XVII.

Jeśli wynalazek profesora Kazaki zostanie kiedykolwiek upowszechniony, stanie się niewątpliwie tym dla wieku XXI, czym dla naszego stulecia były odkrycia Becquerela i małżonków Curie. Być może zresztą dojdą do niego, niezależnie od genialnego Japończyka, uczeni innych krajów. Może już im się to udało, ale przezornie wolą się z tym nie ujawniać.

Możliwość istnienia fal biologicznych dopuszczana była od dosyć dawna, z tym że szukając istoty zjawiska, usiłowano łączyć je z elektromagnetyzmem czy promieniowaniem przenikliwym. Kazaki jako pierwszy założył, że fala biologiczna, której przejawami są: telepatia, porozumiewanie zwierząt i okultyzm, ma bardziej metafizyczny niż materialny charakter.

Fala szybsza od światła, absolutnie przenikliwa – nie odkryto dotąd zapory mogącej ją powstrzymać – czy można sobie wyobrazić coś równie niesamowitego!

Znane powszechnie doświadczenia z królikami mogłyby potwierdzić koncepcję Kazakiego. Tyle że prowadzący eksperymenty nie wyciągnęli z nich odpowiednich wniosków. Choć samo doświadczenie było ciekawe. W opuszczonym na dno morza batyskafie automat zabijał młode króliczęta, których matka, odległa o tysiące kilometrów, miała wszczepioną w czaszkę elektrodę. W momencie śmierci potomstwa następowała gwałtowna reakcja w mózgu królicy Porównanie czasu dowodziło, że reakcja następowała szybciej, niż mógłby dotrzeć do matki impuls pędzący z prędkością światła.

Nie miejsce i pora tłumaczyć szerzej teorię Kazakiego, która obok korzeni naukowych sięgała głęboko istoty wierzeń wschodnich z niebłahym udziałem zasad reinkarnacji. Fakt, że na Dole znaleziono sposób na jej wykorzystanie. Polegał on na tym, że w odpowiednich pojemnikach umieszczono długowieczne szczepy nadzwyczaj wrażliwych bakterii, mogących na biologiczny impuls kuzynów z drugiego pojemnika kurczyć się lub rozkurczać z szybkością miliona razy na sekundę. Starczyło więc znaleźć stymulator, który byłby zdolny powodować takie działania drobnoustrojów, oraz rejestrator, który przetwarzałby reakcje bakterii na informacje przesyłane poprzez fale biologiczne w normalne impulsy elektryczne.

Ot i wszystko. Tajemnicze pudełka, które otrzymał do dyspozycji Fawson, były po prostu urządzeniami nadawczo – odbiorczymi, a zarazem przystawkami do telewizorów, dzięki czemu impulsy odbierane i wysyłane przez żyjące wewnątrz bakterie mogły przybierać kształt obrazów na ekranie i dźwięku w mikrofonie, będąc w locie całkowicie nieuchwytnymi dla tych, którzy nie dysponowali podobnym urządzeniem.

W ten sposób, zaopatrzywszy aparaty w 10 – woltową baterię płaską i włączywszy wtyk do gniazdka anteny byle odbiornika, mógł Meff Fawson porozumieć się z piątką swych agentów, niezależnie czy znajdowaliby się na dnie Rowu Mariańskiego, na biegunie południowym czy na Księżycu. W wypadku kontaktu dźwiękowego niepotrzebny był nawet dodatkowy odbiornik.

Meff przypuszczał optymistycznie, że wianek Havrankovej zostanie zgubiony w pewnym sympatycznym hotelu w Bernie i w tym celu nie szczędził odpowiednich wysiłków.

Wybrał wariant liryczny. Zaprosił Anitę na kolację, nie szczędził komplementów, opowiadał o swej młodości na rancho u wuja hodowcy, o pracy projektanta, unikając jednakże męsko – damskich drażliwości. Dziewczyna wydawała się chłonąć jego opowieści z rozszerzonymi zainteresowaniem oczami, z policzkami lekko zaróżowionymi na ów słynny łososiowy kolor, który zapewnić może jedynie autentyczne dziewictwo albo pudry najwyższej marki.

Zamówił szampana. Niestety, Anita okazała się abstynentką. Wypił sam. Zaproponował taniec.

– Nie umiem tańczyć – powiedziała rozbrajająco.

I faktycznie nie umiała. Odprowadził ją do pokoju, ale żadna z czytelnych aluzji na temat możliwości kontynuowania rozmów nie została snadź prawidłowo odczytana, bo dziewczyna zdecydowanie pożegnała go na progu. Usiłował ją pocałować, otrzymał wydzieloną strefę na czole odległą od rejonów jego zainteresowań jak Grenlandia od dżungli Konga.

