VIII.

Był jeden pewny sposób dotarcia do Cortezji. Tak przynajmniej twierdził baron Frankenstein. Szatan dyżurny postanowił skorzystać z jego rady. Jeszcze tego samego popołudnia, nie ryzykując powtórnego posiłku w towarzystwie gościnnego kombatanta, wrócił do stolicy. Tam skierował swe krokj do ambasady Republiki Cortezji. Szary gmach otaczały wprawdzie trzy linie zasieków z drutu kolczastego, mur i fosa, ale dzięki rekomendacji (Organizacja miała swe wpływy również w kołach konsularnych) signore Diavolo już o szesnastej piętnaście ściskał dłoń w skórkowej rękawiczce, należącą do ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego Republiki.

Przedstawił się jako boss przemysłu sardynkowego, zainteresowany rozwojem narodowym sardynkarstwa na wodach Bahia Dios Gracias, który gotów jest nieomal bezinteresownie udzielić kredytów i rozwiniętej technologii, kontentując się skromnymi udziałami w dalekiej przyszłości. Meff wiedział wprawdzie, że w wodach zatoki okolonej przez osady żarłocznych tubylców nie ma już żadnych sardynek ani nawet meduz, miał jednak nadzieję, że ambasador nie orientuje się w tej materii. Jakoż nie omylił się. Twarz dyplomaty pojaśniała jak księżyc wychodzący z zaćmienia, a ramiona rozwarły się. Towarzyszył temu okrzyk:

– Przyjacielu!

Dalszą część rozmowy wypełniły szczegółowe ustalenia. Don Diavolo utrzymywał, że do zrealizowania umowy konieczna jest jego natychmiastowa wizyta w Punta Libertad, co początkowo ambasador uznał za niemożliwe. Normalny tryb przyznawania wiz w uzasadnionych wypadkach trwał pól roku i, nawiasem mówiąc, rzadko kończył się sukcesem. Pod naporem argumentacji przemysłowca dyplomata zmiękł nieco, zaczął wspominać o dwóch tygodniach, a gdy dowiedział się, że trawlery dostarczane przez trust “Sardine Corporation Lmt." będą miały wyposażenie pozwalające w ciągu kwadransa zmieniać je w trałowce i stawiacze min, stopniał jak sopel w wiosennym słońcu i poszedł porozumieć się z rządem. Trwało to długo i Fawson zdążył obejrzeć wszystkie obrazki przedstawiające uroki Cortezji. Jeśli landszafty choć w połowie odpowiadały rzeczywistości, ogród nad Eufratem i Tygrysem, skąd wypędzono ongiś pierwszych rodziców, w porównaniu z ojczyzną Arcykapłana musiał wyglądać jak zapuszczony ogródek jordanowski.

Wrócił ambasador. Przekazał gratulacje. Rozmawiał z samym Bandollerem, który okazał się wielbicielem sardynek i trałowców. Wyjeżdżać można natychmiast, o ile dostojny gość podpisze zobowiązanie dotyczące przestrzegania regulaminów obowiązujących w Republice (chodzi o stosowanie się do poleceń gospodarzy, niedrażnienie funkcjonariuszy i niekarmienie obywateli), nie będzie niczego wwoził lub wywoził i wyrzeknie się jakichkolwiek pretensji. Meff podpisał. Następnego ranka był w drodze.

Samolot kursujący na linii Caracas – Punta Libertad przypominał egzemplarz skradziony z Muzeum Techniki. Nawet dla laika musiał wyglądać na nieznacznie przemeblowany bombowiec z drugiej wojny światowej. Fawson odczuwał niejasną obawę, czy nagle nie rozsunie się podłoga, a on sam nie wyleci w charakterze bomby. Szczęściem podłoga raczej mogłaby się rozpaść niż rozsunąć. W kabinie było pustawo. Zażywny Włoch, jakiś chudy i blady dyplomata wracający z placówki, ze zbolałą miną konia skierowanego do rzeźni, zakonnica o ruchach karateki i staruszek emeryt stanowili pełny skład podróżnych. Poza nimi była jeszcze wiekowa stewardesa. Wyglądając przez okienka Meff mógł obserwować ocean ze sporadycznymi patyczkami zbiornikowców i nieregularnymi płachetkami wyspy. Później dostrzegł większe kawałki lądu. Naraz zrobiło się ciemno. Na iluminatory nasunęły się światłoszczelne płyty, a samolot począł obniżać lot. Czyżby zamierzał zanurkować w morze?

