XIII.

Belfegor, z trudem tamując wściekłość, przeglądał na komputerowym czytniku dane osobowe swych uczniów i współpracowników.

– Który mnie tak urządził? – warczał, wypuszczając słowa jak krople jadu przez potężne, łopatowate zęby. – Kontrola na parę dni przed finiszem! Przypadek? – Nie, nie wierzył w przypadki. Przez pięć lat Wielki Dół dawał mu wolną rękę, zostawiał w spokoju albo przysyłał inspektorów głupszych niż noga krowy, gotowych za byle łapówkę napisać w sprawozdaniu, co zechciał, i to w dodatku wierszem. – Jeśli to Mister Priap, będzie żałował chwili, w której się urodził!

Przezwiskiem Mister Priapa, ze względu na nadzwyczajne męskie parametry, obdarzano Starszego Gnoma, zastępcę Belfegora do spraw administracyjnych. Był to sprytny półdiabeł, którego w przypływie fantazji wyhodował pewien ekscentryczny naukowiec z uniwersytetu w Uppsali, zapładniając naturalne ludzkie jajo nasieniem szatana, przechowywanym w jednym z klasztorów, który, jak głosiła legenda, był w XVI wieku nawiedzony przez diabły. Potworek z probówki zadebiutował w wieku sześciu lat, dusząc swego dobroczyńcę, co nawet w tolerancyjnej Szwecji wywołało pewną dezaprobatę. Gnoma oddano do przedszkola poprawczego w pobliżu Goteborga, skąd wykradł go snujący już wówczas dalekosiężne plany Belfegor.

– Czy ktoś mnie wzywał? – zagdakał karzeł, pojawiając się nieoczekiwanie pod biurkiem szefa.

– I bez ciebie mam dosyć zmartwień – burknął rektor.

– Może mógłbym pomóc, Magnificencjo? – Gnom usiłował nadać swemu ochrypłemu głosowi wyraz ciepła i spokoju.

– Przygotowałeś kursantów do przeglądu?

– Oczywiście. Wiedzą, co mówić, nikt z nich nie wyrwie się bez przyzwolenia i w ogóle Wasza Magnificencja może na nich polegać.

– Polegać to ja mogę tylko na sobie – westchnął z goryczą rektor i miał ochotę dorzucić “i to nie zawsze". – Żebym jeszcze wiedział, po cholerę diabli nadali tego wę – szyciela?

– Być może sam nam powie. A poza tym, sam pan mówił, wszyscy są do kupienia…

– Bywają służbiści! – Belfegor chciał powiedzieć coś więcej, ale na monitorze numer 22 zobaczył, jak czcigodny gość otworzył drzwi gościnnego igloo.

Wdusił więc przycisk dzwonka oznajmiającego przerwę, a następnie wybiegł na korytarz tak szybko, jakby obawiał się, że może go zabraknąć podczas obchodów dnia Sądu Ostatecznego. Gnom wzruszył swym garbem. Całe życie będąc niższym funkcjonariuszem Zła od brudnej roboty, mógł tylko z oddalenia obserwować zabiegi swego szefa, pragnącego za wszelką cenę utrzymać się na eksponowanym stanowisku. Dziś jednak naszła go refleksja. Czy zaszczyty i splendory są dożywotnie? Czy nie za dużo okazywał wierności i posłuszeństwa? Czy każdy, nawet najniżej zaszeregowany gnom nie może spotkać swej życiowej szansy? Przecież gdyby wysłannik Dołu znał choć jedno z podejrzeń, które nurtowały Mister Priapa od dawna, czyż rektor pozostałby na swym stanowisku choćby godzinę? Może zostałby nawet w trybie przyspieszonym wysłany karnie do nieba?…

