Rozdział osiemnasty PRACE BADAWCZO-ROZWOJOWE I BŁYSKAWICZNE DECYZJE

Poinformowałem Bogena, iż kontakt został zainicjowany i że mogę teraz jedynie czekać na rezultaty. Wiedziałem, że będzie to dla mnie bardzo nerwowy okres. Jedynym jasnym punktem w tym wszystkim była Dylan, która przejawiała taką świeżość i takie ożywienie jak kiedyś. Gdyby nie dyndający stryczek, te następne trzy dni należałyby do najszczęśliwszych i najbardziej satysfakcjonujących z całego mojego pobytu na Cerberze. Jednak, pod koniec trzeciego dnia, otrzymałem telefon od kogoś, kogo nie znałem, i z miejsca, którego nie byłem w stanie odgadnąć. Wiedziałem, że zarówno telefon, jak i całe mieszkanie jest na podsłuchu, ale miałem dziwne wątpliwości co do możliwości wykorzystania tego faktu przez Bogena.

Cała rozmowa odbyła się bez obrazu; jedynie przy pomocy głosu. — Qwin Zhang?

— Tak?

— Twoja propozycja posiada pewne zalety, ale nic się nie da zrobić bez konkretnej fizycznej próbki.

— Wstrzymałem oddech. — Jak dużej?

— Około pięćdziesięciu centymetrów sześciennych tkanki mózgowej i drugie pięćdziesiąt centymetrów tkanki pobranej wyrywkowo z miejsc przypadkowych zupełnie by wystarczyło. Czy to możliwe?

— Zobaczę — odpowiedziałem temu komuś. — Jak mam ci dać znać?

— Będziemy w kontakcie. — Telefon zamilkł. Weszła Dylan. — Kto to był?

— Wiesz kto — powiedziałem. — Najwyższy czas połączyć się z Bogenem za pośrednictwem tutejszego biura ochrony i z ich baraku.

Bogen nalegał na bezpośrednią rozmowę ze mną, wobec czego zrobiłem, jak sobie życzył.

— Skontaktowali się ze mną. Potrzebne im są dwie próbki tkanek.

Skinął głową. — To by się zgadzało. Przewidzieliśmy coś takiego. Ale — tak z ciekawości — jak oni to zrobili? Nie wychodziłeś nigdzie przez cały dzień i nie było do ciebie ani żadnych telefonów, ani przesyłek.

— Zadzwonili. Na mój telefon. Przecież go miałeś na podsłuchu.

Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. — Naturalnie. I telefon, i mieszkanie. Sprawdzę to; jednak nikt z nasłuchu do mnie nie zadzwonił, a należy to do ich obowiązków. Nie podoba mi się to wszystko. Nie powinni mieć takich możliwości… przynajmniej nie tutaj.

Wyłączył się, ale ja rozumiałem jego zaniepokojenie i czekałem w baraku na odpowiedź, która nadeszła zresztą bardzo szybko.

— Sprawdziłeś telefon? — spytałem.

Pokiwał głową. — No jasne. Żadnych połączeń. Przejrzeliśmy także zapisy całego podsłuchu. Chyba nie robisz sobie dowcipów, Zhang? Na tej taśmie nie ma nic oprócz normalnych odgłosów i dźwięków. Żadnych rozmów telefonicznych, chociaż słychać, jak twoja żona wchodzi i pyta: „Kto to był?” i słychać również twoją odpowiedź.

Zagwizdałem. Byłem pod wrażeniem, tak jak i Bogen, tyle że nasz stosunek do faktów nieco się różnił. — Jak więc brzmi odpowiedź?

— Dostaniesz swoje tkanki.

— Czy mam je odebrać, czy sam je dostarczysz?

— Bardzo zabawne. Powinny być odebrane, chociażby po to, żebym mógł zobaczyć, w jaki sposób oni je podejmą.

— Każę natychmiast przygotować łódź — powiedziałem.

— Nie. Jako środek zapobiegawczy i zabezpieczający Przewodniczący Laroo rozkazał, by noga twoja nigdy więcej nie postała na wyspie. Jeśli spróbujesz się na niej pojawić, ochrona usmaży cię na miejscu.