– Tajemnica wojskowa! – wyjaśnił uprzejmie staruszek emeryt widząc niepokój tęgawego Włocha.

Wylądowali może nazbyt energicznie, ale cało i po chwili znowu zrobiło się jasno. Dworzec lotniczy, pozostałość po erze Gonzalesów, wykorzystywany był tylko w małej części, resztę, nie odnawianą od “Nocy Maczety", pokryła zieleń i wielkie malowidła przedstawiające Hernana Corteza podającego rękę Juanowi Bandollero. Obaj byli monumentalni nad wszelką miarę, kolorowi i świeżo malowani. Tymczasem każdego z przybyłych wzięło między siebie dwóch krajowców w fantazyjnych sutanno – mundurach, po czym każda z trójek skierowała się ku innym drzwiom budynku.

Cóż za troska o pasażera! – pomyślał Fawson. Właściwie zamierzał dopiero pomyśleć, ale już znalazł się między dwoma ostrzyżonymi “na łyso" Metysami, którzy dość zdecydowanie poprowadził go do drzwi w głębi. Wewnątrz wydarto mu walizkę i płaszcz, jeden z Metysów począł gme – rać po wszelkich zakamarkach ciała i garderoby cudzoziemca, drugi przyglądał się zabiegom zadziwiająco zimnym jak na południowca wzrokiem. Meff pożegnał się ze swoim ulubionym zegarkiem, długopisem i papierośnicą.

– Co to jest?! – wrzasnął naraz poszukiwacz. W ręku trzymał pojemnik z ogniem piekielnym.

– To? Dezodorant intymny – skłamał naprędce diabelski Plenipotent.

Metys otworzył jamę ustną i przycisnął tulejkę. Neo-szatan przymknął oczy. ale zamiast zapachu siarki i spalenizny rozlegała się woń fiołków.

– Niezłe! – mlasnął funkcjonariusz i chciał schować pojemnik do kieszeni, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł jakiś oficer i starszy siwawy gość.

– Seńor Diavolo? – spytał oficer.

– Tak jest.

– Zwrócić fanty i spierdalać! – rzucił przybyły do podkomendnych. Meff nie znał dobrze hiszpańskiego, ale gesty towarzyszące wypowiedzi były absolutnie międzynarodowe. Metys z ociąganiem oddał spray i zegarek. O reszcie chyba zapomniał.

– Jestem kapitan Gomez – oficer stuknął obcasami – pan prezydent polecił mi zająć się panem osobiście.

Fawson podał mu rękę i odwrócił się do starszego, kiedyś zapewne dystyngowanego mężczyzny.

– Nazywam się brat Manuel Jimenez – rzekł ów płynną angielszczyzną. – Mam być pańskim przewodnikiem i tłumaczem.

Gomez majtnął ręką, co zapewne oznaczało zaproszenie do wyjścia, po czym ruszył przodem. Szli jakiś czas ciemnawym korytarzem, który wyprowadził ich na' ciasne podwórko zawalone paczkami, czekającymi najwidoczniej na kontrolę celną. Stał tam niewielki samochód pancerny, pomalowany w wesołe pastelowe pasy.

– Najpierw pojedziemy do hotelu – wyjaśniał Jimenez – pan prezydent najprawdopodobniej przyjmie pana późniejszym wieczorem.

Pojechali. W wozie nie było okien, toteż wtłoczony pomiędzy oficera i przewodnika Delegat Dołu mógł co najwyżej wyobrażać sobie trasę podróży.


Wytworny hotel “Szczęśliwy Peon" wznosił się przy centralnej alei Punta Libertad, noszącej, rzecz jasna, imię H. Corteza. Był to jeden z ostatnich podarunków, które prezydent Amarillo otrzymał od koncernu “Intercontinental" w zamian za przestrzeganie kilkunastu procent praw człowieka. Szpalery nienagannie ubranych boyów i kelnerów, barki wyposażone w najlepsze trunki, urodziwe portierki i windziarki, automaty wydające na życzenie żądane przedmioty bez konieczności wrzucania monet – wszystko razem sprawiałoby niesłychanie miłe wrażenie, gdyby nie jedna błahostka. W hotelu nie widać było żadnych gości.