Owszem, przeżyli razem kilka tysięcy dni, wyjąwszy krótki okres, kiedy siedem lat temu Belfegor popadł w tak skandaliczne długi, że musiał zastawić Gnoma w lombardzie. Następne trzy sezony trzeba uznać za najciekawszy okres w życiu Mister Priapa. Z lombardu wykupił go kataryniarz i obwoził po prowincjonalnych jarmarkach, dopóki potworek nie stracił cierpliwości. Objawiło się to poderżnięciem gardła swemu właścicielowi, zbezczeszczeniem jego córki i kradzieżą większej gotówki. Po ucieczce przystał do szajki bandziorów, gdzie, wykorzystując swe talenty, wygimnastykowanie, siłę i wzrost dziecka, zasłynął podczas kilkunastu zuchwałych skoków, włamań, z których najsłynniejszymi były kradzieże korony brytyjskiej i czarnej teczki prezydenta USA, dzięki której można było wysadzić w powietrze Układ Słoneczny, gdyby ktoś chciał. A potem Priap wpadł. Kobieta, na którą zagiął parol, okazała się agentką Interpolu, tak że nawet nie zauważył, kiedy teczkę zwrócono prezydentowi, koronę królowej, a on sam znalazł się w pożałowania godnej sytuacji. Jedenaście krajów ubiegało się o jego ekstradycję, w dziesięciu wprawdzie kara śmierci była zniesiona, ale wszystko wskazywało, że Interpol (czego się w końcu można spodziewać po policjantach?) wyda go temu jedenastemu. Szczęściem o Gnomie przypomniał sobie Belfegor, który nagle przeszedł “z nędzy do pieniędzy" i otrzymawszy kredyty na założenie Szkoły Upiorów, znów stanął pewnie na kopytkach. W umiejętny sposób najpierw podtruł karła, a gdy ten już znalazł się w szpitalu więziennym, załatwił ucieczkę w transporterze brudnej bielizny. Ucieczka ta kosztowała karierę dwóch wiceministrów policji, ale Gnom, zamiast celi śmierci, dostał przyjemną jamę w Zamku na Lodzie, dokąd raz w miesiącu sprowadzano mu panienki prosto z najlepszych agencji handlu żywym towarem, tak żeby mógł do woli zaspokajać swoje zwyrodniałe chucie.

Fakt. Belfegor jest moim dobroczyńcą! – ciepła łza skapnęła z oka Mister Priapa. Wygodniej zasiadł przed monitorem. Jedną ręką poprawił kontrast, drugą zaś sięgnął po papier i długopis…


Prymusi Centralnej Szkoły Upiorów tworzyli czeredę najbardziej paskudnych.wyrzutków naszej cywilizacji. Na ich tle Drakula rzeczywiście mógł wydawać się nobliwym arystokratą. Frankenstein dzielnym oficerem, a Topielica amerykańską lady. Zbiórkę zwołano na korytarzu pomiędzy gabinetem tortur a muzeum okropności, gdzie eksponowane były między innymi: palec Kaina, pięta Achillesa i detale najwybitniejszych zabójców z lubieżności – od Landru do wampira ze Śląska. (Jak to Belfegor wszystko zdobył – kto go wie?)

Stali kolejno na baczność. Facet, który w miejscu fizys miał kawałek gładkiej skóry z dwoma niewielkimi szparkami oczu. Mogło się to kojarzyć ze wszystkimi częściami, tylko nie z twarzą. Osobnika zwano Fantomaszem. Obok niego, w krótkiej pelerynie, prężył się Hiperman, paranoiczna karykatura Supermana, coś na kształt indyczki skrzyżowanej z beoingiem 53. Tuż z tyłu, w wytartych dżinsach, z rękami cętkowanymi setką ukłuć stał Black Tiger – osobnik mogący robić wrażenie typowego narkotycznego ćpuna, gdyby nie koci pysk i mały, wiecznie ruchliwy ogonek. Dalej, cała w bandażach, czołgała się mumia, poprzedzana przez dwa czarne koty i jednego skarabeusza wielkości żółwia. Kolejna z prymusek mogła wzbudzać wyłącznie obrzydzenie. Bo proszę sobie wyobrazić suchą ośmiornicę nasadzoną na tułów gigantycznej glisty. Nazwisko Kobieta – Robal tylko w części może oddać jej oryginalną urodę.