— Tego nie było w umowie! — protestowałem, odczuwając nieprzyjemny chłód w żołądku. — Przecież ja muszę się tam znaleźć, jeśli wszystko ma iść zgodnie z planem.

— Dokonaliśmy w niej pewnych zmian. Sam przyznałeś, iż jesteś Skrytobójcą, a my nie mamy zamiaru lekceważyć twoich zdolności. Nie stać nas na takie ryzyko.

— Ale i tak muszę tam przypłynąć, jeśli mi coś przekażą.

— Nie. Jeśli pojawi się coś materialnego, z czym nie będziemy mogli sobie poradzić, wyślesz swoją żonę. Zawsze to bezpieczniej, skoro ma ona zakodowany rozkaz „nie zabijaj” i na dodatek jest autochtonką.

— Nie chcę jej do tego mieszać! Unieważniam naszą umowę!

Roześmiał się złowieszczo. — W porządku, ale jeśli to jest koniec tej sprawy, to oznacza on również koniec was obojga. Wiedziałeś o tym, kiedy to rozpoczynałeś. Nasze warunki albo koniec. Przyślij ja tutaj dokładnie za dwie godziny.

— No dobrze — westchnąłem. — Zagramy według waszych reguł… na razie. Jedną chwileczkę. Przecież ona teraz jest z powrotem w grupie macierzyńskiej i nie wolno jej podróżować morzem.

— A kto jej niby zabroni? Za pozwoleniem Przewodniczącego Laroo ograniczenie to zostało unieważnione. Jeśli ktoś będzie robił w związku z tym jakieś trudności, powiedz, żeby zadzwonił do mnie.

— Myślałem, że ma zakodowaną niechęć do morskich podróży.

— Kazaliśmy Dumonii to usunąć. To zresztą był drobiazg. A teraz ruszaj. Marnujemy tylko czas.

Rozłączyłem się. Czułem się teraz o wiele mniej pewnie niż poprzednio. Nie podobała mi się ta zmiana reguł.

Jednakże Dylan nie miała nic przeciwko obecnemu układowi. — Nie zapominaj, że tkwimy w tym oboje — powiedziała.

Skinąłem głową i odprowadziłem ją na przystań i na statek. Była bardzo podniecona, bo rzeczywiście kochała morze. Nie było jej jakieś pięć godzin, podczas których z każdą chwilą stawałem się coraz bardziej nerwowy i przejęty. Kiedy wreszcie wróciła, ja ciągle jeszcze się zamartwiałem.

— Nie zrobili ci żadnej krzywdy? — spytałem.

Roześmiała się. — Nie. Przez większą część drogi stałam przy sterze i miałam z tego powodu wiele radości. A tam, no cóż, to wspaniałe miejsce. Wpuścili mnie tylko na kondygnację główną, wręczyli zalakowany i zamrożony pojemnik i odprowadzili z powrotem na przystań.

Przyglądałem się jej podejrzliwie. Czy byłbym w stanie zorientować się, gdyby w jej miejsce przysłali robota? Czy wiedziałbym, gdyby wycięli mi jakiś numer przy pomocy tych ich maszyn psychiatrycznych?

Odpowiedź na pierwsze pytanie poznam przecież, jeśli dokonamy wymiany w nocy i dlatego byłem prawie pewien, iż na tym etapie nie ryzykowaliby takiego rozwiązania. Jeśli zaś chodzi o drugą możliwość, to muszę zapytać Dumonię… o ile mogę mu zaufać.

Nagle aż mną wstrząsnęło. — A to drań! — mruknąłem. — A to szczwany, stary anarchista!

Popatrzyła na mnie zdziwiona. — Co? Kto?

— Dumonia. Jest daleko w przodzie i przed Laroo, i przede mną. Cały czas wiedział, o co chodzi i ustawiał mnie tak, jak chciał.

Zaiste, punkty podobieństwa. Doskonale wiedział, co mówi, kiedy mi o nich opowiadał.