Pan Matteo Diavolo otrzymał apartament z własnym basenem, nieczynnym wprawdzie, ale, jak zapewnił w nienagannej francuszczyźnie maitre d'hotel, na życzenie zbiornik zostanie napełniony. Fawson wyraził życzenie, zamówił posiłek do pokoju i poszedł odpocząć. Lunch okazał się znakomity, choć nie wyglądał na dzieło miejscowej gastronomii, i rzeczywiście, dłuższe przetrząsanie melby ujawniło kawałek serwetki z paryskiej restauracji. A zatem obiadek został w całości dostarczony z Francji. Kelnerka, drobna przystojna Kreolka, życzyła dostojnemu gościowi smacznego, wpatrując się przy tym z taką chętką w czekolady i płaty wędlin, że czuło się nieomal, jak jej gruczoły ślinowe nabrzmiewają do rozmiarów piersi. Meff zauważył to i zaproponował poczęstunek. Przyjęła po dłuższym ociąganiu, ale zdecydowawszy się, pożarła tabliczkę razem z papierkiem. Rozbawiony gość, widząc jakiej frajdy jest sprawcą, zaproponował, żeby zabrała, co jej się żywnie podoba. Po chwili cała zawartość tacy zniknęła w czeluściach garderoby Kreolki.

– To dla dzieci – wyjaśniła.

– Rozumiem, macie przejściowe trudności z zaopatrzeniem – domyślił się Fawson.

Oczy Cortezjanki znów zrobiły się czujne i chłodne.

– Nie mamy z niczym żadnych trudności – rzuciła i szybko wyszła.

Meff postanowił się zdrzemnąć. Znajdował się już w półśnie, kiedy jego wyczulony słuch zarejestrował dziwaczne tupoty zza ściany. Wstał i spróbował uchylić drzwi do sali z basenem. Zamknięte. Zaryzykował przeniknięcie, wysunął głowę przez mur (szczęściem tradycyjny) i osłupiał. Wokół basenu uwijał się tłum tubylców przynoszących w glinianych wazach wodę, którą pospiesznie wlewano do środka. Nasz bohater co rychlej cofnął głowę i rozejrzał się po apartamencie. W pierwszym pokoju stało pod ścianą kilka automatów. Podszedł do jednego i rzekł dobitnie: “Guma do żucia!" Coś zawarczało i ze środka wyskoczyło opakowanie z Kaczorem Donaldem. Meff nie powiedział nic więcej, tylko energicznym ruchem podniósł klapę nakrywającą skrzynię. Przeczucie go nie omyliło. W środku siedział skulony krajowiec i z miną zaskoczonego w kącie szczura przypatrywał się cudzoziemcowi. Ten westchnął i opuścił klapę.

Straciwszy wszelką ochotę do spania, podszedł do okna. Rozpościerał się z niego piękny widok na wysadzaną palmami aleję, okoloną dziesiątkami hoteli, domów towarowych, kin, kabaretów i banków. Na pozór nie różniła się ona od żadnej z wielkomiejskich ulic na większości kontynentów. Brakowało tylko ludzi i pojazdów, ale można było to tłumaczyć porą sjesty. Pomnikowy Cortez, zamyślony i samotny, stał na swym postumencie, udrapowanym w kokosy i głowy jaguarów.

Fawson zapragnął przejść się. Wyszedł z pokoju, sprzątaczki kręcące się po korytarzu stanęły na baczność, smagła anielica dyżurująca na piętrze zatrzepotała dyżurnymi rzęsami. Nie dowierzając windzie zszedł schodami do hallu. Na jego widok poderwał się z fotela braciszek Jimenez.

– Zamierza pan zwiedzić miasto? – zauważył domyślnie – jestem do pana usług. Mamy tu kilka prawdziwych pereł architektury… Na przykład katedra.

– Chciałbym się przejść sam!

Cień niepokoju przebiegł przez twarz przewodnika.

– Nie ma takiego zwyczaju – powiedział nagle kapitan Gomez wyłaniając się zza płachty gazety. – Miasto jest duże, łatwo zabłądzić, ponadto przyjęliśmy za pana pełną odpowiedzialność. Co by się stało, gdyby jakiś nieuświadomiony kulturalnie skorpion albo inna żararaka pojawiła się na drodze Dostojnego Gościa?

– W prospekcie czytałem, że cortezjanizm zlikwidował wszelkie niebezpieczne szkodniki, razem z prostytucją, narkomanią i nierównością – uśmiechnął się Meff.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże! – zakończył dyskusję oficer.

Wyruszyli więc we dwójkę z Jimenezem. Właściwie było ich chyba więcej, mniej więcej od połowy ulicy szedł parę metrów za nim lodziarz z wózkiem, od połowy alei “przejął" ich kiosk z gazetami. To znaczy – Meff musiał mieć złudzenie wzrokowe, ilekroć odwracał głowę, kiosk trwał twardo wrośnięty w trotuar, zawsze jednak w stałej odległości trzydziestu metrów za nimi.