Starzeję się czy co – pomyślał wściekły. Przez cały czas sympatycznej konwersacji w żaden sposób nie udawało się mu skrócić dystansu. Wokół Havrankovej rozpościerał się jakby pęcherzyk ochronny, którego nie potrafił przebić. Brał ją za rękę i miał do czynienia z ciepłym lodem, patrzył w jej oczy i tonął beznadziejnie, bez możliwości odbicia się od dna.

Przez moment zastanawiał się, czy w środku nocy nie przeniknąć przez ścianę, ale po pierwsze, pokoje wyłożono jakimś dziwnym, odpornym na przenikanie antychrystów tworzywem, a po drugie, bał się, by nie spalić wszelkich mostów. W wypadku gdyby mu się teraz nie udało…

Na moment przed zaśnięciem ujrzał oczyma wyobraźni twarz Marion i jej ręce rozpaczliwie bijące pianę, ale odgonił ten obraz.

Ciągle jeszcze jest we mnie za dużo człowieka! – pomyślał i wyciągnął z zanadrza ostatni list stryja. Znał już technikę czarciego dalekopisu. Papier nasączono roztworem z martwymi bakteriami, podatnymi jednak na falę biologiczną swych współplemieńców – ich emisja powodowała charakterystyczne czernienie papieru. Nic skomplikowanego. List będzie czytelny rano – najpóźniej więc rano dowie się celu tej niewesołej zabawy, w której przydzielono mu rolę ni to demiurga, ni bezmyślnego narzędzia. Zdążył tę funkcję polubić.


Ile lat miał Belfegor? W zasadzie siedemdziesiąt osiem, ale wszystko wskazywało, że trzydzieści sześć. Za pierwsze dotacje z Dołu przebył gruntowną kurację geriatryczną, w której najważniejszym elementem było otrzymanie hormonów od pewnego kameruńskiego goryla, co podniosło atrakcyjność jego magnificencji wobec płci pięknej w pięćnasób. Zachwyty Brigitte nie były czymś wyjątkowym. Iluzjonista łączył erotyczny kunszt starszego pana z młodzieńczą witalnością, kulturę pieszczot z żywiołowością, gruntowną wiedzę z pomysłowością szczeniaka.

Tego jednak poranka nie karesy były mu w głowie, choć ciepłe, wtulone weń ciało stewardesy dawało TTIU tyle rozkoszy, ile nie przyniosłaby nawet najlepsza japońska poduszka elektryczna.

Larry myślał. Myślał i wyciągał wnioski. Być może jakiś mocodawca don Diavola, w momencie gdy ten wykonał swą misję, stwierdził, że sycylijski czart jest już niepotrzebny i w swoisty sposób “odwołał" go z ziemskiej placówki. Natomiast stewardesa posłużyła jako bezwiedny łącznik do nawiązania kontaktu ze zwerbowanym. Zaraz! Ale przecież ze słów Agenta wynikało, że nowo zaangażowanych było więcej. Brigitte spotkała się tylko z Priapem. Wniosek – inni znajdowali się w różnych miastach. Tak zafascynowała go ta myśl, że wysunął się z łóżka, przeszedł do sąsiedniego pokoju, spełniającego funkcje recepcyjne, i zadzwonił do “Air France". Nie do nowojorskiego przedstawicielstwa – wprost do centrali. Sympatyczny młody człowiek już po pierwszych słowach, słysząc, że cudzoziemiec zamierza pytać o stewardesy, wykrzyknął:

– A daj pan spokój! Jakbyśmy mało mieli nieszczęść.

Bell z najwyższym trudem od panienek na służbie wyciągnął informację, że zdarzyło się kilka nieszczęśliwych wypadków. Po godzinie rozmaitych telefonów obraz się wypełnił. Larry wiedział o Babette w Tel – Awiwie, Antoinette w Delhi, Simone w Mexico City i Mirelle w Tokio. Same nieszczęśliwe przypadki.

Interesujący rozrzut – pomyślał i zajrzał do śpiącej Brigitte. Jak te młode dziewczyny potrafią mocno spać, chociaż dookoła dzieje się tyle ciekawych rzeczy!

Jeśli jego rozumowanie było prawidłowe, świeżo upieczonej kochance groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Dziwne, że w ogóle jeszcze żyła. Przez moment Bell zastanawiał się, czy nie powiadomić o swych wnioskach Białych, ale doszedł do wniosku, że to w niczym nie pomoże. Zawsze lepiej umieli propagować Dobro, niż efektywnie walczyć ze Złem. Nie, doprowadzi sprawę do końca sam! Tym bardziej że wiedział, na co stać Gnoma. Telefonicznie zamówił do pokoju śniadanie i gdy zostało dostarczone, zanim jeszcze czułym pocałunkiem obudził Brigitte, wlał parę kropel pewnego specyfiku do filiżanki z białą kawą. Zamieszał…

Concorde startował o szesnastej. Natłok przewozów o tej porze roku skłaniał towarzystwa lotnicze do sezonowego skracania czasu przerwy dla załóg. Kapitan Melleray z niepokojem zerkał na zegarek. Ciągle do pełnego stanu brakowało jednej stewardesy. Tej nowej.