Wnieśliśmy pojemnik do mieszkania i czekaliśmy na dalsze instrukcje, ale te nie nadchodziły. W końcu, znużeni czekaniem, zajęliśmy się pracą papierkową, a wreszcie udaliśmy się na spoczynek.

Rano okazało się, że pojemnik zniknął. Zgłosiłem kradzież Bogenowi, który nie był tym wszystkim zachwycony. Miał przecież agentów, lunety i cały system obserwacji, a nikt nic nie widział. Co gorsze, wewnątrz pojemnika umieszczono co najmniej pięć różnych urządzeń nadawczych, które wydawały się funkcjonować bez zarzutu. Tyle że wskazywały, iż pojemnik ciągle jeszcze znajduje się w mieszkaniu. Problem polegał na tym, że poszukiwania nie przynosiły żadnego rezultatu, chociaż odkryto wreszcie małe urządzenie rejestrujące, coś na kształt miniaturowej baterii, wciśnięte pomiędzy drewniane klepki podłogi.

Naturalnie wysyłało ono rzekome sygnały od owych pięciu nadajników naprowadzających na cel.

Bogen był zarówno wściekły, jak i lekko roztrzęsiony. Wiedziałem jednak, że w raporcie, który dotrze do Laroo, Bogen nie będzie wyglądał aż tak źle.

Byłem pełen podziwu dla tego drugiego agenta Konfederacji działającego na tym terenie. Wydawał się on przerastać mnie o głowę, przynajmniej jeśli idzie o tupet. Mój podziw dla niego był tak wielki, że kiedy znów do mnie zadzwonił, by się umówić na spotkanie z nami, nie mogłem się wręcz doczekać chwili, kiedy go wreszcie ujrzę.

Próbek nie było już od dziewięciu dni, a nie wydarzyło się w tym czasie nic ciekawego, poza tym, że Bogen stawał się coraz bardziej niecierpliwy i zaczynał nam grozić. Oboje z Dylan zaczynaliśmy odczuwać niepokój. W końcu jednak odezwał się długo oczekiwany telefon. Wyruszyliśmy, prawie na pewno bez żadnych podejrzeń ze strony Bogena i jego ludzi.

— Wiele razy zastanawiałem się, skąd wiedziałeś, że możesz z nami rozmawiać tutaj tak swobodnie — powiedziałem do agenta.

Doktor Dumonia uśmiechnął się i pokiwał głową. — Och, tak naprawdę, to te nowoczesne cudeńka. Naturalnie to miejsce jest na podsłuchu i nawet w tej chwili ludzie Bogena słuchają naszej rozmowy. Tyle że słyszą coś zupełnie innego. Bardzo sympatycznie się pracuje w środowisku technologicznym, które jest opóźnione o kilka dekad w stosunku do tego, co jest obecnie najnowsze.

— Ty i ten twój anarchizm antykonfederacki. Wiedziałem, że coś jest z tobą nie całkiem tak — prawie od pierwszej chwili — ale nie mogłem się zorientować, po czyjej jesteś stronie.

— Oczywiście, że jestem po swojej stronie. Tak jak i wy dwoje… to znaczy, jesteście po waszej stronie. Nie jestem oszustem i wszystko, co wam powiedziałem, jest prawdą. Nienawidzę Konfederacji. Gdybym miał pewność, że ci obcy nie zlikwidują całego rodzaju ludzkiego, sam bym ich zachęcał do ataku. Nie mogłoby być przecież lepszego zastrzyku dla ludzkości jak jakaś niezła wojna, byle by po niej przetrwała, żeby odbudowywać się i rozwijać. Jestem psychiatrą; lubię zarówno codzienne przyjemności, jak i swój zawód.

— Wobec tego, dlaczego… dlaczego pracujesz dla nich? — spytała zdziwiona Dylan.

