Rozdział piąty ZARYS PLANU

Przez kilka następnych tygodni spotykałem się z Sandą, której nie tylko współczułem, ale którą autentycznie polubiłem. Wydawało się, iż odpowiada jej towarzystwo kogoś pochodzącego ze świata, którego nie tylko nigdy nie zobaczy, ale którego tak naprawdę nie jest nawet w stanie sobie wyobrazić — kogoś, kto traktuje ją jak pełnowartościowego człowieka, a nie pariasa. Stawałem się jednak coraz bardziej niespokojny i niecierpliwy. Czułem, że miałem już dość kontaktów i dość informacji, by zacząć wreszcie działać. Brakowało mi jeszcze jedynie jakiegoś punktu wyjścia, czegoś co dawałoby szansę sukcesu.

Mój dalekosiężny cel był jasny: odnaleźć i zabić Waganta Laroo, po czym przechwycić w jakiś sposób kontrolę nad maszynerią syndykalistyczną, co pozwoliłoby skroić ten świat według lepszej miary. Fakt, że mój plan był zbieżny z życzeniami Konfederacji, ułatwiał sytuację, ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty z nimi zadzierać, a wiedziałem, że jestem pod stałą obserwacją, prawdopodobnie za pośrednictwem szantażowanych miejscowych agentów — zesłańców posiadających rodziny i interesy w świecie cywilizowanym.

Praca u Tookera przekonała mnie, że wiedza komputerowa i robotyka są zbyt opóźnione w stosunku do Konfederacji, by istniał tu jakiś bezpośredni związek z robotami obcych, choć nie pozbyłem się tak całkowicie swoich podejrzeń w tym względzie. Znalazło się tu bowiem przynajmniej kilka niezłych mózgów z dziedziny komputerów organicznych. I chociaż ich nazwiska pojawiały się podczas różnych rozmów na tematy fachowe i podczas przyjęć, na których bywałem, to ich samych nigdy nie widziałem. Naturalnie Tooker nie był jedyną, a nawet nie największą firmą tego typu na Cerberze. Stanowił jednak „wagę średnią” w miejscowej gospodarce, biorącą udział w większości poważniejszych transakcji. Problem polegał na tym, że to ja znajdowałem się zbyt nisko na szczeblach hierarchii, by móc bodaj usłyszeć plotki na temat spraw tak ściśle tajnych.

Dlatego jeszcze na długo przed rozważeniem problemu Laroo, należało poczynić odpowiednie kroki, z których pierwszy polegałby na znalezieniu przyjaciół na szczytach hierarchii, przyjaciół posiadających informacje i skłonnych służyć pomocą w razie potrzeby. Potrzebowałem również o wiele więcej pieniędzy i możliwości ich ukrycia. Naturalnie mogłem je ukraść z banku; nie było to zbyt trudne przy tym systemie komputerowym. Kłopot polegał na tym, że pieniądze te muszą się gdzieś znajdować. A w elektronicznym systemie walutowym wszelkie duże nadwyżki są bardzo widoczne. Ukrycie poważnych sum wymagało równie poważnej operacji i równie poważnych środków. Innymi słowy, trzeba by mieć majątek, by ukraść i schować majątek.

Wreszcie, prócz pieniędzy i wpływów, potrzebny mi był ktoś z kręgu samego Laroo. Niełatwa sprawa. Był to jednak ostatni z moich problemów, na dodatek zależny od wyniku uzyskanego przy rozwiązywaniu dwu pierwszych.

Pojechałem pewnego weekendu do Akeby, snując po drodze te czarne myśli i mając zarazem nadzieję, że dopisze mi szczęście. Musiałem tam pojechać, by spotkać się z Sandą, która z widoczną ciążą nie mogła się pokazywać gdzieś dalej, chociaż nie było to zakazane prawem, a było jedynie postępowaniem czysto zwyczajowym.

Dom Akeba tworzył rozległy kompleks usytuowany na własnym terenie. Przypominał mi hotel, w którym zatrzymałem się pierwszej nocy po przyjeździe do Medlam. Widziałem z daleka basen, korty, boiska i inne urządzenia w stylu kurortu, a nie widziałem przecież wszystkiego. Ponieważ teren był zamknięty, do środka mogłem wejść jedynie przez bramę.

Sanda zostawiła mi u portiera informacje, że jest w porcie. Pojechałem ruchomymi schodami w dół. Tuż na zewnątrz kompleksu znajdowała się przystań przeznaczona raczej dla statków handlowych i zwinnych kanonierek służących do polowań na borki niż dla jachtów sportowych.