– No nie – powiedział do drugiego pilota – tylu ludzi nie będzie czekać z powodu jednej kobitki. Startujemy.

Kiedy srebrzysty ptak wzbijał się ponad Atlantykiem, nikt z załogi i pasażerów nie przypuszczał, że za półtorej godziny wszystkich pokryją fale oceanu. Cóż za trudność dla Mr. Priapa, mając opanowaną praktyczną niewidzialność, wrzucić do luku bagażowego odrobinę wybuchowego plastiku ze starannie nastawionym zapalnikiem czasowym.

Brigitte obudziła się dopiero wieczorem. Była zrozpaczona i przekonana, że straciła pracę.

– Dlaczego mnie nie obudziłeś – krzyczała na Larrego – ja się chyba zabiję!

Nic nie mówiąc pociągnął ją do radioodbiornika. Po raz kolejny donoszono o jednej z największych katastrof lotniczych. Pobladła. Potem podsunął jej wycinki i teleksy o losie jej pięciu koleżanek.

– Czy teraz nie będziesz już miała przede mną żadnych tajemnic? – spytał.

Kiwnęła głową i wybuchła dziecinnym płaczem.


Ostatni to mój list, Drogi Bratanku, i gdy przeczytasz go, łacno pojmiesz, że nie może być następnych. Na wstępie proszę Cię o zimną krew. To, co przeczytasz, trwoży nawet mnie, chociaż jestem całego zamysłu autorem. Napisałem Ci już, że do nas należeć musi ostatni ruch na geoplanszy. Ten świat ginie, ale, do kroćset, nie pozwolimy, żeby było to zasługą marnych ludzi! My zrobimy koniec świata. Jutro!

Meff na moment przerwał czytanie i przymknął oczy. O parapet okna w berneńskim hotelu bębnił jesienny deszczyk, z dołu dolatywał zwykły jazgot ulicy. Fawsonem wstrząsnął dreszcz i choć znał odpowiedź, jeszcze raz dla porządku zadał sobie w myśli pytanie: Czy ja śnię?!

Nie, Ty się dopiero budzisz. Budzisz się do ostatniego etapu misji, i zaprawdę powiadam Ci, nie żałuj tego świata, bo nie udał się on, oj, nie udał! Maluczko, a sam się unicestwi. Pisałem Ci już o tym – od pewnego czasu ani my. ani Szanowna Konkurencja nie posiadamy najmniejszego wpływu na jego losy. Spróbuj zaprzeczyć. Powiesz, że są jeszcze regiony żarliwej wiary, bastiony dobra i środowiska mniej zepsute. Możliwe, ale po pierwsze, przeważnie kwitnie tam wiara płytka, stanowiąca ekwiwalent niedostatków w innych dziedzinach, a jeśli nawet jest głęboka, to okolice zdrowsze stanowią ledwie niewielkie enklawy, ba, dalekie peryferie globu. Nie tam znajdują się główne teatry wydarzeń, a przede wszystkim nie tam pisze się scenariusze dziejów współczesnych. Oczywiście, wykonanie końca świata pozostawimy im samym, ludziom, ale nastąpi to z naszej inspiracji – my podamy czas i metodę. Zaś Twoi wypróbowani współpracownicy stanowić będą pięć zapalników detonujących beczkę prochu, którą jest nasza poczciwa Kula. Powiem Ci jeszcze, dlaczego decydujemy się na to teraz. Niewykluczone, że instynkt samozachowawczy mógłby w jakimś momencie skłonić ludzi do rozsądku i odsunąć miecz Damoklesa. Może się też zdarzyć (w co osobiście wątpię) jakiś wielki zryw, odnowa moralna gatunku, masowe nawrócenia. Są i dziś zakątki o takowej tendencji. Słyszałeś choćby o Nowym Mahdim, Proroku, który od paru lat zdumiewa nie tylko wyznawców islamu. Obecnie liczba tych, którzy musieliby zostać potępieni, w porównaniu z gremium zbawionych, jest dla nas niesłychanie korzystna, a nie masz pojęcia, jak oni tam, na Dole, lubią statystykę, chociaż w tym, co podsuną Lucyperowi, liczba potępionych wyniesie niezależnie od wszystkiego i tak 99,9°/o.