— Och, trudno powiedzieć, że dla nich pracuję. Na Cerberze, praktycznie rzecz biorąc, jestem Konfederacją, co uważam za świetny dowcip. Wiąże się to ze sposobem, w jaki patrzę na historię i społeczeństwo. Qwin, mógłby ci powiedzieć coś więcej na ten temat. Nie mam teraz ochoty na pogawędki filozoficzne, za dużo jest do zrobienia. Powiedzmy, iż ja ich wykorzystuję, a oni wykorzystują mnie. Obie strony wyciągają z tego korzyści. Wykorzystuję również Laroo, jego ludzi i cały ten system. A wszystko po to, by prowadzić dokładnie taki żywot, jaki chcę, i robić to, co najbardziej lubię.

— Zupełnie nie rozumiem, po co mnie w ogóle przysłali — powiedziałem całkiem szczerze i z szacunkiem, jakim jeden profesjonalista darzy drugiego. — Ty mógłbyś to wszystko przeprowadzić znacznie łatwiej i mniej ryzykując.

— To nieprawda. Gdybym się pojawił gdzieś w pobliżu Laroo, szczególnie na jego wyspie i blisko jego operacji, naraziłbym się na wielkie i bezpośrednio zagrażające mi niebezpieczeństwo, a na coś takiego nie mam najmniejszej ochoty. Jak już powiedziałem, moja działalność jest tak obmyślana, by możliwie jak najdłużej utrzymywać mnie w stanie osobistej nirwany. Mam nadzieję, że na zawsze. Nie należę do kategorii ludzi aktywnych. Laroo nie dopuściłby mnie ani do siebie, ani do swoich ukochanych projektów z tej prostej przyczyny, że za dużo o nim wiem, za dobrze go znam. — Uśmiechnął się. — Myśli, że mam częściowo wyczyszczony w tym względzie mózg i to jest jedyny powód, dla którego mogę tutaj egzystować. Jednak, z drugiej strony, znajduję się zbyt blisko tego problemu. Siedzę tutaj za długo; zbyt wielu ludzi znam. To rzutuje na mój obiektywizm. Potrzebny więc był umysł świeży, o zdolnościach analitycznych, by mógł odpowiednio prze-filtrować dostępną informację. Poza tym, to ty nadstawiasz karku, nie ja.

— Powiedziałeś przecież, że wszystko ci jedno, czy obcy zaatakują czy nie — zauważyła Dylan, ciągle próbując go rozszyfrować. — Skąd więc ta chęć pomocy w tej sprawie?

Spoważniał. — Te stworzenia są zagrożeniem o charakterze ostatecznym. Organizmy doskonałe, przewyższające nas pod każdym względem. Homo excelsus. I mogą być one poddane totalnemu programowaniu. Totalnemu. Naturalnie każdy jest programowany tym, co nazywamy dziedzicznością i środowiskiem. Jednak my potrafimy wyjść poza ten program i ponad ten program. Stać się czymś, czego program nie przewidywał. Dlatego właśnie żadnemu społeczeństwu totalitarnemu w historii ludzkości, niezależnie od tego, jak absolutnym było, nie udało się zniszczyć indywidualnego ducha ludzkiego. Te… roboty… są pierwszym autentycznym zagrożeniem. One nie potrafią przerosnąć swojego programu. Mówiąc eufemistycznie, muszę przyznać, że boję się ich jak jasna cholera.

Pokiwaliśmy głowami. — Co robimy dalej? — spytałem.

— No więc, rozebraliśmy na czynniki pierwsze, przeanalizowaliśmy i w ogóle zabawialiśmy się tymi próbkami. Powiem wam prawdę: doktor Merton ma rację. Nie mamy pojęcia, jak wykonać z tego kopie. To nie leży w naszych możliwościach. To nas przerasta. Co ma zresztą wydźwięk pozytywny. Nie chciałbym, żebyśmy zajęli się tym interesem, choć wiadomo, że inni bardzo się będą o to starali. To są w pewnym sensie złe wiadomości. Dobre natomiast to te, że chociaż nie potrafimy tego zrobić i nawet nie bardzo rozumiemy, jak to działa, to jednak wiemy, jak tym obracać, jeśli to, co mówię, ma jakiś sens.

— Ani troszkę — powiedziałem.