Sanda stała obok groźnie i złowieszczo wyglądającej łodzi myśliwskiej. Ujrzawszy mnie, zawołała i pomachała ręką. Poszedłem w jej kierunku, zastanawiając się, co też ona porabia w takim miejscu.

— Qwin! Podejdź proszę! Chciałabym, żebyś poznał Dylan Kohl! — powiedziała i oboje weszliśmy na pokład.

Był to zgrabny i funkcjonalny wodolot, opancerzony i wyposażony w działka. Robił wrażenie okrętu wojennego, a nie statku handlowego. Nigdy przedtem nie byłem na pokładzie czegoś podobnego i muszę przyznać, że byłem zafascynowany.

Dylan Kohl okazał się wysoką, opaloną, silnie umięśnioną młodą kobietą w ciemnych okularach, daszku przeciwsłonecznym na głowie, króciuteńkich szortach i sandałach. Paliła wielkie i grube cygaro — importowane z Charona — i zajęta była jakąś pracą przy elektronicznej konsoli w pobliżu wieżyczki dziobowej. Kiedy podeszliśmy, odłożyła jakieś małe narzędzie i odwróciła się do nas.

— A więc to ty jesteś Qwin — powiedziała niskim, dźwięcznym głosem, podając mi rękę. — Dużo o tobie słyszałam.

Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. Zauważyłem, że był to diabelnie solidny uścisk z jej strony.

— A ty jesteś Dylan Kohl, o której do tej pory nie usłyszałem ani jednego słówka — odparłem.

Roześmiała się. — Cóż, dopóki ty się nie pojawiłeś, byłam dla Sandy jedyną towarzyszką do konwersacji na tematy nie związane z Domem Akeba.

— Dylan jest dla mnie promykiem nadziei — dodała Sanda. — Jest bowiem jedyną znaną mi osobą, która wyplątała się z macierzyństwa.

Ta informacja spowodowała, iż zmieniłem się cały w słuch. — O! A jak ci się udało tego dokonać? Nasłuchałem się, że to jest zupełnie niemożliwe.

— Bo jest — powiedziała Dylan. — Ale ja oszukałam. Przyznaję, że postąpiłam nieuczciwie, jednak wcale tego nie żałuję. Znalazłam wyjście przy pomocy narkotyków.

— Narkotyków? Przecież kofeina i inne środki stymulujące wydalane są przez organizm w ciągu godziny, a nawet jeszcze szybciej.

Skinęła głową. — Niektóre narkotyki działają. Te, które uzyskuje się z roślin wardenowskich, a szczególnie roślin pochodzących z Lilith. Znajdują się one pod ścisłą kontrolą i przeznaczone są jedynie do użytku rządowego, ale mnie jednak udało się zdobyć pewną ilość środka o działaniu hipnotycznym. Nie chciałabym wchodzić teraz w szczegóły. W każdym razie, dokonałam wymiany z pracownicą doków Klasy II.

Przeszliśmy na tył statku spełniający podczas pobytu w porcie rolę pokładu wypoczynkowego. Usiedliśmy z Sanda na wygodnych krzesełkach, a Dylan zeszła pod podkład, skąd powróciła po chwili z odświeżająco wyglądającymi drinkami, przybranymi jakimiś owocami. Wyciągnęła się obok nas na rozkładanym leżaku. Spróbowałem przyniesionego napoju, który — choć odrobinę za słodki jak na mój gust — okazał się jednak całkiem niezły.

Szorstki i zdecydowany sposób bycia Dylan kontrastował dość mocno ze sposobem bycia Sandy. Niezależnie od tego, jakie ciało posiadała poprzednio, trudno mi ją było wyobrazić sobie jako profesjonalną matkę.

— A wszystko z powodu tego portu — zaczęła. — Obserwowania wypływających i powracających kanonierek i trawlerów, wysłuchiwania różnych historii, oglądania wyrazu twarzy tych, którzy codziennie wypływali na morze. Sama nie wiem. Chyba coś jest z moją głową. Miałam wielu kochanków, ale odkąd sięgnę pamięcią zawsze byłam poślubiona morzu. Pewnie dało się to zauważyć, bowiem ludzie morza zawsze chętnie ze mną rozmawiali. Odczuwaliśmy bardzo podobnie pewne sprawy. W końcu jeden z nich zaryzykował i zabrał mnie w krótki rejs. I to dopełniło miary. Wiedziałam już, że niezależnie od okoliczności muszę pracować przy kanonierkach. Co jedynie pokazuje, że jeśli jesteś bystry i bardzo ci na czymś zależy, możesz to osiągnąć. Powtarzam to zawsze Sandzie, kiedy jest w kiepskim nastroju.

Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Coraz bardziej podobała mi się ta Dylan Kohl. Choć nie dzieliłem z nią jej miłości do morza, to przecież jej stosunek do życia bardzo przypominał mój własny.

— Rozumiem, że to twoja łódź?

Skinęła głową. — Każda płyta i każdy najmniejszy nit. Kiedy znalazłam się już poza Domem, zdecydowana byłam zapewnić sobie niezależność i dokonać tego, pracując na morzu. Wypływałam więc od czasu do czasu, zastępując nieobecnego członka załogi, a kiedy powstała taka możliwość, zamustrowałam się na stałe. W tym zawodzie ciągle potrzebne są świeże siły, ale trzeba być trochę szalonym, żeby w ogóle zacząć w nim pracować. W świecie, gdzie każdy usiłuje żyć wiecznie, pokochałam zajęcie, w którym zostać kapitanem można jedynie wtedy, kiedy żyje się odpowiednio długo. W końcu albo będziesz miał swój własny statek, albo zostaniesz połknięty w całości lub po kawałeczku.

— To znaczy, że jesteś kapitanem?

Skinęła głową. — Krócej niż większość. Cztery lata. Jestem jedyną, która przeżyła z całej sześcioosobowej załogi tej łajby. Było to bardzo bałaganiarskie towarzystwo; dlatego zresztą ich wybrałam.

Twarda dziewczyna, pomyślałem sobie. Nie dziwota, że tkwi w tym interesie. Jak powiedziała, większość Cerberejczyków trzymała się z daleka od wszelkich niebezpieczeństw, lękając się śmierci bardziej niż ludzie w jakimkolwiek innym zakątku wszechświata, gdzie umierało się w sposób naturalny i normalny. W jej zawodzie jednak nieustannie kusiło się los. Często kończyło się to fatalnie.

— Brałeś kiedyś udział w polowaniu na borki? — spytała.

Pokręciłem przecząco głową. — Nie, nie miałem nawet na to ochoty po obejrzeniu filmu.

— Och, trudno sobie wyobrazić coś ciekawszego — powiedziała z entuzjazmem. — Płynąć naprzeciw takiemu potworowi z szybkością trzydziestu do czterdziestu węzłów i stawiać swe umiejętności, wiedzę i refleks przeciwko jego umiejętnościom, wiedzy i refleksowi. Nie masz najmniejszych wyrzutów sumienia, kiedy je zabijasz, są takie okropne, złośliwe i bezużyteczne. A przy okazji ratujesz życie tym, którzy pracują na głębokościach. To wspaniałe uczucie, a poza tym ja jestem w tym całkiem niezła. W ciągu tych siedmiu miesięcy mojego szyprowania, nie straciłam ani jednego członka załogi. Nie dalej jak wczoraj byliśmy tuż obok Wyspy Laroo i…

— Co takiego! — wykrzyknąłem, o mało nie zrywając się na równe nogi. — Gdzie?

Przerwała, robiąc wrażenie lekko zirytowanej moim zachowaniem. — Powiedziałam przecież, że obok Wyspy Laroo. Znajduje się nieco poza moim akwenem, jakieś sto czterdzieści kilometrów na południowy wschód stąd, ale zapędziliśmy się tam, ścigając dużą sztukę. To było dla nas prawdziwe wyzwanie. To się zdarza.

— Masz na myśli Waganta Laroo?

— A jest ich dwóch?

I nagle polowanie na borki bardzo mnie zainteresowało.

Ostrożnie, odchodząc od osoby Laroo, skierowałem konwersację na tory opowieści o polowaniach, których powtarzanie nowym słuchaczom najwyraźniej sprawiało jej wielka przyjemność. Zauważyłem też, że Sanda słucha ich z szeroko rozwartymi oczyma. Nawet jeśli sama nie miała ochoty polować na borki, to widać było, że Dylan Kohl jest dla niej ucieleśnionym ideałem. Kult bohaterów był tu rzeczywiście głęboko zakorzeniony.