Do konspiracji z takim wyglądem się raczej nie nadają – pomyślał Meff – ale kto wie, jakie zadania wynikną z następnego listu stryja?

– Oto najlepsi z najgorszych – pysznił się rektor – upiory, dla których nie ma nic niemożliwego. Fantomaszu, zademonstruj!

Upiór bez twarzy wystąpił krok do przodu, i wówczas jego lico uformowało się w mgnieniu oka w doskonale znajomą gębę don Diavola.

– Każdy jak w lustrze widzi w nim siebie. Sobowtór na zawołanie! Teraz ty, Gacku – pieszczotliwa odżywka skierowana była do Hipermana. Zafalowała pelerynka. Tłusty osobnik uniósł się pół metra nad ziemię i począł wydawać przenikliwe piski. – Żywa echosonda. Potrafi lokalizować obiekty, wobec których nawet radar jest bezradny.

Przyszła kolej na popis Black Tigera. Jak się okazało, nie był on bynajmniej narkomanem. Cętki stanowiły element jego kociej urody, a także były efektem sporadycznych zastrzyków z glukozy, które brał na wzmocnienie. Fawson zastanawiał się, co człowiek – kot potrafi, kiedy uchyliły się drzwi i na korytarzu pojawił się jeden z husky. Na widok panoptikum szkaradzieństw zawył i rzucił się do ucieczki. Na to tylko czekał Black Tiger. Kocim ruchem wydobył z jamy ustnej sztuczną szczękę i cisnął w ślad za psem. Szczęki z ostrym kłapnięciem zacisnęły się na krtani zwierzęcia. Rozległ się agonalny skowyt. Tiger klasnął i szczęki jak wierny sokół wróciły do miejsca stałego zakwaterowania.

W tym czasie odwinęła się mumia. Fawsoń odczuł przyjemne ciepło. Była piękna i przypominała staroegipską rzeźbę Nefretete.

– Nikt nie oprze się jej czarowi! – uśmiechnął się rektor – ale trzeba być przynajmniej ostrożnym. Niech Infernencja spróbuje się zbliżyć.

Agent popatrzył na eskortujące koty. Wydawały się drzemać. Postąpił do przodu. Mumia cichutko gwizdnęła. Leżące na ziemi bandaże ożyły. Parę sekund starczyło, aby związany jak baleron Meff leżał na chodniku, a wielki skarabeusz śpieszył położyć się mu na twarzy, celem zatamowania oddechu.

– Starczy – zachichotała mumia. Bandaże osunęły się jak zeschłe liście.

– Teraz moja kolej – powiedziała Kobieta – Robal.

– Darujmy sobie twój popis – powstrzymał ją gospodarz – specjalnością tej damy jest trawienie w ciągu kwadransa wszelkich substancji organicznych.

– Dziękuję – mruknął gość i kątem oka dojrzał kolejne wyłażące paskudztwo. – A toto od czego jest specjalistą?

– Mam magnetyczny wpływ na kobiety – powiedział skromnie zbliżając się Mister Priap – a ponieważ nie jest pan babą, musi pan uwierzyć na słowo.

Po raz kolejny Meff pogratulował sobie w duchu. Prymusi zaprezentowali się znakomicie. A przede wszystkim bili dotychczas zwerbowanych swoją młodością. Zamierzał właśnie powiedzieć sakramentalne: “Angażuję was", kiedy z donośnym łomotem olbrzymi sopel spadł na podłogę korytarza, a za nim chlusnęło trochę wody.

– Czyżbyście mieli akurat odwilż? – zapytał z lekkim uśmiechem.

Belfegor zesztywniał.

– Wykluczone. Odnotowujemy coraz niższe temperatury roczne. Według naszych prognoz epoka lodowcowa w skali połowy globu jest nie odleglejsza niż tysiąc lat. Kroczymy jej naprzeciw. Piekło, od czasu kiedy odkryto skalę Kelvina, atakuje ludzkość tak od strony wiecznego żaru, jak i wiecznego chłodu.