— No cóż, nie wiem, jak zrobić ołówek, ale potrafię go używać. Nawet gdybym go przedtem nie wiedział, to i tak bym to wymyślił. To znaczy, funkcję i sposób użycia. W tym przypadku mamy nieskończenie złożoną odmianę tego samego problemu. Gdyby podstawowy program dotyczący posłuszeństwa mieścił się w chemicznej strukturze tego tworu, bylibyśmy w ślepej uliczce. Nie dałoby się bowiem usunąć programu, nie rozpuszczając całego obiektu. Na szczęście, tam go nie ma. Wewnątrz każdej quasi-komórki rzeczywiście znajduje się urządzenie programujące i jest ono bardzo skomplikowane. My nie rozumiemy zasady jego działania. Jednakże, wiedząc tyle, możemy dodać informację programującą i spowodować, by informacja ta była przekazywana i magazynowana za pośrednictwem organizmów Wardena, tak jak to ma miejsce w przypadku wymiany ciał. Można by wysnuć z tego interesujący wniosek, że twory te zostały zaprojektowane z myślą o wykorzystaniu organizmów Wardena i że być może bez nich nie mogą działać. Oznaczałoby to, że nie stanowią one jakiejś odmiany charakterystycznej dla cywilizacji obcych, lecz zostały przez nich zbudowane specjalnie dla nas, dla mieszkańców Cerbera.

— I co z tego? Co by to wszystko miało znaczyć? — spytała Dylan niecierpliwie.

— No cóż, połowa próbek została wysłana, a połowa jest na miejscu, gdzie zajęło się nimi moje laboratorium. Organizmy Wardena okazały się niezbędne, a tych mamy tutaj pod dostatkiem. To było fascynujące ćwiczenie i doświadczenie. Używanie organizmu, którego w ogóle nie rozumiemy, do wywierania wpływu na inny, którego nie potrafimy ani zbudować, ani skopiować. Jednak przy pomocy komputerów z Zewnątrz i przy pomocy mojego laboratorium udało się nam w końcu uzyskać odczyt. Język chemiczny zastosowany przy kodowaniu jest bardzo skomplikowany i całkowicie różny od istniejącego w naszych ciałach i to właśnie zajęło nam tyle czasu. Na szczęście informacja dotycząca posłuszeństwa powtarzana jest w każdej komórce. W rzeczywistości wszystkie komórki, czy to mózgu, czy innych tkanek, są praktycznie identyczne i mogą stać się tym, co w danej chwili jest potrzebne. Samo programowanie jest dość proste, co jest zrozumiałe, jako że stanowi ono podstawę dla wielu różnych robotów-agentów wysyłanych na wiele różnych światów, w różne warunki i wykonujących przeróżne zadania.

— Można więc pozbyć się go? — naciskałem. — Nie. Możemy jednak zrobić to, co sugerowałem przy okazji zakodowanych psychicznych rozkazów. Obcy uniemożliwili oddzielenie programu podstawowego od całej reszty bez zniszczenia komórki i wywołania wspomnianego procesu topienia. Nie zapominaj jednak, że same komórki mogą być programowane. Muszą być. Możemy więc dodać program, który by zneutralizował ten już tam istniejący. Całkowicie go unieważnił, pozostawiając niczym nie obciążony umysł w doskonałym ciele.

— Merton by niewątpliwie o tym pomyślała — zauważyłem.

— Jestem pewien, że pomyślała — przyznał — ale nie posiadała odpowiednich komputerów i innych środków technicznych, by uzyskać pełen odczyt kodów, nie mówiąc już o złamaniu szyfru, jakim zapisany był język chemiczny. Dlatego zresztą utknęli. Nie masz pojęcia, ile czasu trzeba było temu poświęcić. Laroo miał rację. Żadne wpływy nie pozwoliłyby mu zyskać tak dużo czasu komputerowego i przez tak długi okres bez przyciągnięcia uwagi Służb Ochrony Konfederacji.

— Możemy więc mu dać to, czego pragnie — westchnęła Dylan. — Ale co my na tym zyskamy?