Ja sam odczuwałem pewne wewnętrzne podniecenie i sprawdziłem w myślach mapę Cerbera zaprogramowaną w moim mózgu, nie znajdując tam jednak niczego, co nosiłoby nazwę „Wyspy Laroo”. Zerkając na południe od Akeby, odkryłem kilka ewentualnych kandydatek w formie odizolowanych grup ogromnych drzew oddzielonych od „lądu stałego” trzydziestoma mniej więcej kilometrami wody.

Zaczynałem dostrzegać pewne ukryte zalety mojej obecnej pozycji i lokalizacji. Światy Wardena nie były więc tak zupełnie wolne od machinacji Konfederacji, jak sądziły.

Spotkałem Dylan wielokrotnie w późniejszym czasie — i to nie zawsze w towarzystwie Sandy — i udało mi się wyciągnąć od niej więcej informacji na temat Wyspy Laroo. Władca Cerbera był człowiekiem skrytym, lubiącym samą władzę, ale nie związane z nią publiczne pokazywanie swej osoby. Wyspa nie była ani siedziba rządu, ani też jego prywatną rezydencją, ale przebywał na niej tak często, jak to tylko było możliwe. Podobno było to wspaniałe miejsce, szczyt kurortowego komfortu. Patrolowano je nieustannie z powietrza i z morza, a każdy, kto się do niego zbliżał, obserwowany był przez wszelkie dostępne urządzenia strażnicze. Była to praktycznie twierdza nie do zdobycia, taka jaką jedynie Władca Rombu, Lord Lordów, Prezes Rady Syndykatów, był w stanie zaprojektować.

Jak wszyscy dyktatorzy sprawujący władzę absolutną, Wagant Laroo najbardziej obawiał się skrytobójców — bardziej jeszcze niż pozostali władcy, ponieważ w jego przypadku był to jedyny sposób, by się go pozbyć, a tym samym umożliwić szefom syndykatów awans na sam szczyt. On sam zresztą zdobył swe stanowisko dzięki niemożliwej do wykrycia eliminacji współzawodników.

Cóż, nie zamierzałem czekać dwadzieścia czy trzydzieści lat i wspinać się po kolejnych szczeblach hierarchii. Nie tylko dlatego, że brakowało mi cierpliwości, ale również dlatego, iż w tak długim okresie istniała większa szansa, że coś się nie powiedzie, niż w sytuacji drogi bardziej bezpośredniej. Wyzwanie stawało się zresztą nieodparte samo w sobie. Rzadko widywany szef polityczny całej planety w swej fortecy nie do zdobycia! Coś wspaniałego.

Wszystkie elementy znajdowały się na swoim miejscu i czekały na szczęśliwy zbieg okoliczności, a ten pojawił się troszeczkę za wcześnie, sądząc po zmartwionej minie Turgana Sugala. Sugal był dyrektorem zakładów Tookera, dobrym menadżerem, interesującym się każdym aspektem ich działalności. Nawet ci spośród nas, którzy znajdowali się na najniższym szczeblu hierarchii służbowej, znali go osobiście, ponieważ wszędzie go było pełno, sprawdzał naszą pracę, sugerował rozwiązania, udzielał się towarzysko i należał do kilku zespołów sportowych firmy. Prawdę mówiąc, był bardzo popularnym szefem i bardzo przystępnym. A znany był tutaj od dawna. Chociaż bowiem posiadał ciało trzydziestolatka, mówiono, iż zbliżał się w rzeczywistości do setki.

I tego dnia, kiedy wpadł na mój wydział, żeby powiedzieć, że nie zagra z nami tego popołudnia w piłkę, rzeczywiście wyglądał na swoje sto lat.

— Co się stało? — spytałem go autentycznie zatroskany. — Wygląda pan jak ktoś, komu mają wkrótce ściąć głowę.

— Może nie aż tak źle — odpowiedział ponuro — ale niewiele lepiej. Właśnie dostaliśmy od syndykatu plany produkcji i alokacji na następny kwartał. Niemożliwie wysokie. A jednocześnie zabierają mi najlepszych ludzi do pracy nad jakimś ważnym projektem na samej górze. Khamgirt już od lat usiłuje mnie dopaść i teraz zwalił to wszystko na moje barki. Nie mam pojęcia, jak wykonać plan mniejszymi siłami, a przecież jeśli go nie wykonam, spadnie moja głowa.

— Nie może pan przesunąć części zadań do innego zakładu? — spytałem. — Albo przynajmniej wykorzystać ich kadrę?