– Tak, tak – dorzucił Gnom – ta koncepcja trzyma się na solidnych podstawach.

Znów rozległ się głuchy huk, coś pomiędzy stęknięciem a jękiem. Silny wstrząs rzucił rozmawiającymi o ściany. Na moment zgasło światło. Jednak nikt poza Fawsonem nie zareagował.

– Co to było? – zapytał niespokojnie.

– Nic – powiedział nie tracąc uśmiechu Belfegor. – Naturalne naprężenia wewnątrz lądolodu związane z obniżaniem temperatury.

Zrobił krok do przodu. Ale Meff o sekundę wcześniej dostrzegł to, co teraz rektor niezdarnie usiłował nakryć podeszwą. Kartkę papieru. Fawson bezceremonialnie odsunął czarciego pedagoga i uniósł świstek ze zdaniem nakreślonym drukowanymi literami:

TU JEZD CZŁOWIEK!


Zgoła nieoczekiwanie spadł na Meffa obowiązek prowadzenia śledztwa. Oczywiście, mógł ku zadowoleniu zgromadzonych machnąć ręką na anonim, ale nie pozwalała na to ani powaga stanowiska, ani świadomość, że być może jest to jedna z tych pułapek stryja, które miały wypróbować Fawsona w działaniu. Gorączkowo przypomniał sobie kryminały Chandlera i S.S. van Dina, pragnąc uzmysłowić sobie, jak to się robi?

Tymczasem purpurowy z wściekłości Belfegor przechadzał się przed frontem swych pupili warcząc:

– Który to? No, przyznać mi się natychmiast.

Ciekawe, czy bardziej chodziło mu o zdemaskowanie człowieka w szeregach upiorzych, czy też autora złośliwego donosu.

Nikt się jakoś nie wyrywał, dopiero po dobrej chwili Gnom uniósł dwa paluszki do góry.

– Jak wszyscy wiedzą, jestem tylko półdemonem, ale chyba nie o to chodzi.

– Nikt nie wie, o co chodzi, to zwyczajna po – twarz! – krzyknął rektor.

– Sianie zamętu! – dorzucił Fantomasz.

– I wichrzycielstwo! – uzupełniła mumia.

– Ciekawe, kto za tym stoi? – odezwał się Gacek.

– I komu to służy? – bąknęła Kobieta – Robal.

– Zatem dojdźmy do prawdy i oczyśćmy atmosferę – przerwał sloganową licytację Fawson.

– Jesteśmy do pańskiej dyspozycji – rzekł Priap, nie zważając na wściekłe spojrzenia pryncypała.

Meff namyślał się przez chwilę. Najprostsza byłaby próba święconej wody, której kropelka zwalała z nóg najsilniejszą z mocy piekielnych. Ba, ale skąd wziąć ów bogobojny płyn (o wzorze H2Ośw) w samym środku imperium ciemności. A gdyby tak test lustrzany?

Jak wie każdy, nawet początkujący demonolog, upiory, widma, diabły i wszelkie siły nieczyste nie odbijają się w lustrze, przy czym przyczyny tego zjawiska nie potrafią wytłumaczyć najlepsi znawcy optyki.

Nie odbijają się i już.

Doświadczył tego na sobie i nasz bohater. Po swym pasowaniu na diabła z dnia na dzień zauważał, jak jego odbicie w zwierciadle staje się coraz mniej wyraziste. W miarę jak diabelskość czyniła postępy w jego osobowości, kontury twarzy, rąk robiły się coraz bardziej rozmazane. Najgorzej było z poranną toaletą. Meff musiał przywyknąć do czesania się i mycia zębów po omacku. Z goleniem było trochę lepiej, choć niezwykle groteskowo wyglądało zgarnianie maszynką piany z absolutnie pustej przestrzeni nad kołnierzykiem…

– Przynieście lustro – powiedział donośnie.

– Słyszeliście, co powiedział Jego Inferrnencja – przynaglił Belfegor.