Koniec świata! Tylko w pierwszej chwili brzmi to tragicznie. Mam przecież na myśli zagładę świata ludzi, świat duchów pozostaje, ba, nie posiadając materialnych obciążeń, prosperować będzie znacznie lepiej. A poza tym, mówmy otwarcie. Nasz czyn ma wszelkie cechy samoobrony. Gatunek ludzi z oporami, ale się rozwija. Wprawdzie naszym agentom (zresztą na tej płaszczyźnie solidarnie współdziałaliśmy z Białymi) udawało się jak dotąd tak stymulować rozwój nauki, że wepchnęliśmy fizykę w ślepą uliczkę atomu i kosmosu, skutecznie blokując wszelkie kanały mogące doprowadzić do odkrycia innych wymiarów, które przecież są w zasięgu wyciągnięte; ręki. Odkrycie Kazakiego było jednym z pierwszych wyłomów w tzw. naukowym światopoglądzie. Ale przyszły i następne. Parę lat temu, chyba o tym słyszałeś, doszło do fali samobójstw w pewnym zespole badawczym uniwersytetu w Princeton – musieliśmy to zorganizować, byli o krok od zdarcia ostatniej zasłony. Na nasz karb trzeba też położyć parę katastrof samochodowych wybitnych biochemików, ale przy szczupłości kadr nie możemy upilnować wszystkich. Zresztą sam poznałeś te kadry. Pełnym diabłem jesteś tylko Ty, reszta to półszatany, a więc istoty przynajmniej częściowo śmiertelne, coraz słabsze… A wyobrażasz sobie, co by się stało w momencie wynalazku transprzestrzennika (urządzenie do dowolnego zmieniania wymiaru) i eliksiru życia? Co się zwykle ze sobą łączy. Ludzie, mało że nieśmiertelni, a w każdym razie bardzo długowieczni, staliby się od nas całkowicie niezależni, co więcej, mogliby wdzierać się bezkarnie do naszego świata. Rozdeptaliby Piekło tysiącami turystów, więcej, mogliby uwolnić wszystkich znajdujących się tam potępieńców.

Ale co tam Piekło. Osiągnąwszy władzę nad wymiarami, ludzka tłuszcza wdarłaby się i do Nieba. Czego już w ogóle sobie nie mogę wyobrazić! Masz pojęcie, Bratanku, kochany jak królowa brytyjska przez swych poddanych?!

Święty Piotr w charakterze obsługi kasy biletowej. Błogosławieni jako przewodnicy albo sprzedawcy napojów rzeźwiących. Horribile dictu!

No, ale dość, bo mój list zmienia się powoli w notatnik agitatora. A powinien być tylko rozkazem Najniższego Dołu, który, chcesz czy nie chcesz, musisz wypełnić!

A gdybym nie chciał?

A gdybyś nie chciał? No cóż, mimo całej sympatii dla Ciebie jako najbliższego krewnego prawo jest surowe. Umarłbyś niezwłocznie i, odarty z diablego immunitetu, jako szeregowy potępiony (swoją duszę sprzedałeś wszak za ów milion “zielonych"), poszedłbyś na samo dno, do ognia, siarki i innych tak wymyślnych męczarni, że dobre wychowanie nie pozwala na ich wymienienie…

Meff lekko zaniepokojony głębiej zaczerpnął powietrza. Gardło miał suche jak nora pustynnego lisa.

Ale nie mówmy o rzeczach przykrych, gdy w istocie czeka nas pyszny fajerwerk. Owszem, nie stać nas na inwazję potworów w skali apokaliptycznej. Piekło podlega takim samym prawom jak kosmos, gdzie gwiazdy gasną, a galaktyki rozpraszają się. Starzejemy się, posiadamy coraz mniej energii, temperatura spada. Oczywiście, starcza ognia dla potępieńców, natomiast podróże powrotne na ziemię, tak łatwe ongiś, dzisiaj są prawie niepodobieństwem. Energia, którą obecnie zużywam na przekazanie listu, powoduje wyłączenie kilkuset kotłów i niedogrzanie tyluż następnych. To wyczerpywanie się energii stanowi jeszcze jeden powód rozpoczęcia akcji! Naszej samoobronnej akcji!

Jak już powiedziałem, ludzie ludziom sami zgotują ten los. Oczywiście będzie ważna, bo jakżeby inaczej. Trzecia, ostatnia, definitywna! Nasi eksperci uważają, że przy obecnym naprężeniu stosunków międzynarodowych wystarczy sprowokować tylko uderzenia wstępne, potem już poleci samo, aż do ostatecznego wyczerpania się magazynów, co sprawi, że trzecia planeta układu stanie się bardziej jałowa niż Księżyc i nie zdrowsza od Wenus.