Pokręcił przecząco głową. — W normalnej sytuacji byłoby to możliwe, ale tym razem Khamgirt jest zdecydowany mnie dopaść i dlatego odmówił mym prośbom w tej sprawie. Nigdy zresztą nie podobał mu się mój sposób zarządzania i skompromitowanie mojej osoby zawsze stanowiło jego główny cel.

— Przerwał na moment i roześmiał się. — A ty pewnie sądziłeś, że jak się jest szefem, to człowiek nie musi przejmować się takimi gównami, prawda?

Odpowiedziałem mu również śmiechem. — Nie, znam dobrze te układy. Proszę nie zapominać, że żyję już dość długo i pracowałem także przed przybyciem na tę planetę.

Skinął głową. — No tak. Zgadza się; przecież jesteś z Zewnątrz. Ciągle o tym zapominam. Może dlatego tak łatwo się z tobą rozmawia, co?

— W każdym razie o wiele taniej niż z psychoanalitykiem — zażartowałem sobie, chociaż mój mózg już od dłuższej chwili pracował na pełnych obrotach. Gdzieś tutaj musi tkwić ta szansa. Czułem to. Gdzieś tutaj musi być początek tego łańcucha, który doprowadzi mnie do Waganta Laroo.

— Proszę mi powiedzieć, panie Sugal — mówiłem powoli, dobierając starannie słowa — jakby się potoczyły sprawy w następnym kwartale, gdyby Prezes Khamgirt przestał być prezesem?

Milczał chwilę i patrzył na mnie pytającym wzrokiem. — Co mi sugerujesz? Żebym go zabił? To nie takie łatwe, o czym zresztą sam doskonale wiesz.

Jego wypowiedź trochę mnie ubawiła, czego nie dałem po sobie poznać, bo Khamgirt był dla mnie tak drobną rybką, że sprzątnąłbym go bez najmniejszego wysiłku. Nie chciałem się jednak zdradzić, że jestem w tej dziedzinie zawodowcem. Jeszcze nie teraz. Zbyt wielu nerwowych bossów widziałoby we mnie zagrożenie.

— Hm — odparłem. — Myślę raczej, jak doprowadzić do tego, żeby to jego wyrzucono.

Sugal parsknął pogardliwie. — Do diabła, Zhang, przecież trzeba by mu co najmniej udowodnić brak kompetencji, złe zarządzanie przez dłuższy okres albo spisek przeciwko państwu, a mimo że nienawidzę tego sukinsyna, wiem, że prawdopodobnie żadnych z tych rzeczy nie można mu zarzucić.

— To nie ma nic do rzeczy — powiedziałem. — Załóżmy, iż potrafię jednak obarczyć go jedną z nich.

— Czyś ty oszalał? To zupełnie niemożliwe! — zawołał, ale usiadł.

— Nie tylko nie jest to niemożliwe, ale nawet niezbyt trudne, jeśli dopisze mi szczęście — a ono na ogół mi dopisuje. Jestem przekonany, że coś takiego już robiono w przeszłości i to wielokrotnie. Przestudiowałem sobie historie bossów syndykatów i prezesów korporacji. To jest świat technologiczny, założony przez przestępców związanych z techniką i technologią, panie Sugal. Założony przez nich i przez nich rządzony.

Kręcił głową z niedowierzaniem. — To niedorzeczne. Musiałbym przecież coś o tym słyszeć.

— A niby po co mieliby panu coś mówić? Żeby pan ich mógł załatwić? Przecież nawet Laroo jest o wiele krócej na Cerberze niż pan i proszę, gdzie się znajduje.

Sugal rozważał moje słowa. — A jakbyś tego dokonał?

— Mając, powiedzmy, jakiś tydzień i trochę poufnych informacji, potrafię ściśle odpowiedzieć na to pytanie. Mam już z grubsza plan działania w głowie, ale wymaga on doszlifowania, takiego którego dokonuje się dopiero wtedy, kiedy ma się konkretnie wytyczony cel.

Popatrzył na mnie niepewnie. — A niby dlaczego miałbyś zrobić coś takiego? Dla mnie? Nie wciskaj mi kitu.

— Ależ skąd. Zrobiłbym to dla siebie. Jaka będzie pańska sytuacja, kiedy tego dokonam? Kim pan zostanie?