I wszyscy się rozbiegli. Rektor ujął Fawsona pod ramię.

– Sądzę, że coś znajdą – powiedział – chociaż zapewne nie będzie to łatwe. Nie gromadzi się luster w domu, w którym się nic nie odbija. Co mógłbym jeszcze zrobić dla Waszej Inferrnencji?

– Chciałbym się przez chwilę zastanowić. Sam! – odpowiedział opryskliwie. Lokajska gorliwość gospodarza działała mu na nerwy. Czuł, że zupełnie niepotrzebnie pakuje się w sam środek personalnych rozgrywek.

Jak ludzie, jak ludzie – pomyślał z goryczą o swych kolegach po fachu.

Ponieważ rektor odszedł, a po studentach nie było nawet śladu, Meff postanowił się przejść. Skręcił z głównego chodnika, kierując się w dół po stromych schodkach wiodących gdzieś w głąb. Uszedł może kilkadziesiąt metrów, kiedy jego uszy złowiły całkiem nowe dźwięki: szmer, szum, plusk. Jeszcze parę kroków i sztuczne ściany ustąpiły miejsca naturalnym pieczarom lodowca. Tyle że wszystko tu płynęło, po ścianach sączyły się strumyczki, zmieniające się w kaskady, potoki… A wszystko dążyło w dół, gdzie ciemniała tafla nie zamarzniętego stawu. Więc tak wyglądała od spodu konstrukcja zamrożonego ponoć na kość Zamku na Lodzie. Co jakiś czas z chrzęstem osuwały się nadtopione filary.

– Że to się jeszcze wszystko trzyma – pomyślał, czując nad sobą ciężar milionów ton lodu…

I wtedy właśnie został zaatakowany. Kosmate łapy zacisnęły się mu na ciele, a kark owionął gorący oddech. Napastnikiem był biały niedźwiedź. Z potężną siłą począł wlec Fawsona w stronę stawu. Meff, choć nie był nastawiony na walkę z bestią, jakimś ogromnym wysiłkiem oswobodził jedną rękę i psiknął za siebie ogniem w sprayu. Niedźwiedź zawył jak człowiek i odskoczył. Odskakując jednak potrącił rękę Meffa, tak że zbawczy pojemnik potoczył się kilkadziesiąt metrów po lochu. Napastnik jednak nie zamierzał wykorzystywać chwilowej przewagi. Teraz widać było już wyraźnie, że w futrze misia ukrywał się człowiek. Wyciągnął on z jakiejś kieszeni pistolet. Fawson miał ochotę, się zaśmiać. Była to dziecinna zabawka. Pistolet na wodę, używany w niektórych krajach podczas obchodów “lanego poniedziałku". Niemniej kiedy pazur pociągnął za spust i cienki strumyczek dotarł do Meffa, uczuł on przeraźliwe palenie, a zarazem obezwładniający chłód.

Woda święcona! – przemknęło mu. – Jestem zgubiony, jeśli trafi mnie w twarz.

Ale niedźwiedź nie nacisnął powtórnie na cyngiel. Od strony schodów rozległy się liczne głosy. Opuścił broń i dał nura w ciemnawą rozpadlinę. Ciągle jeszcze dygocąc, na nogach miękkich jak z gąbki, Fawson zsunął się niżej i odszukał swój pojemnik. W tym momencie rozbłysły światła i czereda prymusów zbiegła na dół. W pewnej odległości za nimi dostrzegł Gnoma i Belfegora.

– Niestety, Inferrnencjo – wołali jeden przez drugiego – nie znaleźliśmy lustra. Test będzie niemożliwy.

– Nic nie szkodzi, podejdźcie na skraj wody! – odpowiedział. – Po kolei!

Pierwszy zorientował się Fantomasz. Zamarł w pół kroku. W lot pojęli inni. Uczyniła się cisza, którą odmierzał tylko plusk tysiącznych strumyków i potoczków.

– Rozkazuję wam! Stańcie twarzami nad wodą! Wszyscy!