Jak uczynić to, dysponując zaledwie pięcioma nie pierwszej młodości fachowcami? Po pierwsze, potrzebny będzie punkt dyspozycyjny. Kryjówka. Najlepiej gdzieś w wysokich górach, w kraju, który nie stanie się bezpośrednim celem pierwszych uderzeń. Co umożliwi Ci kontrolę sytuacji i ewentualne poprawki, gdyby doszło do zahamowania eskalacji zagłady. Następnie Twoi ludzie dokonają pięciu superprowokacji. Podczas popołudniowego seansu łączności odczytasz dalszą część listu kolejno Drakuli, Frankensteinowi etc. Nadajniki są tak skonstruowane, że Ty możesz kontaktować się z każdym z nich, oni tylko z Tobą, i to wyłącznie gdy Ty tego zażądasz. Ba, możesz obserwować ich w działaniu, zwłaszcza gdy są w zasięgu mikrokamerki umieszczonej przy nadajniku. Poza tym chciałem Ci zwrócić uwagę na parę niebezpieczeństw…

Rozległo się pukanie do drzwi. Szybko schował nie doczytane kartki. Do pokoju wpakowała się pokojówka i dość bezceremonialnie włączyła odkurzacz.

Jeśli takie obyczaje zalęgły się w Szwajcarii, nic i tego świata już nie będzie – pomyślał Meff, wziął telefon i skrył się w łazience, żeby zadzwonić do Anity. Pomysł wyjazdu w góry razem z nią z minuty na minutę uznawał za lepszy. Jeśli jeszcze ktokolwiek go śledzi, będzie musiał stracić wszelkie podstawy do podejrzeń. Któż wybiera się na akcję z panienką do oddalonego od centrum świata wysokogórskiego kurortu? Cieszył się również, że wybrał położony w osłoniętej dolinie Zermatt. Idealne miejsce na kierowanie akcją.


Opowieść Brigitte była krótka i szczera. Larry otrzymał dokładny rysopis doktora Chastellaina, mógł obejrzeć ciągle nie wydane pięćset dolarów i zapoznać się z hasłem.

– Czy oni będą chcieli mnie zabić? – zapytała stewardesa.

Poważnie skinął głową. – Ratuj mnie, Larry! Uścisnął ją serdecznie.

– O niczym innym nie marzę, a poza tym mam z tymi gośćmi własne porachunki.

– Przede wszystkim nie powinni się nigdy dowiedzieć, że żyję.

– Znam faceta, który to zrobił, jest bardzo metodyczny. Na pewno sprawdzi listę ofiar. A potem cię poszuka!

– Boże!

– Ale to bardzo dobrze. Poszuka cię. i ja tylko na to czekam. Muszę go dostać żywego!

– Lepiej będzie zawiadomić policję.

– Nic bardziej naiwnego. Ten cwaniak poradziłby sobie z całą policją tego miasta. Tu trzeba sposobu!

– A masz sposób?

– Mam! Przede wszystkim koniec z głupstwami. – Wskazał wzrokiem łóżko. – Pójdziesz do spowiedzi i komunii. To cię uodporni…

– Ale ja od dawna nie praktykuję.

– To zaczniesz.

– Ale dlaczego? Co ma wspólnego moje życie religijne z jakimś okropnym mordercą! Czy ten człowiek?…

– W tym sęk, że nie jest to człowiek.

Obróciła się do niego z twarzą wyrażającą jedno wielkie zdziwienie.

– A kto?

– Diabeł!

Korzystając, że trwała niema i osłupiała, ciągnął:

– Po kościele zadzwonisz do swojej firmy, złożysz wymówienie i opowiesz bajeczkę o zatrzaśnięciu się w windzie czy coś w tym rodzaju. Tymczasem ja zorganizuję umieszczenie tego zdjęcia, pechowej szczęściary, w gazetach, obok wiadomości o katastrofie. A potem będziemy czekać.


Parogodzinna jazda wynajętym samochodem przez Alpy mogłaby dostarczyć niezwykłych wrażeń wzrokowych; jeziora, malownicze doliny, szczyty pokryte śniegiem, serpentyny i tunele, a zwłaszcza kilkudziesięciokilometrowy dystans między Kandersteg a Goppenstein, który samochody pokonują na platformach kolejowych – wszystko to pozostawia w turystach niezatarte wspomnienia. Oczywiście w zwykłych turystach, a nie w Pierwszym Pirotechniku Ziemi. Anita, zachwycona i co chwila entuzjastycznie reagująca na kolejne uroki przyrody, zauważyła zmianę, jaka zaszła w nastroju Fawsona.

– Czy coś się stało? – pytała pełna chęci pomocy lub wsparcia.