— Prawdopodobnie pierwszym wiceprezesem — odpowiedział. — Na pewno awansuję, szczególnie że tylko ja będę wiedział, co się wydarzyło i odpowiednio do tego się ustawię. Wiem, jak to zrobić, ale jedyna droga awansu zablokowana została przez Khamgirta. Ale wracając do mojego pytania. Co ty będziesz miał z tego? Nie mogę cię przecież ni z tego ni z owego awansować na dyrektora zakładu.

— Nie, nie chodzi mi o awans — odrzekłem. — Prawdę mówiąc, myślę o czymś zupełnie innym dla siebie. O czymś, co niczym panu nie zagraża. Czy zna pan Hroyasail?

Ponownie go zaskoczyłem, co dobrze służyło mojemu celowi. — Tak, to jeden z naszych oddziałów. Zajmuje się pozyskiwaniem skritu na pełnym morzu. Otrzymujemy z niego pewne związki chemiczne niezbędne w produkcji izolatorów. Ale dlaczego pytasz?

— Chcę je dla siebie. W tej chwili to miejsce nie ma nawet własnego prezesa. Trzy czy cztery razy w roku dociera tam jedynie księgowy naszej firmy i to wszystko.

— To oczywiste. Taki mały oddział nie potrzebuje nikogo na stałe.

— Sądzę, że jednak potrzebuje. Mnie. I odpowiedniego stanowiska wynikającego z oficjalnego schematu organizacyjnego. Wymaga to decyzji jakiejś wysoko postawionej osoby. Pan mógłby to zrobić jako dyrektor zakładów, ale wolałbym, żeby ta nominacja wyszła od, powiedzmy, pierwszego wiceprezesa.

— A po jakiego diabła potrzebne ci to miejsce i to stanowisko?

— Mam swoje prywatne powody. W każdym razie, jest to takie stanowisko, które nikomu nie zagraża. I takie, jakie pan może otrzymać, jeśli Khamgirtowi się uda, a pan nie wykona planu. Odstawka. Dobrze płatna, bez specjalnych obowiązków, nie wymagająca szczególnego doświadczenia, ale mimo to ciągle jeszcze wewnątrz tej samej firmy. A ja jako prezes oddziału z przyjemnością wpadnę od czasu do czasu, żeby pogawędzić z pierwszym wiceprezesem firmy.

Zastanowił się. — Załóżmy… załóżmy tylko… że ci się uda. I załóżmy, że załatwię ci to stanowisko. Czy będę musiał pilnować swoich pleców?

— Nie — odparłem tak szczerze, jak umiałem. — Nie interesuje mnie ani pańskie obecne, ani przyszłe stanowisko. Takie stanowisko doprowadziłoby mnie chyba do szaleństwa. To jest świat firm i biznesu, a ja nie mam duszy urzędnika. Proszę mi wierzyć, panie Sugal, żadne z mych planów nie wyrządzą panu krzywdy ani teraz, ani w przyszłości. Lubię pana i podziwiam… ale różnimy się znacznie i mamy przed sobą dwie odmienne drogi.

— Chyba ci wierzę — powiedział, ciągle jeszcze niezbyt przekonany — ale nie jestem pewien, czy nie powinienem się ciebie lękać.

— A cóż ma pan do stracenia? Jest pan teraz zdany na ich łaskę. I to ja mam zamiar coś z tym zrobić, a nie pan. Tylko pan będzie wiedział, że to ja uczyniłem… ale żaden z nas nie będzie mógł użyć tej informacji przeciwko drugiemu, bo tylko w ten sposób obaj moglibyśmy zaszkodzić samym sobie. Jeśli przegram, pańska sytuacja nie ulegnie zmianie. Jeśli odniosę sukces, obaj uzyskamy to, czego chcemy. I cóż pan na to?

— Uwierzę, iż jesteś w stanie tego dokonać, kiedy już będzie po wszystkim — powiedział sceptycznie — choć przyznaję, że nie dostrzegam też żadnych przeciwwskazań.

Uśmiechnąłem się. — Dostarczy mi pan kilka istotnych informacji, a ja praktycznie będę w stanie zagwarantować sukces przedsięwzięcia. Urnowa stoi. — Popatrzyłem na zegarek. — A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę się przebrać przed rozgrywkami. Na pewno pan nie zagra?

Pokręcił głową. — Mam dziś wieczorem ważne spotkanie z kierownikami filii. Niemniej… życzę powodzenia.

— Nie pozostawię nic przypadkowi, proszę pana — odpowiedziałem.

Загрузка...