Potwory, które po pięciu latach intensywnej edukacji miały wywoływać grozę, w tej chwili budziły ledwo politowanie. Przestraszone, niepewne, zerkały na siebie spod oka.

– No, proszę! – powtórzył Plenipotent.

– Słyszeliście, co mówi Jego Inferrnencja – zaskrzeczał Mister Priap – podchodzić do wody, kolejno!

Ruszył Black Tiger. Wolno, wolno, ale zanim dotarł do stawu, wybuchnął płaczem. Idący za nim Hiperman nie płakał, tylko w nagłym akcie odwagi wykrzyknął:

– Nie będę się obcyndalał. Jestem człowiekiem!

– I ja, i ja! – zabrzmiały nagle głosy Mumii i Kobiety – Robala, przy czym obok determinacji dźwięczało w nich zdumienie, tak jakby każdy, demaskując siebie, nie miał pojęcia, że pozostali też nie są autentycznymi upiorami. Ostatni podchodził Fantomasz. Stał w cieniu, ale kiedy wzrok Meffa zwrócił się w jego stronę, opuścił łeb, po czym zdarł twarz bez twarzy, ukazując zmiętoszone lico całkiem przeciętnego człowieka.

– Sugestia i mimika – mruknął, jakby tłumacząc swoje, zdawać się mogło, szatańskie umiejętności.

A więc wszyscy udawali, wszyscy oddawali się, grze pozorów. Dlaczego? Nawet Gnom patrzył na rozgrywający się dramat z rosnącym niepokojem. Wreszcie Belfegor nie wytrzymał.

– Ha, zdrajcy! – zaczął wykrzykiwać zbiegając w dół. – Ha, oszuści! A ja wam tak wierzyłem! Włożyłem w was tyle pracy, wysiłku, pieniędzy… Szubrawcy!

– Przecież pan od początku wiedział… – zaczął Hiperman, ale rektor zgasił go wrzaskiem.

– Nie mówcie nic, niegodziwcy! Straszna spotka was kara. Ludzie, ludzie w mojej ostoi wiecznego lodu! – lamentował wymachując rektorskim berłem tuż nad skrajem stawu. W ciemnej tafli odbijał się doskonale i złocisty łańcuch, i przekrzywiony biret, i blada twarz pedagoga.

Zauważył to Fantomasz. Inni, włącznie z Meffem, pobiegli za jego wzrokiem. Połapał się i sam rektor. Wyzwiska uwięzły mu w gardle. Stał się mały, bardzo malutki, jakim może być tylko nagle zdetronizowany samodzierżca czy zdemaskowany oszust. Chrząknął, chciał coś powiedzieć, ale żadne słowo nie mogło wydrzeć się z jego warg.

– Baraszkował pan z białymi misiami? – zapytał Gnom, zdejmując z ramienia pryncypała jakiś ledwie widzialny gołym okiem puszek. Tylko twarz Priapa nie odbijała się w chłodnej tafli.

– Co to wszystko znaczy? – zapytał Fawson, chociaż odpowiedzi mógł się domyślać.

Języki rozwiązały się. Studenci, zdjąwszy kunsztowne nieraz przebrania, podbiegli do Meffa i na wyścigi poczęli oskarżać swego rektora. Wszyscy byli ludźmi, oczywiście o ponadprzeciętnych zdolnościach parapsychologicznych, aktorskich i iluzjonistycznych. Wyselekcjonowani przez Belfegora, zwabieni perspektywą wielkich dochodów, zgodzili się na oszukiwanie Piekła, które, jak mawiał rektor, dekadenckie i bezradne, nigdy się nie zorientuje, że ktoś robi na nim interes. Zresztą każdy sądził, że tylko on znajduje się bezprawnie w gronie “autentycznych" potworów.

– Na świecie istnieje zapotrzebowanie na grozę – powiedziała Mumia.

– Nasza siatka miała specjalizować się w terrorze, wymuszeniach, szantażu – uzupełnił Black Tiger.