– Miałem rozmowę z szefem, kłopoty w pracy – odpowiedział i nie bardzo skłamał.

– Ale teraz chyba jesteś na urlopie?

– Tak, jestem i nie mówmy o tym więcej.

Zresztą w miarę jak posuwali się w głąb masywu Alp, nastrój Meffa ulegał zmianie. Miejsce człowieczego zatroskania wypełniała szatańska pycha. W końcu w jego ręku znajdowały się losy paru miliardów osobników homo sapiens. Jak najsurowsza Parka trzymał w ręku nożyce mające przeciąć cywilizacyjną wstęgę, zamienić wszystko, co dziś ważne, co składa się na krzątaninę w ludzkim mrowisku, w bezczasową, bezcielesną wieczność.

– Największe wydarzenie od stworzenia człowieka, i ja, Meff Fawson, mam tego dokonać. Rewelacja!

W Tasch zostawili samochód na parkingu. Piekielny Rewizor zapłacił tylko za dwie doby, nie zamierzał bowiem marnować pieniędzy, nawet jeśli za dwadzieścia cztery godziny miały się one okazać czymś absolutnie zbędnym. Przesiedli się w kolejkę i już wkrótce, wdychając rześkie górskie powietrze, mogli rozkoszować się majestatyczną panoramą Matterhornu, który akurat wyjrzał z chmur, oświetlany dodatkowo pełnym blaskiem popołudniowego słońca.

– Boże, dzięki Ci, że mogę oglądać Twą potęgę ucieleśnioną w takim pięknie! – zawołała Havrankova.

– Już niedługo – mruknął pod nosem Fawson.

W czasie drogi, w miarę jak szczyty górskie mroziły się w surowej lodówce nieba, zdawało się topnieć serce dziewczyny. Pozwoliła otulić się ramieniem, w momentach zachwytów sama chwytała go za rękę.

Dobrze idzie – cieszył się neoszatan – tylko tak dalej!

W pensjonacie prowadzonym przez dobroduszną jejmość stanęła oczywiście sprawa zamieszkania. Meff miał ochotę na dwupokojowy apartament ze wspólną łazienką, Anita wybrała dwa sąsiadujące ze sobą pokoje na poddaszu, bliskie, ale z zachowaniem pełni pozorów i dobrego tonu. Potem dziewczyna usiłowała namówić Fawsona na krótką wycieczkę, żeby posmakować śniegu. W pobliżu był wyciąg, ale Meff wykpił się bólem głowy, zresztą zbliżała się pora wyznaczona na pierwszy seans łączności. Havrankova ubrała się w śmieszny kolorowy sweterek i wybiegła na dwór.

Chyba już wiem, jak napoczniemy ten specjał – pomyślał Fawson, po czym wyciągnął z walizki pudełeczko i połączył kabelkiem z telewizorem. Przed wciśnięciem włącznika dla pewności wyjrzał na korytarz. Nikogo, jeśli nie liczyć trójki Skandynawów taszczących narty do pokoju w drugim końcu korytarza. Wyciągnął list. Końcówka części porannej była już niestety niewidoczna, natomiast porcja popołudniowa czerniła się lepiej niż pierwszorzędna pasta do butów.


Frank N. Stein siedział w fotelu i z nudów oglądał program telewizji jordańskiej, jak zwykle przedstawiającej materiały o Nowym Mahdim.

Jedna z najniezwyklejszych karier naszej doby rozpoczęła się przed kilkunastu laty, kiedy Muhammad Idrisi, docent na uniwersytecie w Kairze, z dnia na dzień wzgardził doczesnością, rozdał majątek żebrakom i poszedł na pustynię rozmyślać i głosić Słowo Boże. Nie wnikamy, czy powodem była śmierć rodziców i narzeczonej w katastrofie samochodowej, czy własna ciężka choroba, faktem jest, że przez następne lata szlakami karawan i nitkami saharyjskich dróg wędrował były naukowiec, obecny derwisz, utrzymujący się z jałmużny, głosząc rychły kres świata, upadek królestw Coga i Magoga i nastanie nowej ery.

Renesans atrakcyjności islamu nie jest zjawiskiem nowym, wraz z bronią naftową i wzrostem siły krajów arabskich zwyżkowało wydatnie samopoczucie potomków Proroka. Idrisi różnił się jednak od większości “biczów bożych" swego okresu. Był przeciwieństwem Chomeiniego, nigdy nie wymówił słowa “święta wojna", lecz przeciwnie, starał się występować jako anioł dobroci i miłosierdzia. Ganił podział na szyitów i sunnitów, nauczał o jednym Bogu, miłosiernym i wyrozumiałym jak Bóg chrześcijan, który radzi zwyciężać nieprawość cnotą, ateizm cierpliwością, a alienacje solidarnością.