— Na początek będziemy musieli zapewnić wam całkowite bezpieczeństwo. Można to osiągnąć poprzez wszczepienie wam kodu psychicznego Służb Ochrony. Laroo nie potrafi go złamać. Nikt tutaj nie potrafi go złamać… a jeśli potrafią, to oznaczałoby, że już przegraliśmy tę wojnę. Innymi słowy, nie udostępnicie im informacji, chyba że sami będziecie chcieli. Będzie to wówczas jedyna chwila, w której tę informację będziecie znać i będziecie wiedzieli, co macie zrobić, choć nie będziecie wiedzieli, co konkretnie robicie. A trzeba to będzie robić sztuka po sztuce, każdy robot osobno.

— Ale przecież on dopuszcza tylko mnie na wyspę — zauważyła Dylan. — Czy to nie oznacza, że może zrobić ze mnie robota, kiedy tylko zechce, niezależnie od tej blokady, o której wspomniałeś?

— Nie, i można z tym sobie łatwo poradzić. Bardzo łatwo. Dodamy jeszcze jedną blokadę, podobną do tej, jakich tuziny umieszczono w mózgu Qwin na przestrzeni lat, jako zabezpieczenie. Nie ma człowieka, który pod wpływem tortur czy innych środków chemicznych lub farmakologicznych nie zdradziłby tajemnicy. Nie ma takiego. Wobec tego użyjemy tych samych metod, by operacja takowa okazała się bezowocna. Coś takiego powstrzymało zresztą Laroo od wykorzystania umysłu Qwin w jednym z robotów. Jestem pewien, iż on sam ma wszczepione podobne kody psychiczne. To niezbyt skomplikowane, a na dodatek, łatwo to zaakceptują, bo będą wiedzieli, z czym mają do czynienia. W zasadzie jest to rozkaz psychiczny wymazujący wszelką informację w przypadku zastosowania przymusu i to taki, który można uruchomić na zawołanie. Nie ośmieli się nic ci uczynić. Będziesz mu potrzebna cała… a swoich psychologów zatrudni, by sprawdzić, czy taki rozkaz rzeczywiście istnieje. Chroni on więc ciebie… i chroni on nas.

Dylan robiła wrażenie zaskoczonej jego słowami, ale ja dokładnie rozumiałem, co ma na myśli. — Doktor wyjaśnia nam, że nie tylko można włączyć ten rozkaz siłą woli, ale może on być włączony z zewnątrz, na przykład przez agenta Konfederacji. Zapewne tej samej metody użył nasz dobry doktor wobec Laroo, by zapewnić sobie spokojny żywot.

Dumonia uśmiechnął się i skinął głową.

— Ale przecież i tak dostarczycie mu odpowiedzi, na którą czeka! — protestowała Dylan.

Dumonia w dalszym ciągu się uśmiechał.

— Pomyśl tylko, Dylan — nalegałem. — Od dawna już obserwujesz nasz sposób rozumowania. Nie zapominaj, że komórki dają się programować.

Rozważała w myślach nasze słowa i już podejrzewałem, iż będziemy zmuszeni wyłożyć jej wszystko bardziej przystępnie, kiedy nagle jej usta przybrały kształt owalny i wykrztusiła z siebie. — Ooo… Ojoj!

— Żałuję tylko, że Dylan musi to przeprowadzić sama — marudziłem. — Nieznośna mi jest myśl, że nie ujrzę punktu kulminacyjnego wielkiej intrygi. Jakby nie było, to był mój pomysł.

— Jest pewien sposób — przypomniał nam delikatnie Dumonia, a w jego oczach dojrzałem błysk. — Przygotuję wszystko na wypadek, gdybyście zechcieli z niego skorzystać.

Dylan popatrzyła wpierw na niego, a potem na mnie. — Nie… nie jestem przekonana, że tego chcę. Poza tym, trochę się boję.