Belfegor stał na uboczu i milczał. Ruina marzeń cwanego iluzjonisty i magika, który przywłaszczył sobie nazwisko znanego ongiś upiora, była aż nazbyt oczywista.

Gdzieś z głębi lodowca dobiegł odgłos kolejnego tąpnięcia.

– Chodźmy – powiedział Fawson do Gnoma – nic tu po nas.

– Nie ukarzemy ich dla przykładu? – zdziwił się karzeł.

– Nie – odparł Meff, widząc, jak na zgaszonej twarzy Belfegora pojawia się cieniutki promyczek nadziei. – Przykładne karanie i wyciąganie konsekwencji nie należy do moich zadań.

– Jak to? – wykrzyknął rektor – to Inferrnencja nie przybył tu na kontrolę?

– Skądże znowu, przybyłem zaangażować jednego z was do odpowiedzialnej misji – tu poklepał Mister Priapa, który zgiął się jak przetrącony kot w paroksyzmie rozkoszy.

– Więc to wszystko… to wszystko było nieporozumieniem? – jąkał się gospodarz lodowej uczelni.

– Mniej więcej.

– A co… co zameldujecie na Dole? Bo ja mógłbym…

– Nie wasza sprawa – zauważył cierpko Gnom. i ruszył za oddalającym się Agentem.

Fałszywe widma pozostały same. Chwilę stały w zupełnej ciszy. Ale nie trwało to długo. Belfegor z krótkim westchnieniem podniósł z ziemi strącony biret. Kątem oka obserwował, jak i jego pupile otrzepują porzucone stroje. Myśleli zapewne to co on. Wysłannik Dołu miał przed sobą daleką drogę i niekoniecznie musiał przebyć ją szczęśliwie. A poza tym…

Rektor znał doskonale urzędników Dołu. Niejeden z nich dobrze zarobił na całym przedsięwzięciu. A poza tym, czy zdemaskowanie fałszywych upiorów było na rękę komukolwiek ze świty Lucypera? Czy nie podważyłoby to i tak nadwątlonego prestiżu Piekła we współczesnym świecie? Przecież nawet podrobione potwory mogą działać z powodzeniem na rzecz grozy i zabobonu. Czy naprawdę trzeba załamywać ręce, udawać, że wszystko skończone i wycofywać się z podstawowych zasad naukowego wampiryzmu?

– Wracamy do klasopracowni!

– Tak jest, mistrzu – huknęli krótko, służbiście i bez wątpliwości.

Potem pobiegli na górę. Natomiast Belfegor szparkim krokiem zapuścił się w sobie tylko znany labirynt korytarzyków. Wystarczy, jeśli odpowiednio wcześniej znajdzie się przy odrzutowych saniach, wrzuci trochę cukru do zbiornika z paliwem i Agent oraz towarzyszący mu niecny zdrajca (nie miał wątpliwości, kto sprokurował anonim) zostaną w lodowym pustkowiu na zawsze. Biegnąc nie zwracał uwagi na coraz obfitsze strużki wody i nieprzyjemne drgania lodowej masy. Nie był zresztą glacjologiem i skąd miał wiedzieć, że jego zamek wraz z całym lodowcem cały czas powoli osuwa się w stronę wybrzeża. Że nic, nawet najlepsze zaklęcia, nie powstrzyma tego procesu i niedaleki jest dzień, kiedy kolejna porcja białej masy oderwie się od lądolodu, runie w słone fale, aby rozpocząć wędrówkę na południe, gdzie nieuchronnie czeka ją stopienie lub napotkanie jakiegoś współczesnego “Titanica". Fachowcy nazywają ten proces “cieleniem się" lodowca.

Oczywiście, mogło też się zdarzyć, że zanim szkoła upiorów roztopi się ostatecznie, jej kadry opanują świat. Takie są zasady wyścigu!