Żadnych wojen! Modlitwa, posty, jałmużna! “Jeden Bóg, Allach, Jedyny i Niezmienny. Nie zrodził nikogo i nie został zrodzony. Nikt nie jest mu równy ani podobny" – oto i całe kredo Muhammada ibn Alego.

Tolerancja bywa często uznawana za słabość, zwłaszcza gdy posuwa się do stwierdzenia, że wszelkiej maści chrześcijanie i Żydzi są zbłąkanymi braćmi, którzy być może dostąpią odkupienia i już po śmierci dozwolone będzie im wymówienie formuły: “Nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem", co jak wiadomo stanowi przepustkę do raju. Muhammad miał jednak dość osobistej mocy przekonywania, żeby jego tolerancyjność była znakiem siły. Zachowali o niej wspomnienie saharyjscy nomadzi, neofici z Nigerii, pielgrzymi tysiąca szlaków od Mekki do Timbuktu, których Idrisi leczył (był wspaniałym lekarzem, mówiono – cudotwórcą) i nauczał.

Byli i niechętni. Pierwsza próba głoszenia wiary pod Wielkim Meczetem w Mekkce omal nie skończyła się ukamienowaniem. Tępili go urzędnicy, biurokraci odmawiali paszportu. Kilka miesięcy spędził w więzieniu w Oranie z oskarżenia o włóczęgostwo. Był również internowany w Isfahanie za szerzenie pacyfizmu, zawsze jednak znaleźli się tacy. których serca kruszały, i przed prorokiem otwierały się drzwi więzień i kordony granic. Chociaż nadal był jednym z wielu.

Przełom przyniósł pamiętny ramadan zeszłego roku, kiedy jeden z generałów władający państwem arabskim nakazał wydalenie Idrisiego, poprzedzone chłostą. Prorok mu wybaczył, nie wybaczył Allach. Tego samego dnia, gdy biczowano Muhammada, ambitny polityk padł rażony apopleksją na spotkaniu z zagranicznymi dziennikarzami.

Z dnia na dzień otoczyła Idrisiego fala popularności, poczęto spisywać jego cuda, wspominać słowa, które się sprawdziły, ktoś nazwał go Nowym Mahdim.

Były docent, obecnie mąż Boży w skromnej szacie, nie potakiwał ani nie zaprzeczał – gdy udzielał wywiadów, w jego głosie brzmiała słodycz i naiwność. Choć naiwnym nie był. W ciągu minionego roku służył radą i dobrym słowem politykom, a w swych transmitowanych przez mass – media wystąpieniach (osiadł w drewnianym barakowozie w pobliżu Głównego Meczetu w Mekkce) niósł posłanie miłosierdzia i braterstwa, przy czym nie żądał ani zasłon dla kobiet, ani drakońskich kar dla grzeszników. “Allach waży wszelkie uczynki, nie ludziom je oceniać".

Ze swoim różańcem z pestek (subna), w którym każdy z paciorków przypominał jedno ze stu najpiękniejszych imion Allacha, drobny, prawie kruchy, wsparty na pielgrzymim kiju, promieniował mocą, która, mogło się zdawać, nie ma prawa obywatelstwa we współczesnym świecie.

I dlatego Frank N. Stein wcale się nie zdziwił, gdy w pewnym momencie, po serii ostrych zakłóceń na ekranie telewizora sprzężonego z bioprzekaźnikiem, pojawiła się twarz Meffa Fawsona odczytującego polecenie Dołu, aby jutro o świcie zastrzelić proroka w czasie modlitwy na centralnym placu świętego Miasta.


Harmonogram akcji, która miała się zacząć za półtorej doby, został opracowany z precyzją szwajcarskiego zegarka. Pierwszy około godziny piątej nad ranem czasu Greenwich (w Mekkce byłaby akurat siódma) – miał zginąć Wielki Derwisz, co musiało wywołać szal krajów arabskich i natychmiastową blokadę naftową zachodniego świata, zwłaszcza gdy pojmany Frankenstein zezna, że działał na polecenie władz NATO.

Siedem godzin później przyszłaby pora na Mister Priapa. Z bombą atomową własnego wyrobu miał zamknąć się na szczycie jednego z wieżowców Manhattanu i wystosować ultimatum do rządu, domagając się rozwiązania Unii Amerykańskiej, oddania sześciu stanów południowych Murzynom i jednostronnego rozbrojenia, grożąc wysadzeniem miasta ładunkiem stukrotnie silniejszym od tego, który spopielił Hiroszimę.