— Powiedziałem już wam, że ryzyko jest duże — przyznał doktor. — Rozumiem ostrożność. Po pierwsze, mogłoby nastąpić rozdwojenie. To nic wielkiego, o ile naturalnie zechcielibyście być razem na zawsze, a to oznacza bardzo długo. Moglibyście się też zlać w nową osobowość. Moglibyście też odkryć, iż tak naprawdę to nie przepadacie za sobą. Myśl ta występuje szczególnie mocno u Qwin, który był bardzo niemiłą osobą, zanim się tu pojawił i odkrył swoje człowieczeństwo.

Pokiwała głową. — Tak, wiem. I to chyba najbardziej mnie przeraża. Kocham go takim, jakim jest teraz, i nie sądzę, by mi się podobał poprzedni Qwin. Za bardzo by mi przypominał Waganta Laroo.

Popatrzyłem na nią z niepokojem. Czyżby i ona też?

— Jest jeszcze jedna możliwość — mówił Dumonia, w którego głosie brzmiało rozczarowanie wywołane jej oporem. Chyba rzeczywiście zależało mu na doprowadzeniu do tego stopienia, czy czego tam, z czystej profesjonalnej ciekawości, a może jedynie dla zabawy.

— Mógłbym dokonać takiej manipulacji, która wymagałaby udziału was obojga w celu zakończenia operacji programowania.

Spojrzałem na niego oskarżycielskim wzrokiem. — Czyż nie to właśnie sugerowali od samego początku? Żeby zyskać pewność, że żadne nie będzie stanowiło przeszkody w uzyskaniu współpracy tego drugiego.

Zakasłał przepraszająco, po czym wzruszył ramionami i uśmiechnął się blado. — Czy byłbym dobrym fachowcem, gdybym nie wskazał na wszystkie możliwości?

— Wobec tego wyruszamy oboje, czy im się to podoba, czy też nie — powiedziała Dylan stanowczym głosem. — Tak będzie najlepiej. — Zawahała się na chwilę. — Czy jednak ta operacja nie wskaże wprost na ciebie? Czy oni nie zorientują się, od kogo musieliśmy uzyskać tę informację?

— Jeśli wszystko zadziała, pytanie to pozostanie problemem czysto akademickim — powiedział. — Jeśli zaś nie lub jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, jak trzeba, mam swoje plany. Nie martwcie się o mnie. Potrafię nieźle zatrzeć swoje siady.

— Nie wątpię — powiedziałem oschle. — Cóż, czas zaczynać.


Jak przewidziałem, nowy, zmieniony plan ani trochę nie spodobał się Bogenowi.

— A co miałem robić? — pytałem go z niewinną miną. — Zjeżdżaliśmy windą po wyjściu z gabinetu Dumonii, a tu nagle trzask i oboje straciliśmy przytomność. Kiedy pół godziny później doszliśmy do siebie na drugim końcu miasta, instrukcje i blokady znajdowały się już w naszych mózgach. Wiesz przecież, iż twoi ludzie stracili nas z oczu.

To też mu się nie podobało, ale mógł jedynie przybierać groźne miny.

— Ale masz to, co?

— Mamy to. — Wyjaśniłem mu już wcześniej warunki, nie pozostawiając najmniejszych wątpliwości, jeśli chodzi o nasze zabezpieczenia.

— Szefowi nie będzie się to podobało — warknął. — Za dużo spraw niepewnych. Posłuchajcie jednak, co wam powiem. Zjawicie się na wyspie oboje. Zabierzcie swoje rzeczy osobiste… wasz pobyt na niej może potrwać nieco dłużej.

Skinąłem głową i wyłączyłem się.

— Sądzisz, że Laroo naprawdę w to uwierzy? — spytała Dylan zaniepokojonym głosem. — Jakby nie było, zdaje się na łaskę Konfederacji.

— Uwierzy — uspokajałem ją — acz niechętnie. Nie ma wyboru, jak nas zapewnił… wiesz kto.

— Wyobraź sobie tylko. Najpotężniejszy człowiek na Cerberze, jeden z czterech najpotężniejszych na Rombie, być może jeden z najpotężniejszych obecnie żyjących ludzi w ogóle… a żyje w śmiertelnym przerażeniu…

— Albo po prostu w lęku przed śmiercią — dodałem. — Weźmy się za pakowanie.

Загрузка...