Jimenez z niezwykłą swadą opowiadał o cortezjańskim baroku, który wchłonął niezliczoną ilość bogatych nurtów kultury rodzimej, gawędził o dawnej literaturze, o obrzędach ludowych, które jutro zostaną zaprezentowane gościowi, wreszcie o osiągnięciach prezydentury Bandollera, który pragmatyzm Arcykapłana potrafi łączyć z ojcowskim humanizmem, zamiłowaniem do poezji i muzyki oraz z ogromnym poczuciem humoru.

– Są w świecie pisma ośmielające się zamieszczać karykatury własnych mężów stanu. My poszliśmy dalej. Nasz periodyk satyryczny “Akupunkturka" zamieszcza wyłącz – n i e karykatury Arcykapłana.

Mijali właśnie wielopiętrowy dom towarowy “Wszystko dla peona", którego witryny uginały się od napisów: “Nowość, okazja, sezonowa obniżka, wyprzedaż!" Fawson przypomniał sobie o utracie papierośnicy i skierował się do wejścia.

– Proszę wybaczyć, ale jeśli zamierza pan odwiedzić dom towarowy, powinniśmy być o tym poinformowani z jednodniowym wyprzedzeniem – zagrodził mu drogę Jimenez.

– A to dlaczego?

– Lokalny zwyczaj wywodzący się z tubylczych praktyk magicznych. Nasze społeczeństwo przejawia nader silne przywiązanie do tradycji, a szacunek, którym otacza cudzoziemców, tym bardziej nie zezwala na obchodzenie wielowiekowych kanonów. Zresztą, jeśli potrzebuje pan czegokolwiek, dostarczymy do hotelu.

Poszli dalej. Jeszcze parokrotnie Fawson próbował zejść z trasy, ale w restauracji akurat trwała przerwa obiadowa, w kawiarni urlop, a w kinie miał iść film dubbingowany w tubylczym dialekcie, więc nie było po co.

– A może chciałby pan porozmawiać z szarymi obywatelami naszego miasta? – spytał dystyngowany cicerone.

– Chętnie.

Szczególnym trafem na pustej dotąd ulicy pojawił się nagle prowadzący osiołka chłop o nieruchomej twarzy starej Indianki.

– Niech pan go zapyta, co go tu sprowadza – rzekł Plenipotent Dołu.

Jimenez nie zdążył otworzyć ust, ponieważ peon sam przemówił w dobrej oksfordzkiej angielszczyźnie.

– Nazywam się Alberto Ibanez, jestem chłopem z prowincji Mosąuitos, przed Wiosną Cortezjańską byłem tępym bezrolnym analfabetą, obecnie jestem świadomym swych zadań, praw i obowiązków wyznawcą wiary. Przed Wiosną Cortezjańską moim jedynym majątkiem były dzieci. Obecnie mam osła i dużą nadzieję na drugiego osła za trzy lata (dokonałem już przedpłat). W uprawie bawełny, osiągnąłem wydajność pięciu tysięcy kalesonów i podkoszulków z hektara…

Meff przerwał ten potok wymowy i spytał powtórnie, jakie sprawy przywiodły go na stołeczną promenadę. Tubylec ukłonił się i powiedział:

– Nazywam się Alberto Ibanez. jestem chłopem z prowincji Mosąuitos…

Następny rozmówca, siwowłosy Mulat około pięćdziesiątki, zwrócił się do gościa, zanim ten zdążył o coś zapytać.

– Nazywam się Roberto Menzures i jestem nastawiaczem zwrotnic z górki rozrządowej numer 342. Pochodzę z biednej rodziny wieśniaczej, która kokos dzieliła na czworo, a ostryg i szampana nie znała nawet z opowiadań. Dzięki Arcykapłanowi udało mi się wyjść na ludzi, i to parokrotnie. Albowiem, jak my mówimy w kolejarskiej braci: “Cortezjanizm jest semaforem jutra, trzeba tylko umieć podnieść ramię."

Mniej więcej co sto metrów na tej dziwnej alei, w której nie było dotąd ani jednej przecznicy, pojawiali się rozmaici Cortezjańczycy – a to prządka – brakarka, a to nauczyciel stopnia podstawowego, a to elektromonter ze stoczni. Meff miał wkrótce serdecznie dość tych szczerych wynurzeń – chciał powiedzieć Jimenezowi, że wyrobił już sobie opinię na temat życia codziennego kraju, kiedy dostrzegł małego Murzynka z tornistrem, przemykającego się pod murem. Nim przewodnik zdążył zaprotestować, Fawson dopadł malca i machnął mu przed oczami gumą do żucia.