Na wschodnim wybrzeżu byłaby akurat godzina szósta rano. Dwie godziny później, żeby nie dać wytchnienia opinii publicznej, do akcji wkroczyłaby Topielica – Susy Waters. Już wcześniej nawiązałaby hipnotyczny kontakt z pilotem promu kosmicznego, aktualnie przebywającym czwarty dzień na orbicie okołoziemskiej, zdobywając nad nim władzę i praktycznie wchodząc w jego osobowość. Najpierw zniszczyłaby łączność z Ziemią, uniemożliwiając kontakt z Ośrodkiem Kontroli Lotów w Houston czy gdziekolwiek indziej, a następnie winna przystąpić do własnej akcji na orbicie, polegającej na zbieraniu sztucznych satelitów, należących do konkurencji i stanowiących, jak wiadomo, oczy i uszy ich systemu zaczepno – odpornego.

Prawie w tym samym czasie na północy Pacyfiku Drakula wypuściłby z wynajętego stateczku znaczną ilość ptaków, które poszybowałyby w stronę amerykańskich baz na Aleutach. Niby nic specjalnego, poza tym, że pióra ptasząt miały zostać pokryte metalicznym proszkiem, co na ekranach radarów sprawiłoby złudzenie zbliżającej się eskadry…

– Ale skąd ja wezmę tyle ptaków? – jęknął Książę z Karpatów,

,, – Byliśmy przezorni – odczytał Meff odnośny akapit – od piętnastu lat pewien ornitolog pod Sapporo ma stale pełny kurnik polarnego ptactwa i czeka cierpliwie, aż będzie potrzebny. Hasło znacie!"

– Znam – mruknął wampir.

Alarm powinien nastąpić około dziewiątej czasu nowojorskiego i postawić w stan gotowości cały system obronny USA. Siły zbrojne Chin, Indii i ZSRR dzięki woluntarystycznej działalności promu byłyby w fazie alarmu kilka kwadransów wcześniej.

Teraz Meff zwrócił się do Wilkołaka, który zdążył powrócić już w zacisze nepalskie. Kajtek nie ucieszył się z polecenia. Jego zadanie było najtrudniejsze: musiał przebyć Himalaje i na północ od Lhasy wedrzeć się do najbardziej strzeżonej bazy chińskiej, od niedawna wyposażonej w broń balistyczną. Następnie, korzystając z trwającego alarmu, wystarczy spowodować odpalenie paru rakiet, z których jedna obrałaby kurs na bazę Diego Garcia, aby ugodzić flotę amerykańską, druga na Taszkient lub Nowosybirsk, trzecia na miasto Bombaj. W Europie byłaby to pora wieczornych dzienników telewizyjnych.

– Ależ to wywoła wojnę światową! – wykrzyknął osłupiały Kajtek.

– I o to chodzi! – zimno zabrzmiał głos Fawsona. – Czy wszyscy pojęli swoje zadania?

Podawał kolejne informacje, obserwując mocno zbulwersowane twarze współpracowników – udzielał dodatkowych wyjaśnień, przedstawiał sposoby, oczywiście nie zdradzając jednym, jakie zadania otrzymali inni.

Nie rozwodził się szczególnie nad finalnym skutkiem akcji – było to chyba dla wszystkich jasne. Nikt też nie wyraził zaskoczenia ze zmiany szefa z don Diavo!a na Meffa Fawsona. Ustalono kontakt co sześć godzin.

– Mam jedno pytanie – powiedział Frankenstein – co będzie, jeśli z jakiegoś powodu uniemożliwiony zostanie kontakt kanałem biologicznym?

– Odszukam was środkami tradycyjnymi. Póki co, działają telefony i komunikacja…

– Jasne!

O to samo dopytywał Gnom. Odpowiedź Meffa wyraźnie go nie zadowoliła.

– A jeśli nie będziecie mogli wydać poleceń osobiście?… wypadki chodzą po ludziach.

Agent Dołu zamyślił się. Rzeczywiście, pracował sam. A przecież nie można wykluczyć nagłych korekt w trakcie akcji. W zamyśleniu podszedł do okna. W perspektywie zamajaczył mu kolorowy sweterek. Włączył równoczesny przekaz do piątki swych agentów.

– W razie absolutnej awarii posłużę się tą małą głupiutką Anitą. – Skierował na nią oczko mikrokamery – dziecko nie wie o niczym, tym łatwiej może występować jako posłaniec.

– W porządku – dobiegł go głos z paru kontynentów oraz czyjeś lubieżne mlaśnięcie. Puścił je mimo uszu.

– A zatem do dzieła, kochani kolaboranci! Za sześć godzin usłyszymy się ponownie. Zachowajcie ostrożność do ostatniej chwili. Nie zajmujcie się niczym innym, i – zakończył patetycznie – wesołej Apokalipsy!

Загрузка...