Fawson przyjął od Gnoma przysięgę wierności w marszu. Intuicyjnie czuł, że “diabeł z probówki" jest swołoczą rzadkiego gatunku, wyjątkowo przydatną do jego planów. Z kolei Mister Priap cieszył się jak dziecko z życiowej szansy, która pozwoli mu wrócić do cywilizowanego świata, sprawdzić się w złoczynieniu, a w przyszłości, kto wie… Wysłannik Piekła wydawał mu się diabłem łatwym do wyprzedzenia na drabinie hierarchii służbowej.

– Straciłem masę czasu – mruczał Meff. – Co zrobić, żeby jeszcze dziś stanąć w Paryżu? – Dopiero teraz zorientował się, że praktycznie nie zabezpieczył sobie odwrotu. Saniami, i owszem, dotrze do wybrzeża, ale co dalej? – Ale kretyn ze mnie!

– A nie posiada pan – wtrącił Gnom – umiejętności latania? Czytałem kiedyś… -

– Latanie nie jest problemem. Wystarczy mieć miotłę. Ale obawiam się, że próba przelecenia miotłą przez Arktykę już po paru chwilach zakończyłaby się naszą śmiercią. W czasie lotu należy być nagim…

– Cholera – zmartwił się Priap. – A czy można latać wyłącznie na miotle?

– Na miotle albo innym sprzęcie służącym do sprzątania – westchnął don Diavolo, cytując odnośny punkt instrukcji.

– No, to trzeba było tak od razu mówić – zawołał nowo zwerbowany. – Idziemy!


Była może godzina jedenasta. Słońce wiszące tuż nad horyzontem przedarło się wreszcie przez zwały chmur. Dwóch z zaczajonych pracowników straży polarnej drzemało w swojej dziurze. Trzeci przytupując krążył wokół dołu, wpatrując się w bezkresność drogi zdającej się łączyć plus z minus nieskończonością. Nie skarżył się. Dość długo służył w tych stronach, żeby narzekać na nudę czy bezsenność. Ci, co ich postawili, wiedzieli, co robią, i tyle. W zasadzie w poleceniu było śledzenie traktu z południa na północ, ale co pewien czas pozwalał sobie na nieregulaminowe patrzenie w odwrotnym kierunku.

Nagle!…

Przetarł oczy i chwycił za lornetkę.

Kiedy w centrali rozległ się brzęczek alarmowy, dyżurny oficer pił właśnie kawę. Zaskoczony ostrym dźwiękiem puścił blaszany kubek i chwycił aparat.

– Co, co takiego? Powtórzcie!

Zachrypnięty głos człowieka odległego parędziesiąt kilometrów kabla meldował o obiekcie, który pojawił się na niebie od strony bazy 345. Oficer, trzymając słuchawkę barkiem przy uchu, prawą ręką usiłował zetrzeć rozlaną kawę, podczas gdy lewą uruchamiał kolejne przyciski nadzwyczajnego alarmu – radar satelitarny, samoloty wczesnego ostrzegania, czujniki naziemne i wreszcie komputer decyzyjny.

– Meldujcie jeszcze raz. To, co mówicie, nie trzyma się kupy.

– Melduję, co widzę. Na wysokości stu metrów unosi się bezszmerowo, z wyłączonym silnikiem, ciężki pług śnieżny… no, taki przyrząd do zamiatania śniegu.,, z dwoma gołymi osobnikami w kabinie. Powtarzam…

Oficer westchnął i popatrzył w inteligentny ekran komputera.

– Co wam wynika z analizy meldunku?

W maszynie zamigotało, zaiskrzyło, po czym pojawił się napis: MELDUJĄCY JEST NIETRZEŹWY i POWINIEN POŁOŻYĆ SIĘ SPAĆ!

Lewa ręka pośpiesznie wyłączała instalacje alarmowe, wywołując tym samym zrozumiałe uspokojenie w bazach, sztabach, koszarach i na giełdzie. Prawa natomiast, odkładając słuchawkę, potrąciła nieszczęsny kubek, tak że przydziałowa kawa rozlała się do reszty.

– Ca za idiotyczny incydent! – zaklął oficer dyżurny.

Загрузка...