– Umiesz może po angielsku lub francusku?

– Nazywam się Filippe Hernandez i jestem uczniem pierwszej klasy szkoły numer 3678 im. Świętej Wiary i Pierzastego Węża. Mój ojciec był żebrakiem, a matka pracowała na rogu. Dzięki Wiośnie Cortezjańskiej uświadomili sobie bezsens dotychczasowego życia. Obecnie tatuś jest urzędnikiem państwowym, a mamusia pielęgniarką…

Meff nie miał pytań. Tym bardziej że doszli do kresu alei zakończonej przepięknie kutym ogrodzeniem, za którym, w głębi, mieścił się pałac prezydencki.

– Zauważył pan, krata zespojona jest z elementów w kształcie serduszek, czy to nie wymowne? – spytał Jimenez. – No, ale chyba będziemy wracać, zmęczyłem pana przechadzką. A może ma pan jeszcze jakieś życzenia?

– Myślałem, żeby wracać inną drogą.

– Szlak wycieczki numer jeden przewiduje powrót drugą stroną ulicy…

– A gdyby go zmienić?

– Proszę wybaczyć, ale nie bardzo rozumiem. Co pan rozumie pod terminem “zmienić"?

Fawson dał spokój, tym bardziej że przewodnik, który zaczął teraz opowiadać o arcybogatej florze i faunie Cortezji (za Gonzalesów nikt nie wiedział nawet, co to jest “ochrona naturalnego środowiska"!), podsunął mu pewną myśl.

– Pan zna się dobrze na zoologii, bracie Jimenez?

– Studiowałem przed laty tę dyscyplinę.

– Kiedyś obiło mi się o uszy, że w waszych puszczach można napotkać ostatni okaz wilkołaka.

Nastąpiło coś dziwnego. Cortezjańczyk pobladł, na moment zamilkł, ale już po chwili zaczął bardzo prędko opowiadać.

– Występują u nas cztery główne odmiany palm. Palma królewska…

– Pytałem przecież!…

Jimenez nadal mówił o palmach, oczami dając do zrozumienia Fawsonowi, żeby nie poruszał tego tematu, a gdy wykrzyknął parę komplementów na temat palmy kokosowej i “drzewa podróżnych", wyszeptał cichuteńko:

– Proszę nie pytać, jeśli nie chce pan prowokować losu.

Meffa wręcz uradowało groźne stwierdzenie – nie przybył do Cortezji na darmo – poszukiwany Wilkołak istniał i musiał być doskonale znany, skoro otaczało go tak swoiste tabu.

Mijali właśnie kamienną ścianę katedry, kiedy Fawson podjął decyzję. Skoncentrował się i jak skoczek z trampoliny dał nura w solidnie wyglądające ciosy granitu.

Udało się.

Niemniej okrzyk zdumienia, który się natychmiast rozległ, mógł być równie dobrze okrzykiem Jimeneza, jak i jego własnym. Ściana nie była granitowa! Wykonano ją z dykty, desek lub innej tektury. Od ściany wewnętrznej podpierały ją belki. Cała aleja Corteza była jednym długim łańcuchem atrap, przypominającym hollywoodzkie miasteczko, w którym kręci się filmy z Dzikiego Zachodu.

– Wracaj, senor, wracaj! – wołał Jimenez bębniąc w ścianę. W alei wybuchł rejwach, ozwały się gwizdki i syreny.

Meff rozejrzał się. Przed nim, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się rumowisko, wypalone domy, z częściowo zachowanymi parterami, na których zdążyły urosnąć młode rośliny i kupy śmiecia. Biegnąc, dopiero na jakimś wzniesieniu zorientował się, że za pasem tej ziemi niczyjej i podwójnym łańcuchem zasieków znajduje się prawdziwe miasto.

Za plecami narastał tumult. Widocznie przebito już wątłą ścianę. Zaterkotał silnik śmigłowca. Z pobliskich bunkrów wysypali się żołnierze.

Marnie ze mną – pomyślał Fawson, ale tym razem okiełznał rozdygotane nerwy, skoncentrował się i wydał kabalistyczne polecenie: – Pod ziemię, raz!

Gruz rozstąpił się mu pod nogami, a on sam począł miękko opadać w głąb!

Загрузка...