starsi panowie w ten sposób bawili się na starość?

Nie uszli daleko. Na polance jakby wygryzionej w dywanie dżungli oczekiwało ich jeszcze dwóch krajowców z pochodniami oraz duży prostokątny otwór w ziemi. Kolejny żart?

Metys pchnął Meffa na skraj dołu tak, że ten z najwyższym trudem utrzymał równowagę. Dwaj tatuowani podnieśli automatyczne pistolety.

– Co to za żarty – zawołał Meff – szukam barona Frankensteina! Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych!

Nie słuchali go. Oficer wydał nieprzyjemnie brzmiącą komendę. Fawson próbował zapaść się pod ziemię, ale był zbyt zdenerwowany, by prawidłowo wymawiać zaklęcia.

Zaraz przekonam się, czy piekło istnieje naprawdę – przemknęło mu przez sparaliżowany strachem mózg. Dwie krótkie serie. Zagwizdały pociski, siatkując niemiłosiernie liany i pnącza.

Nawet mało boli – pomyślał Fawson.

Oficer zaklął. Niedojdy, chybić z paru metrów! Wyrwał z kabury spluwę, podbiegł do ofiary i wypalił prosto w pierś, nie zastanawiając się, że, uwzględniając kaliber, krew może pochlapać jego świeżo wyciągnięty z naftaliny mundur. Wypalił i zdębiał. Pocisk, zanim dotarł do koszuli pojmanego makaroniarza, gwałtownie skręcił w bok, muskając wilczura, który zwinął się ze skowytem.

– Mein Gott! – zdziwił się esesman z lamusa i już miał zamiar wydać rozkaz swym podkomendnym, aby zatłukli dziwnego cudzoziemca kolbami, gdy wyłoniło się nowe widmo, dotąd pozostające w cieniu akcji.

– Halt! – zakomenderowało krótko i żwawo podbiegło do niedoszłego denata.

– Sześć razy sześć – wymamrotał półprzytomnie Meff i osunął się do dołu.

– Sześćdziesiąt sześć! – zawołał ochoczo osobnik, którego poznaliśmy jako Carlosa, i wskoczył za nim. – Całe lata czekałem, aż Dół przypomni sobie o moim istnieniu. Jest jakaś interesująca robota?


Kolejny list stryjaszka bił wszelkie rekordy lakoniczności i próżno szukać by w nim było instrukcji bądź przegadanych informacji.

Tak trzymać!

Meff odczytał go półleżąc na żołnierskiej pryczy w pokoju gościnnym daczy Frankensteina, urządzonym w stylu późnego Verdun lub wczesnego Stalingradu. Żyrandol z łusek haubicowych, posadzka z płyt pancernych, okienka od U – boota, a zamiast boazerii okopowe szalunki, tyle że ze szczególnie rzadkich gatunków drewna pociągniętych politurą.

– Jak się czujemy, mistrzu? – dopytywał się zafrasowany gospodarz z nieodłączną szklaneczką “Smirnoff – vodki" – proszę wybaczyć, ale wzięliśmy was za jednego ze szpicli którejś z tych parszywych komisji do badania rzekomych zbrodni… A Martin nawet uważał, że możecie być agentem wywiadu izraelskiego. Przepraszam! Od porwania Eichmanna niektórzy mają po prostu obsesję. No, ale… – nalał kieliszek Fawsonowi – prosił, Herr Diavolo!

– Prosit, Herr Frankenstein.

– Nie miałem pojęcia, że Centrala przypomni sobie o mnie na stare lata. Nawiasem mówiąc, to skierowanie mnie, potomka jednego z najstarszych rodów, do służby u tego austriackiego parweniusza było pomysłem nie najlepszym. W przeddzień Nocy Długich Noży osobiście usiłowałem dodzwonić się do Lucypera, żeby przekonać go, iż nic dobrego dla nas z tego nie wyniknie. To byli szaleńcy, a nie, jak my, uczciwi, ciężko pracujący funkcjonariusze Zła. Nieprawdaż!? – Nie czekał jednak na odpowiedź, tylko ciągnął dalej. – Nie przeczę, miewali czasem dobre pomysły, ale to doktrynerstwo, brak umiaru, a wreszcie nieumiejętność przegranej! No i koszmarne zarozumialstwo. Czy pan wie, że ten malarz pokojowy, aczkolwiek z początku chętny do korzystania z naszych usług, później zaczął ignorować wskazówki łączników, a na koniec przestał nawet wierzyć w Piekło! Horrendalne! No, ale my tu gadu – gadu, a pan Plenipotent nic ciepłego jeszcze nie miał w ustach.

Jak na zamówienie otworzyły się drzwi i wszedł Murzyn Miguel. Podsunął do pryczy Fawsona stolik umocowany na lawecie, nakrył go serwetą ze spadochronu, przepięknie mereżkowaną seriami z broni automatycznej. Spod srebrzystej czaszy hełmu wydobył talerz dymiącego mięsiwa o mdło – słodkim aromacie.

– Co to za specjał? – zainteresował się Fawson.

– Małpina, ale smakuje jak ludzkie – pochwalił baron. – Sam nie jem, ale trzeba dogadzać smakoszom.

Meff poczuł, jak mały języczek, wiszący zazwyczaj nad przełykiem, uciekł z obrzydzeniem gdzieś w trąbkę Eustachiusza. Nie skrzywił się nawet, żeby nie urazić gospodarza, tylko nabrał sobie kopiastą porcję sałatki.

– Widać znawcę – ucieszył się gospodarz – kraby – trupojady na tę sałatkę sprowadzam z najelitarniejszych plaż Brazylii. Na deser proponowałbym jaja kolibra i pająka ptasznika na dziko.

Nie wiadomo, jakby znakomity specjalista od reklamy przeżył tę biesiadę, gdyby nie fakt, że rozgadany gospodarz całkowicie nie zwracał uwagi, czy pokarm znika w ustach czy w kieszeniach gościa. Roztaczał przed nim freski swoich dawniejszych przeżyć, stebnując je narzekaniami na temat jednostajnej egzystencji tu, w Ameryce Południowej, gdzie tubylcy, zamiast słuchać Wagnera, tańczą na ulicach samby i karioki. Co pewien czas dopytywał usilnie o swe zadania w obecnej akcji. Co jest jej celem i jaki będzie jego udział? Osobiście może iść na pierwszą linię, choć, prawdę powiedziawszy, jest znacznie lepszym fachowcem od zaplecza.

Meff jednak nie puścił pary – zresztą, jak wiemy, własny zbiornik był pusty. Baron dowie się wszystkiego we właściwym czasie. Sprawa jest niezwykłej wagi, najdalej za parę dni umówiony znak, który przekażą publikatory całego świata, oznaczy termin nawiązania kontaktu. Tu przez chwilę recytował precyzyjne szczegóły. Zbliżając się do końca posiłku, odebrał regulaminową przysięgę wierności, popił mętną cieczą, której pochodzenia wolał nie dociekać, po czym zadał pytanie, czy Organizacja ma jakieś wpływy w Republice Cortezji.

Na moment zapadła cisza.

– Zamierzasz, mein lieber Herr, udać się do Cortezji? – wykrztusił Frankenstein.

– Muszę. A dlaczego pan robi taką dziwną minę?

– Cortezja, mein lieber Herr, to miejsce, w którym nawet diabeł musi czuć się niewyraźnie!

Загрузка...